- W empik go
Bractwo wielkiej żaby - ebook
Bractwo wielkiej żaby - ebook
Klasyczna i jedna z najbardziej popularnych powieści kryminalnych Edgara Wallace’a, sfilmowana w 1959 roku. Po londyńskich ulicach tułają się ludzie z wytatuowaną na przedramieniu żabą. To członkowie legalnej organizacji Bractwo Wielkiej Żaby zrzeszającej włóczęgów. Choć jej działalność jest sformalizowana, nikt - łącznie z uczestnikami - nie zna jej struktur ani przywódców. Inspektor Elk i prokurator Gordon mają podejrzenia, których postarają się dowieść - ich zdaniem Bractwo jest mafią.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-282-8933-4 |
Rozmiar pliku: | 474 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było rzeczą zajmującą dla wszystkich, studjujących psychologię mas, że zanim zamożny, lecz z drugiej strony zgoła niepozorny James G. Bliss stał się przedmiotem ich zainteresowania, działalność i rozwój organizacji Żab były prawie zupełnie nieznane. W wielu pismach krajowych ukazały się energiczne wzmianki o bezprawnym charakterze tego stowarzyszenia; pewien dziennik niedzielny dał wesoły artykuł, zatytułowany:
Związek Włóczęgów obiera żabę jako godło swego tajemniczego zakonu
i podał w humorystycznej formie wyciąg z ich regulaminu i rytuału. Wszędzie rozlegały się pytania: — Czy słyszał pan już o tym nowym związku włóczęgów?. . .
Ukazał się także bardziej poważny artykuł wstępny, traktujący o rozwoju życia związkowego, w którym wspomniana też była organizacja Żab; i aczkolwiek od czasu do czasu zjawiały się wiadomości o tajemniczych przestępstwach, które przypisywano Żabom, to jednak większość obywateli patrzała na to stowarzyszenie, zakon, czy coś w tym rodzaju, jako na coś zgoła dobroczynnego w swych zamierzeniach i z konieczności ekscentrycznego w swej organizacji, i wychodząc z tego założenia, ze swej strony odnosiła się do niego z wyrozumiałą tolerancją.
Podobnie jak tłum z niewielkiem zainteresowaniem dowiaduje się o wybuchłej w odległym kraju groźnej epidemji, która jego samego mało dotyczy, a pewnego ranka budzi się nagle w obliczu straszliwej zarazy, pukającej już do jego drzwi — tak opinja publiczna została nagle zaalarmowana wyłaniającą się niespodzianie z mgły okropną zjawą.
James G. Bliss był kupcem żelaza i człowiekiem bardzo znanym na giełdzie, która dzięki szeregowi udatnych spekulacyj stała się źródłem poważnych bogactw dla Bliss General Hardware Corporation. Był on osobistością okazałą i przedsiębiorczą i posiadał ów przywilej, który daje człowiekowi przeciętność, połączona z pewną szczodrobliwością, mianowicie, że nie miał wrogów; i od czasu, gdy ta szczodrobliwość stała się jedną z jego zdrowych zasad handlowych, nie można było o nim powiedzieć nawet tego, co się często o ludziach mówi, że największym jego wrogiem był on sam. Posiadał i posiada dotychczas większość akcyj B. G. H. Corporation — co jest tem bardziej godne uwagi, że mr. Bliss zwykł od czasu do czasu manipulować ceną swych akcyj przy prawnych operacjach.
W tym samym czasie, gdy mała zwyżka giełdowa w przemyśle podniosła akcje Bliss Hardware jednym skokiem z 12.50 na 23.75, przytrafiło się owo zdumiewające wydarzenie, które zwróciło oczy wszystkich na Bractwo Żab.
Mr. Bliss miał posiadłość ziemską w Long Beach w Hampshire. Nazywała się ona „Chatą “, ale była to chata tego rodzaju, jaką król Salomon mógłby był zbudować dla królowej Saby, gdyby ten wybitny mąż był dostatecznie obeznany ze współczesnem budownictwem, najnowszemi metodami ogrzewania i oświetlenia i wymaganiami dzisiejszych szoferów. Pod tym względem mr. Bliss był mądrzejszy od Salomona.
Powrócił po pracowitym dniu do swej posiadłości podmiejskiej i przechadzał się po ogrodzie w orzeźwiającem powietrzu wieczora. Był on (i jest) żonaty, ale żona jego i dwie córki spędzały właśnie wiosnę w Paryżu — co było o tyle uzasadnione, że wiosna jest jedyną porą roku, gdy Paryż może mieć jakiekolwiek pretensje do miana pięknego miasta.
Wracał właśnie ze stajni i szedł przez park w stronę zarośli, otaczających jego posiadłość. Na dźwięk jego krzyku stajenny i parobek pobiegli w stronę lasku i znaleźli Blissa nieprzytomnego na ziemi; twarz jego i ramiona zalane były krwią. Został powalony jakąś ciężką bronią: doznał lekkiego pęknięcia kości ciemieniowej, a skóra na głowie była w wielu miejscach przecięta.
Przez trzy tygodnie zawieszony był ten nieszczęsny człowiek między życiem a śmiercią, prawie ciągle nieprzytomny; nawet w rzadkich chwilach, gdy odzyskiwał świadomość, nie był w stanie rzucić jakiegoś światła na dokonany na niego zamach lub złożyć w tej sprawie jakichś zrozumiałych zeznań, z wyjątkiem urywanych słów: „Żaba. . . żaba. . . lewa ręka. . . żaba“.
Było to pierwsze z wielu podobnych przestępstw, pozornie bezpodstawnych i noszących cechy wybryku, w żadnym wypadku nie związanych z rabunkiem i zawsze (z wyjątkiem jednego wypadku) popełnianych na ludziach, zajmujących w hierarchji społecznej stanowiska bynajmniej nie wysokie.
Żaby stały się natychmiast przedmiotem powszechnego zainteresowania. Okazało się, że epidemja jest już rozpowszechniona, a ludzie, którzy z lekkiem sercem czytywali o jej pierwszych nielicznych ofiarach, zaczęli zamykać drzwi na wszystkie spusty, a wychodząc wieczorem, nosić przy sobie broń.
I mądrze robili, gdyż wielka siła była w tej organizacji, która zrodziła się z lęku i dojrzała w ciemności (ku zdumieniu swego twórcy), rządzona tyrańską władzą.
W centrum organizacji, za licznemi szańcami, siedziała Wielka Żaba, opiła władzą, bezlitosna, straszliwa. Jeden człowiek, prowadzący dwa żywoty i używający obydwóch, a przez cały czas smagany lękiem, który tchnął w niego Saul Morris pewnej mglistej nocy w Londynie, gdy ponure ulice pełne były uzbrojonych policjantów, poszukujących człowieka, który między portem Southampton a Cherbourgiem sprzątnął ze skarbca _Mantanji_ trzy miljony funtów szterlingów.ROZDZIAŁ I.
Maytree Cottage.
Równocześnie z rozgrzaniem się chłodnicy pękła jedna z opon samochodu. Drugi zbieg okoliczności polegał na tem, że oba te wypadki przydarzyły się w sąsiedztwie willi Maytree Cottage, na gościńcu, wiodącym do Horsham. Ryszard Gordon zatrzymał się przed furtką ogrodową, przyglądając się domowi, pochodzącemu z epoki elżbietańskiej. Ale zaciekawienie jego nie było jedynie pasją miłośnika starożytności.
Nie, aczkolwiek lubił kwiaty, wzroku jego nie przyciągał barwny kobierzec ogrodu. Nie przyciągał go też panujący dokoła porządek, ani wykładana czerwonemi cegłami ścieżka, wiodąca do domu, ani śnieżnobiałe firanki przy oknach.
Spojrzenie Dicka ciągnęła ku sobie dziewczyna, siedząca na wyplatanym fotelu, pokrytym czerwoną materją. Siedziała na niewielkiej murawie, w cieniu drzewa morwowego, z książką w ręku i pudełkiem cukierków obok fotelu. Włosy jej miały barwę złota, ale złota żywego i połyskliwego. Cerę miała bez skazy, a gdy zwróciła głowę w jego stronę, ujrzał parę szarych, pytających oczu. Szybko zerwała się z fotelu.
— Przykro mi bardzo, że pani przeszkodziłem, — usprawiedliwiał się Dick z kapeluszem w ręku. — Ale potrzeba mi trochę wody dla mego biednego, spragnionego auta.
— Niech pan pozwoli za mną na tamtą stronę domu, pokażę panu studnię, — odpowiedziała dziewczyna, a Dick uświadomił sobie natychmiast, jak piękny miała organ mowy. Posłusznie poszedł za nią, ciekaw kto to jest. W głosie jej brzmiała nuta jakiejś wyższości, którą rozumiał doskonale. Był to ton dorosłej panny wobec młodego chłopca. Dick, który miał trzydzieści lat, a wyglądał na osiemnaście, doświadczył już tego tonu „dorosłych“ niejednokrotnie i nieraz się nim ubawił.
— Oto wiadra, a to nasza studnia, — rzekła nieznajoma. — Chętnie przysłałabym panu służącą do pomocy, ale nigdy nie mieliśmy służącej, nie mamy i zapewne nigdy mieć nie będziemy.
— W takim razie jakaś uboga dziewczyna straciła okazję dobrej służby, — rzekł Dick, — gdyż uważam, że tu jest czarująco.
Nieznajoma milczała, przyglądając mu się przy napełnianiu wiader, a Dick odczuwał z jej strony mrożącą obojętność. Ale kiedy poniósł wiadra do auta, poszła za nim. Okrążyła wielki, żółty „Rolls“, przyglądając mu się z zaciekawieniem.
— Nie boi się pan sam prowadzić tak ciężkie auto? — zapytała. — Jabym umarła ze strachu. Takie jest olbrzymie!
Dick wyprostował się. — Lęk? — rzekł z przechwałką. — To słowo wykreśliłem ze słownika swojej młodości.
Dziewczyna zmieszała się na chwilę, potem roześmiała się.
— Czy przyjechał pan przez Welford? — zapytała. Dick skinął głową potakująco. — W takim razie spotkał pan pewnie mego ojca na gościńcu?
— Spotkałem tylko jakiegoś pana w średnim wieku, o posępnem wejrzeniu, gwałcącego dzień święta, gdyż dźwigał na plecach wielką, bronzową skrzynkę.
— Gdzie go pan spotkał?
— O dwie mile ) stąd, może trochę bliżej. — Potem dodał z zakłopotaniem: — Mam nadzieję, że nie opisałem ojca pani?
— Myślę, że to był on, — rzekła dziewczyna niestropiona. — Ojczulek jest fotografem przyrody. Robi filmy z życia ptaków i zwierząt, oczywiście jako amator.
Dick odniósł wiadra na miejsce i zawahał się. Szukał pretekstu do pozostania jeszcze chwilę i zdawało mu się, że znalazł go w ogrodzie. Trudno jednak stwierdzić, jak dalece zdołałby wyczerpać ten temat rozmowy, gdyż samotność ich przerwał młodzieniec, który ukazał się w drzwiach domu. Był wysoki, przystojny, o atletycznej budowie, mógł mieć koło dwudziestu lat.
— Ella, czy ojciec wrócił? — zaczął, poczem spojrzał na gościa.
— Mój brat, — przedstawiła dziewczyna, a Dick Gordon uświadomił sobie, że łatwość i swobodę zawarcia z nią znajomości zawdzięczał jedynie swemu młodzieńczemu wyglądowi. Okazało się, że niekiedy dobrze jest być traktowanym jako niepozorny chłopiec. — Powiedziałam mu, że nie powinno się pozwalać młodzieży na prowadzenie tak wielkich aut, — rzekła Ella. — Czy przypomina pan sobie jeszcze straszne zderzenie na skrzyżowaniu dróg w Norham?
Ray Bennett roześmiał się. — To wszystko rezultat waszego sprzysiężenia, — rzekł. — Wszystko poto, żebym nie dostał motocyklu! Ojciec uważa, że przejechałbym kogoś na śmierć, a Ella jest zdania, że sambym zginął.
W tej chwili Dick ujrzał, jak do domu zbliżał się człowiek, którego spotkał pierw na gościńcu. Przybyły był wysokiego wzrostu, siwawy i chudy; nieufnie spoglądał na nieznajomego głęboko osadzonemi oczyma.
— Dzieńdobry, — rzekł krótko. — Wypadek?
— Nie, dziękuję. Zabrakło mi tylko wody, a miss. . .
— Bennett, — rzekł przybyły. — Dała panu wody? No, to dowidzenia. — Usunął się wbok, aby przepuścić koło siebie Gordona, ale Dick otworzył furtkę z wewnątrz i czekał, aż właściciel Maytree Cottage wejdzie do ogrodu.
— Nazywam się Gordon, — rzekł. — Dziękuję bardzo za gościnność.
Stary pan skinął głową i dźwigając swój ciężar na grzbiecie, wszedł do domu. Zaś Dick, zrozpaczony niemal, że teraz będzie już musiał odejść, zwrócił się do dziewczyny:
— Myli się pani, uważając prowadzenie auta za tak trudne. Czy chciałaby pani spróbować? albo może brat pani?
Dziewczyna zawahała się. Ale młody Bennett rzekł skwapliwie: — Chętniebym spróbował, nigdy jeszcze nie prowadziłem porządnej maszyny.
Że potrafił ją przy sposobności poprowadzić, to się wnet okazało. Przyglądali się oboje, jak auto zatoczyło łuk na zakręcie.
— Nie powinien mu pan pozwolić jechać, — rzekła Ella. — Niedobrze to dla chłopca, który zawsze marzy o czemś lepszem. Nie rozumie mnie pan zapewne? Ray jest bardzo ambitny i marzy o miljonach. Takie auto gotowe mu zupełnie przewrócić w głowie.
W tej chwili ojciec jej wyszedł z domu, a twarz jego spochmurniała, gdy ujrzał parę, stojącą przy furtce. — Pozwolił mu pan poprowadzić auto? — zapytał niechętnie. — Wolałbym, żeby pan tego nie robił. Bardzo to ładnie z pańskiej strony, mr. Gordon, ale w przypadku Ray’a usłużność była nie na miejscu.
— Przykro mi bardzo. . . — rzekł Dick ze skruchą. — Ale oto i on! — Wielkie auto zbliżyło się do nich i zatrzymało przed furtką.
— Wspaniałe! — zawołał Ray Bennett, wyskakując z auta i rzucając na „Rollsa“ spojrzenie, w którem podziw łączył się z zazdrością. — O Boże!. . . gdybyż to moje!
— Ale nie jest twoje, — przerwał mu ojciec. Potem, jakby żałując tego szorstkiego słowa, dodał: — Może będziesz miał kiedyś cały park automobilowy, Ray!
Dick zbliżył się, aby się pożegnać. Czekała go miła niespodzianka, gdy stary Bennett zapytał: — Czy nie zechciałby pan może pozostać i spożyć z nami skromny posiłek? Będzie pan mógł przy tej sposobności wytłumaczyć memu głuptasowi, że posiadanie wielkiego auta niezawsze stanowi już o szczęściu człowieka.
Pierwszem wrażeniem, jakie Dick odniósł, było wrażenie zdumienia dziewczyny. Widocznie spotkał go niezwykły zaszczyt. Istotnie, po odejściu Johna Bennetta przekonał się, że tak było.
— Jest pan pierwszym człowiekiem, którego ojciec zaprosił na obiad, prawda, Ray?
Ray uśmiechnął się. — Ojciec nie jest zbyt towarzyski, to prawda, — rzekł. — Prosiłem go ostatnio, aby zaprosił Fila Johnsona na sobotę, ale on uśmiercił ten pomysł w zarodku. A przecież stary filozof jest poczciwym chłopem i sekretarzem prywatnym szefa. Słyszał pan pewnie o „Domu Bankowym Maitlanda“?
Dick skinął głową potakująco. Marmurowy pałac na wybrzeżu, w którym bajecznie bogaty mr. Maitland otworzył swoje biura, był jednym z najpiękniejszych gmachów Londynu.
— Jestem urzędnikiem wydziału wekslowego w jego biurze, — rzekł młodzieniec. — A Fil mógłby dla mnie zrobić bardzo wiele, gdyby ojciec chciał go kiedy do nas zaprosić. Ale cóż, jestem widocznie skazany na to, by przez całe życie pozostać małym urzędnikiem.
Dziewczyna położyła mu dłoń na ustach. — Nie godzi się ganić ojczulka. A możesz być pewnym, że staniesz się jeszcze kiedyś bardzo, bardzo bogatym.
Młodzieniec mruknął coś pod jej ręką i rzekł z goryczą: — Ojczulek i tak już wypróbował wszelkie metody „Jak się zbogacić“, jakie tylko umysł ludzki. . .
— No? I?. . . — Głos ten brzmiał szorstko i drżał z gniewu. Nikt nie zauważył powrotu Johna Bennetta. — Ty każdą pracę spełniasz niechętnie, ale ja. . . ja próbuję się od dwudziestu lat wybić. Prawda, wypróbowałem każdy głupi plan, jaki się nadarzył. . . ale robiłem to dla was. . . — Urwał nagle, spostrzegłszy zmieszanie Gordona. — Zaprosiłem pana do siebie, a tymczasem częstuję pana swemi sprawami domowemi, — rzekł ze skruchą. Ujął Dicka pod ramię i poprowadził go ścieżką ogrodową ku domowi. — Nie wiem, dlaczego pana prosiłem o pozostanie u nas, — rzekł. — Może to był chwilowy impuls, może nieczyste sumienie. Nie daję dzieciom tyle towarzystwa, ile im się należy, a ja sam nie jestem z natury towarzyski. Ale jakie to głupie, że musiał się pan stać przyczyną pierwszej sprzeczki rodzinnej, jaką mieliśmy od wielu lat. — Głos jego i zachowanie zdradzały człowieka wykształconego. Dick rad byłby bardzo dowiedzieć się, jaki był jego zawód.
Podczas obiadu Ella Bennett siedziała po po lewej ręce Dicka. Mówiła mało i sama podawała do stołu. Wniosła właśnie owoce, gdy stary Bennett rzekł: — Nie jest pan chyba tak młody, jak pan wygląda, mr. Gordon. Ile pan ma lat?
— O, jestem już okropnie stary, — rzekł Dick. — Trzydzieści jeden.
— Trzydzieści jeden? — zawołała Ella, okrywając się rumieńcem, — a ja przemawiałam do pana jak do dziecka!
— Może pani być pewna, że jestem istotnie dzieckiem, — odparł Dick poważnie. — Aczkolwiek z zawodu jestem prześladowcą złodziei, morderców i innych złoczyńców. Jestem wicedyrektorem prokuratury.
Nóż wypadł głośno z ręki Bennetta, a twarz jego pokryła się bladością.
— Gordon! Ryszard Gordon, — rzekł głucho. Na sekundę spotkały się oczy dwóch mężczyzn. Jasnobłękitne i wyblakłe.
— Tak, to moje nazwisko, — rzekł Gordon spokojnie, — i zdaje mi się, żeśmy się już kiedyś spotkali!
Wyblakłe oczy nie mrugnęły. Twarz Johna Bennetta była zimna jak maska. — Spodziewam się, że nie zawodowo, — rzekł, a brzmiało to jak wyzwanie.
Przez cały czas w drodze powrotnej do Londynu Dick napróżno wysilał pamięć, ale nie mógł powiązać osoby Johna Bennetta z Horsham z żadnem wydarzeniem.ROZDZIAŁ II.
Rozmowa o żabach.
Dom Bankowy Maitlanda wyrósł w stosunkowo krótkim czasie z niewielkiego biura do olbrzymich rozmiarów. Maitland był człowiekiem w podeszłym wieku, o patrjarchalnym wyglądzie, skąpym w słowach. Przybył on do Londynu bez jakiejkolwiek protekcji i wybił się, zanim jeszcze Londyn zauważył jego obecność.
Dick Gordon ujrzał spekulanta po raz pierwszy, czekając w marmurowym hall’u. Był to mężczyzna średniego wzrostu, barczysty, z brodą, spadającą mu aż na piersi i oczyma ukrytemi niemal pod gęstemi, siwemi brwiami. Idąc wolno przez korytarz, nie patrzał wprawo ani wlewo, wsiadł do windy i znikł.
— To stary, widział go pan już kiedy? — zapytał Ray Bennett, który nadszedł przed chwilą, aby powitać gościa. — Bardzo czcigodny chłop, ale tak nieprzystępny, jak hermetycznie zamknięte drzwi. Nie wydobędzie pan z niego grosza, choćby pan zastosował nabój dynamitowy. Fil dostaje pensję, jakiejby się kto inny nie poważył zaproponować miernemu sekretarzowi, ale Fil jest zbyt łagodny.
Dick Gordon czuł się nieswojo. Obecność jego w bankuMaitlanda była niezrozumiała, a pretekst wizyty niezmiernie słaby. Gdyby chciał powiedzieć prawdę młodzieńcowi, który czuł się mile pogłaskanym, że mu przerwano pracę, brzmiałaby ona: „Zakochałem się do szaleństwa w pańskiej siostrze. Pan sam wcale mnie nie interesuje, ale uważam pana za łącznika, który ułatwi mi ponowne spotkanie. Dlatego korzystam z rzekomej obecności w tej okolicy jako z pretekstu do wizyty i gotów jestem nawet zawrzeć znajomość z pańskim Filem, który mię z pewnością zanudzi na śmierć!“
Zamiast tego wszystkiego rzekł tylko: — Dlaczego nazywa go pan tak?
— Bo jest starym filozofem. Właściwe imię jego jest Filip. Każdy człowiek jest przyjacielem Fila. Należy on do owego gatunku ludzi, z którymi łatwo się jest zaprzyjaźnić.
W tej chwili otworzyły się drzwi windy, i Dick Gordon odczuł intuicyjnie, że łysy pan w średnim wieku, o dobrodusznej twarzy, który wyszedł z windy, jest osobą, o której właśnie rozmawiali. Na widok Ray’a okrągła jego twarz rozpromieniła się łagodnym uśmiechem. Oddawszy służącemu plik dokumentów, podszedł do rozmawiających. — To mr. Gordon, — przedstawił Ray, — a to mój przyjaciel Johnson.
Fil uścisnął gorąco wyciągniętą do niego rękę. Ten wyraz „gorąco“ najlepiej charakteryzował osobę mr. Johnsona. Nawet Dick Gordon, który nie był zbyt skory do ulegania czyimś wpływom, uczuł się podbity urokiem jego szczerej serdeczności.
— To pan jest owym mr. Gordonem z prokuratury, o którym mi Ray opowiadał? — rzekł. — Cieszyłbym się, gdyby pan tak którego dnia zjawił się u nas i przymknął starego Maitlanda. Ze wszystkich ludzi, jakich spotkałem w życiu, zasługuje on na to najbardziej. Muszę już uciekać, w strasznym jest dzisiaj humorze. Możnaby pomyśleć, że żaby skaczą za nim.
Dowcip ten pobudził mr. Johnsona do śmiechu; widać było, że lubi on śmiać się z własnych dowcipów. Wesoło skinąwszy dwum młodzieńcom głową, pobiegł zpowrotem do windy.
— Ale teraz i ja muszę już pójść, — rzekł Ray z lękliwem niemal spojrzeniem. — Dziękuję panu, że dotrzymał pan przyrzeczenia i odwiedził mię w biurze. Tak. . . chętnie zjadłbym kiedy z panem śniadanie. Siostra moja z pewnością także z radością się do nas przyłączy. Przyjeżdża często do miasta.
Pożegnanie jego było pośpieszne i nieco roztargnione, i Dick wyszedł na ulicę z uczuciem zawstydzenia.
Przybywszy do biura, zastał tam oczekującego go urzędnika policji, który na widok Dicka stropił się nieco. — No? — zapytał Gordon. — Co z Genterem?
Detektyw skrzywił się jak chory, gdy musi połknąć niemiłe lekarstwo. — Wymknęli mi się, — rzekł. — „Żaba“ przyjechał autem, na co nie byłem przygotowany. Genter wsiadł do niego, i zanim się spostrzegłem, co się dzieje, już ich nie było. Nie martwię się o niego, gdyż Genter ma rewolwer, a w trudnych sytuacjach umie sobie radzić, ale. . .
— Sądzę, że powinien pan był być przygotowanym na auto, — przerwał Gordon. — Jeżeli uważał pan misję Gentera za uzasadnioną, i jeżeli był on na tropie żab, jak pan powiedział, powinien pan był przygotować się na tę możliwość. Niech pan siada, Wellingdale.
Siwy detektyw usłuchał. — Nie próbuję się usprawiedliwiać, — rzekł. — Żaby wprawiły mię w oszołomienie. Dawniej uważałem je za żart.
— Może postąpilibyśmy mądrzej, gdybyśmy je dziś jeszcze uważali za żart, — rzekł Dick, odgryzając koniec cygara. — Może to tylko jakieś zwykłe tajne stowarzyszenie. Ostatecznie wolno przecież i włóczęgom mieć swoje lokale związkowe, hasła, sygnały i umówione znaki.
Wellingdale potrząsnął głową. — Doświadczenia ostatnich siedmiu lat dowodzą czegoś innego. Niedość, że co drugi bandyta, którego łapiemy, ma wytatuowaną żabę na przegubie ręki, to może być zwyczajne naśladownictwo, a nie ulega wątpliwości, że wśród rzezimieszków o niższej umysłowości popęd do tatuowania się jest bardzo rozpowszechniony. Ale podczas tych siedmiu lat przeżyliśmy serję bardzo przykrych przestępstw. Więc najpierw zamach na _chargé d’affaires_ poselstwa Stanów Zjednoczonych, którego zabili w Hyde Parku. Potem sprawa prezesa Northern Trading Company, który został zabity kijem w chwili, gdy wysiadał ze swego auta na Park Lane. Potem olbrzymi pożar, który zniszczył Mersey Rubber Stores i pochłonął za cztery miljony funtów gumy. Było to bezwątpienia dzieło tuzina bomb, gdyż składy mieściły się w sześciu wielkich szopach, z których każda została podpalona jednocześnie z dwóch końców. Złapaliśmy dwóch ludzi z afery gumowej. Obaj byli „Żabami“, obaj nosili znak swego stowarzyszenia. Byli zwolnionymi więźniami, a jeden z nich zeznał, że miał rozkaz wykonania tej roboty, ale nazajutrz cofnął swoje zeznanie. Nie widziałem nigdy człowieka bardziej przerażonego. Mógłbym panu przytoczyć jeszcze dziesiątki podobnych wypadków. Wie pan, że Genter jest od dwóch lat na ich tropie. Ale ile się przez te dwa lata wycierpiał, tego pan nie wie. Włóczył się po kraju, sypiał pod płotami, przyprzyjaźnił się z najniższemi mętami, kradł z nimi i rabował. Kiedy mi napisał, że wszedł w kontakt z organizacją i ma nadzieję, że zostanie wtajemniczony, zdawało mi się, że bliscy już jesteśmy ujęcia ich. Kazałem śledzić Gentera od chwili, gdy powrócił do miasta. Ale ranek dzisiejszy był dla mnie strasznym ciosem.
Dick Gordon otworzył szufladę biurka, wyjął z niej teczkę skórzaną i począł przerzucać zawarte w niej papiery. Studjował je starannie, jakby je widział po raz pierwszy. W rzeczywistości badał te protokóły więzienne niemal codziennie od kilku lat. Były to fotografje przegubów rąk wielu mężczyzn. W zamyśleniu zamknął teczkę i włożył ją zpowrotem do szuflady. Przez kilka minut siedział w milczeniu, bębniąc palcami po biurku. Na jego czole legła chmura. — Żaba wytatuowana jest zawsze na lewym przegubie, zawsze nieco ukośnie i zawsze znajduje się pod nią mała kropka, — rzekł. — Czy nie wydaje się to panu godne uwagi?
Ale detektyw nie znalazł w tem nic dziwnego.ROZDZIAŁ III.
Żaba.
Ściemniało się już, gdy dwaj włóczędzy, którzy okrążyli wieś Morby, znaleźli się znowu na szosie. Okrążenie wsi nie było rzeczą miłą, gdyż deszcz, który padał przez cały dzień, zamienił uprawne pola w wielkie bagna, przez które niełatwo było iść.
Jeden z włóczęgów był wysoki, niegolony, brudny. Towarzysz jego wydawał się w porównaniu z nim niski, choć był wzrostu więcej niż średniego i barczysty. Wlokąc się po gliniastej szosie, nie mówili do siebie ani słowa. Niższy zatrzymywał się dwa razy, rozglądając się dokoła w zapadającym mroku, jakby się obawiał pogoni. Raz chwycił wyższego za ramię i pociągnął go w krzaki, rosnące przy drodze. Stało się to w chwili, gdy z hałasem, rozpryskując dokoła błoto, przemknęło koło nich auto. Po chwili zboczyli z gościńca, przecięli pole i stanęli na skraju nieuprawnego pasma ziemi, pociętego staremi śladami kół.
— Zaraz będziemy na miejscu, — mruknął niższy, a towarzysz jego skinął w milczeniu głową. Mimo całej pozornej obojętności zwracał pilnie uwagę na każdy szczegół otoczenia: . . .samotny budynek na horyzoncie, przypominający wyglądem stodołę. . . hrabstwo Essex. . . co poznał z sygnatury numeru auta, którą spostrzegł, gdy ich samochód mijał. Okolica nieuprawna. . . wiodąca zapewne do opuszczonych glinianek. . . czy też był to kamieniołom?. . . W pobliżu wrót, przez które biegły ślady kół, wisiał na chwiejącym się słupie jakiś szyld. Za ciemno było, aby odczytać zatarty napis, zauważył tylko sylabę: „Wap“. . . „Wapniak?“ — Łatwo będzie zbadać to później. Jedynem możliwem dla niego niebezpieczeństwem była przewaga liczebna Żab. Pod ochroną płaszcza namacał ręką lufę browninga i wsunął go do zewnętrznej kieszeni. Pomocy nie mogło tu być, nie spodziewał się jej też. Carlo zabrał go w mieście do swego nędznego auta i wiózł go krętemi manowcami po deszczu, jadąc bocznemi drogami i unikając miasteczek i wsi, tak że Genter nie mógłby się zorjentować, nawet gdyby siedział przy kierownicy. Ale wsadzono go w głąb ciemnego auta, tak, że nie widział nic. Wellingdale i jego towarzysze, którzy go obserwowali, nie byli przygotowani na auto. Włóczęga z autem — to była rzecz niesłychana. On sam, Genter, drgnął, gdy samochód zatrzymał się koło chodnika, na którym stał, czekając, a do uszu jego doszedł głos Carla: „Wsiadaj!“
Minęli teraz wierzchołek porosłego chwastami pagórka. Pod sobą widział Genter zardzewiałe wózki żelazne, porzucane na kupę szyny kolejowe, a między tein wszystkiem głębokie
, wypełnione wodą deszczową doły. Po drugiej stronie, na ostro zarysowanej linji skraju kamieniołomu, stała maleńka chatka drewniana, ku której Carlo skierował kroki.
— Denerwujące, co? — zapytał, a w głosie jego drżało jakby szyderstwo.
— Niebardzo, — odpowiedział Genter chłodno. — Żaby są pewnie w tej budzie?
Carlo roześmiał się cicho. — Żab niema, — rzekł. — Tylko sama Żaba. Wchodzi od strony kamieniołomu. Są tam schody pod chatką. Dobry pomysł, co? Chatka wisi tuż nad przepaścią, a schodów nie dojrzałbyś, nawet gdybyś się położył na brzuchu i przechylił jak najdalej. Próbowałem kiedyś. Nie złapią go nigdy, choćby nasłali miljony szpiegów!
— A jak otoczą cały kamieniołom? — zapytał Genter.
Carlo potrząsnął głową. — Nie sądzisz chyba, że _on_ nie wie, kiedy będzie złapany. Żaba wie wszystko. — Spojrzał na rękę towarzysza. — To nie będzie bardzo bolało, — rzekł. — Warto to znieść. Zato nie będziesz nigdy bez pomocy, Harry. Kiedy wpadniesz do pułapki, wyciągnie cię najlepszy adwokat. Potrzeba nam takich chłopców jak ty — dość mamy drobnych łajdaków, którym się zdaje, że kiedy robią drobne rzeczy, już należą do nas. Ale ty będziesz miał grubą robotę, a kiedy masz co wielkiego do zrobienia, Żaba daje ci setki a setki funtów. Gdybyś zachorował, gdybyś był głodny, gdyby ci się cokolwiek stało, Żaby przyjdą do ciebie same, żeby ci pomóc. Niezły interes, co?
Genter milczał. Byli teraz w odległości jakichś dwunastu kroków od chatki, która oglądana zbliska była mocnym budynkiem z doskonałego drzewa; miała jedne drzwi, okiennice były zamknięte. Człowiek, który nazywał siebie Carlo, dał Genterowi znak, aby się zatrzymał, sam zaś poszedł naprzód i zapukał do drzwi. Genter widział, jak podszedł następnie do okna i jak okiennica uchyliła się na cal. Nastąpiła długa rozmowa, prowadzona szeptem, poczem Carlo wrócił.
— Powiedział, że ma dla ciebie robotę, która ci przyniesie tysiące. Naprawdę, masz szczęście. Znasz Rochmore?
Genter skinął potakująco głową. Znał to przedmieście arystokracji.
— Mieszka tam pewien człowiek, który ma być sprzątnięty. Co wieczór wraca kolejką o 11,50 ze swego klubu i idzie pieszo do domu. Przechodzi przez ciemną uliczkę, gdzie można go z łatwością zakatrupić kijem. Jedno uderzenie i po nim. To się przecież nie nazywa zabójstwo, rozumiesz?
— Ale dlaczego Żaba chce, żebym ja to zrobił? — zapytał wysoki włóczęga z zaciekawieniem. Wyjaśnienie, jakie otrzymał, było bardzo logiczne.
— Każdy nowy musi coś zrobić, żeby dowieść swojej odwagi. Więc, cóż ty na to? — Genter nie wahał się ani chwili. — Będzie zrobione! — rzekł.
Carlo powrócił do okna i kazał towarzyszowi iść także.
— Stań tutaj i wsadź lewą rękę przez okno, — rzekł.
Genter podwinął mankiet zmoczonego rękawa i wsadził przez szparę w okiennicy gołą lewą rękę. Pochwycono ją silnie i natychmiast uczuł, jak coś miękkiego i mokrego przylgnęło do przegubu. — Stempel gumowy, pomyślał, i przygotował się na ból, który miał teraz nastąpić. Było to jak nagłe mrowie drobnych ukłuć tysiąca igiełek. Potem zwolniono uścisk, Genter cofnął rękę i patrzał zdumiony na rysunek z krwi i atramentu, który tatuujący pozostawił na jego ręce.
— Nie ścieraj tego! — rzekł stłumiony głos z mroku chaty. — A teraz możesz wejść.
Okiennica zamknęła się, potem rozległ się zgrzyt klucza, obracającego się w zamku, i drzwi stanęły otworem. Genter wszedł w czarny mrok i usłyszał, jak tajemniczy mieszkaniec chaty zaryglował za nim drzwi.
— Numer twój jest K. 971, — rzekł bezbarwny głos, — gdybyś go zobaczył w rubryce wiadomości osobistych „Times’u“, dasz tutaj znać, gdzie się w danej chwili znajdujesz. Weź to. . .
Genter wyciągnął rękę, do której włożono mu kopertę, — miało się wrażenie, jakby tajemniczy osobnik, tytułujący się „Żabą“, sam jeden tylko mógł widzieć w tym mroku.
— Tu masz pieniądze na drogę i mapę okolicy. Gdybyś zużytkował pieniądze dla siebie, albo nie przybył tam, gdzie będziesz potrzebny, zostaniesz zabity. Czy zrozumiałeś?
— Tak.
— Otrzymasz ponadto pieniądze, które będziesz mógł wydawać na własne potrzeby. Uważaj teraz. W Rochmore, Park Avenue 7, mieszka Hallwell Jones, bankier. . .
„Żaba“ odczuł widocznie, że nowicjusz wzdrygnął się przerażony.
— Znasz go?
— Tak, pracowałem kiedyś dla niego, — rzekł Genter. Wyciągnął browning z kieszeni i wielkim palcem odsunął bezpiecznik.
— Do piątku ma być unieszkodliwiony. Nie potrzebujesz go zabijać, ale gdyby się to stało, nic nie szkodzi. Przypuszczam jednak, że czaszka jego jest dość twarda. . .
Genter począł się już przyzwyczajać do ciemności i ustalił, gdzie stoi „Żaba“. Ręka jego wykonała gwałtowny ruch i uchwyciła ramię tajemniczego człowieka.
— Mam rewolwer, — rzekł przez zęby. — Jestem inspektor Genter z policji kryminalnej. Jeżeli będziesz się bronił, zabiję cię.
Przez sekundę panowała śmiertelna cisza. Potem Genter uczuł, jak ręka, w której trzymał rewolwer, została uchwycona z siłą kleszczy. Uderzył drugą pięścią, ale człowiek schylił się i cios trafił w próżnię. Potem straszliwe wykręcenie ręki wydarło mu rewolwer, i począł się zmagać z tajemniczym złoczyńcą. W pewnej chwili twarz jego dotknęła twarzy „Żaby“. Czy to była maska? Uczuł na swym policzku zimne dotknięcie mikowych okularów. To tłumaczyło zduszony głos. Mimo całej swej siły nie mógł się Genter uwolnić z uścisku obejmujących go ramion. Zataczali się w ciemności. Nagle „Żaba“ podniósł nogę, a Genter, chcąc uniknąć spodziewanego kopnięcia, uskoczył gwałtownie wbok. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, i do nozdrzy detektywa dotarł ostry, zimny, przenikliwy zapach. Chciał odetchnąć głęboko, ale miał wrażenie, że się dusi, ramiona opadły mu bezwładnie.
„Żaba“ trzymał przez minutę złamaną postać, potem rzucił ją z głuchym stukiem na podłogę.
Nazajutrz rano patrol policyjny znalazał inspektora Gentera w ogrodzie pustego domu i zawezwał pogotowie ratunkowe.
Ale człowiek zatruty zgęszczoną parą kwasu cyjanowodorowego, umiera szybko. W dziesięć minut potem, jak „Żaba“ stłukł przygotowany w chacie na podobne wypadki cylinder szklany, Genter był trupem.ROZDZIAŁ IV.
Elk.
Nie było na świecie detektywa, któryby wyglądem swoim mniej przypominał urzędnika policji — i to mądrego urzędnika policji — niż Elk. Był wysoki i chudy, a zgarbiona nieco postać potęgowała jeszcze wrażenie jego chuderlawości. Ubranie zawsze źle na nim leżało, raczej wisiało na nim, niżeli go okrywało. Latem i zimą nosił to samo brudne palto, niezmiennie zapięte, a jak daleko sięgała pamięć ludzka, nie miał innego ubrania, jak to, w którem go stale widywano. Gdy padał deszcz, melonik jego lśnił od wody, ale Elk nie otwierał parasola, który nosił niedbale pod pachą. Nikt nie widział nigdy, aby robił z tego parasola użytek. Trupio blada twarz Elka miała stale wyraz przygnębienia, zaś przełożeni uważali, że wywiera on deprymujący wpływ, gdyż poglądy jego na przyszłość były pod silnym wpływem stałych niepowodzeń przy awansie. Dziesięć razy zgłaszał się do egzaminu i dziesięć razy ściął się — zawsze z tego samego przedmiotu: historji. Dick Gordon, który znał Elka lepiej, niż jego bezpośredni przełożeni, domyślał się, że niepowodzenia te wcale go tak nie martwiły, jak przypuszczano. Odkrył w nim nawet niejaką posępną dumę z nieznajomości dat historycznych, raz zaś, w chwili wyjątkowej szczerości, wyznał mu Elk, że awans może być dla człowieka o niedostatecznem wykształceniu tylko przeszkodą.
— Biedni grzesznicy nie zaznają spokoju na ziemi, — westchnął Elk, siadając na wskazanym sobie fotelu. — Myślałem, mr. Gordon, że przynajmniej teraz, po powrocie ze Stanów, da mi pan urlop.
— Kochany Elku, chciałbym się dowiedzieć, jak można najwięcej o Loli Bassano, — rzekł Dick. Kto są jej przyjaciele, dlaczego przyczepiła się ona nagle do Ray’a Bennetta, który jest tylko małym urzędniczyną u Maitlanda, zwłaszcza zaś dlaczego zabrała go wczoraj wieczorem na rogu St. James’s Square i pojechała z nim do Horsham. Widziałem ich przypadkowo, wychodząc z klubu i pojechałem za nimi. Prawie przez dwie godziny siedzieli w aucie o sto metrów od domu Bennetta i rozmawiali. Stałem na deszczu za samochodem i słuchałem. Gdyby się do niej zalecał, rozumiałbym to. Ale oni mówili i mówili tylko o pieniądzach. A przytem młody Bennett nie ma grosza w kieszeni.
Elk palił w zamyśleniu. — Bennett ma siostrę. . . — rzekł nagle ku zdumieniu Dicka. — Bardzo ładna dziewczyna, ale stary Bennett napewno jest jakimś szubrawcem. Nie wykonuje żadnej stałej pracy, a niekiedy niema go w domu przez kilka dni. Gdy wraca, wygląda bardzo źle.
— Zna pan tę rodzinę?
Elk skinął głową. — Stary Bennett wydaje mi się bardzo zajmujący. Już ktoś zwrócił uwagę na jego wędrówki, jako podejrzane. Policja miejscowa nie ma przecież nic innego do roboty, jak strzec swoich owieczek, a jeśli ktoś nie jest owieczką, uważa go za podejrzanego. Obserwowałem starego Bennetta, ale nie zdołałem wyśledzić jego roboty. Miał mnóstwo osobliwych zawodów. Teraz zabrał się do fotografji. Dałbym wiele za to, żeby się dowiedzieć, jaki jest jego prawdziwy zawód. Przynajmniej raz na miesiąc, niekiedy dwa a nawet trzy razy znika i nie można go odszukać. Pytałem już o niego każdego włóczęgę londyńskiego, ale wszyscy oni wiedzą tyle, co ja. Lew Brady też się nim już zainteresował. Nienawidzi Bennetta. Przed kilku laty przyczepił się do niego i chciał się wywiedzieć, jakie jest jego zajęcie. Ale Bennett odpłacił mu za to.
— Ten stary? — rzekł Dick niedowierzająco.
— Tak! Silny jest jak byk. . . Więc mam odwiedzić Lolę. Niezła dziewczyna, ale ja osobiście nie gustuję w wampirach. Więc. . . Genter nie żyje? Czy uważa pan, że to także robota Żaby?
— Bezwątpienia, — rzekł Dick, wstając. — A oto jeden z ludzi, którzy go zabili. — Podszedł do okna i wychylił się. Człowiek, którego obserwował od kilku minut, znikł.
— Gdzie? — zapytał Elk, stając za nim.
— Właśnie odszedł. Wiem. . . — W tej chwili szyba wewnętrzna okna rozprysła się na kawałki, a odłamki szkła poraniły mu twarz. W następnej sekundzie Elk szarpnął go gwałtownie wtył.
— Z dachu Onslow Gardens, — rzekł Dick spokojnie.
— Strzelec ma pół tuzina dróg do ucieczki, nie wyłączając drabiny pożarnej. Po raz drugi już napadają mię w biały dzień. Pierwszy raz zdarzyło się to, kiedy wracałem do domu. Genjalny pomysł przejechania mnie lekkiem autem, które wjechało aż na trotuar.
— Zauważył pan numer?
— XL. 19741. W rejestrze niema takiego numeru, a szofer zwiał, zanim mogłem zrobić coś, aby go zatrzymać.
Elk podrapał się w podbródek, patrząc powątpiewająco na młodego prokuratora. — To brzmi bardzo zajmująco. Dotychczas zwracałem za mało uwagi na Żaby. Tajne organizacje są dzisiaj tak rozpowszechnione, że ilekroć ktoś podaje mi rękę, patrzy na mnie zdumiony, że nie łapię się za ucho albo nie kiwam nogą. Uważałem zawsze szajkę bandytów w wielkim stylu za rzecz spotykaną tylko w powieściach. Trudno mi w to uwierzyć.
Elk pożegnał się i drogą okrężną powrócił do Scotland Yardu. Sprawiał wrażenie bezrobotnego urzędnika. Skierował się w stronę Trafalgar Square, zatrzymał się w zamyśleniu i zawrócił. Naprzeciw biura prokuratury zatrzymał się wysoki sprzedawca uliczny z małą ladą przenośną na brzuchu; leżały na niej zapałki, kółka do kluczy, ołówki i tysiące drobnostek, które tacy ludzie sprzedają. Towar jego w tej chwili przykryty był kawałkiem sukna.
Elk nie widział go jeszcze nigdy i był zdziwiony, że człowiek ten obrał sobie tak niekorzystne stanowisko, gdyż koniec Onslow Gardens — najbardziej wietrzne miejsce w Whitehall — nawet w dni pogodne nie jest miejscem, gdzie śpieszący się przechodnie mogliby się zatrzymywać, aby kupić jakiś drobiazg. Handlarz nosił brudny płaszcz deszczowy, sięgający prawie do ziemi. Miękki kapelusz spuszczony był na czoło, ale Elk dojrzał sępią twarz i zatrzymał się.
— Interesy w porządku?
— Ne-e.
Elk przystanął zainteresowany. Człowiek ten był Amerykaninem i usiłował zmienić wymowę, aby uchodzić za „cockney’a“, rodowitego londyńczyka. Było to najmewdzięczniejsze zadanie, jakie mógł sobie postawić Amerykanin, gdyż płaczliwy głos i wymowa dziecka Londynu są niemożliwe do podrobienia.
— Pan jest Amerykaninem — z jakiego stanu?
— Georgja, — brzmiała odpowiedź; tym razem przekupień nie usiłował już zmienić wymowy. — Przyjechałem statkiem bydlęcym podczas wojny.
Elk wyciągnął rękę. — Pokażno swoje zezwolenie, bratku, — rzekł.
Przekupień podał mu bez wahania zaświadczenie policji, upoważniające go do handlu ulicznego. Opiewało ono na nazwisko „Joshua Broad“ i było zupełnie w porządku.
— Nie jesteś z Georgji. . . — rzekł Elk, — ale to wszystko jedno. Jesteś z New Hampshire albo Massachusetts.
— Z Connecticut, żeby już być zupełnie ścisłym, — odparł przekupień chłodno. — Ale mieszkałem w Georgii. Nie potrzebuje pan kółka do kluczyków? — Zdawało się, że mrugnął wesoło.
— Nie, nigdy nie miałem klucza — nigdy nie miałem niczego, co wartoby było zamknąć, — rzekł Elk, przerzucając przedmioty na desce. — Ale to niezbyt dobre miejsce do handlu.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.