Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bożek miljon - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bożek miljon - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 326 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść przez

Wa­ler­ję Mar­re­né

(Morz­kow­ską).

War­sza­wa.

U Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa.

1872.

Дозволено Цензурою.

Варшава, дня 13 (25) Октября 1871 г.

w Dru­ka­mi Jó­ze­fa Si­kor­skio­go, ul. Nie­ca­ła Nr 11.

W pięk­ny let­ni po­ra­nek, mło­dy czło­wiek prze­cho­dził zwol­na przez jed­nę z głów­nych ulic War­sza­wy. Była to nie­dzie­la. Ubo­ga lud­ność śpie­szy­ła do ko­ścio­łów lub na za­miej­skie prze­chadz­ki, bo­ga­ta nie po­ka­zy­wa­ła się jesz­cze; po­wo­zy rzad­ko wstrzą­sa­ły bru­kiem, do­roż­ki na­wet mało krą­ży­ły. Po­wie­trze mia­ło tę orzeź­wia­ją­cą siłę, tę woń wio­śnia­ną, któ­ra cza­sem o tej go­dzi­nie do­la­tu­je na­wet do wiel­kie­go mia­sta. Mło­dy czło­wiek od­dy­chał peł­ną pier­sią jak­by spra­gnio­ny był ru­chu i słoń­ca; wpa­try­wał się w błę­kit nie­ba, w bia­łe ob­łocz­ki przy­sła­nia­ją­ce go gdzie­nieg­dzie, w tu­ma­ny ku­rzu zło­te od sło­necz­nych pro­mie­ni, okiem ma­rzą­cem my­śli­cie­la. Może do­strze­gał w nich mir­ja­dy je­stestw wzbi­ja­ją­ce się ku świa­tłu, po­wo­ła­ne do bytu ożyw­czą siłą jego; może duch jego to­nął w po­go­dzie błę­ki­tu – bo czo­ło mia­ło wy­raz dziw­ne­go spo­ko­ju.

Szedł zwol­na, mało zwa­ża­jąc na prze­cho­dzą­cych; aż do­cho­dząc do ozdob­ne­go pa­ła­cu na No­wym Świe­cie, za­trzy­mał się jak­by mi­mo­wol­nie, jak­by siłą na­wyk­nie­nia, i spoj­rzał wko­ło sie­bie. Pa­łac był nie – wiel­ki ale wy­kwint­ny, ary­sto­kra­tycz­nej po­wierz­chow­no­ści, co zresz­tą, po­świad­cza­ło i na­zwi­sko wła­ści­cie­la: "Hra­bia Fe­lix Ho­rec­ki," wy­pi­sa­ne po­nad bra­mą. Że­la­zna kra­ta od­dzie­la­ła od uli­cy dzie­dzi­niec za­sła­ny zie­lo­nym ko­bier­cem mu­ra­wy, wy­kro­jo­nej w roz­ma­ite klom­by kwia­tów. Do głów­ne­go bu­dyn­ku w głę­bi, pro­wa­dzi­ły sze­ro­kie wscho­dy, któ­rych ba­lu­stra­da okry­tą była wa­zo­na­mi eg­zo­tycz­nych krze­wów; ga­nek pierw­sze­go pię­tra wspie­ra­ły mar­mu­ro­we kar­ja­ty­dy, a z poza da­chu wy­glą­da­ły ga­łę­zie sta­rych drzew ogro­du, świad­cząc że wła­ści­cie­le nie dba­li o zu­żyt­ko­wa­nie każ­de­go łok­cia zie­mi, i byli dość moż­ny­mi by nie ża­ło­wać so­bie naj­więk­szych zbyt­ków miej­skich: po­wie­trza, prze­strze­ni i zie­lo­no­ści.

Mło­dy czło­wiek za­trzy­mał się przy kra­cie dzie­dziń­ca, jak gdy­by zdaw­na przy­wykł tak czy­nić, i spoj­rzał we­wnątrz dziw­nym wzro­kiem, a twarz jego po­god­na spo­chmur­nia­ła na­gle. A jed­nak cóż wspól­ne­go być mo­gło po­mię­dzy nim a miesz­kań­ca­mi tego ele­ganc­kie­go pa­ła­cu? Ubra­nie jego czy­ste i no­szo­ne z pew­ną wro­dzo­ną wy­twor­no­ścią, było zwy­kłem ubra­niem rze­mieśl­ni­ka; ręka pięk­nych, rzeź­biar­skich kształ­tów, była jed­nak szorst­ka i spra­co­wa­na. W tej chwi­li dzie­dzi­niec był pu­sty, sto­ry i ża­lu­zje szczel­nie po­za­my­ka­ne świad­czy­ły, że tu wszy­scy byli jesz­cze po­grą­że­ni w śnie głę­bo­kim. Jed­nak­że on oczy ba­daw­cze za­to­pił w tych oknach przy­sło­nię­tych, w tych drzwiach po­za­my­ka­nych, z tak doj­mu­ją­cą, siłą, jak gdy­by chciał przej­rzeć te za­sło­ny i do­stać się do głę­bi za­ciem­nio­nych kom­nat. Wi­dać nie cze­kał tu na ni­ko­go; bo gdy jed­ne z drzwi bocz­nych otwo­rzy­ły się, drgnął i od­da­lił się szyb­ko, jak dziec­ko schwy­ta­ne na go­rą­cym uczyn­ku. Jed­nak nie od­szedł da­le­ko. Ruch o tak wcze­snej go­dzi­nie, w tym domu któ­re­go wi­dać znał na­wyk­nie­nia, za­cie­ka­wił go; prze­szedł na dru­gą stro­nę uli­cy i pa­trzał.

Z pa­ła­cu wy­szedł słu­żą­cy i za­wo­łał do­roż­ki, któ­ra za­to­czy­ła się przede­drzwi bocz­ne; słu­żą­cy wy­niósł ku­fe­rek, parę pu­de­łek i pa­czek, któ­re dość nie­dba­le umie­ścił w do­roż­ce. Za nim uka­za­ła się mło­da ko­bie­ta, tak mło­da, tak wą­tła, że ra­czej trze­ba ją było na­zwać dziew­czy­ną, gdy­by nie to, że wy­raz dziew­czy­na ozna­cza za­zwy­czaj isto­tę, któ­ra jesz­cze nie we­szła w ży­cie, zo­sta­jąc pod opie­ką i od­po­wie­dzial­no­ścią cu­dzą; któ­ra za­zna­ła tyl­ko ra­do­sną stro­nę ży­cia, i za­miast pa­mią­tek po­sia­da na­dzie­ję. A na tej twa­rzy mło­dej i cud­nie pięk­nej, wy­ry­ły się już bruz­dy cier­pie­nia. Sa­mot­na, zbo­la­ła, opusz­cza­ła pro­gi tego doma, i wy­cho­dzi­ła z nie­go nie­że­gna­na i nie­ża­ło­wa­na – bo wy­jazd jej nie zmie­nił nic w zwy­cza­jach jego miesz­kań­ców, nie zbu­dził ich na­wet ze snu ran­ne­go. Wsia­dła do do­roż­ki nie oglą­da­jąc się pra­wie; wło­ży­ła w rękę słu­żą­ce­go da­tek snać skrom­ny, bo on przy­jął go z pew­nym lek­ce­wa­żą­cym uśmie­chem. Ale ko­bie­ta nie zwa­ża­ła na to; za­su­nę­ła się wgłąb po­wo­zu, chcąc ukryć może łzy ci­sną­ce jej się do oczów.

