Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Boskie Więzienie. Loch - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
16 października 2025
1995 pkt
punktów Virtualo

Boskie Więzienie. Loch - ebook

Wypowiadając życzenie, każdy oczekuje, że ono się spełni.

Ci, którzy trafiają do świata Elizji, szybko przekonują się, że wszystko zależy od kaprysu bogini.

Tak jak Aleks Kwiecień, który budzi się na brukach Babilonu – wiktoriańskiego miasta pogrążonego w wiecznym mroku, nad którym góruje kolosalne drzewo Yggdrasil. W jego wnętrzu kryje się Loch – śmiercionośna konstrukcja, którą muszą przemierzać niewolnicy w zamian za możliwość spełnienia swoich najgłębszych pragnień.

Aleks zostaje napiętnowany przez gang Cerberów i wciągnięty do grona tak zwanych Eksploratorów – grupy ludzi z różnych światów i epok, zmuszonych do pokonywania stu pięter Lochu. Klasyfikowany jako Kot – członek najsłabszej grupy bojowej – w tajemnicy dowiaduje się, że naprawdę należy do klasy Smoków, zwanych też Nieregularnymi: wybrańców bogini, którzy mogą zmienić losy świata.

Wśród nieustannej walki z potworami – od hord krwiożerczych szczurów po monstra wielkości niedźwiedzi – Aleks zmaga się również z wewnętrznymi konfliktami w drużynie, manipulacjami i zdradami. Gdy sabotażysta zaczyna zatruwać leki, psuć kaganki i mordować członków załogi, atmosfera staje się coraz bardziej klaustrofobiczna.

W tym piekle pojawia się jednak światełko – Cristina, z którą Aleks nawiązuje silną więź. Ich relacja staje się źródłem wsparcia, ale też... kolejnej zdrady.

Zraniony i ścigany, ucieka w las, gdzie doznaje wizji bogini. Ostatecznie powraca, by zmierzyć się ze Strażnikiem piętra – przerażającym Szczurołakiem – i odkryć, kim naprawdę jest sabotażysta.

„Boskie Więzienie: Loch” to opowieść o walce z losem, pragnieniach silniejszych niż strach. O cenie, jaką płaci się za bycie innym – i o tym, jak łatwo zgubić po drodze samego siebie.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68593-03-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Ocknąłem się, jakbym wynurzył się spod lodowatej wody. Głowa pulsowała bólem, który przygwoździł mnie do ziemi. Spróbowałem się podnieść, ale ciało wydawało się ciężkie i obce. Rozchyliłem powieki z wysiłkiem, wytężając wzrok w poszukiwaniu tamtego psychopaty, który gonił mnie przez las.

Ale las zniknął…

Otaczała mnie gęsta, zimna mgła – lepka jak pajęczyna. Powietrze miało metaliczny zapach krwi, który drażnił gardło. Półmrok wypełniał przestrzeń, a pulsowanie powietrza potęgowało dezorientację. Moje zmys­ły wariowały, gdy próbowałem pojąć, gdzie się znalaz­łem i co się dzieje.

Zacisnąłem zęby i, ignorując ból, oparłem się na rękach. Pod palcami poczułem coś dziwnego – wyślizganą powierzchnię przypominającą kamienne łby.

– Gdzie ja jestem? – wyszeptałem, czując narastającą panikę.

Mgła gęstniała. Gdzie jest las? Co to za przeklęte miejsce?

Gdzieś w oddali słychać było stłumiony stukot kopyt i chrzęst metalowych kół. Nagle mgła rozstąpiła się, ukazując ogromnego czarnego psa. Zesztywniałem. Jego żółte ślepia wbijały się we mnie chłodno. Uniósł pysk i obwąchał moją twarz. Czułem jego gorący, wilgotny oddech na policzkach. Warknął ostrzegawczo, kiedy drgnąłem, a potem odwrócił łeb i zaszczekał w stronę mgły.

– Co tam, malutki? No proszę… Mamy następnego! – Ochrypły gardłowy głos przeszył ciszę.

Obok mnie pojawiła się para ciężkich, skórzanych buciorów. Chwilę później ktoś kopnął mnie w żebra. Więc było ich dwóch… Poruszali się cicho, bo nie słyszałem nikogo za sobą. Padłem z powrotem na ziemię, rozpaczliwie próbując złapać oddech. Ból w głowie nasilał się z każdym uderzeniem serca. Zacisnąłem powieki, walcząc z mdłościami.

– Co z nim robimy, szefie? – zapytał ten z prawej. – Wygląda mi na Sępa, może lepiej…

– Podnieście go.

Dwie pary wielkich łap zacisnęły się na moich ramionach, po czym uniosły jak szmacianą lalkę. Nawet przy swoim metrze osiemdziesiąt czułem się zaskakująco mały i bezbronny. Ból pulsował w skroniach, nie pozwalając zebrać myśli, a świat wirował niczym szalona karuzela.

Wyschła dłoń chwyciła mnie za włosy, zmuszając do uniesienia głowy. Powieki otworzyły się opornie, każdy ruch jakby wbijał sztylet w mój mózg.

Przede mną stał mężczyzna, którego twarz wyglądała jak wyrzeźbiona z granitu – surowa, twarda, bezlitosna. Starzec był wysoki, niemal dwumetrowy i żylasty. Długi nos przypominał dziób drapieżnego ptaka, a jego głębokie, przenikliwe oczy spoglądały na mnie z chłodnym zainteresowaniem.

Szarpnąłem się mocniej. Chciałem się wyrwać, uciekać jak najdalej, ale uchwyt był zbyt mocny. Spojrzałem na starca.

– Masz ikrę, chłopcze – powiedział to z nutą zadowolenia, która mi się nie spodobała.

Szarpnął moją głowę w obie strony, jakby oceniał konia. Pachniał tytoniem. Jego popielaty, idealnie skrojony tweedowy garnitur wydawał się absurdalnie elegancki w tej ponurej scenerii.

– Bierzemy go na wóz – stwierdził tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Wygląda nieźle, ale wiedźma wyda werdykt.

– Ta jest! – ryknęli jego towarzysze jednocześnie.

Dwóch karków w kaszkietach ciągnęło mnie za ramiona niczym worek kartofli. Czułem, jakby zamknięto moje ręce w imadłach, a każda próba oporu spotykała się z brutalnym usadzeniem. Mój zardzewiały mózg w końcu jednak zaczynał pracować. Zamrugałem kilkukrotnie, rozpaczliwie próbując przypomnieć sobie, co usłyszałem. Wiedźma? Ocena? Gdzie, do cholery, trafiłem?

Im dłużej przyglądałem się tym gościom, tym bardziej coś mi nie pasowało. Wyglądali jak żywcem wyjęci z filmu o angielskich gangsterach – wygolone głowy, zniszczone garnitury i te nieszczęsne kaszkiety. Czy to jakiś absurdalny żart?

Nim zdążyłem połączyć fakty, wrzucili mnie do drewnianego wozu, który bardziej przypominał ruchomą celę niż środek transportu. Metalowe pręty klatki zaskrzypiały, gdy je otwierano, a drewniana podłoga zatrzeszczała pod moim ciężarem.

