Bracia Syjamscy z San Diego - ebook
Bracia Syjamscy z San Diego - ebook
"Bracia syjamscy z San Diego" to książka Janusza Krasińskiego, autora "Na stracenie", "Niemocy" i mniej znanego, a doskonałego "Wózka". Tym razem Krasiński opisał swoją podróż do San Diego odbytą w roku 2005, a więc całkiem niedawno. Został tam zaproszony przez Czesława, kolegę z dawnych lat. Razem walczyli w Szarych Szeregach. Jednak od ostatniego spotkania minęły 62 lata, szmat czasu, a jak wiadomo, ludzie się zmieniają. Jaki okaże się Czesław? Czy aby nie pozbył się młodzieńczych ideałów? Co robił za komuny? Czego tak naprawdę chce?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-1-911283-72-0 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odnalazł mnie przez Internet w pewnej instytucji, w której coś tam znaczyłem. Podali mu mój telefon, zadzwonił, a chcąc mieć pewność, że połączył się z kimś, kogo naprawdę szuka, zapytał, czy znam adres „Poznańska dwadzieścia dwa.” Odpowiedziałem pytaniem: Czy wie, co oznaczała tam deska do krojenia mięsa wystawiona w oknie. Nie zacukał się, odparł, iż dopóki stała, to było wszystko w porządku, gdy zaś znikła, to był znak, że wpadka, i że w mieszkaniu jest już gestapo. W porządku...! To było konspiracyjne mieszkanie, w którym obaj bywaliśmy, więc kiedy przedstawił mi się z nazwiska, powiedziałem:
- Czesiek...?!
- Czesiek - dobiegł mnie jego głos zza oceanu.
Był mile mi widzianym kolegą, gdy mieliśmy po lat czternaście, kim stał się po wojnie, nie wiedziałem, a mogłem snuć najgorsze przypuszczenia. Albowiem to, że byliśmy razem w Szarych Szeregach, o niczym jeszcze nie świadczyło. Ludzie zmieniali nie tylko poglądy, ale też charaktery przystosowując natury do służalczych wymogów nowego ustroju. Więc dlaczego mój kolega nie mógłby być za Stalina, podobnie jak mój oficer śledczy, były żołnierz Armii Krajowej, oficerem bezpieki, myślałem. Spędzało mi to z powiek sen.
W tym samym czasie, gdy mój kolega zabiegał o to, abym doń przyleciał, wokół mnie działo się coś dziwnego. Od kilkunastu lat w kraju nie było już najlepszego z ustrojów, lecz na wielu stanowiskach pozostali dawni pretorianie, ja zaś pisałem o nich. Więc moje książki bardzo niechętnie wydawano. Sami wydawcy, jakby na czyjeś polecenie usiłowali ukryć je przed czytelnikiem. Nie zapraszali mnie na Międzynarodowe Targi Książki, a na krajowych zawsze brakowało dla mnie stolika i zmuszony byłem wymuszać swój w nich udział.
- Mamy tylu autorów, gdzie ich wszystkich posadzić?”- dość opryskliwie odpowiadała pani prezes M. mojej żonie, gdy ta upominała się o miejsce dla mnie przy stoisku. Zaś w innym wydawnictwie, gdy nie mogłem doczekać się jasnej odpowiedzi, czy wydadzą, czy też nie, inna pani M wycedziła ironicznie w słuchawkę:
- Przecież nie sądzi pan, że kupimy kota w worku!
I miała rację, gdyż worek mieścił nie tylko gładkie futerko kota, ale też wstrząsające opisy skrytobójstw najlepszego z ustrojów, i nie kupiła. Niewątpliwie wszystko to były moje chorobliwe obsesje, lecz niechęć do tego, co pisałem, wyłączając kilku niezależnych krytyków, była także obsesyjna. Żyłem w wolnym już kraju, otrzymywałem literackie nagrody, po których zalegała cisza i czułem się coraz bardziej osaczony. A teraz niespodzianie to zaproszenie do Stanów...! Dlaczego dopiero teraz?! Dlaczego żadna Polonia poza kanadyjską nie chciała mnie dotąd widzieć u siebie?! Zapraszała wielu literatów, artystów, mnie zaś, byłego więźnia, współtowarzysza jej dawnych politycznych kolegów, towarzyszy broni, którym po wejściu Sowietów nie udało się znaleźć w bezpiecznym miejscu, unikała jak ognia. Przecież niemożliwe, aby nie słyszeli o moich, co prawda, niemal pokątnie wydanych książkach!
Więc skąd nagle to zaproszenie? Czy naprawdę tylko przypadek, sentyment kolegi sprzed sześćdziesięciu przeszło lat, czy może uknuty na mnie zamach dawnych służb bezpieczeństwa, które do dziś wszędzie mają swoje wtyki? Nocne mary posiadają wielką siłę sugestii. A zatem parasol z zatrutym końcem, którym dźgnięto w paryskim metro czy w londyńskim autobusie niejednego z dysydentów, dziwnie jakoś zdał mi się pasować również i do mojej osoby. Jednak za dnia mary nieco blakły. Rola parasola wracała do swych zwykłych funkcji, natomiast przypominały o sobie moje dolegliwości zdrowotne. Broniąc się przed wyjazdem, chętnie argumentowałem nimi swą niemożność ruszania się z kraju. Lecz Czesław był nieustępliwy. Szukałem też innych wykrętów: mój podeszły wiek, ciężka podróż, wreszcie, że nie stać mnie na ten wyjazd. Wtedy Czesław przysłał mi bilet lotniczy. Już przedtem otrzymałem od niego certyfikat z tytułem Modjeska’s Canyon Society i z numerem konta bankowego gwarantującym, iż jego okaziciel będzie miał zapewnione środki utrzymania. W tej sytuacji trudno już było odmawiać. Wyrobiłem sobie nowy paszport i wystąpiłem o wizę. Drobne zakupy na drogę, pakowanie walizek, wyjaśnianie zaniepokojonemu psu, że pan nie odlatuje na zawsze, a jedynie na miesiąc, i ucisk w sercu, że mógł tego nie zrozumieć. Po czym taksówka i nasze poczciwe lotnisko im. F. Szopena, z takim trudem zaakceptowane jeszcze przez towarzysza Gomułkę. (Budowanie takiego „kolosa” wydawało się towarzyszowi straszliwą i niepotrzebną rozrzutnością.) Wreszcie pożegnanie z żoną przy barierce strefy granicznej.
- Bądź ostrożny - powiedziała. - I uważaj na siebie!
Widocznie jej też śnił się ten zatruty parasol, bo nie tylko moi wydawcy, ale i my z żoną wciąż jeszcze żyliśmy pod strachem obalonego już systemu.
Kiedy ma się swój wiek, te rozstania są może nie tak czułe, nie tak roztęsknione jak w młodości, ale pełne smutku, niepokoju. Samolot Boeing (nr...). wystartował z dużym opóźnieniem. To niedobrze. W ogóle nie lubię latać, boję się. Wiem, że na podniebnych drogach jest znacznie bezpieczniej niż na ziemskich, lecz mimo wszystko wolę moją białą Nexię.
Lawrace Stern w swej „Podróży sentymentalnej” podzielił podróżnych na trzy kategorie: Na tych z braku lepszego zajęcia, na podróżujących z ciekawości oraz podróżnych śledzienników. Przeoczył jednak tę, do której ja się zaliczałem. Niepewność do kogo lecę, po jaki los lecę i że w ogóle zdecydowałem się lecieć, kwalifikowała mnie do kategorii p o d r ó ż n e g o - d e s p e r a t a. A że cierpiałem przy tym na pewne kłopotliwe dolegliwości, przezornie zarezerwowałem sobie fotel na skraju.
W czasie długiego lotu do Chicago obejrzałem animowany film o życiu rybki welonki w głębinach oceanu, którą wszystkie inne miały ochotę połknąć. Lecz że była nadzwyczaj wymowna, przy tym pełna wdzięku i potrafiła nawet rekinom wytłumaczyć, iż jest niewinna, więc nie została zjedzona, przeżyła. Bardzo mnie to ucieszyło, bo lubię małe rybki, ale wciąż myślałem o tym, czy nasz boeing zdąży nadrobić stracony czas. Miałem tylko pół godziny na przesiadkę do San Diego i bardzo się denerwowałem.
Czesław przewidywał, że mogę mieć trudności, i radził, abym poprosił o pomoc nasze stewardesy. Wylądowawszy w Chicago, zwróciłem się do jednej z nich.
- Niech pan poczeka, siądzie pan na wheelchair.
Mój angielski nie wystarczał na zrozumienie tego słowa, lecz wkrótce wyjaśniło się, że chodzi o wózek inwalidzki. Nie jestem inwalidą, ale kiedy podprowadziła go piękna dziewczyna, pozwoliłem się na nim posadzić. I co za szczęście! Samolot do San Diego wkrótce mi uciekł. Trzeba było odebrać bagaż, przejść odprawę paszportową, odnaleźć kasy Lotu, przebukować bilet, uzyskać kartę wstępu na następny samolot, zaś na terminal, z którego miałem odlecieć, dojechać dowożącą nań koleją. To największe lotnisko na świecie! Gdyby nie opiekunka z Lotu, zgubiłbym się tam jak igła w stogu siana. Podtoczyła mnie wózkiem pod karuzelę jednego z wielu taśmociągów, sama zdjęła bagaż, po czym podjechaliśmy do kontroli paszportów. Myślę, że ze względu na mój „inwalidzki stan”, a może też i godny wygląd: ciemny letni płaszcz ( wszak z ostrej zimy leciałem w ciepłe kraje) czarny kapelusz, nie kazano mi zdjąć butów. Innych sprawdzono, czy nie schowali w nich ładunków wybuchowych. Ode mnie wzięto jedynie elektroniczne odciski palców.
Po załatwieniu formalności biletowych (obyło się bez dopłaty), moja opiekunka wtoczyła wheelchair do pociągu, przejechaliśmy kilka stacji, sam nie wiedziałbym na której wysiąść, i znowu na tych kółkach, z bagażem na kolanach, niekończącymi się korytarzami aż pod gate z właściwym numerem, czyli do wyjścia na pokład z napisem „San Diego”. Teraz przynajmniej wiedziałem, że nie polecę na Hawaje czy na Alaskę. Było mi jednak głupio wobec dziewczyny: Może już nie najmłodszy, lecz przecież sprawny fizycznie, więc jakże tak pozwalam się wieźć inwalidzkim wózkiem! Zwierzyłem się z mych skrupułów.
- Sam pan by się tu zgubił - powiedziała. - I niech się pan nie przejmuje, tu gubią się także Amerykanie.
Powinno było mnie to uspokoić. Nadal jednak zadręczałem się myślą o tym, czy ktoś w San Diego będzie na mnie czekał, czy mój szkolny kolega, nie znalazłszy mnie wśród przylatujących, nie dojdzie do wniosku, że w ogóle nie wyleciałem z Warszawy. Postanowiłem do niego zadzwonić, uprzedzić go, że przylecę następnym samolotem. Moja opiekunka wzięła ode mnie podpis potwierdzający godzinę wykonania jej zlecenia i zbierała się już do odejścia. Uśmiechnąłem się do niej i poprosiłem, żeby wykręciła jeszcze numer do San Diego. Próbowała parokrotnie, automat połknął kilka dolarów, lecz nikt nie odebrał telefonu. Wpadłem w popłoch. Wyląduję w San Diego, myślałem, i jeśli nawet mam dobry adres, to czy zastanę tam kogoś w domu? Pożegnałem się z dziewczyną, wysłuchałem jej dobrych życzeń, a gdy odeszła, zrozumiałem swoje rozpaczliwe położenie. Wiedziałem już prawie na pewno, że jestem zagubiony.
Po paru godzinach oczekiwania przed gate z napisem San Diego znalazłem się w samolocie amerykańskich linii lotniczych. Moje dolegliwości, wskutek działania przepisanych mi przez lekarza leków, szczęśliwie nie dawały o sobie znać. Film na maleńkich monitorach zawieszonych nad fotelami opowiadał o pewnym zakochanym sportowcu, który zdobył serce niezdecydowanej dziewczyny dzięki niespodziewanemu sukcesowi. Wieniec na szyję, wycie na trybunach, dziewczyna pokonana. Lubię dziewczyny i bardzo mi się podobało, że potrafiła docenić faceta. Za iluminatorami naszego powietrznego statku już głęboka noc, błyskają mijane gwiazdy. Amerykańskie stewardesy roznoszą napoje i raczej skromne poczęstunki. Któraś pochyla mi się do ucha:
- Lotu...? - pyta.
- Lotu...! - odpowiadam.
Nie byłem pierwszym polskim pasażerem tych linii. Moi poprzednicy zwykli zapewne mówić: „my przesiadką z LOTu, proszę pani” i tak to jej utkwiło, a więc i ja tak jej odpowiedziałem.
A ona mi na to, żebym po wylądowaniu poczekał na wheelchair.
- Yes, of course!
Widać, do końca podróży muszę pozostać inwalidą. Ale skoro już tak się zdeklarowałem...
Na lotnisku w San Diego do taśmociągu w kółko wędrujących walizek, toreb podwiózł mnie jakiś Murzyn. Spostrzegłem swoją z czerwoną kokardką na uchwycie i już miałem poderwać się po nią z wózka, gdy ten w strachu, że mogę mu nagle wykitować, wykrzyknął: - Don’t get up! Nie wstawaj! - I sam odebrał mój bagaż. Karuzela taśmociągu obróciła się raz jeszcze, Murzyn wyłowił z niej moją torbę i postawił koło mnie. Nie miałem drobniejszych, dałem mu pięć dolarów, żeby się uspokoił i zlazłem wreszcie z wózka.
Teraz najgorsze. Czy wśród oczekujących na przylot pasażerów znajdzie się mój szkolny kolega...? A jeśli tak, to czy poznam go po sześćdziesięciu dwu latach? Obszedłem raz i drugi karuzelę taśmociągu z mocno przerzedzonymi już bagażami, przyjrzałem się nielicznym oczekującym, lecz nikt nie wydał mi się podobny do Czesława. Byłem już pewny, że tym razem nie wyszedł. Wtem spostrzegłem dwoje ludzi, rozglądali się po holu. Chyba kogoś szukali. Przed wyjazdem uzgodniliśmy telefonicznie, że będę miał czarny kapelusz. Naciskając go na głowę pociągnąłem mocniej koniec ronda, podeszli. Ona ciemna, chudziutka, mile uśmiechnięta, on surowy, posępny, jakby nieco gniewny.
- Czesiek...? - zapytałem.
- Jędrek...? - padło z tamtej strony. - No to cześć!
I obłapiliśmy się.
Przed wyjściem z lotniska stał krążownik szos, nieco już przedatowany, ze stosunkowo młodym kierowcą za kółkiem. Był to syn Czesława. Wysiadł z samochodu i wyciągnął do mnie łapę.
- Byliśmy po ciebie parę godzin temu - rzekł. - Zwiał ci samolot. Okay...! Wsiadaj, przejedziemy koło cruiser harbour. Obejrzysz statki.
Nie pamiętam, żebym był po imieniu z synem mojego kolegi. O jego narodzinach nawet nie widziałem. Sześćdziesiąt lat to kupa czasu. Nie miałem jednak nic przeciwko temu, żeby zwracał się do mnie per ty. Zresztą od razu uderzyło mnie mile, że mówił płynnie po polsku.
Ruszyliśmy. Za szybami ciemne majaki nieznanego mi miasta: wznoszące się w nocne niebo, gwiazdami okien nakrapiane wieżowce, ciemna tafla wody, mroczne sylwetki ogromnych pasażerskich statków, maszty starego żaglowca z na wpół zwiniętymi na rejach żaglami, po czym kręta, balansująca po wzgórzach droga ze skrytymi wśród drzew willami, tu, jak sprostował Irek, syn Cześka, noszącymi nazwę rezydencji.
Czesław mieszkał kiedyś w samym centrum San Diego. Znienawidził je jednak, jak mówił, i postawił sobie dom w La Jolla. Długo nie wiedziałem, jak wymawiać tę nazwę: Lajolla, Ladżolla, okazało się, że wiele tutejszych nazw należy wymawiać z hiszpańska, a więc Lahoja! Położona nad samym oceanem, od domu Czesława do piaszczystej plaży dzieliło ją niespełna pięć minut drogi.
Tymczasem podjeżdżamy pod ogromne rozłożyste drzewa. Jest noc, ale prześwituje przez nie jasny parterowy budynek. Po uniesieniu klapy w przybudówce przechodzimy przez garaż zastawiony starymi samochodami. Ledwie żyję po dwudziestogodzinnej podróży, lecz ta ciekawość nowego świata... Pytam więc o te graty, czy to jego? Tak, to ich dawne, zużyte już pojazdy, kolekcja Irka, jest inżynierem motoryzacji. Wchodzimy do domu przez oddzielone od salonu kuchenne urządzenia. Jestem kompletnie wyczerpany. Żona Czesława, Zonia, jest rozbrajająco prawdomówna. Jeszcze niezdecydowana, jak zwracać się do mnie, per pan czy po imieniu, przyjrzawszy mi się mówi bezosobowo:
- No, z wyglądu żywy trup!
Mój wygląd pewnie jej nie myli, ale jakoś przeżyłem tę podróż.
Kolacja i spać. Mam swój pokój, osobną łazienkę. Z ogromną ulgą kładę się pod dwoma pierzynami w wygodnym szerokim łóżku. Oczy kleją się do snu, lecz jeszcze chwila zastanowienia nad względnością czasu: Wyleciałem z Warszawy w piątek w południe, doleciałem na wieczór tego samego dnia, podróż trwała dwadzieścia godzin, więc chyba jestem młodszy o te dziesięć?29 stycznia, sobota
Obudził mnie czyjś kaszel. Suchy, uporczywy dobiegał z sąsiedniego pokoju. To chyba sypialnia Zoni, ona tak kaszle. Czesław już wstał, krząta się. Dlaczego nie zajrzy do żony, nie zapyta choćby, gdzie się tak przeziębiła.
Po śniadaniu wpadł Irek w skórzanym kowbojskim kapeluszu. Nie zdejmuje go, uśmiecha się spod szerokiego ronda.
Czy chcę z nimi jechać do Lakeside? Jeśli nie chcę, mogę pozostać w domu, odespać lub przejść się na spacer, ale oni muszą tam być. Mają jeszcze jedną posiadłość, dom, który odnajmują, gdzie trzeba pilnie poprawić odpływ wody, by nie zalewała drogi.
- Jedziesz...?!
No, przecież nie zostanę! Lakeside, co to jest Lakeside? Jeszcze jedna miejscowość podległa San Diego z własnym samorządem. Jedziemy, ale nie wprost. Krążownik szos wiezie nas po stromych, krętych serpentynach dróg na górę, gdzie na szczycie stoi widoczny na całą okolicę krzyż. Tutejsze prawo zakazuje wystawiania symboli religijnych w miejscach publicznych, Żydzi domagają się jego zdjęcia. Wobec czego katolicy wykupili pod nim teren i jest już prywatny. Zostali jednak zaskarżeni o podstęp prawny. Proces o zdjęcie krzyża trwa.
Zjeżdżamy w dół, nad niewielkie jeziorko. Nic szczególnego, duży staw, ale to woda! Więc tu, gdzie kiedyś była pustynia - pierwsi osadnicy, XVI wiek.
Ale nie ma czasu na zwiedzanie. Trzeba zajechać do stacji sprzętu rolniczego. Czy wysłano stamtąd na miejsce zamówiony buldożer? Podjeżdżamy upewnić się, w porządku. Zanim dojedziemy do posesji, będzie już tam czekał.
Drugi dom Czesława stoi na zboczu zielonego wzgórza. Właśnie w sadzie owocują drzewa: cytryny, mandarynki, pomarańcze, grejpfruty... Budynek odnajmuje rodzina opiekująca się porzuconymi dziećmi i z tego chyba żyje. Na placyku przed zagraconym gankiem niewielka ich gromadka: na rowerkach, z piłką, a jeszcze inne, na inwalidzkich wózkach. Ich przybrana mama, nadmiernie rozrośnięta w biodrach, porusza się żwawo mimo swej pokaźnej tuszy. Uśmiecha się mile do przyjezdnych. Pan domu dość wyniosły, raczej niechętny do rozmów. W obejściu obok dostarczonego buldożera stoją dwa samochody osobowe i dwie półciężarówki. Nimi to, serpentynami dróg, gospodarz dowozi prowiant z odległych domów towarowych. Strach pomyśleć, co by było, gdyby w Stanach zabrakło benzyny.
Panowie zabierają się do roboty. Trzeba zasypać kilkudziesięciometrowy, opadający z góry rów, a jeszcze nie do końca położono w nim kanalizacyjne rury. Wynajęta na dwa dni koparka po sto dolarów za godzinę nie licząc postojów, a więc żwawo! Lecz kłótnia: syn ma swoją koncepcję, ojciec swoją. Nie mogą się dogadać, podobnie jak ja z moim. Czesław zwierza mi się z goryczą, iż wykształcił syna na University of California, po czym w fabryce, gdzie pracował, Irek, już inżynier został jego szefem. No i dobrze, ale to wcale nie znaczy, że tutaj ma rację. Słucham i robię wszystko, żeby nie opowiadać się po czyjejkolwiek stronie. Wreszcie obaj, wściekli na siebie zabierają się do pracy. Stary chwyta łopatę, młody wskakuje do buldożera, rozlega się ogłuszający warkot motoru. Irek zakłada na uszy watowe słuchawki, podjeżdża pod kopę. Maluch- buldożer, „Bobcat” czy jak mu tam, wyczynia nadzwyczajne rzeczy. Zgarnia szuflą pół tony ziemi, podrzuca, roztrząsa, ugniata, a jak trzeba staje dęba na tylnych łapach.
- Ty nie masz, co tu stać - mówi Czesław. - Idź zrobić zdjęcia okolicy.
Schodzę w dół do wąwozu i pnącą się na sąsiedni stok drogą drapię się pod górę. Kiepski ze mnie fotograf, lecz aparat mam na szyi. Zasapany przymierzam się do zdjęcia ukrytych za palmami will. Z rezydencji powyżej wytacza się półciężarówka. Schodzę z jezdni na trawnik, aby ją przepuścić. Zatrzymuje się koło mnie. Zza otwartej szyby wychyla się głowa kierowcy.
- Robisz zdjęcia, podoba ci się tutaj?
- Tak, to piękne miejsce.
- Mieszkasz gdzieś w pobliżu?
- No, nie...! Nie mieszkam w Stanach, mieszkam w Europie, in Warsaw, Poland.
Boję się o mój angielski, czy podołam, ale jak na razie...
- Mieszkałeś w Europie podczas wojny...?!
- Yes, of course! W końcu trafiłem do Auschwitz. Do you know, what Auschitz is?
- Sure! Byłeś tam? Are You a Jew? Jesteś Żydem?
- No, jestem Polakiem.
- Przyjdź do mnie! Mógłbyś za godzinę...?
- Nie, jestem z moimi przyjaciółmi, oni tam pracują, nie wiem, kiedy skończą. Ale jeśli mogę poprosić o numer telefonu...
- I’m a contractor, mieszkam tutaj.
Wskazał piękną rezydencję wśród palm, napisał swój numer pod imieniem David, podał mi kartkę, docisnął pedał gazu i stoczył się stromą jezdnią w dół. Nie kryję, że poczułem do niego sympatię.
Jeszcze dwa, trzy fotopstryknięcia, po czym schodzę w dolinę, by wspiąć się na przeciwległy stok. Zagracone obejście przed bungalowem, dzieci na rowerkach, „Bobcat” kręcąc kuprem tańczy między kopą ziemi a rowem. Przekrzykując warkot buldożera zwierzam się Cześkowi z mej pierwszej amerykańskiej znajomości.
- Dogadałeś się...? No, no...! - wyraża mi swój podziw, lecz zawarciem znajomości nie wydaje się zachwycony.
Rzuca łopatę i prowadzi mnie po zboczu na szczyt wzgórza, dokąd nieomal sięga jego ogród. Mijamy ogrodzony siatką basen i pniemy się w górę, brnąc po gęstej mokrej... Nie, nie, to nie trawa! To łąka przyziemnych, kruchych płożących się aloesów. Nadepnięte chrupią pod butem i obficie puszczają sok. Mam od nich mokre nogawki. Wreszcie jesteśmy na szczycie. Staję nad urwiskiem na płaskim głazie. Trochę to ryzykowne, wszak nie jestem już taternikiem, lecz jeszcze jeden chwiejny krok, żeby zrobić zdjęcie...! Bo w dole piękne Lakeside, zaś na horyzoncie szczyt podobny do naszego Giewontu, El Capitan, choć już w Meksyku, no i ta autostrada.
Autostrada nr 52 z La Jolla do Santee. Na oko nic w niej nadzwyczajnego. Pnie się po wzgórzach lub je omija, lecz wbrew wszelkiej logice zataczające wielki krąg zakole to ewenement. Nie powstało wskutek wymogów terenowych, wymusił je na budowniczych nieduży ptaszek z gatunku będącego na wymarciu. Gdy zaprojektowano tu lecącą prosto jak strzelił autostradę, natychmiast zaprotestowali ornitolodzy. Jest cechą Amerykanów, że potrafią się łączyć w obronie jakiejś słusznej sprawy. Więc na apel ornitologów odezwali się miłośnicy przyrody, zmobilizowali prasę, radio, telewizję... Zmienić trasę! Zdecydowanie zmienić trasę! Pięć lat trwały targi, wreszcie wygrał ptaszek, the least bell vireo, mysikrólik.
Mimo woli wspomniałem moje walki o wyspę na Bugu. Kiedy to było?! Gdzieś w latach 1985-89. Udało mi się wówczas ściągnąć tam ekologów, ornitologów... W czasie wizji lokalnej zapewniali wysoką komisję ministerstwa, że w bajorkach tej wyspy, które planowano zasypać piachem, żyją wymierające ptaki, bataliony. Co prawda, nie broniłem wtedy ptaków a wypasających się tam krów oraz samej wyspy, mojej Majorki, jak sobie ją nazwałem. Natomiast rzecznicy przekopu mając nań zgodę Ministerstwa Ochrony Środowiska, radzili chłopom krowy zawekować, a o batalionach nawet nie chcieli słuchać. Stado dojnych krów, ponad dwieście sztuk, z dnia na dzień miało pójść pod topór, a na wyspie powstać działki pod dacze dla pracowników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i milicji. Szarpałem się z nimi cztery lata. W końcu sprawa trafiła na wokandę w Naczelnym Sądzie Administracyjnym. Wygraliśmy. To znaczy wygrał ją sołtys Kurowski, bo tylko on jeden z gospodarzy wsi Kania Polska, odważył się, za moją namową, w imieniu gromady, podać ministra do sądu. Mnie jako świadka, Wysoki Sąd zlekceważył, nawet nie przesłuchał, ale po ogłoszeniu wyroku ukłoniłem mu się do samej ziemi.
Tak myślałem, patrząc z zawisłej nad urwiskiem skały, na tę amerykańską autostradę, która zmuszona była ominąć ptaszka vireo, mysikrólika, i zrobiło mi się gorzko. Wspomniałem bowiem moich sąsiadów znad Bugu. Pomimo zagrożenia, a właściwie pewności, że przekop nowego koryta rzeki spowoduje obniżenie poziomu lustra wody, a co za tym idzie wystepowienie całej okolicy, żaden z posiadaczy często pięknych „dacz” z kwitnącymi ogrodami, nie włączył się do mojej akcji. Strach...? Nie tylko, zobojętnienie. Pomogło mi dwoje czy troje prawdziwych, zamiłowanych ekologów, że wspomnę tu przede wszystkim nieocenioną panią Zofię Odechowską.
Wracajmy jednak do roboty. Za domem wysoka sterta liści, badyli - kompost. Co z tym zrobić? Zakopać, rozrzucić...? Znowu się kłócą, ojciec z synem. Tym razem wtrącam się. U siebie pod Warszawą też mam kompost. Mówię, żeby przysypać ziemią i zostawić, niech przegnije.
- Ale to leży tu już parę lat! - wykrzykuje Irek. - Widzisz chyba te badyle. Tu nic nie gnije, tu nie ma deszczu, wszystko tylko schnie.
Czuję się trochę jak na swoim, chciałbym narzucić moją rację, ale z braku procesów gnilnych, brak mi argumentów. Nie mniej moja opinia przeważa. „Bobcat” narzuca na pryzmę wyschłego kompostu kilka szufli ziemi. Wdrapuję się na górę z grabiami, aby ją rozgarnąć i udeptać.30 stycznia, niedziela
Czeka nas jeszcze cały jeden dzień pracy. Lecz i tym razem nie jedziemy wprost do Lakeside. Moi gospodarze chcą mi pokazać okolicę. Krążownik szos wznosi nas na kolejne wzgórze, to Helix. Tam na szczycie także widnieje krzyż. Irek objaśnia mnie, że stoi on na prywatnym terenie. Od lat, niezagrożony. Poniżej amfiteatr na wolnym powietrzu z kamiennymi ławami w cieniu sosen, palm i cyprysów, jak w starożytnej Grecji. Odbywają się tu koncerty, przedstawienia, lecz dziś tylko jacyś turyści samochodem i wiatr szumiący w konarach prześwietlonych słońcem drzew.
Pora ruszać do Lakeside! Niedziela nie niedzielą, tam przed bungalowem stoi bezczynnie wynajęty buldożer. A więc pędzimy dokończyć zaczętą wczoraj robotę. Za którąś serpentyną szosy znany mi podjazd, wysiadamy. Zaczepiają mnie bawiące się przed domem dzieci. Byłem tu wczoraj, już mnie znają, pytają skąd jestem, co tu robię, ale nie zawsze mogę je zrozumieć. Musiałbym być lepiej osłuchanym z tym językiem. Lecz dla nich to też ciekawe, że ktoś może nie rozumieć, co mówią. I chyba na tym zasadza się nasza wzajemna sympatia.
Przed wyjazdem z domu Zonia, pokasłując, wręczyła mi kosz, powiedziała, gdzie co rośnie w Lakeside, w ich ogrodzie, i poprosiła, abym nazrywał owoców. Mandarynki, grejpfruty, pomarańcze rosły na stromym stoku, wysoko na tyłach domu. Po gęstym runie tryskających sokiem aloesów wspiąłem się do połowy góry. Niektóre z drzew kolczaste, podrapałem trochę ręce, ale napełniłem kosz. Zostawiłem jednak nieco miejsca na cytryny. Drzewo cytrynowe rosło w przeciwległym końcu posesji nieomal przed domem, na samym widoku jego mieszkańców. Ślizgając się w soku aloesów zsunąłem się ze zbocza. Irek zatrzymał właśnie na chwilę rozgrzanego robotą „Bobcata”, podszedłem i powiedziałem:
- Posłuchaj, nie ośmielę się brać stamtąd cytryn. Oni patrzą, widzą mnie, a te owoce to przecież dla tych dzieci pół sprawnych, sierot, jakże je zrywać!
Irek zdjął z uszu tłumiące hałas słuchawki.
- Co mówiłeś?
Powtórzyłem. Poprawił się w siedzeniu za drążkami buldożera.
- Ty się nimi nie przejmuj - odparł. - One ich nie zbierają, one piją coca-colę.
Poczułem się jakoś nieswojo, sposępniałem. „Bobcat” nabrał szuflą kopę ziemi, zawył, podrzucił, zakręcił... Chrrrr! - posypały się zbite gliniaste grudy.
Pod przedłużonym dachem bungalowu loggia, a w niej dobijające się do domu dwa niewielkie psy. Zapytałem dzieci, czyby ich nie wpuściły, lecz zajęte zabawą, chyba mnie nie słyszały. Pan domu zaś na mą uwagę pokazał zęby w uśmiechu i poszedł dłubać coś w samochodzie. Pieski podskakiwały do szyby w drzwiach, opadały na łapy, zawracały dla nabrania rozpędu i ponawiały próbę. Pokazując w szybie łby usiłowały zwrócić na siebie uwagę kogoś wewnątrz domu. Nikt im nie otwierał. Postałem chwilę i z ciężkim koszem jąłem przedzierać się przez zarośla pod cytrynowe drzewo. Owoce były jeszcze zielone. Ale zaszedłem po nie od drugiej, bardziej nasłonecznionej strony. Tam były już dojrzałe.31 stycznia, poniedziałek
Odespałem już nieco swą podróż, a po dwu dniach pracy w Lakeside począłem wracać do sił. Czesław tego dnia wybierał się do biblioteki. Właśnie zbliżał się termin zwrotu wypożyczonych książek. Należało je odnieść przed nałożeniem pieniężnej karę za przetrzymanie. Do centrum La Jolla wybierał się pieszo.
- To jest jakieś trzy kilometry, pójdziesz? - zapytał pakując do teczki duże kalifornijskie jabłka. - Ja co dzień odbywam tę trasę.
- Przecież nie będę siedział w domu - odparłem.
Poszliśmy. Najprostszą, lecz nie najdogodniejszą drogą. Zielona, wijąca się między wzgórzami Torrey Pines Road to główna trasa do San Diego. Pędzi nią nieprzerwany sznur samochodów wśród huku motorów i smrodu spalin. Jesteśmy jedynymi pieszymi na tym zmotoryzowanym trakcie. To, po czym idziemy, to nie chodnik. Na tej trasie nie ma chodników, tu tylko ścieżka rowerowa. Ale wznoszące się na stokach rezydencje warte są zobaczenia. Każda według gustu lub nostalgii właściciela. Jedne pozują na wiktoriańskie pałace, dwory, inne na muzułmański renesans, lub europejską secesję, a jeszcze inne na chińskie pagody. Nie brak też nowoczesnych, nie zawsze w najlepszym smaku, ale za to wystawnych. Wszystkie natomiast powiązane są w jeden wspólny kokon bujnej natury: sosen, palm, eukaliptusów, pieprzowców, cyprysów i w szale egzotycznej płodności kwitnących krzewów żywopłotu, przed którym umieszczono czasem tabliczki z informacją, „Armed response”, czyli że za żywopłotem będzie strzelane. I bardzo słuszne, bo, po jakie licho tam włazić! Trach z colta - trafiony. I za to się nie odpowiada!
Biblioteka lokalna nadzwyczaj okazała. Czesław podrzuca mi album ze sztychami. Kolorowe „fotografie” z przeszłości. Cztery pory roku z codziennego życia w dziewiętnastowiecznej Ameryce. Przeglądam: „Dom nad Missisipi” pod czerwoną dachówką, na rzece statek z dwoma kominami, żaglowce, pociąg z dymiącą lokomotywą na wiszącym moście... Nie mogę oderwać wzroku, pamięć podsuwa dawne lektury: Przygody Tomka Sawyera, przygody Hucka... Ale Czesław spieszy się na pocztę. Czeka na jakąś przesyłkę z Alaski. Był tam niedawno, dostrzegł potrzebę budowy jakiejś drogi czy mostu, napisał o tym i posłał do tamtejszej prasy. Mijamy jakiś bank, których tu pełno. Czesiek mówi, że ten to właśnie jego, ale że w nim się nie uraczymy. Nie wiem, co znaczy „uraczymy”, zachodzimy na pocztę. W jego boksie listy, gazety. Wyjmuje kupę papierów, jest! Jest jego artykuł, w porządku!
- Teraz możemy wstąpić na kawę - mówi. - Dokąd...?! Do zaprzyjaźnionego banku.
W wejściu wita go znajomy strażnik, Japończyk z pomarszczoną uśmiechem twarzą. Mój syjamski brat przedstawia mnie cieciowi.
- To nie jest bezdomny - mówi. - To mój gość z Polski. Napijemy się obaj kawy. Japończyk, przyjazny, nie ma nic przeciwko temu.
Należycie zarekomendowany zasiadłem w fotelu. Rozejrzałem się po bankowych okienkach, po holu. W kącie na regale podgrzewane dzbanki. W jednym kawa z kofeiną, w drugim bez. Czesław napełnia plastykowe kubki, dosypuje ze słoika sproszkowanego mleka:
- Słodzisz, nie słodzisz...?! A ciasteczka...?
- Owszem.
Przyniósł. Na niskim stole codzienna prasa. Przeglądamy ją, chrupiąc kruche ciasteczka i popijając kawą.
Przy kasach niewielki ruch, mój syjamski brat odłożył Union Tribune z artykułem o mordach w Sudanie.
- Wrócimy inną drogą - rzekł. - Nad oceanem, poniatno?!
Poniatno...! Diabelnie drażni mnie ten jego rusycyzm. Za to „nad oceanem” zabrzmiało znacznie lepiej. Albowiem ta piękna, z nazwy żywicą pachnąca dolina coraz bardziej odstręczała od siebie hukiem motorów i spalin.
Boczną uliczką zeszliśmy w dół. Zza niskiego murku wyrósł nagle prezbitariański kościół z białą, pseudorenesansową dzwonnicą. Przystanąłem, ażeby zrobić zdjęcie. Widoczny w prześwicie wieży dzwon, który co niedziela budził mieszkańców okolicznych will, milczał. Ale zaraz za nim surowe skały strzępiastego brzegu i toń ciemnozielonych wód. Ocean! Lecz jakże nie współmierny z ogromem tej wspartej nad nim niebieskiej kopuły! A jednak to on, a nie obłok Oorta wybrukowany kosmicznym gruzem, ani pas Kuipera rojący się od komet, czy tak niebezpiecznie ocierająca się o orbitę ziemi planetoida Toutatis pozostanie dla człowieka wieczną przestrogą, jego memento mori! Bo ileż to istnień od początku świata pochłonął, zanim przyszły wojny, nasze cierpienia, tyrani, których fale czasu zmiatały jak pająki z plaży?!
Teraz fala niewielka, sprzyjająca balansującym po jej grzywach surfingowcom. Idziemy po ciemnym, obmytym przypływem piasku. Wspinamy się po stoku dziką ścieżką, mijamy caves, czyli wyżłobione w skałach groty. Słone wody oceanu rzeźbiły je przez miliony lat dla sklepikarza, który w podłodze swego butiku z gadżetami wydrążył do nich przejście za dwa dolary od zwiedzającego. O, biznes wymaga myślenia w kosmogonicznych kategoriach!
Na skrawku wybrzeża kilkanaście głazów, a na nich foki. Kłócą się o miejsce, które nie zostanie zalane przypływem. Chciałyby tu odpocząć. O nie także toczył się tu bój, o ten kawałek dla nich plaży. Jedna podobno ugryzła dziecko. A jednak, uniewinnione w sądzie, wygrały, jak ptaszek vireo.
Wyżej na piasku kormorany, pelikany, mewy... Drą się jedne przez drugie. Na zboczu urwiska orgia zieleni: kaktusy, palmy, sekwoje, sosny, eukaliptusy, dżungla nieznanych mi krzewów i płożące się nisko soczyste, wielobarwnie kwitnące aloesy. Zaś na skalistych uskokach klifu ekskluzywne wille, hotele. Czesław wskazał dom na zboczu z drewnianymi nadbudówkami.
- Patrz tam! - zawołał. - To hotel, w którym zatrzymywała się Helena Modrzejewska. Wewnątrz na belkach były jej autografy. Ale - łypnął ponuro - przy remoncie zamazali, poniatno...!
Był pewny, że podzielę z nim uczucie gniewu, lecz go nie wykrzesałem.
- W Krakowie - rzekłem - w Jamie Michalika przy podobnej okazji zasmarowano mnóstwo cennych autografów. A wiesz przecież, że bywali tam najwięksi krakowscy artyści, poeci...
Będąc myślami przy zupełnie innych belkach, milczał urażony. Ja zaś jak urzeczony spoglądałem na ten przedwieczny eksponat na stoku. Hotelowy budynek, drewniany, lecz podmurowany, pod koroną wysokiej sekwoi dzielnie opierał się starości. Z oknami wychodzącymi wprost na ocean, omszały brodami ozdobnych roślin zwisających z balkonowych balustrad, musiał być wymarzonym miejscem na pobyt wielkiej aktorki. Zapytałem, jak często tu bywała.
- Co roku - odparł. - Przyjeżdżała na lato, bo w upały tu chłodniej. A tam na klifie za domem przystawał tramwaj z San Diego. Wówczas jeszcze kursował. Wysiadała podtrzymując krynoliny i w upiętym kwiatami kapeluszu szła, jak angielska królowa, a przechadzający się po corso letnicy, którzy widywali ją i podziwiali w sztukach Szekspira, witali oklaskami. Wspaniała, wspaniała...! - wykrzykiwał podrzucając wysoko dłoń, jakby ją pozdrawiał.
Nigdy nie podejrzewałbym mojego syjamskiego brata o tak wielki sentyment do tej wygasłej przed wiekiem gwiazdy teatru. Opowiadał o niej, jakby był świadkiem jej światowych sukcesów. Z wykształcenia inżynier rolnik, zapytany pierwszego dnia mego pobytu, co grają w teatrach San Diego, odparł, że go to nie interesuje. Repertuar współczesny, kłócą się o coś, o co, czasem trudno zrozumieć, małe sprawy. Czy znał którąkolwiek ze sztuk Szekspira...? Nie wiem, lecz na wspomnienie wielkiej odtwórczyni jego ról oczy zachodziły mu mgłą uwielbienia.
- My ją w Polsce też uwielbiamy - bąknąłem, choć prawdę mówiąc nie za wiele o niej wiedziałem.
Po twarzy Czesława przemknął cień pogardliwej niechęci.
- Wy, w Polsce?! A co wy w Polsce zrobiliście dla niej?!
- A co mieliśmy zrobić?
- Wykupić za psie pieniądze dwór i kanion, gdzie była wojenna baza, zanim poszło to w cenę! - wrzasnął.
I tu dowiedziałem się o posiadłości Heleny Modrzejewskiej w odkrytym niegdyś przez Henryka Sienkiewicza kanionie, dokąd pisarz trafił w poszukiwaniu swego zagubionego konia. Oczarowany pięknem, miejsca, naturą, namówił panią Helenę, aby postawiła tam dworek. Stoi i podobno jest tam nawet jakaś tablica z dziwnym napisem Elen Modjeska.
- Modjeska...? Tak ją skrócili? I co twoim zdaniem należałoby zrobić?
- Przejąć, dokupić ziemi spod byłej bazy wojennej El Toro i stworzyć tam ośrodek kultury polskiej. Zrozumiano?!
- Zrozumiano, ale to straszne pieniądze - odparłem. - Kto miałby je dać?!
Błysnął ponuro białkami oczu i odparował.
- Rząd amerykański na wniosek rządu polskiego. A pieniądze nie takie straszne. I opowiedział, jak wybrał się, on, były emigrant, do opuszczonego przez siebie skutego stanem wojennym kraju. No, oczywiście z amerykańskim paszportem, bo jedynie dzięki niemu mógł czuć się tam bezpieczny.
-Ale nie powiem - rzekł. - Generał Jaruzelski okazał tą sprawą niemałe zainteresowanie. Ale potem, gdy skierowali mnie do Wspólnoty Polskiej na Krakowskim Przedmieściu...
Nastroszyłem się.
- Pojechałeś tam w czasie stanu wojennego?!
- A jak..? Wtedy kosztowało to jeszcze grosze, centy! I wiedziałem, że muszę się spieszyć, poniatno. Dziś jeden akr stoi już parę razy tyle!
Zapytałem, czy nie lepiej by zrobił, gdyby zwrócił się o pomoc do miejscowej Polonii. Z pewnością zebrano by odpowiednią kwotę...
W oczach zaiskrzyło mu gniewem.
- Ty mi nie udzielaj rad! - warknął. - Kwotę! Było nawet pewne zainteresowanie, ale zaraz wyklęli mnie za otwarty list do generała. I tyle tylko potrafili zrobić dla pamięci tej wielkiej aktorki!
Nie zdając sobie sprawy, w jak straszliwą ubodłem go ranę, zbesztany umilkłem. Ale jak to, szukał pomocy u dyktatora...?! Nawet jeśli dla tak wzniosłego celu to moralnie dwuznaczne, wręcz podławe! Jednak niewątpliwie był kimś znającym panujące w Ameryce stosunki, wiedział, jak taką sprawę załatwić, i mógł być dla niej nieoceniony. A sama sprawa chyba warta była świeczki.
Korona na pniu ogołoconej z kory sekwoi nad dachem, pod którym zatrzymywała się Helena Modrzejewska, rzucała długi cień. Nad taflą wielkiej okiennej szyby pod widokowym balkonem widniał niewielki czerwony napis:
Crabcatcher
Była to nazwa hotelu. Czesiek odczytał ją głośno, po czym burknął gniewnie.
- Daj mi swój aparat i stań na schodkach. Zrobię ci tam zdjęcie, okay?!
Zdjąłem z szyi swego olimpusa, podałem mu go i wspiąłem się na schodki. Czesław cofnął się kilka kroków.
- Nie widać ci twarzy, zdejmij czapkę! - zakomenderował.
Zdjąłem, trach, zdjęcie! Olimpus czasem zawodzi, więc zapytałem, czy słyszał przewijanie się błony. Tak, słyszał, okay!
Siedliśmy na ławce na podświetlonym słońcem skalistym zboczu przy wijącej się wśród krzewów ścieżce. Z podmywanych, spryskiwanych pianą skał dobiegają hukiem oceanu przygłuszone skrzeki kormoranów. Ciągnie od wody wilgotne powietrze, przenika chłodem oczka mojego ciepłego swetra. Czesiek sięgnął do teczki.
- Nie jesteś głodny? Zjedzmy po jabłku!1 lutego, wtorek
Nasze spotkanie, które nastąpiło po sześćdziesięciu dwu latach, bezwzględnie warte jest uwiecznienia i powinno znaleźć swoje odbicie w prasie. Tak uważa Czesław. Mnie nie bardzo trafia to do przekonania, wydaje się jakieś pretensjonalne, niemądre. Wykręcam się jak mogę, on zaś podnosi głos:
- Ty mi się nie sprzeciwiaj. Kiedy ktoś stawia mi opór, staję się nieobliczalny!
Zabrzmiało to groźnie. Lekko zaperzony uprzedziłem, że ja również bywam niebezpieczny, ale wiedząc, jak jest trudny, ustąpiłem i w parę chwil później pędziliśmy krążownikiem szos do redakcji La Jolla Light. Przez szybę samochodu dogrzewało słońce. Zaparkowaliśmy w cieniu palmy i po prowadzących na zewnętrz schodkach zaszliśmy na niewysokie piętro. W siedzibie lokalnej gazety za ciemnym dębowym biurkiem jasnoblond sekretarka. Między jednym a drugim telefonem poinformowała nas, że redaktor naczelny jest nieobecny i że będzie nieuchwytny przez najbliższe dwa dni. Chwila konsternacji. Ale Czesław wyciągnął z teczki kopertę. Była w niej sporządzoną w domu notatka o naszym cudownym odnalezieniu się. Przedstawił mnie sekretarce, powiedział o moim przybyciu do La Jolla i położył kopertę na biurku.
- To nasze spotkanie to sensacja - mówił, gdy po wyjściu z redakcji przeszliśmy przez długi balkon i przystanęliśmy na stromych schodkach. - A tu wszystko musi być sensacją, inaczej nikt się tobą nie zainteresuje, poniatno? .
A bo ja wiem...? Przybyłem tu z zupełnie innego świata i wydało mi się to bez sensu. Ale że nie było co począć z czasem, zaproponowałem, aby zadzwonić do Davida. Czesiek odwrócił się na schodkach wyraźnie rozdrażniony.
- Do jakiego Dawida...?!
Odparłem, że do tego, który dał mi swój telefon, gdy robiłem zdjęcia na drodze w Lakeside.
- Zapraszał - rzekłem. - Więc chyba moglibyśmy do niego podjechać, co nie?
Worki skóry pod żuchwami mojego przyjaciela poruszyły się niespokojnie. Spojrzał na mnie z pogardą.
- I ty myślisz, że będę tracił czas na pogaduszki z byle handlarzem nieruchomości? Ja mam napięte interesy na szczeblu ministerstw, doradców prezydenta!
Nie wiedziałem jeszcze, jakie, nie śmiałem dopytywać, spróbowałem uświadomić memu syjamskiemu bratu, że jako pisarz chętnie spotkałbym się z każdym, kto zechciałby opowiedzieć mi o swej zawiedzionej miłości, nieudanej operacji na giełdzie, konflikcie z tutejszym prawem i w ogóle o tym, jak się tu żyje. Ale wzbudziło to jedynie jego gniew.
- Ty pilnuj swoich spraw - burknął. - Tu się liczy tylko pieniądz. Prasa, jeśli o tobie napisze, zaistniejesz na krótko, ale to może być początek, poniatno? A jak się tu żyje, dowiesz się ode mnie.
Umilkłem. Nieco poróżnieni wstąpiliśmy na pocztę, a potem do banku na darmową kawę i kruche ciasteczka.
Nie pamiętam, czy było to tego samego dnia, czy może innego, ale idąc uliczkami La Jolla spostrzegłem pokaźny szyld nad szybą zakładu fryzjerskiego z napisem: Hairsensation! - sensacyjna fryzura! I chyba wtedy zrozumiałem prawdziwy sens naszej sześćdziesięciodwuletniej rozłąki i cudownego odnalezienia się przez Internet. To była prawdziwa sensacja. I takiej okazji nie wolno było zmarnować.