– Gdzież ma je­chać? – spy­tał słu­żą­cy za­my­ka­jąc drzwicz­ki.

Ko­bie­ta za­drża­ła.

– Ja mu wska­żę dro­gę – od­par­ła nie­pew­nym za­łza­wio­nym gło­sem.

Słu­żą­cy uśmie­chu­ął się zno­wu, szep­nął coś do­roż­ka­rzo­wi, za­uwa­żył jego nu­mer, i po­wóz wy­to­czył się z dzie­dziń­ca i zwró­cił ku mia­stu.

Te wszyst­kie szcze­gó­ły nie uszły bacz­ne­go oka mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry zno­wu zbli­żył się był do kra­ty tak, że mógł sły­szeć za­mie­nio­ne wy­ra­zy. Może też od­gadł wię­cej jesz­cze, bo stał w miej­scu nie­pew­ny, wa­ha­ją­cy się: brwi jego gę­ste, w łuk za­gię­te ścią­gnę­ły się, zmarszcz­ki wy­stą­pi­ły na ja­sne czo­ło, a usta przy­bra­ły wy­raz za­cię­tej, nie­ubła­ga­nej woli. I ta twarz przed chwi­lą tak pla­stycz­nie spo­koj­na, za­to­pio­na w ci­chem ma­rze­niu, od­bi­ja­ją­ca błę­kit nie­zmą­co­ny nie­ba, zmie­ni­ła się do nie­po­zna­nia, sta­ła się su­ro­wą i groź­ną jak spra­wie­dli­wość. Z rę­ka­mi skrzy­żo­wa­ne­mi na pier­siach prze­cha­dzał się wko­ło pa­ła­cu, od­by­wa­jąc straż ja­kąś, cze­ka­jąc na coś – i nie cze­kał dłu­go. W nie­speł­na pół go­dzi­ny, taż sama do­roż­ka po­wró­ci­ła próż­na przed bra­mę dzie­dziń­ca, wy­szedł ten­że sam lo­kaj, a do­roż­karz w za­mian za ru­bla po­wie­dział mu ad­res domu na Śto-Jań­skiej uli­cy, do­kąd za­wiózł mło­dą, ko­bie­tę. Wia­do­mość ta wi­dać po­trzeb­na była czło­wie­ko­wi sto­ją­ce­mu przy kra­cie, bo od­da­lił się szyb­ko we wska­za­nym kie­run­ku.

Jesz­cze raz – cóż wspól­ne­go być mo­gło po­mię­dzy nim a miesz­kań­ca­mi pa­ła­cu? co go ob­cho­dzi­ła ta smut­na ko­bie­ta? Nie znał jej – bo ani się zbli­żył ani ukry­wał przed nią. A jed­nak stał tuż koło bra­my, gdy prze­jeż­dża­ła; spoj­rze­nia ich się spo­tka­ły i roz­bie­gły obo­jęt­nie. Dla cze­góż te­raz on szedł za nią? Nie wy­glą­dał na czło­wie­ka go­nią­ce­go za ład­ną twa­rzą. Czo­ło jego za­cho­wa­ło wy­raz su­ro­wy. Da­rem­nie wo­ko­ło nie­bo i zie­mia zda­wa­ły się uśmie­chać; on prze­stał zwa­żać na har­mon­ję świa­ta. Bu­rza we­wnętrz­na wi­dać ki­pia­ła w jego my­śli, ale na ze­wnątrz wy­bi­ja­ła tyl­ko bruz­dą na czo­le i pło­mie­niem wzro­ku.

Dom do któ­re­go dą­żył, je­den z pierw­szych od zam­ko­we­go pla­cu, wąz­ki i wy­so­ki jak pra­wie wszyst­kie domy Sta­re­go Mia­sta, był dość bied­nej po­wierz­chow­no­ści. Wcho­dzi­ło się przez ciem­ny ko­ry­tarz na cia­sny dzie­dziń­czyk. Mło­dy czło­wiek jed­nak, snać świa­do­my był do­brze miej­sco­wo­ści – bo nie za­sta­na­wia­jąc się ani chwi­lę, prze­biegł ko­ry­tarz i skie­ro­wał się ku ofi­cy­nie, gdy na jej pro­gu uka­zał się stróż z mio­tłą w ręku, jako go­dłem swe­go urzę­du. Na wi­dok mło­de­go czło­wie­ka skło­nił mu się z ra­do­ścią i usza­no­wa­niem, i sta­nął przed nim jak­by cze­kał roz­ka­zów lub za­py­tań.

– Wszak mie­li­ście tu­taj iz­deb­kę obok mo­jej na czwar­tem pię­trze do na­ję­cia? – za­py­tał mło­dy czło­wiek od­da­jąc mu po­wi­ta­nie przy­jaź­nie.

Głos jego był stłu­mio­ny a wy­raź­ny, znać w nim było sta­now­czość my­śli i ener­gję woli; brzmie­nie jego me­ta­licz­ne wzbu­dza­ło sym­pa­tję. Sły­sząc go chcia­ło się słu­chać jesz­cze – jak­by to brzmie­nie samo ka­za­ło prze­czu­wać, że czło­wiek ten ma wie­le do po­wie­dze­nia.

– Tak jest, pa­nie Kil­ja­nie – od­parł za­gad­nio­ny, – ale te­raz iz­deb­ka ta już na­ję­ta.

– Przez kogo?

– Przez ja­kąś mło­dą pa­nie, któ­ra te­raz tyl­ko co spro­wa­dzi­ła się mimo świę­ta.

– Kie­dy na­ję­ła tę iz­deb­kę?

– Wczo­raj wie­czór do­pie­ro, za­po­mnia­łem o tem panu po­wie­dzieć. Ot wi­dzi pan, oto otwie­ra so­bie okno.

I wska­zał na sam szczyt domu. Trzy okna zaj­mo­wa­ły go cały; to któ­re się w tej chwi­li otwo­rzy­ło, wy­cho­dzi­ło na ro­dzaj ta­ra­su czy bal­ko­nu, umiesz­czo­ne­go wśród ostrych szczy­tów da­chów, w za­łom­ku po­mię­dzy ofi­cy­ną a głów­nym bu­dyn­kiem.

Rze­czy­wi­ście mło­da ko­bie­ta otwo­rzy­ła to okno, i sta­nę­ła w nie­mna chwi­lę bla­da, zmę­czo­na, smut­na – a jed­nak tak pięk­na, iż sama jej obec­ność jak pro­mień sło­necz­ny, roz­ja­śni­ła ten wil­got­ny dzie­dzi­niec i omszo­ne mury. Kasz­ta­no­wa­te ciem­no-zło­ci­ste wło­sy obej­mo­wa­ły jej bia­łe czo­ło lśnią­ce­mi pro­mie­nia­mi; igra­ło w nich świa­tło, bo wło­sy te skrę­ca­ły się w kar­by i zwo­je jak to wi­dzi­my na Grec­kich po­są­gach. Rysy jej wy­ra­zi­ste a jed­nak de­li­kat­ne, piesz­czo­ne, two­rzy­ły okrąg cud­ne­go wdzię­ku; peł­ne wi­śnio­we usta, jak­by przez igrasz­kę losu, zda­wa­ły się stwo­rzo­ne do sa­mych uśmie­chów, a oczy czar­ne, przy­ćmio­ne dłu­gie­mi rzę­sa­mi, po­mi­mo smut­ku i łez przed­chwi­lo­wych, wid­nych jesz­cze z ró­żo­wych po­wiek, mia­ły pro­sto­tę i przej­rzy­stość oczów dziec­ka. Ja­kiś dziw­ny urok skrom­no­ści i wdzię­ku ota­czał tę ko­bie­tę. Mo­gła ona być nie­szczę­śli­wą, ale zpew­no­ścią nie za­wi­ni­ła nig­dy; bo po­mi­mo smut­ku i znę­ka­nia, wid­ną w niej była czy­stość i we­wnętrz­ny spo­kój du­cha.