– Ruszaj się, sierściuchu – warknął jeden z gangsterów.

Kark, widząc, że się nie ruszam, z impetem cisnął kolejną osobę prosto na mnie. Z jękiem spróbowałem odsunąć się na bok.

– Rusz się, bo zaraz nas wszystkich przez ciebie wybatożą – syknął jakiś czarnoskóry olbrzym. Nosił granatowy garnitur i miał złoty kolczyk w uchu. Przyglądałem mu się przez chwilę z rosnącą konsternacją. To nie jego wygląd mnie zaskoczył, lecz poprawna pol­szczyzna. Bez żadnego akcentu…

Niezdarnie podczołgałem się w wolne miejsce przy stalowych prętach. Nawet nie zastanawiałem się, dlaczego nikt tam nie siedział. Oparłem się plecami o kraty, uderzając o nie głową. Podciągnąłem kolana pod brodę, jak pozostali.

O drewniany dach klatki zaczął bębnić deszcz, tłumiąc odgłosy nocy. Zardzewiałe pręty wbijały mi się w plecy, a obok ktoś panicznie łapał powietrze.

Ugryzłem mocno wewnętrzną część policzka, czując metaliczny posmak krwi. To mnie trochę otrzeźwiło, ból głowy zaczynał ustępować, ale nadal byłem uwięziony.

Wrzucono kolejną osobę. Tym razem była to dziewczyna o eterycznej wręcz urodzie – niewinna, o złocis­tych włosach, alabastrowej cerze i dużych błękitnych oczach, które wzbudzały zaufanie. Nawet poszarpana wieczorowa suknia poplamiona błotem i zwisające w nieładzie włosy nie umniejszały jej atrakcyjności.

Mimo swego stanu wyglądała na niewzruszoną. Omiotła nas wzrokiem, aż nasze spojrzenia się skrzyżowały. Widziałem w jej oczach coś, co z trudem można było znaleźć u innych tutaj – wyższość i chłód. A może to była tylko poza?

– Co tu się dzieje? Gdzie ja jestem? Nazywam się Lukrecja Riatos i żądam wyjaśnień! – rzuciła wynios­łym tonem.

Zaskoczyła mnie jej postawa i dziwny dobór słów. Czy ona naprawdę myślała, że ktoś odpowie na jej żądania? Wszyscy ją zignorowali, bo nikt nie wiedział, co się dzieje. Widząc brak reakcji, fuknęła i podeszła na czworaka do krat.

Była ładna, więc Hiszpan o atletycznej sylwetce i w stroju ratownika postanowił się wykazać. Z początku wydawało mi się, że chciał ją pocieszać, ale od razu objął ją ramieniem. Uśmiechał się, mówiąc coś cicho.

– Morda! – ryknął jeden z gangsterów, waląc w kraty obok.

Hiszpan drgnął, odkleił się od niej tylko na moment. Po chwili znowu zwrócił się do Lukrecji.

Nie wiedziałem, co było bardziej absurdalne – jego desperackie próby zaimponowania Lukrecji, czy to, że wszyscy tutaj wydawaliśmy się zbieraniną osób z różnych światów. Ja, gangsterzy, czarnoskóry olbrzym… a teraz jeszcze ona.ROZDZIAŁ 2

Przetarłem zmęczoną twarz, próbując zebrać myśli. Przed oczami migały mi wspomnienia – skok z pięt­ra domku, wściekły brat Niny, dzika ucieczka przez las. Czułem się wtedy jak ścigane i osaczone zwierzę… Ostatnie, co pamiętałem, to polana w lesie.

Nie mogłem przestać o niej myśleć – o samotnym drzewie w kałuży, która w mroku wyglądała jak jezioro. Wtedy noc i mgła zdawały się zwyczajne, a teraz miałem wrażenie… że były zwiastunem tego wszystkiego. Próbowałem przypomnieć sobie, co stało się potem? Jednak w pamięci miałem czarną plamę. Ale to nie był sen. Byłem tutaj, w centrum czegoś, co wyglądało jak XIX-wieczna Anglia.

Siedziałem w klatce, otoczony ludźmi, którzy wyglądali na równie zagubionych jak ja. Zawiał chłodny wiatr, od którego zadrżałem w przemoczonej bluzie i dżinsach. Przesiąknięty wilgocią materiał kleił się do skóry, a chłód przenikał mnie na wskroś.

Rozejrzałem się ostrożnie.

Naszego wozu pilnował mężczyzna w granatowym, podniszczonym garniturze i kaszkiecie. Był chudy, ale jego kompan zdecydowanie robił wrażenie – pies cane corso italiano – masywny niczym żywy koszmar. Jego żółte ślepia wpatrywały się we mnie, a podniesione uszy i obwisły pysk dopełniały jego groźnego wizerunku. Stał bez ruchu, jakby czekał tylko na sygnał.

– Wyjątkowo dużo ich dzisiaj – mruknął gangster do siebie. – Będzie sporo roboty…

Zacisnąłem pięści tak mocno, aż zbielały mi kostki. Co oni tu robią? Czyli to nie pierwszy raz, jak łapali ludzi? Tylko po co? Myśli kotłowały mi się w głowie, ale nie potrafiłem znaleźć sensownej odpowiedzi.

Oddychałem szybko, niemal łapczywie, a wilgotne powietrze drażniło płuca. Serce waliło mi jak młot, a panika rosła z każdą chwilą. Musiałem coś z tym zrobić. Walnąłem głową w pręty klatki – to wystarczyło, żeby się otrzeźwić i trochę pomogło.

Spojrzałem na budynki otaczające nasz wóz, starając się jakoś to wszystko poskładać. Powietrze było gęste, ciężkie, przesycone zapachem mokrej cegły i dymu. Nie rozlegał się śpiew ptaków, nie szczekały żadne psy. Było tylko ciche stukanie końskich kopyt, które odbijało się od ścian kamienic niczym krótkie wystrzały.

Mgła oplatała brudne ulice, zagłuszając wszystko wokół. W ciszy nagle rozległo się stęknięcie kogoś z klatki obok – stłumione… chyba nie chciał zwrócić na siebie uwagi. Potem szczeknięcie psa. Krótkie, ostre, jakby coś lub kogoś znalazł. Gangster rzucił w jego stronę niezrozumiały rozkaz, który odbił się echem od ścian budynków. Cienie były długie i dziwnie ostre, a budowle wyglądały, jakby się pochylały ku nam, przytłaczając swoimi wygiętymi fasadami. Nie wiedziałem, czy to mgła tak zmieniała ich kształt, czy tylko mój mózg wariował od nadmiaru wrażeń.

Wiktoriańskie kamienice z ciemnej cegły ciągnęły się wzdłuż ulicy. Na ich parterach widniały drewniane szyldy wyglądające na nowe, ale coś było nie tak… Litery przestawiały się na moich oczach, szeregując się w czytelne słowa. Ozdobna czcionka układała się w zrozumiałe dla mnie wyrazy – marszandzi, zegarmistrzowie, browary, nawet sklepy z kośćmi do gry i kartami.

Zamknąłem oczy, próbując odegnać złudzenie, ale kiedy spojrzałem ponownie, znów widziałem to samo. Otworzyłem je raz jeszcze – nic się nie zmieniło. Moje zmysły, jakby wykręcone na drugą stronę, działały teraz wbrew mnie.

Co tu się dzieje? Czy to wszystko jest w mojej głowie? Czy już kompletnie zwariowałem? Zacisnąłem powieki, jakbym mógł przed tym wszystkim uciec. Niech to się skończy…

Ulice były wyłożone kocimi łbami, a z lamp ulicznych biło światło przypominające gazowe latarnie. Kiedy mgła nieco się przerzedziła, zobaczyłem, że w metalowych oprawach lamp nie było płomienia, lecz pomarańczowo-żółte kryształy. Świeciły ciepłym świat­łem, które wydawało się dziwnie nie na miejscu w tym ponurym otoczeniu.

Na górnym piętrze jednej z kamienic, w bogato zdobionej okiennicy dostrzegłem wychylającą się ostrożnie twarz. Prawdopodobnie kobiecą. Była to ledwie chwila, bo kiedy obok przeszedł Kaszkiet, zasłoniła okno tak szybko, jakby jej życie od tego zależało. To nie była ciekawość. To był strach.

Zauważyłem doszczętnie spaloną kamienicę, z której pozostały gołe ściany, z dziur w nich lała się woda. Gdzieś w oddali słychać było krzyk, jakby ktoś spadał z dużej wysokości. W mojej głowie pojawiło się absurdalne pytanie – czy my również tak spadaliśmy?

Przytłaczał mnie zapach wilgoci zmieszanej z krwią i zgnilizną.

Chciałem spojrzeć w niebo, ale nie mogłem dostrzec gwiazd i księżyca. Zamarłem. Niebo było czarne, ale nie przez smog czy mgłę – ono się poruszało. Olbrzymia macka rozciągała się na nim. Powędrowałem za nią wzrokiem i zobaczyłem gigantyczne drzewo. To jego gałęzie zasłaniały niebo i całą okolicę… Patrzyłem na nie jak zahipnotyzowany.

W końcu oderwałem wzrok od drzewa i przyjrzałem się swoim współwięźniom.

Czarnoskóry w eleganckim garniturze wyglądał jak ktoś, kto trafił tutaj przez pomyłkę. Mógł mieć na oko czterdziestkę, miał wypielęgnowany zarost, w uchu migotał złoty kolczyk, który dostrzegłem już wcześniej.

Inny facet, wyglądający na hipstera w dżinsach i marynarce z podwiniętymi rękawami, z trwogą stukał po czarnym ekranie swojego smartfonu.

Był też Azjata w kimonie, który wydawał się znajdować ponad tym wszystkim, jakby medytacją mógł odciąć się od rzeczywistości. Moją uwagę najbardziej zwrócił jednak wiking w skórzanej zbroi. Jego wytatuowana i pełna blizn twarz mówiła jasno, że lepiej się nie zbliżać.

Próbowałem zrozumieć, co się dzieje, ale chyba wciąż mój mózg pokrywała gruba rdza. O ile jeszcze dałbym radę przyjąć, że wiking mógłby być aktorem, o tyle Azjata i czarnoskóry? W Polsce, owszem byli, ale nie tak łatwo ich spotkać. Tym bardziej faceta w klasycznym kimonie…

Między dwoma osobami dostrzegłem szefa Kaszkietów. Kopał właśnie kolejnego nieszczęśnika, a jego ludzie pakowali innego do następnego wozu.

Rudy facet w pomarańczowym stroju siedzący naprzeciwko mnie warknął.

– Czego się gapisz? – Jego wściekle zielone oczy były pełne gniewu, brudne zęby wyszczerzył jak wściekły pies. To nie był typ, którego chciałoby się spotkać nocą w ciemnym zaułku. Serce mi przyspieszyło, a ciało zaczęło drżeć. Tym razem nie z zimna. Psychol musiał być więźniem i ewidentnie szukał kogoś, na kim mógłby się wyżyć… Z niemałym trudem zignorowałem go, ale on nie zamierzał odpuszczać i się zerwał. – Głuchy jesteś, gnoju!?

– Zamknij się imbecile.

Zmarszczyłem brwi i powoli skierowałem wzrok na hipstera. Ostatnie słowo wypowiedział czystą francuszczyzną…

Jednak rudy nie miał zamiaru dać sobie spokoju i widziałem w jego oczach żądzę mordu.

– Pytam – wycedził – czego się gapisz…

Nie odpowiedziałem i wstrzymałem oddech. Serce zabiło szybciej, kiedy rudy zbliżył się na tyle, że mog­łem poczuć jego odór. Ręce mi zesztywniały, a od środka przenikał mnie niepokój, jakiego w życiu nie czułem. Budził we mnie najgorsze instynkty przetrwania. Wiedziałem, że jeśli nie zrobię czegoś teraz, będzie za późno…

Rudzielec zgarbił się jak zwierzę gotowe do ataku. W sekundę pokonał dzielący nas dystans, zaciskając brudne palce na mojej bluzie. Jego uśmiech był upiorny – szeroki, zaciśnięty i nieludzki. Zielone oczy płonęły nienawiścią. Przyciskał mnie do krat z taką siłą, że nie mogłem złapać tchu. Każdy oddech palił płuca, a ciało zesztywniało z bezsilności. Jakaś dziewczyna pis­nęła ze strachu, zaś reszta więźniów odsunęła się, jakby nie chcieli zwrócić na siebie uwagi.

– Co tu się wyprawia? – ryknął jeden z Kaszkietów i podszedł do naszej klatki. – Puść go, rudzielcu, bo tam wejdę.

Ten nie reagował.

– Ogłuchłeś, sierściuchu? Rdza wyżarła ci mózg, debilu?

Nie wiadomo skąd skazaniec wyciągnął kawałek owiniętej taśmą zaostrzonej blachy.

– Mamy tu świra! – krzyknął Kaszkiet, po czym rzucił się, aby otworzyć drzwi.

Poczułem na szyi dotyk prowizorycznego noża – był zimny i ostry. Ciepła krew powoli spłynęła pod przemoczone ubranie. Serce waliło mocno i boleśnie. Nie mogłem się ruszyć.

Do klatki podbiegło dwóch Kaszkietów, trzeci wszedł do środka, aby obezwładnić rudzielca, który wciąż się uśmiechał. Kiedy tylko facet w kaszkiecie złapał go za ramię, ten zaatakował. Padłem na deski i widziałem, jak ostrze mija gardło Kaszkieta, a po chwili zostaje wytrącone z ręki rudego.

– Co się dzieje? – zapytał starzec, podchodząc.

– Sytuacja opanowana, szefie. Rudy sierściuch miał nóż i chyba próbował uciec.

– Uciec, tak? – Przyjrzał się agresorowi, którego dwóch osiłków pakowało w kaftan. – Bardzo wojowniczy jesteś. Podoba mi się.

Rudy dostał w mordę i rzucono go na podłogę klatki. Nie odezwał się słowem, tylko głośno sapał przez zaciśnięte zęby. Nikt inny nie komentował zajścia poza blondynką i ratownikiem, którzy szeptali między sobą.

Kiedy już się uspokoiłem, starałem się unikać patrzenia w stronę rudego. Śledziłem za to poczynania szefa Kaszkietów, który podszedł do kolejnej leżącej na ziemi osoby, dziewczyny. Leżała na plecach, a głowę miała zwróconą w kierunku przeciwnym do wozów. Kopnął ją w żebra, ale nie zareagowała.

Wciągnąłem mocniej powietrze, kiedy zobaczyłem, co dalej wyprawia mężczyzna. Wyciągnął nogę nad głową młodej kobiety, butem kierując jej twarz w swoją stronę.

Zacisnąłem mocniej szczęki, kiedy dostrzegłem parę oczu patrzących martwo dokładnie w moją stronę.

Nie odezwał się, tylko skinął głową w lewo. Podążyłem wzrokiem w tamtym kierunku i dopiero teraz dostrzegłem jeszcze jeden wóz. Ten jednak nie miał krat.

Dwóch osiłków wzięło dziewczynę za ręce i nogi i zawlekło ją pod wóz. Wrzucili ją na stertę czegoś, co leżało na nim.

Zmarszczyłem ponownie brwi.

Woźnica smagnął lejcami, a konie ruszyły. Akurat podjechali pod jedną z latarni do kolejnych ludzi. Teraz mogłem doskonale przyjrzeć się temu, co znajdowało się na wozie. W żołądku miałem kamień, a szczęki zacisnęły się do granic możliwości.

Ciała.

Na deskach wozu leżały dziesiątki ciał. Nie mogłem oderwać od nich wzroku. Spoczywały bezwładnie, spod nich coś kapało, tworząc pod wozem ciemne plamy. Przemknęła mi przez myśl świadomość, na czym sam siedziałem…

Czy ja też mogłem skończyć w tej stercie? Myśl ta uderzyła mnie nagle, podobnie jak odór, który, zdaje się, dotychczas ignorowałem. Ciężki zapach żelaza, ekskrementów i jeszcze jakaś słodka nuta.

Na ułamek sekundy spojrzałem na rudego faceta, który przyglądał mi się teraz ze zdziwieniem, a potem zerknął w kierunku, od którego oderwałem wzrok.

Popatrzył na mnie ponownie, jakby ze zrozumieniem. Tamta wściekła zieleń przygasła, po chwili zaś oparł głowę o kraty i przymknął oczy.

– To już wszyscy. Zbieramy się – ryknął szef.

Kilku gangsterów wsiadło na wozy, reszta szła z psami niczym straż przyboczna. Rozległy się uderzenia batów, a potem wozem z klatką lekko zatrzęsło, kiedy konie ruszyły po bruku. Wszystkimi szarpnęło, kilka osób wydało okrzyk zaskoczenia.ROZDZIAŁ 3

Nie wiem, ile trwała podróż. Wydawało się, jakby czas stanął w miejscu. Minęliśmy kilka spalonych doszczętnie budynków. Mogłem się tylko domyślać, co mogło się zdarzyć w przeszłości. Miałem dziwne przeczucie, że ci gangsterzy mieli z tym coś wspólnego…

Powietrze się ociepliło – z ust już nie wydobywała się para. A może to efekt wzajemnego ogrzewania. Usłyszałem, jak na dachu usiadł duży ptak. Zakrakał, potem zaś zaczął stukać dziobem w klatkę, po chwili natomiast zerwał się do lotu. Dołączył do większej grupy, która mieszała się z ruchem liści monstrualnego drzewa.

Wiktoriańskie kamieniczki ustąpiły tymczasem dużym budynkom, które, jak poznałem po logach, były wielkimi przedsiębiorstwami. Piekarnia, ubojnia, zakład tekstylny. W oddali widać było pola uprawne oświetlone innymi kryształami.

Niektórzy z pozostałych więźniów szeptali między sobą. Ja wolałem skupić się na stukocie końskich kopyt. Odór krwi bijący od wozu z ciałami stawał się przytłaczający. O samym pojeździe też trudno było zapomnieć. Przynajmniej dwukrotnie w czasie naszej podróży spadło z niego ciało, a woźnica, jakby na złość, zatrzymał się tuż obok, abyśmy na to patrzyli.

Kaszkiety podchodzili niespiesznie, łapali za nogi i ręce, potem wrzucali zwłoki z powrotem na utworzony stos. Nie wiem, czy to moja wyobraźnia, ale twarze zmarłych wyglądały na wykrzywione z rozpaczy.

Jazda po kocich łbach sprawiła, że szybko zaczęły boleć mnie mięśnie. Nie miałem też możliwości zmienienia pozycji na wygodniejszą, bo w klatce było jeszcze około dwudziestu paru osób.

W końcu kilku moich współwięźniów otwarcie zaczęło narzekać. Ktoś nawet próbował dopytywać typów w kaszkietach, co z nami zrobią. Podejrzewałem, że gniew, zmęczenie i ciekawość zaczynały brać górę nad strachem.

Na okrzyki ludzi reagowały głównie wielkie psy, które szczekały, jakby uciszały więźniów.

Nikt jednak nie odpowiedział na żadne z zadawanych pytań. Nie wykrzywiali się w uśmiechach, nie grozili, po prostu powozili. W końcu ludzie zrezygnowali i czekali na to, co będzie dalej.

Jedno było pewne – zmierzaliśmy w stronę tego wielkiego drzewa…

Wjechaliśmy przez stalowe dwuskrzydłowe wrota do części miasta odizolowanej wysokim na trzy, może cztery metry ceglanym murem. Bramy otworzyło do wewnątrz kolejnych dwóch mięśniaków. Kaszkiety opadały im tak nisko, że nie można było dojrzeć ich oczu. Nie licząc kolorów garniturów i budowy ciała, wszyscy wyglądali niemal tak samo.

Wóz zatrzymał się nagle. Teren, na który wjechaliśmy, wydawał się idealnie zaplanowany, jakby cała przestrzeń była stworzona specjalnie dla jeńców. Wrota za nami zamknęły się z cichym, przeciągłym jękiem. Poza tym słychać było tylko ciszę. Nikt nie miał już odwagi na awantury.

Czułem, jak moje ciało napięło się w oczekiwaniu. Wszyscy byliśmy jak zwierzęta w pułapce, niepewni, co z nami zrobią. Czas wydawał się ciągnąć w nieskończoność, każdy metr pokonany w stronę nieznanego celu wywoływał w mojej głowie lawinę niepokoju.

Wóz stanął w parku przy budowli przypominającej dawny chicagowski budynek federalny. Jak się później dowiedziałem, został tutaj sprowadzony przed zniszczeniem i zaadaptowany do potrzeb nowych właścicieli. Na ścianach rozwieszono duże fioletowe proporce z dziwnym czarnym symbolem. Przypominał trzy rozmazane psie głowy groźnie spoglądające w różne strony. Podobne wisiały na latarniach – ruszane delikatnymi powiewami wiatru. Z czymś mi się to kojarzyło i absolutnie nie było to nic pozytywnego…

Wóz z ciałami ruszył dalej i niemal cała eskorta pozostała z nami. Budynek Kaszkietów otaczały wiktoriańskie oraz amerykańskie kamieniczki. Przynajmniej było tak od tej strony, gdzie staliśmy.

Eskorta otoczyła wozy i dołączyli do nich inni mężczyźni, czekający dotąd pod budynkiem. Było ich około dwudziestu, a kolejnych pięciu, w tym Szef, stanęli kawałek dalej.

Serce znów zaczęło mi mocniej bić. Byliśmy u celu podróży i nie miałem pojęcia, co dalej z nami będzie. Gdzieś z tyłu głowy kołatało mi się przeświadczenie, że przeżyję. Gdybyśmy mieli zginąć, mogliby nas zabić i wpakować na ostatni nieokratowany wóz.

Głupia nadzieja podpowiadała mi, że nas jest więcej, więc gdybyśmy się skrzyknęli, to może zdołalibyśmy uciec. Jednak zdusiłem tę myśl. Może i byliśmy w większości, ale szybko przekalkulowałem szanse. Jaka istniała pewność, że ruszy nas więcej niż połowa? Poza tym faceci w kaszkietach byli ewidentnie lepiej zorganizowani i uzbrojeni. A nie wiadomo, ilu ich jeszcze przebywało w tych budynkach… Może to jednak tamci z ostatniego wozu mieli więcej szczęścia?

Starszy mężczyzna krzyknął do swoich ludzi, aby otworzyli klatki.

– Wyłazić z wozów i ustawić się grzecznie w szeregu.

Jeden z mięśniaków, który odemknął drzwi, skrzywił twarz w nieprzyjemnym grymasie i skinął nagląco głową, żebyśmy wyszli. Kiedy znaleźliśmy się poza klatką, mężczyzna o orlim nosie wyszedł na środek i przemówił:

– Drodzy państwo, teraz mamy możliwość godnie was powitać. Nazywam się Olaf Reichert i jestem przywódcą gangu Cerbera. Znajdujecie się w mieście Babilon. Możecie być nam wdzięczni za ratunek oraz gościnność, bo prawdopodobnie rozpełzlibyście się po świecie i zginęli w jakiś idiotyczny sposób, a tak macie możliwość przysłużyć się większej sprawie. Teraz proszę was, byście wykonywali polecenia. Później zostaniecie odprowadzeni do swoich kwater, natomiast jutro przedstawimy wam waszą misję.

Rozległy się podniesione głosy, atmosfera zrobiła się napięta. Kilka osób, w tym hipster, czarnoskóry i rudy w uniformie więziennym, zaczęli domagać się wyjaś­nień. Każdy na swój sposób. Byli też tacy jak ja, którzy przyglądali się wszystkiemu, i ci, którzy wyglądali na całkowicie spanikowanych.

– Cisza! – powiedział zimno Reichert. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji poza zimną satysfakcją. Skinął głową dwóm mięśniakom. Ci podeszli do kilku osób i zdzielili je w potylice. – Miałem nadzieję, że załatwimy to polubownie, ale z tego, co widzę, trzeba wam jasno wytłumaczyć zasady. A teraz słuchajcie, jak odtąd będzie… Idziecie grzecznie po kolei, a moi ludzie związują ręce każdemu. Od razu zaznaczę, że to dla waszego własnego bezpieczeństwa. Nie dlatego, że się was boimy… – Kilku drabów zaśmiało się nieprzyjemnie. – Ale dlatego, żebyście nie wpadli na durny pomysł w stylu ucieczki. Jeśli jednak ktoś spróbuje, powiem, jak się sprawy mają. Wy uciekacie, zaś moi chłopcy was dopadają i karzą. Moglibyśmy już teraz zabić jednego czy dwóch dla przykładu, jednak zależy nam, żebyście byli żywi. Także macie grzecznie podejść z wyciągniętymi przed siebie rękami.

– Dlaczego? – zapytał rudy skazaniec.

Nikt mu nie odpowiedział. Chyba cierpliwość Olafa Reicherta właśnie się wyczerpała.

Facet w niebieskim garniturze skinął na pierwszą osobę. Była nią Lukrecja Riatos.

Jej dłonie zostały skrępowane konopnym sznurem w prostym węźle. Lukrecja szarpnęła ręce, próbując uniknąć pętli.

– Łapy przy sobie, brudasie! – warknęła, unosząc podbródek, chyba wciąż wierząc, że wystarczy jej stanowczość, by ich powstrzymać.

Drab z łatwością osadził ją na miejscu, jakby była tylko krnąbrnym dzieckiem. Jej oczy błyszczały od wściekłości, tymczasem z ust wydobyło się coś między sykiem a przekleństwem wypowiedzianym w dziwnym języku. Cerber pchnął ją lekko i związał kolejnej osobie ręce.

Stałem jako piąty w kolejce. Serce waliło mi w piersi, gdy powoli przesunąłem się naprzód. Każdy krok odbierał mi szansę na ratunek, prowadząc w paszczę Cerbera.ROZDZIAŁ 4

Kaszkiet, jak zacząłem ich nazywać, naciągnął sznur na moje nadgarstki jednym mocnym ruchem. Pociąg­nął, a pętla się zacisnęła i klepnął mnie w plecy. Z tyłu głowy pojawiła mi się myśl, że podobnie postępowano z bydłem…

Tak też staliśmy, otoczeni przez gangsterów z psami. Jeden z drabów podszedł do Lukrecji, złapał ją za więzy i poprowadził dalej. Naprzeciw niskiej kobiety o krótkich kruczoczarnych włosach i z tatuażami na twarzy. To musiała być ta wiedźma, o której mówił wcześniej Reichert.

Po chwili mięśniak ustawił Lukrecję kilka metrów dalej, nachylił się do niej i poszedł po ratownika, który wcześniej ją pocieszał.

Mój mózg pracował już na najwyższych obrotach, ukradkiem przyglądałem się wszystkiemu.

To nie byli byle jacy bandyci.

Wydawali się cholernie dobrze zorganizowani, pracując z wyjątkową precyzją. Reichert od razu przewidział, o czym sam myślałem i zagroził bliżej nieokreśloną karą. Podszedł nas psychologicznie, bo skoro nikt nie wiedział, co to za kara, każdy mógł wyobrazić sobie najgorsze…

Byli niczym jednostka specjalna jakiegoś wojska.

Kiedy mięśniak podszedł do kolejnej osoby, moje serce zaczęło przyspieszać. Widziałem, jak zabiera więźnia do wiedźmy. Przyglądałem się, jak facet wyciągnął dłoń, kobieta jej dotknęła, a chudzielec w kaszkiecie stojący obok niej coś zapisywał. Potem kark wskazał miejsce, gdzie tkwiła pozostała dwójka, nie prowadząc go już i wrócił po następną osobę. Tamci też byli pilnowani przy czymś, co wyglądało na koksowniki umieszczone pod schodami budynku. Było ich pięć i z każdego wystawało kilkanaście prętów.

Za plecami ciągle słyszałem szepty lub płacz. Najmłodsza osoba mogła mieć chyba ze czternaście lat. Nagle z tyłu doszło do awantury. Rudy wyswobodził się z kaftana, zdzielił Cerbera w twarz i zaczął uciekać.

– Hans – powiedział znudzonym tonem Reichert.

Mięśniak z jego prawej ruszył pędem za rudym. Szczęka mi opadła, kiedy zobaczyłem, jak ta góra mięś­ni pędzi niczym rozjuszony nosorożec. Wielką łapą złapał rudzielca za tył głowy i obalił na ziemię. Patrzyłem oniemiały, z jaką łatwością Hans podnosi dorosłego faceta jedną ręką do góry, obejmując jego głowę. Pewnie gdyby tylko chciał, zgniótłby ją jak pomidora. Kobiety krzyczały i piszczały ze strachu.

Nie mogłem oderwać wzroku od tej sceny. Kaszkiet doprowadził tak rudego do Reicherta.

– Taki temperament spodoba się Blackowi. Jak się nazywasz?

Black… Kto to taki? Jeszcze jakiś ich szef?

Rudzielec zaczął się śmiać. Był naprawdę dziwny, a może nawet szalony.

– A co cię to, kurwa, obchodzi – powiedział z dziwną lubością i miałem przeczucie, że uśmiechał się szeroko, chociaż widziałem tylko jego plecy.

– Właściwie to nic, ale masz ikrę i myślę, że jesteś wart zapamiętania.

– Jesper Jones.

Przedstawił się w taki sposób, jakby był dumny, że ludzie na dźwięk jego imienia oblewają się strachem. Przyznam, że sam przełknąłem ślinę i przeszły mnie ciarki. Koleś od początku miał w sobie coś strasznego, co instynktownie wyczuwałem.

Reichert uśmiechnął się paskudnie.

– Jeeesper – powtórzył z niejaką lubością jego imię, a potem zwrócił się do wszystkich głośniej. – Wychodzę z założenia, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Tak więc nasz drogi Jesper posłuży wszystkim za przykład. Otrzyma w ramach kary dziesięć batów i to samo czeka każdego za nieposłuszeństwo.

Mięśniak opuścił rudego na ziemię, puszczając głowę i chwytając za ramię. Poprowadził go do słupa wmurowanego w ziemię przed budynkiem, który było idealnie widać z każdej strony. W tym miejscu drzewa były rzadkie, chociaż osadzone w idealnych odstępach.

Jones, który do tej pory wydawał się szczycić swoją zuchwałością, teraz milczał. Szarpał się jak wściekłe zwierzę, ale zaraz pojawiło się kolejnych dwóch Kaszkietów, którzy przykuli go do słupa. Cerberzy podchodzili do niego beznamiętnie i bez strachu. Nie tracił jednak nic ze swojej dzikości, wyrywając się zaciekle. Gangsterzy zdzielili go w potylicę i z pięści w nerki.

Jeden z Kaszkietów wyciągnął zza pasa pletnię i naciągnął skórzane rzemienie. Uśmiechnął się przy tym arogancko, jakby go świerzbiło, aby od razu z niej skorzystać. Przełknąłem ślinę, bo nie wierzyłem, że to, co widzę, dzieje się naprawdę. Rudy spojrzał za siebie z dziką wściekłością w zielonych oczach.

Szef gangu Cerbera skinął głową, a jego człowiek z namaszczeniem puścił pasy, zamachnął się, aż powietrze zawibrowało od wizgu pletni. Po pierwszym uderzeniu Jesper zawył z bólu. Więzienny strój został rozszarpany, skóra na jego plecach od razu poczerwieniała, a w dwóch miejscach pękła. Po drugim i mam wrażenie, mocniejszym uderzeniu, na bruk trysnęły strugi krwi.

Po piątym kilka osób, w tym niemal wszystkie kobiety, odwróciło wzrok. Reichert uśmiechał się z satysfakcją, widząc strach w naszej grupie. W końcu uniósł rękę, co wywołało niezadowolenie u kata. Rudy stał dumnie, ale słychać było, że oddycha ciężko przez nos.

Patrzyłem na to z walącym sercem, wpadając w jakieś dziwne odrętwienie. Widziałem walki i strzelaniny tylko w filmach, ale to? Czy to działo się naprawdę? Nie mogłem oderwać wzroku. Jeszcze niedawno przykładał mi nóż do gardła, a teraz sam doświadczał cierpienia.

– Macie patrzeć na karę Jespera i nie jest to żadna prośba! Ten widok ma się wam wyryć w pamięci, bo możecie być pewni, nie szczędzę kar nikomu. Tylko od was teraz zależy, jak będzie wyglądał wasz pobyt. Kontynuuj – powiedział z dziwną lubością w głosie.

Kaszkiet nie zamierzał zwlekać ani sekundy i od razu zaczął wymierzać kolejne uderzenia. Zrozumiałem, że było to celowe zagranie. Jones mógł dostać dziesięć batów i mieć z głowy karę, ale Reichert postanowił jeszcze się nad nim pastwić. Przy ósmym uderzeniu jedna noga Jonesa ugięła się, ale wciąż nie dał po sobie poznać, że go złamali. Po dziesięciu razach plecy skazańca wyglądały paskudnie.

Kilka osób o słabszych żołądkach zwymiotowało na trawę. Nie dziwiłem im się wcale. Skóra była poszarpana, rozchodziła się i wyglądała jak dzieło jakiegoś szalonego nożownika. Chyba jeszcze w życiu nie widziałem tyle krwi. Żelazisty zapach wdzierał mi się do nozdrzy, aż w ustach czułem metaliczny posmak.

Kiedy go odpięli, padł na kolana, a jego intensywnie zielone oczy płonęły nienawiścią jeszcze bardziej, kiedy patrzył w naszą stronę.

– Medyk – rzucił Olaf.

Z grupy Kaszkietów wyszły dwie osoby ubrane w białe stroje z opaskami na ramionach z symbolem Królika, dwoma kreskami i numerami. Od razu stanęli przy Jesperze. Założyli lateksowe rękawiczki, kobieta wyjęła z torby jakieś flakony. Zawartością jednego polała rany, z których zaczęła unosić się para. Zaraz potem medyczka posypała okaleczone plecy Jonesa proszkiem, który wydawał się przynosić mu ulgę. Drugi medyk przygotował gazę i bandaż. Obwiązali dokładnie tors rudego.

Jesper, cały spocony, wstał z kolan i został doprowadzony do wiedźmy. Po chwili zobaczyłem, jak z podnieceniem wypisują mu coś na ręce.ROZDZIAŁ 5

Wszyscy zastygli w bezruchu, tak jak ja, przypominając słupy soli. Usłyszałem stłumiony śmiech trzech Kaszkietów stojących przy koksownikach.

Moje nogi wydawały się jak wrośnięte w ziemię, gdy Hans podszedł i delikatnie popchnął mnie w stronę wiedźmy. Nie zareagowałem. Gość w kaszkiecie położył mi dłoń na plecach i pchnął ponownie. Zdziwiłem się, bo nie był agresywny, a kiedy na niego spojrzałem, jego wzrok był wręcz znudzony.

– Idź.

– No już, już – rzucił beznamiętnie i z lekkim znużeniem Reichert. – Zdarza się tak za każdym razem, ale to dobrze. Taki mały pokaz pozwala zachować dalszą dyscyplinę.

Wykonałem pierwszy krok, potem drugi i na drewnianych nogach stanąłem przed wiedźmą.

Była ode mnie niższa o mniej więcej dziesięć centymetrów. Jej blada skóra kontrastowała z prymitywnym makijażem, jakby powieki i usta pokryła czarnym węg­lem. Włosy, ścięte nierówno, jakby pospiesznie ciachnięto je nożem, kończyły się na wysokości brody. Jednak to nie jej fryzura zwracała największą uwagę, lecz tatuaże – rzędy run oplatające jej twarz i szyję.

Mimo dziwnego wyglądu było w niej coś atrakcyjnego, powiedziałbym nawet, że była śliczna.

Wiedźma spojrzała na mnie oczami w kolorze złota i nie mogłem przestać się w nie wpatrywać. Odnosiłem jednak wrażenie, że są zamglone, nieobecne.

Po jej prawej stronie stał Kaszkiet z podkładką w rękach, na której widniał stos papierów. Wyglądał na znudzonego, machając długopisem na boki.

– Brunet, włosy krótko ścięte. Oczy… niebieskie. Cera jasna, trochę blada. Zbudowany przeciętnie, ale nie całkiem bez formy. Twarz… raczej zwyczajna bez znaków charakterystycznych. – A potem rzucił w moją stronę kilka pytań jednym tchem: – Wiek, wzrost, waga, zawód.

– Yyy… – zaciąłem się, a Kaszkiet spojrzał na mnie jak na idiotę. – Dwadzieścia pięć lat, sto osiemdziesiąt, osiemdziesiąt, student – odpowiedziałem odruchowo.

– Wyciągnij rękę – powiedziała wiedźma przyjemnym dla ucha głosem.

Zmarszczyłem brwi, bo nie rozumiem, po co miałbym to robić, ale uniosłem prawą rękę, którą chwyciła. Wzrok wiedźmy momentalnie się wyostrzył, a złote oczy zyskały blasku. Jej twarz wyrażała konsternację, a usta się zaciskały, tworząc czarną kreskę. Odnosiłem wrażenie, że pożera mnie wzrokiem.

– Vex? Wszystko w porządku? – zapytał piszący Kaszkiet.

– Kot.

– Naprawdę? Tak nisko? Jak dla mnie klasyfikuje się przynajmniej na Lisa lub Sępa.

– Powiedziałam Kot.

– W porządku – odparł protekcjonalnie i zapisał coś w swoich papierach. – Nic dziwnego, że jesteś taka zaskoczona. A ty idź dalej.

Nie rozumiałem, o co chodzi. Klasyfikacja? Kot? Lis? Sęp? Nie miało to dla mnie sensu. Hans wskazał mi miejsce przy koksownikach, gdzie stali już pozostali.

Dwóch Kaszkietów siedziało przy drewnianym stole i grali w kości, a trzeci podszedł do mnie.

– Jaki wynik?

– Kot – odparłem niepewnie.

– Wyciągnij rękę, podwiń rękaw.

Zacisnąłem zęby, wyciągnąłem posłusznie ramię. Już się przekonałem, że z tymi gośćmi nie ma żartów i lepiej wykonywać polecenia. Na zewnętrznej części nadgarstka kawałkiem węgla zapisał mi rzymską trójkę i określenie „Kot”. Chciałem już zabrać rękę, kiedy mnie powstrzymał.

– Chwila. – Wyciągnął coś z koszyka na stole i kazał zdjąć zegarek, a w jego miejscu założył mi kawał metalu. – Możesz iść do reszty.

Była to szeroka na trzy centymetry metalowa bransoletka. Poczułem ukłucie igły, wbijającej się w moją skórę i zobaczyłem, jak w metalu pojawia się rycina kota.

Wciąż nie rozumiałem, co się dzieje, ale podszedłem do pozostałej piątki. Riatos na przedramieniu miała rzymską czwórkę i napis „Lis”. Tak samo jej hiszpański adorator. Oni również mi się przyglądali i kiedy skrzyżowaliśmy spojrzenia, widziałem w nich jakąś wyższość. Jakby to, że ich numer był wyższy, już określało tę dwójkę jako lepszych ode mnie.

Jednak nawet oni nie spoglądali w stronę Jespera Jonesa, który siedział w pewnej odległości od innych w przysiadzie z rękami wyciągniętymi na kolanach. Obserwował ludzi bardzo skrupulatnie, jak łowca przed polowaniem. Przyglądał się wszystkim, lecz moje istnienie zupełnie ignorował. To trochę mnie ośmieliło, na jego przedramieniu widniała rzymska dziewiątka i napis „Lew”.

To wiele wyjaśniało. Miał najwyższy wynik, a poza tym był nie mniej groźny od Kaszkietów. Mimo wszystko nie podobało mi się to, że już na wstępie nas klasyfikowali i zaczęły powstawać napięcia.

Po kolejnych dziewięciu osobach jeden ze strażników odchylił się z ziewnięciem na krześle i zapytał podchodzącego hipstera.

– Jaki wynik?

– Wilk.

– Ujdzie, chociaż liczyłem na więcej Niedźwiedzi – powiedział z rozczarowaniem do kompana, patrząc na olbrzymiego czarnoskórego mężczyznę w garniturze. – Wiesz… brakuje mi dawnych testów sprawnościowych.

– Co niby w nich takiego było?

– Nie pamiętasz? – zapytał, odchylając się na krześle i ziewnął.

– Nie. Zwerbowano mnie siedem lat temu.

– Aaa, to wiele wyjaśnia… na początku po pierwszej klasyfikacji wiedźmy była druga. Klasyfikacja szefa. Tyle że wtedy było ich więcej. Ci słabsi, niezależnie od rangi, byli sprzedawani, a czasami kogoś werbowano do nas. Znasz Kasandrę? – Drugi mruknął twierdząco. – Miała być Lisem… Ale wierchuszce szkoda było wydawać taką ślicznotkę na pastwę „Lochu”, okazała się zbyt agresywna, żeby ją sprzedać albo przeznaczyć do burdelu, więc została jedną z nas.

– No, szkoda by było. Fajną ma dupkę.

Zignorowałem dalszą rozmowę Kaszkietów i kątem oka zauważyłem, że obok nazwy zwierzęcia ciemnoskóry mężczyzna ma wypisany kawałkiem węgla numer siedem. Lukrecja i ratownik, Rajmund, jeśli dobrze usłyszałem, na Jespera patrzyli z dozą strachu, ale już na czarnoskórego – z wrogością. Najwyraźniej jego uważali za znacznie mniejsze zagrożenie.

Przypomniałem sobie o obozach zagłady z czasów drugiej wojny… Czy to możliwe, że chodzi o przypisanie nas do jakichś prac? Może szło o te fabryki na zewnątrz? Chyba można powiedzieć, że między słowami Reicherta pojawiła się taka sugestia… W dodatku wysyłanie kobiet do burdeli czy ta mieszanka kulturowa, wreszcie miasto Babilon… I czym, u diaska, był „Loch”?

Zostawiłem na chwilę te rozważania i skupiłem się na kolejnej osobie podchodzącej do wiedźmy Vex. Tym razem był to wiking, który był ze mną w klatce.

– Zdejmij zbroję – rozkazał notujący Kaszkiet ze znudzeniem.

Splotłem ręce na piersi. Stanął obok mnie hipster z symbolem Wilka na przedramieniu. Na oko był nieco wyższy i dobrze zbudowany. Miał średniej długości włosy pozostające w nieładzie, przenikliwe ciemnoniebieskie oczy i kilkudniowy zarost. Zagadnął, jakbyśmy stali na peronie, czekając na pociąg.

– Widzę, że przyglądasz się wszystkiemu i jako jedyny nie jesteś nastawiony do mnie wrogo.

– Jesteś póki co trzecią osobą z najwyższą oceną w tej dziwnej klasyfikacji…

– Oui – odparł po francusku i wyciągnął rękę. – Jestem Maurice Bailey.

– Aleks Kwiecień.

– Ciebie zaklasyfikowali jako trójkę Kota – stwierdził, patrząc na moje przedramię i bransoletę. – Tamtych jako czwórki Lisy, naszego amerykańskiego kolegę jako siódemkę Wilka i tego rudego psychola na dziewiątkę Lwa. To mi wygląda na współczynnik.

– Współczynnik?

– Coś jak karty.

Pokiwałem powoli głową. Miało to trochę sensu.

– Możesz mieć rację. Kiedy wiedźma określiła wynik Jonesa, wywołało to niemałe podniecenie u Cerberów.

– Oui, również to zauważyłem – powiedział i założył ręce na piersi. Wydawał się szczery, ale coś mi podpowiadało, że to tylko pozory. Coś w jego postawie, sposobie mówienia i zachowaniu wywoływało dysonans. – Klasyfikacja musi być dziesięciostopniowa, a Jones ma prawie najwyższy wynik… Wygląda to jak klasyfikacja niewolników bądź gladiatorów.

– Niewolników? Mówisz o tych bransoletach? – Uniosłem ostentacyjnie rękę.

Pokiwał wolno głową w zamyśleniu i spojrzał na swoją, na której widniał wilk.

– Tak. Może to jakaś forma lokalizatora? Chociaż nie wygląda, jakby działało ani miało jakikolwiek ekran…

Miał rację, ale wiedziałem jedno. Wszystkiego dowiemy się z biegiem czasu. Miałem tylko nadzieję, że uda mi się jeszcze kiedyś wrócić do domu.

– Myślę, że może chodzić o te fabryki na zewnątrz. Była piekarnia, ubojnia, zakład tekstylny.

Maurice pokiwał wolno głową, a wzrok skierował w bok, jakby się głęboko nad czymś zastanawiał.

– Jesteś bardziej spostrzegawczy ode mnie, przyjacielu. To też ma sens, że możemy być tanią siłą roboczą.

– Z ciekawości. Czym się zajmujesz? – zagadnąłem Maurice’a.

– Jestem… Albo może raczej byłem… prawnikiem à Paris.

Pokiwałem głową, ale przyznam, że mnie zaskoczył. Prędzej bym powiedział, że to lekkoatleta niż prawnik. Skupiłem uwagę na wikingu, który zdejmował zbroję, gdy Maurice spytał:

– A ty?

– Byłem studentem ekonomii.

Nordycki wojownik również był wysoki. Wyższy nawet od czarnoskórego Amerykanina i znacznie mocniej umięśniony. Twarz miał zaciętą, oczy niebieskie niczym lód i nieznaczną szczecinę na czaszce. Od połowy czoła aż do brody wytatuowaną miał długą linię run. Kiedy całkiem zdjął zbroję, pozostał w prostych spodniach i koszuli, a każde odkryte miejsce było poorane bliznami lub na skórze widniały nordyckie tatuaże. Rozpoznałem jeden z młotem Thora.

Kaszkiet prowadził wikinga w naszą stronę. Przez chwilę myślałem, że ów rzuci się na naszych oprawców. Ale nie. On szedł potulnie, patrząc na nas i nasze nadgarstki.

– Mamy Niedźwiedzia – powiedział mięśniak, a reszta jego towarzyszy wydała okrzyki podniecenia.

Zauważyłem, że jeden przekazuje drugiemu kilka srebrnych grubych monet. Na nadgarstku wikinga pojawił się numer osiem, napis Niedźwiedź i metalowa bransoleta z ryciną zwierzęcia. Teoria Maurice’a zaczynała nabierać coraz więcej sensu, w przeciwieństwie do mojej.

Prawdopodobnie zbyt długo patrzyłem na wikinga, bo to zauważył i również zaczął mi się przyglądać. Chyba pomyślał, że rzucam mu wyzwanie. Starałem się go zignorować i powoli, udając, że nie robi na mnie wrażenia, przeniosłem spojrzenie na strażników przy koksowniku. Przestali grać w kości i we trzech gorączkowo o czymś rozmawiali, od czasu do czasu wskazując kogoś z naszej grupy.

– Niezły przyjemniaczek z naszego wikinga, co Aleks?

– Ta…

Maurice chyba wyczuł moje zdenerwowanie i położył mi dłoń na ramieniu.

– Spokojnie. Najpierw musimy zrozumieć naszą obecną sytuację. Strach w niczym nam nie pomoże.

– Nie boisz się?

– Oczywiście, że tak. Tylko głupiec by się nie bał. Ale mamy słabszą pozycję i musimy na razie grać kartami, które daje nam los.

– Póki co, widzę, że ci silni mają wysokie wyniki.

– O czym tak rozprawiacie? – wtrącił się czarnoskóry z nieprzyjemnym wyrazem twarzy.

– Ogólnie o naszej sytuacji, panie…

– Anton Adler – przedstawił się i kulturalnie podał każdemu z nas wielką dłoń. – Byłem maklerem giełdowym.

– Bardzo nam miło – odparł Bailey. – Czy mogę was zatem zapytać, co pamiętacie jako ostatnie przed pojawieniem się tutaj?

Słowo „tutaj” zostało przez niego mocno zaakcentowane, aby nie było niedomówień i głupich pytań. Zastanawiałem się, czy powiedzieć prawdę, że musiałem uciekać, czy posunąć się do niewielkiego kłamstewka?

– Biegałem wieczorem po lesie.

Obaj mężczyźni pokiwali głowami i uwierzyli, bo nie mieli powodów, aby tego nie robić.

– Ja byłem na kolacji z narzeczoną – odparł Anton.

– A ja w muzeum.

Sam posunąłem się do kłamstwa, jednak czułem, że Maurice Bailey również podzielił się półprawdą. Zaakcentował ostatnie słowo z dziwnym uśmieszkiem. Cóż, nie mogłem mieć mu za złe. Nie znaliśmy się i nie było powodów, aby sobie ufać. Chociaż w grupie mieliśmy znacznie większe szanse na przetrwanie niż osobno.

Wypuściłem powietrze z płuc, starając się uspokoić przyspieszone tętno, i skierowałem spojrzenie z powrotem na wiedźmę. W porównaniu do mnie moi towarzysze wydawali się ostrożni, choć opanowani.

Klasyfikacja przebiegała dalej. Co godzinę wybijały dzwony, zarówno gdzieś w mieście poza murami, jak i na terenie należącym do gangu Cerberów. Za pierwszym razem niemal podskoczyłem. Odstępy czasu, kiedy biły dzwony, wydawały się regularne, ale pamiętałem, że zanim oddałem zegarek, była 7:37.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij