- W empik go
Bożek miljon - ebook
Bożek miljon - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 326 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Walerję Marrené
(Morzkowską).
Warszawa.
U Gebethnera i Wolffa.
1872.
Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 13 (25) Октября 1871 г.
w Drukami Józefa Sikorskiogo, ul. Niecała Nr 11.
W piękny letni poranek, młody człowiek przechodził zwolna przez jednę z głównych ulic Warszawy. Była to niedziela. Uboga ludność śpieszyła do kościołów lub na zamiejskie przechadzki, bogata nie pokazywała się jeszcze; powozy rzadko wstrząsały brukiem, dorożki nawet mało krążyły. Powietrze miało tę orzeźwiającą siłę, tę woń wiośnianą, która czasem o tej godzinie dolatuje nawet do wielkiego miasta. Młody człowiek oddychał pełną piersią jakby spragniony był ruchu i słońca; wpatrywał się w błękit nieba, w białe obłoczki przysłaniające go gdzieniegdzie, w tumany kurzu złote od słonecznych promieni, okiem marzącem myśliciela. Może dostrzegał w nich mirjady jestestw wzbijające się ku światłu, powołane do bytu ożywczą siłą jego; może duch jego tonął w pogodzie błękitu – bo czoło miało wyraz dziwnego spokoju.
Szedł zwolna, mało zważając na przechodzących; aż dochodząc do ozdobnego pałacu na Nowym Świecie, zatrzymał się jakby mimowolnie, jakby siłą nawyknienia, i spojrzał wkoło siebie. Pałac był nie – wielki ale wykwintny, arystokratycznej powierzchowności, co zresztą, poświadczało i nazwisko właściciela: "Hrabia Felix Horecki," wypisane ponad bramą. Żelazna krata oddzielała od ulicy dziedziniec zasłany zielonym kobiercem murawy, wykrojonej w rozmaite klomby kwiatów. Do głównego budynku w głębi, prowadziły szerokie wschody, których balustrada okrytą była wazonami egzotycznych krzewów; ganek pierwszego piętra wspierały marmurowe karjatydy, a z poza dachu wyglądały gałęzie starych drzew ogrodu, świadcząc że właściciele nie dbali o zużytkowanie każdego łokcia ziemi, i byli dość możnymi by nie żałować sobie największych zbytków miejskich: powietrza, przestrzeni i zieloności.
Młody człowiek zatrzymał się przy kracie dziedzińca, jak gdyby zdawna przywykł tak czynić, i spojrzał wewnątrz dziwnym wzrokiem, a twarz jego pogodna spochmurniała nagle. A jednak cóż wspólnego być mogło pomiędzy nim a mieszkańcami tego eleganckiego pałacu? Ubranie jego czyste i noszone z pewną wrodzoną wytwornością, było zwykłem ubraniem rzemieślnika; ręka pięknych, rzeźbiarskich kształtów, była jednak szorstka i spracowana. W tej chwili dziedziniec był pusty, story i żaluzje szczelnie pozamykane świadczyły, że tu wszyscy byli jeszcze pogrążeni w śnie głębokim. Jednakże on oczy badawcze zatopił w tych oknach przysłoniętych, w tych drzwiach pozamykanych, z tak dojmującą, siłą, jak gdyby chciał przejrzeć te zasłony i dostać się do głębi zaciemnionych komnat. Widać nie czekał tu na nikogo; bo gdy jedne z drzwi bocznych otworzyły się, drgnął i oddalił się szybko, jak dziecko schwytane na gorącym uczynku. Jednak nie odszedł daleko. Ruch o tak wczesnej godzinie, w tym domu którego widać znał nawyknienia, zaciekawił go; przeszedł na drugą stronę ulicy i patrzał.
Z pałacu wyszedł służący i zawołał dorożki, która zatoczyła się przededrzwi boczne; służący wyniósł kuferek, parę pudełek i paczek, które dość niedbale umieścił w dorożce. Za nim ukazała się młoda kobieta, tak młoda, tak wątła, że raczej trzeba ją było nazwać dziewczyną, gdyby nie to, że wyraz dziewczyna oznacza zazwyczaj istotę, która jeszcze nie weszła w życie, zostając pod opieką i odpowiedzialnością cudzą; która zaznała tylko radosną stronę życia, i zamiast pamiątek posiada nadzieję. A na tej twarzy młodej i cudnie pięknej, wyryły się już bruzdy cierpienia. Samotna, zbolała, opuszczała progi tego doma, i wychodziła z niego nieżegnana i nieżałowana – bo wyjazd jej nie zmienił nic w zwyczajach jego mieszkańców, nie zbudził ich nawet ze snu rannego. Wsiadła do dorożki nie oglądając się prawie; włożyła w rękę służącego datek snać skromny, bo on przyjął go z pewnym lekceważącym uśmiechem. Ale kobieta nie zważała na to; zasunęła się wgłąb powozu, chcąc ukryć może łzy cisnące jej się do oczów.
– Gdzież ma jechać? – spytał służący zamykając drzwiczki.
Kobieta zadrżała.
– Ja mu wskażę drogę – odparła niepewnym załzawionym głosem.
Służący uśmiechuął się znowu, szepnął coś dorożkarzowi, zauważył jego numer, i powóz wytoczył się z dziedzińca i zwrócił ku miastu.
Te wszystkie szczegóły nie uszły bacznego oka młodego człowieka, który znowu zbliżył się był do kraty tak, że mógł słyszeć zamienione wyrazy. Może też odgadł więcej jeszcze, bo stał w miejscu niepewny, wahający się: brwi jego gęste, w łuk zagięte ściągnęły się, zmarszczki wystąpiły na jasne czoło, a usta przybrały wyraz zaciętej, nieubłaganej woli. I ta twarz przed chwilą tak plastycznie spokojna, zatopiona w cichem marzeniu, odbijająca błękit niezmącony nieba, zmieniła się do niepoznania, stała się surową i groźną jak sprawiedliwość. Z rękami skrzyżowanemi na piersiach przechadzał się wkoło pałacu, odbywając straż jakąś, czekając na coś – i nie czekał długo. W niespełna pół godziny, taż sama dorożka powróciła próżna przed bramę dziedzińca, wyszedł tenże sam lokaj, a dorożkarz w zamian za rubla powiedział mu adres domu na Śto-Jańskiej ulicy, dokąd zawiózł młodą, kobietę. Wiadomość ta widać potrzebna była człowiekowi stojącemu przy kracie, bo oddalił się szybko we wskazanym kierunku.
Jeszcze raz – cóż wspólnego być mogło pomiędzy nim a mieszkańcami pałacu? co go obchodziła ta smutna kobieta? Nie znał jej – bo ani się zbliżył ani ukrywał przed nią. A jednak stał tuż koło bramy, gdy przejeżdżała; spojrzenia ich się spotkały i rozbiegły obojętnie. Dla czegóż teraz on szedł za nią? Nie wyglądał na człowieka goniącego za ładną twarzą. Czoło jego zachowało wyraz surowy. Daremnie wokoło niebo i ziemia zdawały się uśmiechać; on przestał zważać na harmonję świata. Burza wewnętrzna widać kipiała w jego myśli, ale na zewnątrz wybijała tylko bruzdą na czole i płomieniem wzroku.
Dom do którego dążył, jeden z pierwszych od zamkowego placu, wązki i wysoki jak prawie wszystkie domy Starego Miasta, był dość biednej powierzchowności. Wchodziło się przez ciemny korytarz na ciasny dziedzińczyk. Młody człowiek jednak, snać świadomy był dobrze miejscowości – bo nie zastanawiając się ani chwilę, przebiegł korytarz i skierował się ku oficynie, gdy na jej progu ukazał się stróż z miotłą w ręku, jako godłem swego urzędu. Na widok młodego człowieka skłonił mu się z radością i uszanowaniem, i stanął przed nim jakby czekał rozkazów lub zapytań.
– Wszak mieliście tutaj izdebkę obok mojej na czwartem piętrze do najęcia? – zapytał młody człowiek oddając mu powitanie przyjaźnie.
Głos jego był stłumiony a wyraźny, znać w nim było stanowczość myśli i energję woli; brzmienie jego metaliczne wzbudzało sympatję. Słysząc go chciało się słuchać jeszcze – jakby to brzmienie samo kazało przeczuwać, że człowiek ten ma wiele do powiedzenia.
– Tak jest, panie Kiljanie – odparł zagadniony, – ale teraz izdebka ta już najęta.
– Przez kogo?
– Przez jakąś młodą panie, która teraz tylko co sprowadziła się mimo święta.
– Kiedy najęła tę izdebkę?
– Wczoraj wieczór dopiero, zapomniałem o tem panu powiedzieć. Ot widzi pan, oto otwiera sobie okno.
I wskazał na sam szczyt domu. Trzy okna zajmowały go cały; to które się w tej chwili otworzyło, wychodziło na rodzaj tarasu czy balkonu, umieszczonego wśród ostrych szczytów dachów, w załomku pomiędzy oficyną a głównym budynkiem.
Rzeczywiście młoda kobieta otworzyła to okno, i stanęła w niemna chwilę blada, zmęczona, smutna – a jednak tak piękna, iż sama jej obecność jak promień słoneczny, rozjaśniła ten wilgotny dziedziniec i omszone mury. Kasztanowate ciemno-złociste włosy obejmowały jej białe czoło lśniącemi promieniami; igrało w nich światło, bo włosy te skręcały się w karby i zwoje jak to widzimy na Greckich posągach. Rysy jej wyraziste a jednak delikatne, pieszczone, tworzyły okrąg cudnego wdzięku; pełne wiśniowe usta, jakby przez igraszkę losu, zdawały się stworzone do samych uśmiechów, a oczy czarne, przyćmione długiemi rzęsami, pomimo smutku i łez przedchwilowych, widnych jeszcze z różowych powiek, miały prostotę i przejrzystość oczów dziecka. Jakiś dziwny urok skromności i wdzięku otaczał tę kobietę. Mogła ona być nieszczęśliwą, ale zpewnością nie zawiniła nigdy; bo pomimo smutku i znękania, widną w niej była czystość i wewnętrzny spokój ducha.
Chwilę tylko stała w oknie, i po otwarciu go usunęła się w głąb pokoju nie spojrzawszy nawet na dziedziniec. Pokoikto był ciasny i ubogi; atmosfera jego, nawet pomimo pogody dnia, przesiąkła była wonią pleśni. Znajdowały się w nim tylko niezbędne sprzęty; kufer i pudełka nie rozpakowane jeszcze stały na środku. Kobieta z rodzajem przerażenia obejrzała się wkoło; może straszyła ją samotność do której nie przywykła, to poddasze kontrastujące dziwnie z jej całą powierzchownością, z pieszczonemi kształtami, z pałacem z którego przybywała.
– Boże mój! – zawołała składając ręce ze skargą boleśna; "Boże mój", odpowiedziało jej echo tylko, rozlegające się po pustej izdebce. Pozostała tak chwilę ze spuszczoną głową, a łzy wstrzymywane gwałtem drżały na jej rzęsach, i spadały deszczem na śnieżne ręce podniesione do piersi.
Wkoło niej była cisza straszna, cisza wielkiego miasta; ruch, turkot i wrzawa daleka konała szmerem w powietrzu, rojne mrowisko ludzi przesuwało się pod jej stopami, – a wśród tego tłumu ona była samą jedną, i skonać mogła w tej izdebce z bolu, tęsknoty lub nędzy, zanimby jaka ręka ludzka dostała się do niej z pomocą. A któż mógł wiedzieć jakie bóle pozostawiła w przeszłości? jakie wspomnienia tłoczyły jej wątłe piersi, i zaludniały nieodstępnemi widmami tę samotność, w której jej młodość i piękność więdnąć miały? Któż wie, czy paląca troska o chleb powszedni, o owo niepewne jutro, nie miała stać się nieodstępną towarzyszką jej życia? Snać dotąd nie spotkała się jeszcze z nędzą. Ubranie jej i drobne rozłożone sprzęty, świadczyły o pewnym dobrobycie, o nawyknieniach wykwintnych." Jakimże sposobem rzuconą została tak sama w to wysokie i nędzne pustkowie? jaka przedwczesna burza życia oderwała ją od rodzinnego gniazda i zaniosła aż tutaj?
Po długiej chwili smutnego namysłu, ozwała się w niej wrodzona energja młodości; podniosła głowę, obtarła oczy, i jakby szukając powietrza dla ściśnionej piersi, wyszła na ganek. Fala powietrza letniego obwiała ją, słońce rozgrzało jej ciało i rozjaśniło myśli, dając jej współudział w tych bogactwach, które Bóg hojną ręką rozrzucił na ziemi dla wszystkich zarówno, co czuć i patrzeć umieją,.
Tutaj także była sama – a jednak pod czystym błękitem nieba czuła się mniej trwożna, mniej opuszczoną. Wkoło niej unosiły się lotne jaskółki lepiąc gniazda nad jej głową, i muskając prawie jej czoło skrzydłem przyjaznem; gołębie szybowały w powietrzu, a wróble świegotały nutę wesołą, przefruwając z dachówki na dachówkę. Stała tu długo wlepiając w niebo wzrok smutny lecz spokojny; odwaga i wiara powracały w jej serce. Młodości tak łatwo o pociechę, młodość tak o niczem nie wątpi, – że budziła się w niej wola do tej zaciętej walki życia, która dla niej tak ciężką snać była.
Wróciła do swojej izdebki, rozpakowała rzeczy starając się nadać biednym sprzętom ład i wdzięk właściwy kobiecej ręce. Wydobywała jednę po drugich zabytki lepszych czasów, przystrajając niemi mieszkanie. Zawiesiła nad łóżkiem rzeźbiony krucyfiks z kości słoniowej i dwie fotografje, przedstawiające kobietę młodą jeszcze, i średnich lat mężczyznę, – wizerunki zapewne rodziców swoich.
Książki starannie oprawne ułożyła na sosnowych półkach, i ukończywszy pracę swoją, obejrzała się wkoło weselszem okiem. Słońce też wzbiło się wysoko, i przechylając ku zachodowi zajrzało do pokoiku, któremu brakło tylko kwiatów by zupełnie wyglądał świątecznie. Wsparła głowę na ręku i zaczęła myśleć nad przyszłością. Dotąd obecna chwila zajmowała ją wyłącznie; teraz spojrzała w to jutro tak twarde, tak trudne w naszem dzisiejszem społeczeństwie dla samotnej kobiety – w to jutro, które zapewne zdobyć i wywalczyć sobie miała. Ubóstwo skazywało ją na pracę – a praca kobieca to rzecz tak nieprodukcyjna, tak mozolna, tak trudna do znalezienia, a tak mało opłacana! Ona może jeszcze nie wiedziała o tem, i zapewne nigdy nie była zmuszoną sama myśleć o sobie i wystarczać sobie; bo czas upływał, długi dzień zbliżał się do końca, a ona nie pomyślała nawet o posiłku.
W sąsiedniej izdebce, oddzielonej tylko ścianą drewnianą, było cicho zupełnie. Młody nieznany jej sąsiad wyszedł z domu, lub też żadnym hałasem nie zdradzał obecności swojej. I nic nie przerywało milczenia natem poddaszu, gdy niespodzianie zastukano do drzwi. Kobieta zatopiona w myślach nie zwróciła na to uwagi; wówczas zastukano mocniej, i głos zewnątrz ozwał się wołając.
– Panno Cecyljo! panno Cecyljo!
Słysząc imię swoje wymówione znienacka, zadrżała i pobiegła do drzwi, ale nie otworzyła ich, tylko z pewną trwogą, przysłuchiwała się głosowi.
– Panno Cecyljo! powtarzał stróż – gdyż on to był, – panno Cecyljo!
– Zkąd znacie moje imię? spytała.
– Jest tu list do panny, odparł stróż nie wdając się, w odpowiedź na to pytanie.
– List do mnie? – wyrzekła zdziwiona otwierając drzwi.
– List, tylko co go przyniesiono.
I oddał jej bilecik elegancki, wonny, z wymalowanym herbem na kopercie; jeden z tych jakie odbierają na srebrnych tacach w wykwintnych buduarach, i który odbijał dziwnie od czarnej podającej go ręki.
Ale Cecylja zaledwie rzuciwszy okiem na pismo, odrzuciła go ze wstrętem i załamała ręce.
– Więc on już zna mieszkanie moje – zawołała nie zważając na oddawcę listu, który patrzał na nią ciekawie. Po chwili dopiero przypomniała go sobie, i zwróciła mowę do niego.
– Kiedy oddano ten list? – spytała.
– Przed chwilką.
– Oddajcie go nierozpieczętowany, to cała odpowiedź moja. – I wskazała na list leżący na stole, jakby nie chciała go się dotknąć nawet.
– Nikt nie czeka na odpowiedź!
– Gdyby kto przyszedł po nią lub pytał o mnie, powiedzcie że mnie niema, żem wyjechała, że tu nie mieszkam.
– Kiedy tam dobrze wiedzą, że panienka tu mieszka – odparł stróż; zresztą, to i w cyrkule zapisane.
– To powiedzcie że mnie niema, żem wyszła na miasto, że listów nie chcę, nie przyjmuję.
I znów mu wskazała nieszczęśliwy bilecik porzucony na stole.
Ale stróż snać wprzódy inną odebrał instrukcję, i uważał za stosowne tej pierwszej się trzymać, bo wyszedł nie zważając na to powtórzone żądanie Cecylji.
Dziewczyna została samą w obec tego pisma, które boleśnie pobudziło jej trwogi i wspomnienia. Zrazu chciała je podrzeć i wyrzucić; ale po krótkiej chwili zaniechała tej dziecinnej zemsty nad martwym przedmiotem, i pomyślawszy że ten co go pisał wiedzieć o tem nie będzie, a ona sama coś z niego dowiedzieć się może, otworzyła pismo drżącą ręką. Ale zaledwie rzuciła na nie okiem, rumieniec oburzenia czy wstydu wybiegł pałający na jej twarz zbiedzoną przedchwilnemi łzami. I nie dziw! list ten mógł wywołać te wszystkie uczucia.
"Cecyljo, pierwsza groźba moja się spełniła, wypędzono cię haniebnie z naszego domu, i próżno kusiłabyś się o inne miejsce; każden zapyta się gdzie byłaś dotąd, każden będzie chciał zasięgnąć zdania matki mojej – a wiesz sama najlepiej co ona o tobie sądzi. Daremnie powiedziałabyś czystą prawdę; pomiędzy tobą a nią któż wahać się będzie? Szalona dziewczyno! opieka moja jest nad tobą; nie znajdziesz nigdzie przytułku ni pracy, nie potrafisz nawet wydobyć się z tego miasta bez wiedzy i woli mojej, dopóki nie zrozumiesz swego własnego dobra, i nie przyjmiesz ofiar moich".
List ten nie miał podpisu, ale ona wiedziała dobrze od kogo pochodził, wiedziała że to nie były próżne groźby, – doświadczyła potęgi tego człowieka. A jednak nie uwierzyła by potęga ta rozciągała się po za pewną sferę i pewne położenie; sądziła że teraz przynajmniej chroniąc się pod opiekę pracy, znajdzie chociaż w biedzie niepodległość i spokój. Czyż ta ostatnia nadzieja omyloną być miała? Z rozpaczą prawie potoczyła wzrokiem wokoło – była samą.
Cecylja była sierotą, a biada sierocie której całem mieniem jest młodość, piękność i wykształcenie! Wzięła się do twardego chleba nauczycielki, i doświadczyła tych wszystkich goryczy, które świat dorzuca tak hojną ręką do każdej niedoli. Pomimo to, nie odrazu mogła zrozumieć życie; nie było przy niej żadnej przyjaznej istoty, coby jej rozjaśniła przyczynę przechodzonych kolei. Trafiała na złych ludzi, ścigało ją nieszczęście – oto co nieraz mówiła sobie, nie domyślając się, że ludzie wszędzie są jednacy, że los jest podłym jak oni, i ściga tych tylko, którzy mu czoła stawić nie umieją.
Rzuciła się w świat z wiarą w prace i w czyste serce swoje, – nie powiodło się jej; przymioty jej nawet obracały się przeciwko niej. Piękność jest straszną klęską w pewnych położeniach. Piękność jej była z tych co czarują, co podbijają serca, zawracają głowy, i kochać się każą koniecznie. Przez jej wielkie ciemne oczy przeglądała jasna dusza; niewinność myśli wyrytą była na jej białem czole. Patrząc na nią zdało się, że można czytać wrażenia i uczucia których doświadczała, jak zobaczyć krew krążącą pod jej przezroczystem licem. We wzroku miała tyle światła, tyle prostoty i ufności, że trzeba było uszanować ją koniecznie; a ten co jej wyrządził krzywdę, musiał być winnym podwójnie, i zupełnie nie mieć sumienia. A jednak spotkała takich tylko; nikt dotąd nie ulitował się nad jej młodością, nad jej wdziękiem, nad jej wiarą; jedynym mistrzem jej, twardym, nieubłaganym, było życie.
W kilka miesięcy później, Cecylja była znowu sama w swojej izdebce, szyła coś pilnie siedząc przy oknie, a drobne białe paluszki pracowały zawzięcie. Ale na czole jej pochylonem nad robotą znać było dojmującą troskę. Łzy nieraz zasłaniały jej oczy; ocierała je szybko i z nową energja przesuwała igłę. Rysy jej wyciągnęły się i pobladły w tym krótkim przeciąga czasu, a jednak młodość ma tak niewyczerpaną siłę, ma wdzięk tak nieprzeparty, że mimo to była piękniejszą może jeszcze niż dawniej. Wzrok nabrał głębokości, promieniał cierpieniem. Skromna płócienkowa suknia obciskała jej ramiona i uwydatniała kształty; włosy skręcone niedbale w bogatych zwojach piętrzyły się nad karkiem, którego delikatne zarysy mszyły się złotym puszkiem przy poroście włosów, w promieniach zachodzącego słońca. Malarz byłby się zapatrzył na tę postać wdzięcznie pochyloną nad pracą, oświeconą różowemi blaskami zachodu; ale ona snać nie pomyślała wcale o piękności swojej – nie było na ścianie nawet lusterka, w któreby mogła rzucić przelotne spojrzenie. Zastukano do drzwi.
– Kto tam? – zapytała niespokojnie.
– To ja panienko, ja Franciszek – odezwał się znajomy głos stróża.
Otworzyła mu. Wszedł niosąc jej skromny obiad, który postawił na stole.
– Dziękuję wam Franciszku – wyrzekła, – czy nie przysłano dla mnie pudełka z robotą z magazynu?
– Nie panienko, tylko tę oto karteczkę. Cecylja rozwinęła ją z gorączkowym pośpiechem.
Odbierano jej robotę – nie była więcej potrzebną. Załamała ręce z rozpaczą. Zdarzało jej się to już poraz dziesiąty. Daremnie brała się do wszystkich zajęć, daremnie wykonywała pracę jak najsumienniej, przestając na najmniejszej płacy; zawsze robotę dawano jej jak z łaski, i odbierano po dniach kilku; a tymczasem nędza zaglądała już do biednej izdebki. Stróż spoglądał na nią z pod oka, a wzrok jego nie wzbudzał zaufania; ale Cecylja nie zważała na to. Przygnębiona tym ostatnim ciosem, który skazywał ją na bezczynność, blada, z zaciśniętemi rękami, stała na środku pokoju.
– Panienko – odezwał się w końcu Franciszek niepewnym głosem, jakby nie śmiał skończyć zaczętej mowy; panienko, wczoraj minął pierwszy.
– Pierwszy – powtórzyła Cecylja, w której to słowo nie budziło snać żadnej myśli.
– Tak jest, należy się już pięćdziesiąt złotych za komorne; gospodarz czekać dłużej nie chce.
Cecylja zarumieniła się gwałtownie. Pieniędzy tych nie miała; trzeba było wybrać coś z ubogich sprzętów, z niezbędnych rzeczy, przedać coś lub zastawić – a ona nie wiedziała nawet jak to uczynić. Trzeba jej było uczyć się schodzić jeden po drugim na wszystkie szczeble nędzy, i przywyknąć do tych cochwilnych poniżeń towarzyszących nędzy.
– Za chwilę – rzekła nie podnosząc oczu na Franciszka, – za chwilę wyjdę i przyniosę wam pięniądze.
Stróż zawahał się chwilę spoglądając z ukosa, nie rad widocznie z siebie i z drugich, i wyszedł machnąwszy ręką, jakby chciał powiedzieć, że cudze sprawy nie obchodzą, go wcale.
Cecylja stała zawsze tam gdzie ją zostawił, tak zatopiona w boleśnych myślach, że zapomniała nawet drzwi zasunąć; obiad jej stygnął na stole, nie była w stanie nawet go skosztować.
W tej chwili szybkie męzkie kroki dały się słyszeć na wschodach; poznała je, pobiegła ku drzwiom by je zamknąć, ale już było zapóźno. Młody człowiek ukazał się w progu. Rękę obciśniętą jasną rękawiczką położył na klamce, a sam wsparty na odrzwiach, zamykał jej drogę odwrotu. Postawa jego wyniosła miała wdzięk wykwintny i pewny siebie, znamionujący człowieka który przywykł do rozkazywania, któremu majątek, imię, położenie towarzyskie, otwierały wszystkie drzwi bez wyjątku. Grzeczność jego nawet miała odcień lekceważenia. Rysy miał piękne, a jednak sucha linją profilu przypominała nie wiedzieć czem drapieżnego ptaka, którego instynkta kryć się musiały pod powierzchownością wytworną. Ciemne włosy, lśniące i miękkie jak jedwab, osłaniały czoło trochę wązkie ale dumne i wysokie; usta pięknego rysunku, pełne, krwią nabiegłe, zdawały się spieczone jakiemś wiecznem pragnieniem; nos orli o hardych zarysach, ściśnięty ciemnemi brwiami, nadawał ostry wyraz całej twarzy, a oczy zbyt blisko siebie osadzone powiększały go jeszcze. Oczy te były czar – ne, śmiałe, bezczelne prawie; niebieskie białka podnosiły ich blask gorący, i przykrem czyniły spojrzenie. Zresztą, nozdrza rozdęte i wydatna szczęka świadczyły, że w tym człowieku namiętności wzięły górę nad moralną istotą, i rządziły nią samowolnie.
Stał chwilkę wpatrując się w Cecylję, a we wzroku jego była litość, szyderstwo, żądza, i poszanowanie – mieszanina dziwna uczuć co nim miotały. Zmiana jej twarzy nie uszła jego uwagi; zresztą może i znał dokładnie jej położenie, i umyślnie przyszedł w chwilę zniechęcenia i upadku ducha. Ona drżała pod jego wzrokiem, jak ptasze pod spojrzeniem węża.
– Panno Cecyljo – wyrzekł miękko, czy dość ci już tej smutnej próby?
I swobodnie postąpił parę kroków zbliżając się do niej. Wówczas ona także przyszła do siebie, i podnosząc czoło zmierzyła go okiem pełnem pogardy.
Ale on rozśmiał się tylko, odsłaniając dwa rzędy białych zębów pomiędzy purpurowemi wargami.
– Panie hrabio – wyrzekła Cecylja cofając się przed nim, sądziłam że tu przynajmniej jestem u siebie, i wolną od obecności twojej.
Te słowa podrażniły go, bo odparł szyderczo.
– Więc wojna trwa dalej, piękna Cecyljo?
– Dopóki panu podoba się mnie prześladować – odrzekła dziewczyna, której pomimo dumnych słów łzy zakręciły się w oczach.
– Wszakżeż wojna i pokój jest w twoich rękach – odparł młody człowiek widocznie podraźniony, odpowiadając na jej hardość lekceważeniem. – Ale mieszkasz pani piekielnie wysoko, zmęczyłem się na prawdę; więc pozwól niech odpocznę. – I nie czekając odpowiedzi, sięgnął po krzesło i usiadł jakby u siebie, nie spuszczając jednak oka z Cecylji.
Ona była bladą śmiertelnie; łzy oburzenia drżały na jej rzęsach, ale im spłynąć nie dała. Bezczelność tego człowieka powiększyła jej dumę; nie chciała pokazać mu się rozpłakaną, i nie mówiąc słowa skierowała się ku drzwiom.
Hrabia nie tracąc na chwilę uśmiechnionej swobody, którą umiał pokrywać wszystkie uczucia, stanął przed nią.
– Zwolna, zwolna, panno Cecyljo – wyrzekł – jak widzę nie jesteś wcale gościnną; ale ja nie przyszedłem tak wysoko, by tak prędko stracić przyjemność twego towarzystwa i sposobność rozmowy.
– Panie hrabio, daremnie dorzucasz szyderstwo do obrazy, nadużywając swego położenia; zdanie moje o tobie nie zmieni się nigdy.
– To ty, okrutna dziewczyno, nadużywasz władzy swojej nademną.
– Więc zostaw mnie pan w pokoju; czyż zemsta twoja nie była zupełną, czyż nie pozbawiłeś mnie schronienia i dobrej sławy?
On uśmiechnął się nawpół litośnie, nawpół zwycięzko.
– To prawda – wyrzekł; – ale dla czegóż odrzucasz pani tak uparcie wszystko co chcę ci dać w zamian? Wszak ofiaruję więcej daleko niż stracić mogłaś.
Cecylja zacisnęła ręce gwałtownie; gniew wrzał w jej piersi i błyskał w spojrzeniu.
– Oszczędź sobie pan słów próżnych, puść mnie ztąd.
– Chwilę jeszcze cierpliwości, rzekł hrabia nie ruszając się z miejsca; – uspokój się pani, chociaż doprawdy prześliczną jesteś gdy się gniewasz. Pomówmy rozsądnie jeśli to być może. Pomyśl tylko coś zyskała dotąd w tej walce dziecinnej; doświadczyłaś już że groźby moje próżnemi nie są. Nie wyzywaj mnie dalej.
– Tak jest, doświadczyłam że podłość twoja nie cofnie się przed kłamstwem, przed oszczerstwem; i wiedz o tem: pogardzam tobą hrabio Wilhelmie.
Złowrogi cień przesunął się po czole jego; widocznie zuchwałość tej dziewczyny przechodziła wszystko co dozwolone pięknej kobiecie. Ale niby nie zważając na to, mówił dalej spokojnie.
– Liczyłaś na pracę, panno Cecycljo – czy masz jej wiele dotąd?
– I cóż ztąd? możesz przyprowadzić mnie pan do ostatniej nędzy – nic więcej.
– Więc upór twój trwa ciągle? – mówił Wilhelm napróżno chcąc ukryć gniew pod pozorem lekceważenia; głos jego drżał, oczy pałały. – Widzę że przyszedłem zawcześnie – powrócę później.
– Nigdy nie usłyszysz pan innego słowa – nigdy, nigdy!
– Jakiemże dzieckiem pozostałaś dotąd, panno Cecyljo, kiedy z taką pewnością wymawiasz ten wyraz: nigdy! zaręczasz za jutro; dla tego już samego wierzyć ci nie mogę.
Kobieta podniosła na niego wzrok promienny niezachwianem przekonaniem.
– Wszak dotąd nie zmieniłam się w niczem – rzekła tylko.
– Nie, ale prędzej lub później zmienić się musisz; ty wiesz, że ja się cofać nie umiem.
– Ani ja także, – odparła dziewczyna z dumą i powagą nieszczęścia – oszczędź pan sobie gróźb próżnych. Cokolwiek spotkać mnie może, nie schylę głowy przed koniecznością, nie stanę się igraszką, okoliczności. Oddal się pan, zapomnij o mnie – wówczas będę ci mogła przebaczyć.
– Zbyt piękną jesteś Cecyljo – przerwał jej Wilhelm z wybuchem – by można o tobie zapomnieć; wiesz o tem dobrze, wiesz, że choćbym nie chciał, kochać cię muszę. Władza twoja nademną jest nieograniczoną.
– Więc dobrze, daj mi pan tego dowód – odejdź.
– Odejdę, ale z tobą Cecyljo; zawiozę cię ztąd daleko, gdzie rozkażesz tylko, ale wyrwać cię muszę z tej nędznej izdebki, w której więdnieje piękność twoja w samotności i opuszczeniu. Ja chciałbym stworzyć ci raj rozkoszy. Miej litość sama nad sobą.
I gdy to mówił, głos jego dźwięczał prośbą, wyciągnął ku niej ramiona.
– Boże mój! – zawołała dziewczyna – czyż nikt nie uwolni mnie od widoku tego człowieka! Czyż na domiar złego słuchać go muszę!
Zaledwie domawiała tych słów, drzwi o które stał oparty Wilhelm zatrzęsły się gwałtownie, otwarły pomimo ciężaru jego – i jakby wywołany rószczką czarnoksięzką, ukazał się na progu młody człowiek, który kiedyś tak zawzięcie wpatrywał się w pałac Koreckich. Z kolei ręka jego spracowana spoczęła na klamce, i postać wynurzyła się z półcienia. Twarz jego była na pozór nieporuszoną, a jednak jakie dziwne wzruszenie, jakaś burza niepohamowana zdawała się wrzeć po za tą maską spokoju, i wstrząsać piersią jego falującą gwałtownie. Żaden muskuł nie drgnął na twarzy, tylko oczy jego południowe sypały iskrami.
Cecylja korzystając z tej niespodzianej pomocy, rzuciła się ku drzwiom.
– Panie! – zawołała – ktokolwiek jesteś, uwolnij mnie od niego.
Wilhelm zrazu gniewny i dumny spojrzał przez ramie na śmiałka, który odważył mu się przeszkadzać; ale skoro ujrzał twarz jego, stanął jak osłupiały i pobladł gwałtownie. Pewność siebie, czelność niezachwiana, opuściły go w jednej chwili; był jak winowajca przed sędzią, jak dziecię przed mistrzem, a z ust jego, jak okrzyk tłumionej zgrozy, wyrwało się to jedno imię.
– Kiljan!
– Tak jest Wilhelmie – odparł Kiljan głosem stanowczym lecz cichym, jak gdyby usta zaciśnięte wypowiadały mu posłuszeństwo – nie spodziewałeś się spotkać mnie tutaj.
Hrabia milczał; żaden z sarkazmów któremi odpowiadał bezbronnej dziewczynie, nie przyszedł mu teraz do myśli.
Kiljan postąpił krok naprzód i przed piorunującym wzrokiem jego spuściły się śmiałe źrenice Wilhelma. Kiljan nachylił się ku niemu.
– Idź ztąd, szepnął tylko – i nie powracaj nigdy; a śpiesz się, bym nie zapomniał że jedno nazwisko nosimy.
Tego rozkazu Wilhelm nie dał sobie dwa razy powtarzać; wyszedł śpiesznie, a kroki jego słychać było po stromych wschodach, aż ucichły w oddaleniu.
Kiljan i Cecylja pozostali sami. Wówczas młody człowiek zbliżył się do niej; twarz jego była bladą jeszcze – ale gdy przemówił, głos jego stracił całą ostrość brzmienia, miał tylko dźwięk sympatyczny.
– Przebacz mi pani – wyrzekł z wytworną grzecznością, kontrastującą dziwnie z ubraniem rzemieślniczem i z poddaszem, w którem się znajdowali; – przebacz mi to najście twego mieszkania. Ale przechodząc usłyszałem jak wzywałaś pani pomocy, poznałem głos człowieka, który cię krzywdził samą obecnością swoją.
Cecylja zrazu nie była w stanie odpowiedzieć". W obec prześladowcy swego potrafiła wstrzymać łzy; teraz pogwałcone uczucia odzyskiwały swe prawa. Z twarzą ukrytą w dłoniach, łkała gwałtownie.
Kiljan obejrzał się niespokojnie po mieszkaniu, świadczącem o nędzy znoszonej wytrwale, o nieszczęściu z którem walczono, i wzrok jego pałający przed chwilą nabrał tej nieskończonej słodyczy, jaką mają czasami oczy południowców, w których każde uczucie maluje się silnie. Kiljan, trafem, igraszką losu, czy też z prawa urodzenia, miał aksamitne źrenice Hiszpanów lub Kreolów; długie czarne rzęsy zakręcone, przysłaniały je zazwyczaj; ciemne powieki łagodziły ich wyraz; zresztą rysy jego szlachetne i wyraziste nie miały nic obcego. Z pewnością człowiek ten nie pomyślał nigdy o powierzchowności swojej i dla tego powierzchowność odbijała właśnie wewnętrzną istotę jego. Znać w nim było i przebyte niezachwianem sercem koleje i rany odebrane w walce życia, a zabliźnione wolą; znać było siłę ducha i ciała czerstwość i pogodę myśli. Widać zaznał cierpienie, bo spoglądał na Cecylję z głębokiem współczuciem.
– Pani – wyrzekł miękko i cicho zbliżając się do niej – przebacz mi jeśli jestem natrętnym; uspokój się przez litość! powiedz czy mogę ci być w czem użytecznym?
Te słowa podwoiły tylko łzy dziewczyny. Tak dawno odwykła od współczucia, tak dawno samotna walczyła z sobą, że teraz siły wypowiadały jej posłuszeństwo. Młody hart jej ducha topniał w obec tych wyrazów pociechy; płakała ciągle, próżno siląc się przemówić.
Kiljan zrozumiał, że teraz spłakać musiała łzy długo tłumione; zobaczył spazmatyczne łkania, wstrząsające jej całą postacią. Nie tracąc czasu nalał szklankę wody, zaprawił ją laurowemi kroplami które przyniósł od siebie, i odejmując lekko jej rękę od twarzy, podawał jej napój. Cecylja spojrzała na niego z za łez z nieopisanym wyrazem wdzięczności; on teraz dopiero dostrzegł i zrozumiał, jak bardzo ona piękną była. Oczy jej spoglądały na niego tak smutnie, tak ufnie! blade usta składały się do uśmiechu, a białe ręce złożone na piersiach zdawały się przyciskać rozburzone serce.
I mimowolnie współczucie jego zmieniło się w inne uczucie. Ręka którą podawał jej wodę, drżała; słowa któremi przemawiał, byłyto zwykło słowa pociechy, ale dźwięk głosu nadawał im głębsze znaczenie i moc przekonywającą. Cecylja zwolna odzyskała panowanie nad sobą, podniosła głowę, otarła łzy i spojrzała dokoła z pewną trwogą.
– Me lękaj się pani – wyrzekł Kiljan, który zrozumiał znaczenie tego spojrzenia – niema go już tutaj, nie powróci więcej.
– O nie znasz go pan – odparła dziewczyna. Dziwny, tajemniczy półuśmiech przebiegł po ustach Kiljana.
– Nie znasz go pan – powtórzyła; wola jego niezłomna, kaprys nieubłagany, zemsta niemiłosierna. Powiedział że powróci i dotrzyma słowa.