Chwi­lę tyl­ko sta­ła w oknie, i po otwar­ciu go usu­nę­ła się w głąb po­ko­ju nie spoj­rzaw­szy na­wet na dzie­dzi­niec. Po­ko­ik­to był cia­sny i ubo­gi; at­mos­fe­ra jego, na­wet po­mi­mo po­go­dy dnia, prze­sią­kła była wo­nią ple­śni. Znaj­do­wa­ły się w nim tyl­ko nie­zbęd­ne sprzę­ty; ku­fer i pu­deł­ka nie roz­pa­ko­wa­ne jesz­cze sta­ły na środ­ku. Ko­bie­ta z ro­dza­jem prze­ra­że­nia obej­rza­ła się wko­ło; może stra­szy­ła ją sa­mot­ność do któ­rej nie przy­wy­kła, to pod­da­sze kon­tra­stu­ją­ce dziw­nie z jej całą po­wierz­chow­no­ścią, z piesz­czo­ne­mi kształ­ta­mi, z pa­ła­cem z któ­re­go przy­by­wa­ła.

– Boże mój! – za­wo­ła­ła skła­da­jąc ręce ze skar­gą bo­le­śna; "Boże mój", od­po­wie­dzia­ło jej echo tyl­ko, roz­le­ga­ją­ce się po pu­stej iz­deb­ce. Po­zo­sta­ła tak chwi­lę ze spusz­czo­ną gło­wą, a łzy wstrzy­my­wa­ne gwał­tem drża­ły na jej rzę­sach, i spa­da­ły desz­czem na śnież­ne ręce pod­nie­sio­ne do pier­si.

Wko­ło niej była ci­sza strasz­na, ci­sza wiel­kie­go mia­sta; ruch, tur­kot i wrza­wa da­le­ka ko­na­ła szme­rem w po­wie­trzu, roj­ne mro­wi­sko lu­dzi prze­su­wa­ło się pod jej sto­pa­mi, – a wśród tego tłu­mu ona była samą jed­ną, i sko­nać mo­gła w tej iz­deb­ce z bolu, tę­sk­no­ty lub nę­dzy, za­nim­by jaka ręka ludz­ka do­sta­ła się do niej z po­mo­cą. A któż mógł wie­dzieć ja­kie bóle po­zo­sta­wi­ła w prze­szło­ści? ja­kie wspo­mnie­nia tło­czy­ły jej wą­tłe pier­si, i za­lud­nia­ły nie­od­stęp­ne­mi wid­ma­mi tę sa­mot­ność, w któ­rej jej mło­dość i pięk­ność więd­nąć mia­ły? Któż wie, czy pa­lą­ca tro­ska o chleb po­wsze­dni, o owo nie­pew­ne ju­tro, nie mia­ła stać się nie­od­stęp­ną to­wa­rzysz­ką jej ży­cia? Snać do­tąd nie spo­tka­ła się jesz­cze z nę­dzą. Ubra­nie jej i drob­ne roz­ło­żo­ne sprzę­ty, świad­czy­ły o pew­nym do­bro­by­cie, o na­wyk­nie­niach wy­kwint­nych." Ja­kim­że spo­so­bem rzu­co­ną zo­sta­ła tak sama w to wy­so­kie i nędz­ne pust­ko­wie? jaka przed­wcze­sna bu­rza ży­cia ode­rwa­ła ją od ro­dzin­ne­go gniaz­da i za­nio­sła aż tu­taj?

Po dłu­giej chwi­li smut­ne­go na­my­słu, ozwa­ła się w niej wro­dzo­na ener­gja mło­do­ści; pod­nio­sła gło­wę, ob­tar­ła oczy, i jak­by szu­ka­jąc po­wie­trza dla ści­śnio­nej pier­si, wy­szła na ga­nek. Fala po­wie­trza let­nie­go ob­wia­ła ją, słoń­ce roz­grza­ło jej cia­ło i roz­ja­śni­ło my­śli, da­jąc jej współ­udział w tych bo­gac­twach, któ­re Bóg hoj­ną ręką roz­rzu­cił na zie­mi dla wszyst­kich za­rów­no, co czuć i pa­trzeć umie­ją,.

Tu­taj tak­że była sama – a jed­nak pod czy­stym błę­ki­tem nie­ba czu­ła się mniej trwoż­na, mniej opusz­czo­ną. Wko­ło niej uno­si­ły się lot­ne ja­skół­ki le­piąc gniaz­da nad jej gło­wą, i mu­ska­jąc pra­wie jej czo­ło skrzy­dłem przy­ja­znem; go­łę­bie szy­bo­wa­ły w po­wie­trzu, a wró­ble świe­go­ta­ły nutę we­so­łą, prze­fru­wa­jąc z da­chów­ki na da­chów­kę. Sta­ła tu dłu­go wle­pia­jąc w nie­bo wzrok smut­ny lecz spo­koj­ny; od­wa­ga i wia­ra po­wra­ca­ły w jej ser­ce. Mło­do­ści tak ła­two o po­cie­chę, mło­dość tak o ni­czem nie wąt­pi, – że bu­dzi­ła się w niej wola do tej za­cię­tej wal­ki ży­cia, któ­ra dla niej tak cięż­ką snać była.

Wró­ci­ła do swo­jej iz­deb­ki, roz­pa­ko­wa­ła rze­czy sta­ra­jąc się nadać bied­nym sprzę­tom ład i wdzięk wła­ści­wy ko­bie­cej ręce. Wy­do­by­wa­ła jed­nę po dru­gich za­byt­ki lep­szych cza­sów, przy­stra­ja­jąc nie­mi miesz­ka­nie. Za­wie­si­ła nad łóż­kiem rzeź­bio­ny kru­cy­fiks z ko­ści sło­nio­wej i dwie fo­to­gra­fje, przed­sta­wia­ją­ce ko­bie­tę mło­dą jesz­cze, i śred­nich lat męż­czy­znę, – wi­ze­run­ki za­pew­ne ro­dzi­ców swo­ich.

Książ­ki sta­ran­nie opraw­ne uło­ży­ła na so­sno­wych pół­kach, i ukoń­czyw­szy pra­cę swo­ją, obej­rza­ła się wko­ło we­sel­szem okiem. Słoń­ce też wzbi­ło się wy­so­ko, i prze­chy­la­jąc ku za­cho­do­wi zaj­rza­ło do po­ko­iku, któ­re­mu bra­kło tyl­ko kwia­tów by zu­peł­nie wy­glą­dał świą­tecz­nie. Wspar­ła gło­wę na ręku i za­czę­ła my­śleć nad przy­szło­ścią. Do­tąd obec­na chwi­la zaj­mo­wa­ła ją wy­łącz­nie; te­raz spoj­rza­ła w to ju­tro tak twar­de, tak trud­ne w na­szem dzi­siej­szem spo­łe­czeń­stwie dla sa­mot­nej ko­bie­ty – w to ju­tro, któ­re za­pew­ne zdo­być i wy­wal­czyć so­bie mia­ła. Ubó­stwo ska­zy­wa­ło ją na pra­cę – a pra­ca ko­bie­ca to rzecz tak nie­pro­duk­cyj­na, tak mo­zol­na, tak trud­na do zna­le­zie­nia, a tak mało opła­ca­na! Ona może jesz­cze nie wie­dzia­ła o tem, i za­pew­ne nig­dy nie była zmu­szo­ną sama my­śleć o so­bie i wy­star­czać so­bie; bo czas upły­wał, dłu­gi dzień zbli­żał się do koń­ca, a ona nie po­my­śla­ła na­wet o po­sił­ku.

W są­sied­niej iz­deb­ce, od­dzie­lo­nej tyl­ko ścia­ną drew­nia­ną, było ci­cho zu­peł­nie. Mło­dy nie­zna­ny jej są­siad wy­szedł z domu, lub też żad­nym ha­ła­sem nie zdra­dzał obec­no­ści swo­jej. I nic nie prze­ry­wa­ło mil­cze­nia na­tem pod­da­szu, gdy nie­spo­dzia­nie za­stu­ka­no do drzwi. Ko­bie­ta za­to­pio­na w my­ślach nie zwró­ci­ła na to uwa­gi; wów­czas za­stu­ka­no moc­niej, i głos ze­wnątrz ozwał się wo­ła­jąc.

– Pan­no Ce­cyl­jo! pan­no Ce­cyl­jo!

Sły­sząc imię swo­je wy­mó­wio­ne znie­nac­ka, za­drża­ła i po­bie­gła do drzwi, ale nie otwo­rzy­ła ich, tyl­ko z pew­ną trwo­gą, przy­słu­chi­wa­ła się gło­so­wi.

– Pan­no Ce­cyl­jo! po­wta­rzał stróż – gdyż on to był, – pan­no Ce­cyl­jo!

– Zkąd zna­cie moje imię? spy­ta­ła.

– Jest tu list do pan­ny, od­parł stróż nie wda­jąc się, w od­po­wiedź na to py­ta­nie.

– List do mnie? – wy­rze­kła zdzi­wio­na otwie­ra­jąc drzwi.

– List, tyl­ko co go przy­nie­sio­no.

I od­dał jej bi­le­cik ele­ganc­ki, won­ny, z wy­ma­lo­wa­nym her­bem na ko­per­cie; je­den z tych ja­kie od­bie­ra­ją na srebr­nych ta­cach w wy­kwint­nych bu­du­arach, i któ­ry od­bi­jał dziw­nie od czar­nej po­da­ją­cej go ręki.

Ale Ce­cyl­ja za­le­d­wie rzu­ciw­szy okiem na pi­smo, od­rzu­ci­ła go ze wstrę­tem i za­ła­ma­ła ręce.

– Więc on już zna miesz­ka­nie moje – za­wo­ła­ła nie zwa­ża­jąc na od­daw­cę li­stu, któ­ry pa­trzał na nią cie­ka­wie. Po chwi­li do­pie­ro przy­po­mnia­ła go so­bie, i zwró­ci­ła mowę do nie­go.

– Kie­dy od­da­no ten list? – spy­ta­ła.

– Przed chwil­ką.

– Od­daj­cie go nie­roz­pie­czę­to­wa­ny, to cała od­po­wiedź moja. – I wska­za­ła na list le­żą­cy na sto­le, jak­by nie chcia­ła go się do­tknąć na­wet.

– Nikt nie cze­ka na od­po­wiedź!

– Gdy­by kto przy­szedł po nią lub py­tał o mnie, po­wiedz­cie że mnie nie­ma, żem wy­je­cha­ła, że tu nie miesz­kam.

– Kie­dy tam do­brze wie­dzą, że pa­nien­ka tu miesz­ka – od­parł stróż; zresz­tą, to i w cyr­ku­le za­pi­sa­ne.

– To po­wiedz­cie że mnie nie­ma, żem wy­szła na mia­sto, że li­stów nie chcę, nie przyj­mu­ję.

I znów mu wska­za­ła nie­szczę­śli­wy bi­le­cik po­rzu­co­ny na sto­le.

Ale stróż snać wprzó­dy inną ode­brał in­struk­cję, i uwa­żał za sto­sow­ne tej pierw­szej się trzy­mać, bo wy­szedł nie zwa­ża­jąc na to po­wtó­rzo­ne żą­da­nie Ce­cyl­ji.

Dziew­czy­na zo­sta­ła samą w obec tego pi­sma, któ­re bo­le­śnie po­bu­dzi­ło jej trwo­gi i wspo­mnie­nia. Zra­zu chcia­ła je po­drzeć i wy­rzu­cić; ale po krót­kiej chwi­li za­nie­cha­ła tej dzie­cin­nej ze­msty nad mar­twym przed­mio­tem, i po­my­ślaw­szy że ten co go pi­sał wie­dzieć o tem nie bę­dzie, a ona sama coś z nie­go do­wie­dzieć się może, otwo­rzy­ła pi­smo drżą­cą ręką. Ale za­le­d­wie rzu­ci­ła na nie okiem, ru­mie­niec obu­rze­nia czy wsty­du wy­biegł pa­ła­ją­cy na jej twarz zbie­dzo­ną przed­chwil­ne­mi łza­mi. I nie dziw! list ten mógł wy­wo­łać te wszyst­kie uczu­cia.

"Ce­cyl­jo, pierw­sza groź­ba moja się speł­ni­ła, wy­pę­dzo­no cię ha­nieb­nie z na­sze­go domu, i próż­no ku­si­ła­byś się o inne miej­sce; każ­den za­py­ta się gdzie by­łaś do­tąd, każ­den bę­dzie chciał za­się­gnąć zda­nia mat­ki mo­jej – a wiesz sama naj­le­piej co ona o to­bie są­dzi. Da­rem­nie po­wie­dzia­ła­byś czy­stą praw­dę; po­mię­dzy tobą a nią któż wa­hać się bę­dzie? Sza­lo­na dziew­czy­no! opie­ka moja jest nad tobą; nie znaj­dziesz nig­dzie przy­tuł­ku ni pra­cy, nie po­tra­fisz na­wet wy­do­być się z tego mia­sta bez wie­dzy i woli mo­jej, do­pó­ki nie zro­zu­miesz swe­go wła­sne­go do­bra, i nie przyj­miesz ofiar mo­ich".

List ten nie miał pod­pi­su, ale ona wie­dzia­ła do­brze od kogo po­cho­dził, wie­dzia­ła że to nie były próż­ne groź­by, – do­świad­czy­ła po­tę­gi tego czło­wie­ka. A jed­nak nie uwie­rzy­ła by po­tę­ga ta roz­cią­ga­ła się po za pew­ną sfe­rę i pew­ne po­ło­że­nie; są­dzi­ła że te­raz przy­najm­niej chro­niąc się pod opie­kę pra­cy, znaj­dzie cho­ciaż w bie­dzie nie­pod­le­głość i spo­kój. Czyż ta ostat­nia na­dzie­ja omy­lo­ną być mia­ła? Z roz­pa­czą pra­wie po­to­czy­ła wzro­kiem wo­ko­ło – była samą.

Ce­cyl­ja była sie­ro­tą, a bia­da sie­ro­cie któ­rej ca­łem mie­niem jest mło­dość, pięk­ność i wy­kształ­ce­nie! Wzię­ła się do twar­de­go chle­ba na­uczy­ciel­ki, i do­świad­czy­ła tych wszyst­kich go­ry­czy, któ­re świat do­rzu­ca tak hoj­ną ręką do każ­dej nie­do­li. Po­mi­mo to, nie od­ra­zu mo­gła zro­zu­mieć ży­cie; nie było przy niej żad­nej przy­ja­znej isto­ty, coby jej roz­ja­śni­ła przy­czy­nę prze­cho­dzo­nych ko­lei. Tra­fia­ła na złych lu­dzi, ści­ga­ło ją nie­szczę­ście – oto co nie­raz mó­wi­ła so­bie, nie do­my­śla­jąc się, że lu­dzie wszę­dzie są jed­na­cy, że los jest pod­łym jak oni, i ści­ga tych tyl­ko, któ­rzy mu czo­ła sta­wić nie umie­ją.

Rzu­ci­ła się w świat z wia­rą w pra­ce i w czy­ste ser­ce swo­je, – nie po­wio­dło się jej; przy­mio­ty jej na­wet ob­ra­ca­ły się prze­ciw­ko niej. Pięk­ność jest strasz­ną klę­ską w pew­nych po­ło­że­niach. Pięk­ność jej była z tych co cza­ru­ją, co pod­bi­ja­ją ser­ca, za­wra­ca­ją gło­wy, i ko­chać się każą ko­niecz­nie. Przez jej wiel­kie ciem­ne oczy prze­glą­da­ła ja­sna du­sza; nie­win­ność my­śli wy­ry­tą była na jej bia­łem czo­le. Pa­trząc na nią zda­ło się, że moż­na czy­tać wra­że­nia i uczu­cia któ­rych do­świad­cza­ła, jak zo­ba­czyć krew krą­żą­cą pod jej prze­zro­czy­stem li­cem. We wzro­ku mia­ła tyle świa­tła, tyle pro­sto­ty i uf­no­ści, że trze­ba było usza­no­wać ją ko­niecz­nie; a ten co jej wy­rzą­dził krzyw­dę, mu­siał być win­nym po­dwój­nie, i zu­peł­nie nie mieć su­mie­nia. A jed­nak spo­tka­ła ta­kich tyl­ko; nikt do­tąd nie uli­to­wał się nad jej mło­do­ścią, nad jej wdzię­kiem, nad jej wia­rą; je­dy­nym mi­strzem jej, twar­dym, nie­ubła­ga­nym, było ży­cie.

W kil­ka mie­się­cy póź­niej, Ce­cyl­ja była zno­wu sama w swo­jej iz­deb­ce, szy­ła coś pil­nie sie­dząc przy oknie, a drob­ne bia­łe pa­lusz­ki pra­co­wa­ły za­wzię­cie. Ale na czo­le jej po­chy­lo­nem nad ro­bo­tą znać było doj­mu­ją­cą tro­skę. Łzy nie­raz za­sła­nia­ły jej oczy; ocie­ra­ła je szyb­ko i z nową ener­gja prze­su­wa­ła igłę. Rysy jej wy­cią­gnę­ły się i po­bla­dły w tym krót­kim prze­cią­ga cza­su, a jed­nak mło­dość ma tak nie­wy­czer­pa­ną siłę, ma wdzięk tak nie­prze­par­ty, że mimo to była pięk­niej­szą może jesz­cze niż daw­niej. Wzrok na­brał głę­bo­ko­ści, pro­mie­niał cier­pie­niem. Skrom­na płó­cien­ko­wa suk­nia ob­ci­ska­ła jej ra­mio­na i uwy­dat­nia­ła kształ­ty; wło­sy skrę­co­ne nie­dba­le w bo­ga­tych zwo­jach pię­trzy­ły się nad kar­kiem, któ­re­go de­li­kat­ne za­ry­sy mszy­ły się zło­tym pusz­kiem przy po­ro­ście wło­sów, w pro­mie­niach za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Ma­larz był­by się za­pa­trzył na tę po­stać wdzięcz­nie po­chy­lo­ną nad pra­cą, oświe­co­ną ró­żo­we­mi bla­ska­mi za­cho­du; ale ona snać nie po­my­śla­ła wca­le o pięk­no­ści swo­jej – nie było na ścia­nie na­wet lu­ster­ka, w któ­re­by mo­gła rzu­cić prze­lot­ne spoj­rze­nie. Za­stu­ka­no do drzwi.

– Kto tam? – za­py­ta­ła nie­spo­koj­nie.

– To ja pa­nien­ko, ja Fran­ci­szek – ode­zwał się zna­jo­my głos stró­ża.

Otwo­rzy­ła mu. Wszedł nio­sąc jej skrom­ny obiad, któ­ry po­sta­wił na sto­le.

– Dzię­ku­ję wam Fran­cisz­ku – wy­rze­kła, – czy nie przy­sła­no dla mnie pu­deł­ka z ro­bo­tą z ma­ga­zy­nu?

– Nie pa­nien­ko, tyl­ko tę oto kar­tecz­kę. Ce­cyl­ja roz­wi­nę­ła ją z go­rącz­ko­wym po­śpie­chem.

Od­bie­ra­no jej ro­bo­tę – nie była wię­cej po­trzeb­ną. Za­ła­ma­ła ręce z roz­pa­czą. Zda­rza­ło jej się to już po­raz dzie­sią­ty. Da­rem­nie bra­ła się do wszyst­kich za­jęć, da­rem­nie wy­ko­ny­wa­ła pra­cę jak naj­su­mien­niej, prze­sta­jąc na naj­mniej­szej pła­cy; za­wsze ro­bo­tę da­wa­no jej jak z ła­ski, i od­bie­ra­no po dniach kil­ku; a tym­cza­sem nę­dza za­glą­da­ła już do bied­nej iz­deb­ki. Stróż spo­glą­dał na nią z pod oka, a wzrok jego nie wzbu­dzał za­ufa­nia; ale Ce­cyl­ja nie zwa­ża­ła na to. Przy­gnę­bio­na tym ostat­nim cio­sem, któ­ry ska­zy­wał ją na bez­czyn­ność, bla­da, z za­ci­śnię­te­mi rę­ka­mi, sta­ła na środ­ku po­ko­ju.

– Pa­nien­ko – ode­zwał się w koń­cu Fran­ci­szek nie­pew­nym gło­sem, jak­by nie śmiał skoń­czyć za­czę­tej mowy; pa­nien­ko, wczo­raj mi­nął pierw­szy.

– Pierw­szy – po­wtó­rzy­ła Ce­cyl­ja, w któ­rej to sło­wo nie bu­dzi­ło snać żad­nej my­śli.

– Tak jest, na­le­ży się już pięć­dzie­siąt zło­tych za ko­mor­ne; go­spo­darz cze­kać dłu­żej nie chce.

Ce­cyl­ja za­ru­mie­ni­ła się gwał­tow­nie. Pie­nię­dzy tych nie mia­ła; trze­ba było wy­brać coś z ubo­gich sprzę­tów, z nie­zbęd­nych rze­czy, przedać coś lub za­sta­wić – a ona nie wie­dzia­ła na­wet jak to uczy­nić. Trze­ba jej było uczyć się scho­dzić je­den po dru­gim na wszyst­kie szcze­ble nę­dzy, i przy­wyk­nąć do tych co­chwil­nych po­ni­żeń to­wa­rzy­szą­cych nę­dzy.

– Za chwi­lę – rze­kła nie pod­no­sząc oczu na Fran­cisz­ka, – za chwi­lę wyj­dę i przy­nio­sę wam pię­nią­dze.

Stróż za­wa­hał się chwi­lę spo­glą­da­jąc z uko­sa, nie rad wi­docz­nie z sie­bie i z dru­gich, i wy­szedł mach­nąw­szy ręką, jak­by chciał po­wie­dzieć, że cu­dze spra­wy nie ob­cho­dzą, go wca­le.

Ce­cyl­ja sta­ła za­wsze tam gdzie ją zo­sta­wił, tak za­to­pio­na w bo­le­śnych my­ślach, że za­po­mnia­ła na­wet drzwi za­su­nąć; obiad jej sty­gnął na sto­le, nie była w sta­nie na­wet go skosz­to­wać.

W tej chwi­li szyb­kie męz­kie kro­ki dały się sły­szeć na wscho­dach; po­zna­ła je, po­bie­gła ku drzwiom by je za­mknąć, ale już było za­póź­no. Mło­dy czło­wiek uka­zał się w pro­gu. Rękę ob­ci­śnię­tą ja­sną rę­ka­wicz­ką po­ło­żył na klam­ce, a sam wspar­ty na odrzwiach, za­my­kał jej dro­gę od­wro­tu. Po­sta­wa jego wy­nio­sła mia­ła wdzięk wy­kwint­ny i pew­ny sie­bie, zna­mio­nu­ją­cy czło­wie­ka któ­ry przy­wykł do roz­ka­zy­wa­nia, któ­re­mu ma­ją­tek, imię, po­ło­że­nie to­wa­rzy­skie, otwie­ra­ły wszyst­kie drzwi bez wy­jąt­ku. Grzecz­ność jego na­wet mia­ła od­cień lek­ce­wa­że­nia. Rysy miał pięk­ne, a jed­nak su­cha lin­ją pro­fi­lu przy­po­mi­na­ła nie wie­dzieć czem dra­pież­ne­go pta­ka, któ­re­go in­stynk­ta kryć się mu­sia­ły pod po­wierz­chow­no­ścią wy­twor­ną. Ciem­ne wło­sy, lśnią­ce i mięk­kie jak je­dwab, osła­nia­ły czo­ło tro­chę wąz­kie ale dum­ne i wy­so­kie; usta pięk­ne­go ry­sun­ku, peł­ne, krwią na­bie­głe, zda­wa­ły się spie­czo­ne ja­kiemś wiecz­nem pra­gnie­niem; nos orli o har­dych za­ry­sach, ści­śnię­ty ciem­ne­mi brwia­mi, nada­wał ostry wy­raz ca­łej twa­rzy, a oczy zbyt bli­sko sie­bie osa­dzo­ne po­więk­sza­ły go jesz­cze. Oczy te były czar – ne, śmia­łe, bez­czel­ne pra­wie; nie­bie­skie biał­ka pod­no­si­ły ich blask go­rą­cy, i przy­krem czy­ni­ły spoj­rze­nie. Zresz­tą, noz­drza roz­dę­te i wy­dat­na szczę­ka świad­czy­ły, że w tym czło­wie­ku na­mięt­no­ści wzię­ły górę nad mo­ral­ną isto­tą, i rzą­dzi­ły nią sa­mo­wol­nie.

Stał chwil­kę wpa­tru­jąc się w Ce­cyl­ję, a we wzro­ku jego była li­tość, szy­der­stwo, żą­dza, i po­sza­no­wa­nie – mie­sza­ni­na dziw­na uczuć co nim mio­ta­ły. Zmia­na jej twa­rzy nie uszła jego uwa­gi; zresz­tą może i znał do­kład­nie jej po­ło­że­nie, i umyśl­nie przy­szedł w chwi­lę znie­chę­ce­nia i upad­ku du­cha. Ona drża­ła pod jego wzro­kiem, jak pta­sze pod spoj­rze­niem węża.

– Pan­no Ce­cyl­jo – wy­rzekł mięk­ko, czy dość ci już tej smut­nej pró­by?

I swo­bod­nie po­stą­pił parę kro­ków zbli­ża­jąc się do niej. Wów­czas ona tak­że przy­szła do sie­bie, i pod­no­sząc czo­ło zmie­rzy­ła go okiem peł­nem po­gar­dy.

Ale on roz­śmiał się tyl­ko, od­sła­nia­jąc dwa rzę­dy bia­łych zę­bów po­mię­dzy pur­pu­ro­we­mi war­ga­mi.

– Pa­nie hra­bio – wy­rze­kła Ce­cyl­ja co­fa­jąc się przed nim, są­dzi­łam że tu przy­najm­niej je­stem u sie­bie, i wol­ną od obec­no­ści two­jej.

Te sło­wa po­draż­ni­ły go, bo od­parł szy­der­czo.

– Więc woj­na trwa da­lej, pięk­na Ce­cyl­jo?

– Do­pó­ki panu po­do­ba się mnie prze­śla­do­wać – od­rze­kła dziew­czy­na, któ­rej po­mi­mo dum­nych słów łzy za­krę­ci­ły się w oczach.

– Wszak­żeż woj­na i po­kój jest w two­ich rę­kach – od­parł mło­dy czło­wiek wi­docz­nie pod­raź­nio­ny, od­po­wia­da­jąc na jej har­dość lek­ce­wa­że­niem. – Ale miesz­kasz pani pie­kiel­nie wy­so­ko, zmę­czy­łem się na praw­dę; więc po­zwól niech od­pocz­nę. – I nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, się­gnął po krze­sło i usiadł jak­by u sie­bie, nie spusz­cza­jąc jed­nak oka z Ce­cyl­ji.

Ona była bla­dą śmier­tel­nie; łzy obu­rze­nia drża­ły na jej rzę­sach, ale im spły­nąć nie dała. Bez­czel­ność tego czło­wie­ka po­więk­szy­ła jej dumę; nie chcia­ła po­ka­zać mu się roz­pła­ka­ną, i nie mó­wiąc sło­wa skie­ro­wa­ła się ku drzwiom.

Hra­bia nie tra­cąc na chwi­lę uśmiech­nio­nej swo­bo­dy, któ­rą umiał po­kry­wać wszyst­kie uczu­cia, sta­nął przed nią.

– Zwol­na, zwol­na, pan­no Ce­cyl­jo – wy­rzekł – jak wi­dzę nie je­steś wca­le go­ścin­ną; ale ja nie przy­sze­dłem tak wy­so­ko, by tak pręd­ko stra­cić przy­jem­ność twe­go to­wa­rzy­stwa i spo­sob­ność roz­mo­wy.

– Pa­nie hra­bio, da­rem­nie do­rzu­casz szy­der­stwo do ob­ra­zy, nad­uży­wa­jąc swe­go po­ło­że­nia; zda­nie moje o to­bie nie zmie­ni się nig­dy.

– To ty, okrut­na dziew­czy­no, nad­uży­wasz wła­dzy swo­jej na­de­mną.

– Więc zo­staw mnie pan w po­ko­ju; czyż ze­msta two­ja nie była zu­peł­ną, czyż nie po­zba­wi­łeś mnie schro­nie­nia i do­brej sła­wy?

On uśmiech­nął się na­wpół li­to­śnie, na­wpół zwy­cięz­ko.

– To praw­da – wy­rzekł; – ale dla cze­góż od­rzu­casz pani tak upar­cie wszyst­ko co chcę ci dać w za­mian? Wszak ofia­ru­ję wię­cej da­le­ko niż stra­cić mo­głaś.

Ce­cyl­ja za­ci­snę­ła ręce gwał­tow­nie; gniew wrzał w jej pier­si i bły­skał w spoj­rze­niu.

– Oszczędź so­bie pan słów próż­nych, puść mnie ztąd.

– Chwi­lę jesz­cze cier­pli­wo­ści, rzekł hra­bia nie ru­sza­jąc się z miej­sca; – uspo­kój się pani, cho­ciaż do­praw­dy prze­ślicz­ną je­steś gdy się gnie­wasz. Po­mów­my roz­sąd­nie je­śli to być może. Po­myśl tyl­ko coś zy­ska­ła do­tąd w tej wal­ce dzie­cin­nej; do­świad­czy­łaś już że groź­by moje próż­ne­mi nie są. Nie wy­zy­waj mnie da­lej.

– Tak jest, do­świad­czy­łam że pod­łość two­ja nie cof­nie się przed kłam­stwem, przed oszczer­stwem; i wiedz o tem: po­gar­dzam tobą hra­bio Wil­hel­mie.

Zło­wro­gi cień prze­su­nął się po czo­le jego; wi­docz­nie zu­chwa­łość tej dziew­czy­ny prze­cho­dzi­ła wszyst­ko co do­zwo­lo­ne pięk­nej ko­bie­cie. Ale niby nie zwa­ża­jąc na to, mó­wił da­lej spo­koj­nie.

– Li­czy­łaś na pra­cę, pan­no Ce­cycl­jo – czy masz jej wie­le do­tąd?

– I cóż ztąd? mo­żesz przy­pro­wa­dzić mnie pan do ostat­niej nę­dzy – nic wię­cej.

– Więc upór twój trwa cią­gle? – mó­wił Wil­helm na­próż­no chcąc ukryć gniew pod po­zo­rem lek­ce­wa­że­nia; głos jego drżał, oczy pa­ła­ły. – Wi­dzę że przy­sze­dłem za­wcze­śnie – po­wró­cę póź­niej.

– Nig­dy nie usły­szysz pan in­ne­go sło­wa – nig­dy, nig­dy!

– Ja­kiem­że dziec­kiem po­zo­sta­łaś do­tąd, pan­no Ce­cyl­jo, kie­dy z taką pew­no­ścią wy­ma­wiasz ten wy­raz: nig­dy! za­rę­czasz za ju­tro; dla tego już sa­me­go wie­rzyć ci nie mogę.

Ko­bie­ta pod­nio­sła na nie­go wzrok pro­mien­ny nie­za­chwia­nem prze­ko­na­niem.

– Wszak do­tąd nie zmie­ni­łam się w ni­czem – rze­kła tyl­ko.

– Nie, ale prę­dzej lub póź­niej zmie­nić się mu­sisz; ty wiesz, że ja się co­fać nie umiem.

– Ani ja tak­że, – od­par­ła dziew­czy­na z dumą i po­wa­gą nie­szczę­ścia – oszczędź pan so­bie gróźb próż­nych. Co­kol­wiek spo­tkać mnie może, nie schy­lę gło­wy przed ko­niecz­no­ścią, nie sta­nę się igrasz­ką, oko­licz­no­ści. Od­dal się pan, za­po­mnij o mnie – wów­czas będę ci mo­gła prze­ba­czyć.

– Zbyt pięk­ną je­steś Ce­cyl­jo – prze­rwał jej Wil­helm z wy­bu­chem – by moż­na o to­bie za­po­mnieć; wiesz o tem do­brze, wiesz, że choć­bym nie chciał, ko­chać cię mu­szę. Wła­dza two­ja na­de­mną jest nie­ogra­ni­czo­ną.

– Więc do­brze, daj mi pan tego do­wód – odejdź.

– Odej­dę, ale z tobą Ce­cyl­jo; za­wio­zę cię ztąd da­le­ko, gdzie roz­ka­żesz tyl­ko, ale wy­rwać cię mu­szę z tej nędz­nej iz­deb­ki, w któ­rej więd­nie­je pięk­ność two­ja w sa­mot­no­ści i opusz­cze­niu. Ja chciał­bym stwo­rzyć ci raj roz­ko­szy. Miej li­tość sama nad sobą.

I gdy to mó­wił, głos jego dźwię­czał proś­bą, wy­cią­gnął ku niej ra­mio­na.

– Boże mój! – za­wo­ła­ła dziew­czy­na – czyż nikt nie uwol­ni mnie od wi­do­ku tego czło­wie­ka! Czyż na do­miar złe­go słu­chać go mu­szę!

Za­le­d­wie do­ma­wia­ła tych słów, drzwi o któ­re stał opar­ty Wil­helm za­trzę­sły się gwał­tow­nie, otwar­ły po­mi­mo cię­ża­ru jego – i jak­by wy­wo­ła­ny rószcz­ką czar­no­księz­ką, uka­zał się na pro­gu mło­dy czło­wiek, któ­ry kie­dyś tak za­wzię­cie wpa­try­wał się w pa­łac Ko­rec­kich. Z ko­lei ręka jego spra­co­wa­na spo­czę­ła na klam­ce, i po­stać wy­nu­rzy­ła się z pół­cie­nia. Twarz jego była na po­zór nie­po­ru­szo­ną, a jed­nak ja­kie dziw­ne wzru­sze­nie, ja­kaś bu­rza nie­po­ha­mo­wa­na zda­wa­ła się wrzeć po za tą ma­ską spo­ko­ju, i wstrzą­sać pier­sią jego fa­lu­ją­cą gwał­tow­nie. Ża­den mu­skuł nie drgnął na twa­rzy, tyl­ko oczy jego po­łu­dnio­we sy­pa­ły iskra­mi.

Ce­cyl­ja ko­rzy­sta­jąc z tej nie­spo­dzia­nej po­mo­cy, rzu­ci­ła się ku drzwiom.

– Pa­nie! – za­wo­ła­ła – kto­kol­wiek je­steś, uwol­nij mnie od nie­go.

Wil­helm zra­zu gniew­ny i dum­ny spoj­rzał przez ra­mie na śmiał­ka, któ­ry od­wa­żył mu się prze­szka­dzać; ale sko­ro uj­rzał twarz jego, sta­nął jak osłu­pia­ły i po­bladł gwał­tow­nie. Pew­ność sie­bie, czel­ność nie­za­chwia­na, opu­ści­ły go w jed­nej chwi­li; był jak wi­no­waj­ca przed sę­dzią, jak dzie­cię przed mi­strzem, a z ust jego, jak okrzyk tłu­mio­nej zgro­zy, wy­rwa­ło się to jed­no imię.

– Kil­jan!

– Tak jest Wil­hel­mie – od­parł Kil­jan gło­sem sta­now­czym lecz ci­chym, jak gdy­by usta za­ci­śnię­te wy­po­wia­da­ły mu po­słu­szeń­stwo – nie spo­dzie­wa­łeś się spo­tkać mnie tu­taj.

Hra­bia mil­czał; ża­den z sar­ka­zmów któ­re­mi od­po­wia­dał bez­bron­nej dziew­czy­nie, nie przy­szedł mu te­raz do my­śli.

Kil­jan po­stą­pił krok na­przód i przed pio­ru­nu­ją­cym wzro­kiem jego spu­ści­ły się śmia­łe źre­ni­ce Wil­hel­ma. Kil­jan na­chy­lił się ku nie­mu.

– Idź ztąd, szep­nął tyl­ko – i nie po­wra­caj nig­dy; a śpiesz się, bym nie za­po­mniał że jed­no na­zwi­sko no­si­my.

Tego roz­ka­zu Wil­helm nie dał so­bie dwa razy po­wta­rzać; wy­szedł śpiesz­nie, a kro­ki jego sły­chać było po stro­mych wscho­dach, aż uci­chły w od­da­le­niu.

Kil­jan i Ce­cyl­ja po­zo­sta­li sami. Wów­czas mło­dy czło­wiek zbli­żył się do niej; twarz jego była bla­dą jesz­cze – ale gdy prze­mó­wił, głos jego stra­cił całą ostrość brzmie­nia, miał tyl­ko dźwięk sym­pa­tycz­ny.

– Prze­bacz mi pani – wy­rzekł z wy­twor­ną grzecz­no­ścią, kon­tra­stu­ją­cą dziw­nie z ubra­niem rze­mieśl­ni­czem i z pod­da­szem, w któ­rem się znaj­do­wa­li; – prze­bacz mi to naj­ście twe­go miesz­ka­nia. Ale prze­cho­dząc usły­sza­łem jak wzy­wa­łaś pani po­mo­cy, po­zna­łem głos czło­wie­ka, któ­ry cię krzyw­dził samą obec­no­ścią swo­ją.

Ce­cyl­ja zra­zu nie była w sta­nie od­po­wie­dzieć". W obec prze­śla­dow­cy swe­go po­tra­fi­ła wstrzy­mać łzy; te­raz po­gwał­co­ne uczu­cia od­zy­ski­wa­ły swe pra­wa. Z twa­rzą ukry­tą w dło­niach, łka­ła gwał­tow­nie.

Kil­jan obej­rzał się nie­spo­koj­nie po miesz­ka­niu, świad­czą­cem o nę­dzy zno­szo­nej wy­trwa­le, o nie­szczę­ściu z któ­rem wal­czo­no, i wzrok jego pa­ła­ją­cy przed chwi­lą na­brał tej nie­skoń­czo­nej sło­dy­czy, jaką mają cza­sa­mi oczy po­łu­dniow­ców, w któ­rych każ­de uczu­cie ma­lu­je się sil­nie. Kil­jan, tra­fem, igrasz­ką losu, czy też z pra­wa uro­dze­nia, miał ak­sa­mit­ne źre­ni­ce Hisz­pa­nów lub Kre­olów; dłu­gie czar­ne rzę­sy za­krę­co­ne, przy­sła­nia­ły je za­zwy­czaj; ciem­ne po­wie­ki ła­go­dzi­ły ich wy­raz; zresz­tą rysy jego szla­chet­ne i wy­ra­zi­ste nie mia­ły nic ob­ce­go. Z pew­no­ścią czło­wiek ten nie po­my­ślał nig­dy o po­wierz­chow­no­ści swo­jej i dla tego po­wierz­chow­ność od­bi­ja­ła wła­śnie we­wnętrz­ną isto­tę jego. Znać w nim było i prze­by­te nie­za­chwia­nem ser­cem ko­le­je i rany ode­bra­ne w wal­ce ży­cia, a za­bliź­nio­ne wolą; znać było siłę du­cha i cia­ła czer­stwość i po­go­dę my­śli. Wi­dać za­znał cier­pie­nie, bo spo­glą­dał na Ce­cyl­ję z głę­bo­kiem współ­czu­ciem.

– Pani – wy­rzekł mięk­ko i ci­cho zbli­ża­jąc się do niej – prze­bacz mi je­śli je­stem na­tręt­nym; uspo­kój się przez li­tość! po­wiedz czy mogę ci być w czem uży­tecz­nym?

Te sło­wa po­dwo­iły tyl­ko łzy dziew­czy­ny. Tak daw­no od­wy­kła od współ­czu­cia, tak daw­no sa­mot­na wal­czy­ła z sobą, że te­raz siły wy­po­wia­da­ły jej po­słu­szeń­stwo. Mło­dy hart jej du­cha top­niał w obec tych wy­ra­zów po­cie­chy; pła­ka­ła cią­gle, próż­no si­ląc się prze­mó­wić.

Kil­jan zro­zu­miał, że te­raz spła­kać mu­sia­ła łzy dłu­go tłu­mio­ne; zo­ba­czył spa­zma­tycz­ne łka­nia, wstrzą­sa­ją­ce jej całą po­sta­cią. Nie tra­cąc cza­su na­lał szklan­kę wody, za­pra­wił ją lau­ro­we­mi kro­pla­mi któ­re przy­niósł od sie­bie, i odej­mu­jąc lek­ko jej rękę od twa­rzy, po­da­wał jej na­pój. Ce­cyl­ja spoj­rza­ła na nie­go z za łez z nie­opi­sa­nym wy­ra­zem wdzięcz­no­ści; on te­raz do­pie­ro do­strzegł i zro­zu­miał, jak bar­dzo ona pięk­ną była. Oczy jej spo­glą­da­ły na nie­go tak smut­nie, tak uf­nie! bla­de usta skła­da­ły się do uśmie­chu, a bia­łe ręce zło­żo­ne na pier­siach zda­wa­ły się przy­ci­skać roz­bu­rzo­ne ser­ce.

I mi­mo­wol­nie współ­czu­cie jego zmie­ni­ło się w inne uczu­cie. Ręka któ­rą po­da­wał jej wodę, drża­ła; sło­wa któ­re­mi prze­ma­wiał, by­ły­to zwy­kło sło­wa po­cie­chy, ale dźwięk gło­su nada­wał im głęb­sze zna­cze­nie i moc prze­ko­ny­wa­ją­cą. Ce­cyl­ja zwol­na od­zy­ska­ła pa­no­wa­nie nad sobą, pod­nio­sła gło­wę, otar­ła łzy i spoj­rza­ła do­ko­ła z pew­ną trwo­gą.

– Me lę­kaj się pani – wy­rzekł Kil­jan, któ­ry zro­zu­miał zna­cze­nie tego spoj­rze­nia – nie­ma go już tu­taj, nie po­wró­ci wię­cej.

– O nie znasz go pan – od­par­ła dziew­czy­na. Dziw­ny, ta­jem­ni­czy pół­u­śmiech prze­biegł po ustach Kil­ja­na.

– Nie znasz go pan – po­wtó­rzy­ła; wola jego nie­złom­na, ka­prys nie­ubła­ga­ny, ze­msta nie­mi­ło­sier­na. Po­wie­dział że po­wró­ci i do­trzy­ma sło­wa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: