Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Brama piekieł - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
28,99

Brama piekieł - ebook

 

 

Jest rok 1944, trwa wojna w Europie i na Pacyfiku. W brazylijskiej głuszy amerykański wywiad wojskowy natrafia na szokujące znalezisko. Pośrodku malarycznych mokradeł tkwi porzucona japońska łódź podwodna, największa, jaką kiedykolwiek wyprodukowano. Kiedy wysłany na miejsce oddział komandosów przepada bez śladu, armia zleca zbadanie sprawy kapitanowi R.J. MacCready’emu, wybitnie utalentowanemu i wszechstronnemu naukowcowi. W trudno dostępnym, zasnutym wieczną mgłą wąwozie MacCready znajduje tajna bazę i odkrywa szczegóły diabolicznego planu. Państwa Osi pracują nad bronią biologiczną, która ma unicestwić aliantów i zakończyć wojnę. Jednak to nie jedyne zagrożenie – w na pozór rajskiej dżungli czai się zło, które powoli, ale skutecznie niszczy wszystko wokół. Stawką w grze jest zagłada świata, jaki znamy.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-276-2136-8
Rozmiar pliku: 801 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Biała Krew i Czarna Biblia

Bóg nie ma władzy nad przeszłością,
Co najwyżej okrywa ją zasłoną zapomnienia.

Pliniusz Starszy

Okolice rzeki Tykicz Gniły, Ukraina

Front sowiecko-niemiecki

16 lutego 1944

Wczesna odwilż.

Tak to się zaczęło.

Jak na to miejsce, o tej porze roku powietrze było wyjątkowo wilgotne. Ciężki mróz, który zazwyczaj nadchodził koło grudnia i nie odpuszczał aż do marca, tamtego roku w ogóle się nie pojawił. Lodowata woda w rzece, zwykle niemrawa, płynęła wartko niczym rwący potok.

Lekki wiatr zwiewał włosy na oczy Wiktora. Odsuwając je na bok, na chwilę się zatrzymał, by podziwiać widok. Okolica była piękna, można by nawet powiedzieć, że spokojna, gdyby zignorować pewne fakty, takie jak rozjechane gąsienicami czołgów błoto wymieszane z mokrym śniegiem albo nieustający szum silników i zapach czarnych spalin.

Siwy koń juczny odwrócił łeb do Wiktora i przygryzł metalowe wędzidło, obśliniając je przy tym.

– Jesteś głodny, Sasza – mruknął. – Ja też.

Poluzował uzdę i z kieszeni kurtki wyjął pół garści ziarna, które koń zjadł łapczywie, a na koniec szturchnął nosem ramię chłopca.

– Nie ma więcej – rzekł Wiktor, z przesadą wzruszając ramionami.

Sasza, mały konik rasy wiatka, niewiele większy od osła, pochodził z euroazjatyckich stepów. Wiktor znał te konie niemal przez całe swe siedemnastoletnie życie. Były rosyjską odpowiedzią na drogi, na których zapadało się po kolana w błocie. Tak naprawdę tylko kartografowie nazywali je drogami. Ten niezrównany koń, nie dość, że silny, był też nienarowisty, spokojny, choć ciągnął sanie załadowane mocno ponad miarę. Już od trzech dni Wiktor nie spuszczał drewnianych skrzyń z oczu, a w nocy spał na nich. Wiedział, że choć wiele skrzyń, które jego rodacy ciągnęli przez to błocko, zawierało amunicję czy broń, on transportował tylko szufle i kilofy.

Ale są tak samo ważne jak broń, przypomniał sobie. Może nawet ważniejsze.

Wiktor się nie mylił, choć podobnie jak pozostali nie miał zielonego pojęcia na temat szczegółów ich zadania. I jak wielu jego rodaków otrzymywał wyłącznie rozkazy „Iść naprzód” i „Zabić ich wszystkich”. Szczerze mówiąc, nigdy jeszcze nie widział choćby jednego Niemca, lecz ostatnio coraz częściej zastanawiał się, jak by zareagował, gdyby jakiegoś spotkał. Mimowolnie zadrżał na tę myśl i zabrał się do wyciągania rzepa z końskiego kłębu.

Stojąc tak i pocieszając Saszę, Wiktor nie zdawał sobie sprawy, że był jednym z niemal pół miliona żołnierzy, którzy zdążali w tamtą stronę prawie z całego obszaru Rosji. Zbierali się wzdłuż granicy frontu rozciągniętego na ponad trzysta dwadzieścia kilometrów. Dowódcy mieli nadzieję rozbić, i to bezpowrotnie, ostatnią niemiecką ofensywę na Wschodzie. Z pomocą miejscowych partyzantów i przy sprzyjających warunkach pogodowych siły sowieckie stopniowo, ale skutecznie spychały armię Hitlera przez Rosję na Ukrainę. Tylko generałowie wiedzieli, że około sześćdziesięciu pięciu tysięcy niemieckich żołnierzy znalazło się w okrążeniu na terenie, który klinem wbijał się głęboko w strefę zajmowaną przez Rosjan. Dla historyków jest to kocioł pod Korsuniem lub kocioł pod Czerkasami. Dla tych, którzy znaleźli się w pułapce, dla tych, którzy przeżyli, pozostanie na zawsze Bramą Piekieł.

W owym klinie gołoledź, błoto i topniejący śnieg unieruchomiły inwazję nieprzyjacielską, wcześniej nie do zatrzymania. W końcu Luftwaffe zrzuciła swoim rodakom żywność i amunicję, lecz na nieszczęście dla Niemców pomoc wylądowała w zajmowanej przez Rosjan strefie. Sprzęt padał, możliwości komunikowania się były coraz bardziej ograniczone, choć nękani kłopotami Niemcy dowiedzieli się jednak, że to ich „niedostatecznie oświetlony” punkt zrzutu odpowiadał za błąd Luftwaffe. Siły Osi nie miały pojęcia, że 24 Dywizja Pancerna po wyczerpującej wędrówce na północ, idąc z odsieczą okrążonym oddziałom niemieckim, nigdy nawet się do nich nie zbliżyła. Zamiast tego, o dziwo, w pewnym momencie zawróciła, zresztą zgodnie z bezpośrednim rozkazem Adolfa Hitlera. Niemcy w kotle czerkaskim zrozumieli, że jedyną szansą na przeżycie jest przerwanie okrążenia, ale w tym momencie nawet to zostało odłożone w czasie.

Tymczasem Rosjanie nieustannie wzmacniali swoje pozycje, szykując klasyczny atak oskrzydlający. Historycy rosyjscy twierdzą, że siły rosyjskie liczyły tam wówczas dwieście tysięcy żołnierzy. Wysokie dowództwo niemieckie uważało, że Rosjan było dwukrotnie więcej – i przez jakąś chwilę rzeczywiście tak było.

Wiktor poklepał grzbiet konia, a potem ściągnął cugle. Gdybym dłużej tak mocno ciągnął, nadawałbyś się tylko do zjedzenia, pomyślał.

Bezskutecznie próbował odsunąć tę myśl, aż jego uwagę odwrócił osobliwy dźwięk. W strefie wojennej głośne huki nie były niczym niezwykłym, ale tym razem wydawało się, jakby gdzieś w oddali eksplodowało niebo.

Kilka sekund później dźwięk się powtórzył i był jeszcze głośniejszy. Gdzieś nad głową, jak grzmot… w bezchmurny dzień. Wiktor poczuł falę uderzeniową, zdało mu się, że żebra drgają jak dwanaście par kamertonów.

Potem zapadła cisza. Śmiertelna cisza.

Pojazdy stanęły, ludzie się zatrzymali. Tak jak po wielokroć w przeszłości i w rozmaitych okolicznościach, ci cierpiący na nerwicę frontową i ci niedoświadczeni spojrzeli na oficerów i starszych żołnierzy, czekając na wyjaśnienia. Rekruci odwrócili się z nadzieją do weteranów, którzy przeżyli blitzkrieg i oblężenie Stalingradu, gdzie głód, zimno i nieustające bombardowanie zabiły milion rodaków. Byli pewni, że ci twardzi i zaprawieni w bojach żołnierze powiedzą im, co się właśnie stało.

Ale nawet oni nigdy jeszcze nie słyszeli podobnego dźwięku. Nikt czegoś takiego nie słyszał.

To był huk lecącego z ponaddźwiękową prędkością obiektu, który zaczął zwalniać.

W rosyjskich szeregach dało się wyczuć konsternację połączoną z lękiem. Setki żołnierzy porzuciły swoje zajęcia, by bacznie spojrzeć na niebo, osłaniając oczy przed oślepiającym słońcem. Ci o najlepszym wzroku dojrzeli słaby metaliczny błysk mknący po niebie z nienaturalną prędkością. Niektórzy instynktownie unieśli broń, ale wtedy samolot – czy cokolwiek to było – zniknął z widoku.

Aleksiej Karasew był sierżantem sztabowym Armii Czerwonej, ale z trzema złotymi wojennymi paskami cieszył się wśród żołnierzy tak wielkim szacunkiem, jakby był generałem. Karasew wydmuchał chmurę dymu z cygara, które przypominało zmumifikowany palec. To nie może być artyleria, pomyślał, wiedząc, że według ostatniego raportu niemieckie jednostki pancerne znajdowały się ponad sto kilometrów dalej. Nie brzmiało też jak artyleria, dodał w duchu.

– Kurwa mać! – zaklął sierżant. – Ruszać naprzód!

Ale gdzieś z przodu powstało zamieszanie. Co znowu, pomyślał, ruszając w stronę samochodu transportowego, który zatrzymał się na drodze. Karasew wiedział, że wyczerpani żołnierze wykorzystają każdy pretekst, by złapać kilka chwil odpoczynku, a niektórzy, gdyby im na to pozwolić, rozłożyliby się w tej brei i już tak zostali.

Samochód był amerykański, niedawno je tu dostarczono. Dodge, tak na nie mówili. Kierowcą pojazdu z plandeką była młoda Rosjanka, która właśnie wyglądała przez otwarte drzwi szoferki i z podnieceniem wskazywała na niebo. Szpakowaty sierżant dopiero teraz zauważył, że była atrakcyjna. Miała długie czarne włosy, które opadały na grubo watowaną kurtkę.

Silnik dodge’a zgasł, a żołnierze, którzy zgromadzili się w pobliżu, powiedli wzrokiem za kobiecym palcem i gapili się na niebo.

– Tam! Tam! – wołała.

Kilku mężczyzn stało bez ruchu, inni, dojrzawszy młodą żołnierkę, wspinali się na palcach i wyciągali szyje. Jeden z nowych opiekunów dziewczyny wystrzelił w powietrze, a inni poszli w jego ślady.

Sierżant Karasew widział, że celują w dwa spadochrony, które pojawiły się nad nimi, dwa białe koła z czerwonym znakiem, nieczytelnym na niebieskim niebie.

Znów ktoś strzelił, tym razem w dalszej części konwoju. Pokazało się też więcej spadochronów – Karasew doliczył się sześciu – i padły kolejne strzały.

Wracając wzrokiem do najbliższych spadochronów, Karasew nie dojrzał tam żadnych ludzi. Zamiast tego widział czarne kanistry.

Zrzut zaopatrzenia? – dociekał w duchu. Kolejny spartaczony zrzut Luftwaffe? Zaraz potem pojawiła się inna myśl, która bardzo go zaniepokoiła. Kanistry wydawały się za małe, by zmieścić sensowną ilość jedzenia czy paliwa.

Świst kolejnego strzału przeciął poranne powietrze, przyciągając uwagę sierżanta. Nie dość, że durnie marnowali amunicję, to jeszcze ostrzegali wroga.

– Kto rozkazał strzelać? – warknął, ale coś nie pozwalało mu spuszczać oczu z nieba, choć kark zaczynał już boleć. – Niech was szlag! Dość…

Pojemniki zawieszone pod dwoma spadochronami równocześnie eksplodowały.

Rozległ się radosny krzyk, kilku strzelców odwróciło się w stronę żołnierki, czekając na jej pochwałę czy choćby uśmiech. Jednak strzały lub wybuchające kanistry, albo jedno i drugie, mocno ją wystraszyły. Schowała się w szoferce i zamknęła okno.

Karasew nie myślał o dziewczynie, tylko o precyzji i zasięgu karabinu mosin, w który wyposażeni byli jego ludzie. Kontenery znajdowały się bardzo wysoko nad ziemią, kiedy eksplodowały. O wiele za wysoko.

Żołnierze też musieli to sobie uświadomić, bo Karasew zobaczył niepokój także na ich twarzach. Ponownie spojrzał w niebo, ale nic tam nie zostało poza zniszczonymi spadochronami, z których jeden już spadł w pobliżu konwoju. Dwóch żołnierzy zaczęło się tam przedzierać przez gruby mokry śnieg, a sierżant nie zdążył ich zatrzymać.

Dotarli do spadochronu mocno zdyszani, choć wylądował niespełna sto kroków przed nimi. Na swój sposób był dziwnie piękny, taki śnieżnobiały i szkarłatny na tle błota.

– Draja, ten jedwab jest bezcenny.

– I jest nasz. Łap go, zanim gdzieś odleci.

Draja i jego przyjaciel Mariusz chwycili spadochron i rozciągnęli go między sobą.

– Zwariowałeś, Draja. Nie pozwolą nam go zatrzymać.

– Ot i żal…

Ale zapomnieli o żalu, gdy tylko ujrzeli wymalowany na jedwabiu symbol. Było to czerwone koło, a w nim czarna swastyka. Ale to nie wszystko, bowiem koło znajdowało się w czymś, co kojarzyło się z dziwaczną i szeroko rozdziawioną jamą ustną szkieletu.

Mariusz puścił spadochron, jakby go ukłuł, a w tej samej chwili pod wpływem wiatru materiał uniósł się i przykleił do twarzy Drai. Jedwab trzepotał z cichym przerażającym jękiem.

Pożre mnie! – pomyślał Draja, w gwałtownej szamotaninie próbując uwolnić się od spadochronu. Nie myślał logicznie, działał instynktownie ogarnięty paniką.

Sierżant nie widział, co się dzieje z Drają i Mariuszem, bo zajęło go inne zdarzenie. Nieźle już podstarzały żołnierz o azjatyckich rysach, który chcąc się ogrzać, oparł się o kratownicę samochodu, piskliwie krzyknął, kiedy Tytania włączyła silnik.

– Szeregowy! – warknął Karasew, a ten natychmiast podniósł wzrok. – Jak chcecie bronić ojczyzny z gównem w gaciach?

Skarcony żołnierz bardzo się zmieszał, sierżant też poczuł się głupio, zupełnie jakby wrzasnął w twarz własnemu ojcu. Dopiero teraz dotarło do niego, jaki chudy jest ten szeregowy, co można było dostrzec mimo grubych ubrań. Wydawał się raczej ptakiem niż człowiekiem, tak potwornie był niedożywiony. A jednak wziął się w garść i jako ochotnik poszedł na front. Sierżant skinął mu głową, a potem zawołał do dwóch żołnierzy, którzy pobiegli do spadochronu. Idioci szamotali się jak wściekli, zupełnie jakby to spadochron wygrywał tę potyczkę.

– Przynieście go tu! – wrzasnął sierżant. – Durnie, co wy wyprawiacie?! Szarpiecie się, jakby wasze życie od tego zależało. Wracać mi tu z tym!

Karasew znów przeniósł wzrok na starego piechura i nie widział, że żołnierze od spadochronu poddali się i usiedli w śniegu. Tym razem zwrócił się do szeregowca łagodnie. Na jego policzku dostrzegł ślady szrapnela nazywane „niemieckim pocałunkiem”, żołnierz stracił też kilka palców, pewnie na skutek odmrożenia.

– Chodźmy, szeregowy.

Jednak zamiast go posłuchać, stary Azjata stał w miejscu, lekko przekrzywił głowę i popatrywał pytająco na sierżanta.

Co teraz? – pomyślał bezradnie Karasew. Te żółtki, żółci Ruscy. Wprost nie do wiary, ile jest tych cholernych dialektów.

– Gdzie są tłumacze, kiedy są potrzebni? Chodź, idziemy! – powiedział tak stanowczo i z takim szacunkiem, jak tylko potrafił, ale słowa i gesty wydawały się próżne.

Stary żołnierz powoli uniósł rękę i wskazał na Karasewa drżącym palcem. Miał taki wyraz twarzy, że sierżanta ciarki przeszły i nagle poczuł, że ledwie trzyma się na nogach. Spojrzał po sobie i zobaczył, że białe watowane spodnie i kurtkę pokrywa żółty nalot.

– Co jest…? – Dotknął drobnoziarnistej jak piasek substancji. Pachnie jak kwiaty, pomyślał, spoglądając w niebo. Potem spojrzał na szeregowca, którego ubranie pokrył taki sam nalot, a z nosa ciekła strużka krwi.

Sierżant pociągnął nosem, a gdy poczuł smak miedzi, już wiedział, że też krwawi. Wytarł nos rękawem i skrzywił się na widok dużej plamy krwi.

Na moment światem Karasewa zawładnęła kompletna cisza. Silniki milczały, żołnierze nie przeklinali ani się nie kłócili, zupełnie jakby ktoś wlał mu do uszu wosk. Jedynym dźwiękiem było głośne walenie własnego serca. To dziwne odczucie minęło tak nagle, jak się pojawiło, a Karasew aż się wzdrygnął, gdy jego świat nagle stał się pełen dźwięków.

Jakieś czterdzieści kroków dalej zaprzęgowy koń stanął dęba i wywrócił wyładowane skrzyniami sanie.

– Spokój, Sasza, spokój! – wołał młody furman, ale koń przewrócił oczami, a potem wydał zdumiewająco ludzki krzyk, który przeraził chłopaka i tych wszystkich, którzy go usłyszeli. Furman próbował uspokoić zwierzę, lecz w nagrodę koń prychnął mu prosto w twarz. Gdy otarł oczy, zamarł z przerażenia. Nie rozumiał, co się stało, nie mógł wydobyć z siebie głosu.

Jego twarz i ręce całe były we krwi. Zszokowany i oniemiały cofnął się w samą porę, by nie zostać przygniecionym przez konia, który padł, plując krwią. Rozległ się trzask pękających końskich żeber. Zdychające zwierzę uderzyło łbem w jedną, potem w drugą stronę, a z nozdrzy tryskała krew i różowa tkanka.

Sierżant Karasew odwrócił się. Napędzała go konieczność działania w kryzysowej sytuacji, poczuł przypływ energii… szeroko otworzył oczy… zobaczył pozostałych żołnierzy… i zacisnął powieki. Wszyscy krwawili z nosów i ust, dosłownie wszyscy. Nie! – zadudniło mu w głowie.

Zaalarmował go szum silnika, więc obrócił się w tamtą stronę. Czołg T-34 ni stąd, ni zowąd zmienił kierunek, jadąc z otwartą przepustnicą. Kilku żołnierzy uskoczyło, schodząc mu z drogi, a po chwili czołg walnął w bok dodge’a, który wywrócił się, a czołg, nie zwalniając, przejechał po nim. Szoferka została dokumentnie zmiażdżona, i to tak dokładnie, że nikt nie wcisnąłby tam nawet palca. Sierżant wiedział, że dziewczyna zginęła, nim zdała sobie sprawę, co się dzieje.

Miała szczęście.

Gdziekolwiek spojrzał, ludzie chwiali się, potykali, krwawili ze wszystkich naturalnych otworów. Dla wielu ostatnim świadomym gestem było coś, czego nigdy wcześniej nie ośmieliliby się zrobić w obecności innych ludzi. Drżącymi palcami nakreślili na sobie potrójny znak krzyża: czoło… wargi… klatka piersiowa.

Wzdłuż drogi, osiem kilometrów na północ i osiem na południe, gdziekolwiek pojawiał się zapach kwiatów, śnieg kradł ciepło świeżej krwi i topił się. Pole, na którym stał sierżant Karasew, nagle zaczęło śmierdzieć jak podłoga w rzeźni.

Pozbawiony tlenu układ nerwowy Karasewa przestawał funkcjonować, ciałem wstrząsały fale konwulsji, układ naczyniowy zamienił się w krwotoczny labirynt. Krew, która powinna popłynąć do mózgu, wlewała się do jelit, które pęczniały, aż pod wpływem rosnącego ciśnienia wypchnęły ją do żołądka. Karasew zwymiotował ogromną ilość krwi na buty, kolana ugięły się, runął na ziemię.

Kiedy tak leżał, płacząc i po omacku dotykając błota, dotarło do niego, że struny głosowe zwiotczały, a mięśnie wokół ust odrętwiały i nie podlegały już jego kontroli.

Moje wargi umarły, a ja muszę się modlić, pomyślał z rozpaczą.

Przez czerwony filtr, bo jego łzy były krwawe, patrzył na pole bitwy. Tym ostatnim, co świadomie odnotował, był jęk dziesięciu tysięcy umierających ludzi.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kto tam podąża?

Nie chodźmy po znanych szlakach,
Przygotujmy się raczej na to, co nas czeka.

Marek Tulliusz Cyceron

Trynidad, Indie Zachodnie

Miesiąc wcześniej

19 stycznia 1944

Skrzydła wielkiego ptaka malowały cień na baldachimie drzew lasu deszczowego. Siedząca na gałęzi małpa kapucynka wrzasnęła ostrzegawczo, a jej pobratymcy natychmiast zareagowali. Kiedy młodsi przedstawiciele rodzaju męskiego powtórzyli dwutonowy krzyk starszego samca, dwanaście samic skupiło się wokół młodych.

Młode, które niedawno zaczęły poznawać nadrzewne otoczenie, całe drżąc, wszystkimi kończynami wczepiły się w futra matek. Dorośli zmienili pozycję na gałęziach, wyciągając szyję, by przez liściasty sufit dojrzeć fragment nieba. Osiągnąwszy budzący przerażenie ton, głos skrzydlatego łowcy szybko ucichł. Ptak się oddalił, nie będzie atakował. Młode małpy odważyły się podnieść wzrok, a potem czmychnęły od rodziców, przybierając pozy i miny, które miały pokazać, że nic, ale to nic się nie bały. Dorośli zignorowali te pozy, natychmiast podejmując poszukiwanie owoców, orzechów i kwiatów.

Kiedy lecąc na południe, dwusilnikowy bobcat mijał dolinę Aripo, las pokrywający Góry Północne w Trynidadzie przechodził w sawannę porośniętą krzewami i skarłowaciałymi drzewami. W kokpicie, prawie pięć godzin po wylocie z Hawany, kapitan R. J. MacCready z rosnącym zniecierpliwieniem ściskał sterownicę pomalowanej w barwach ochronnych cessny, nieświadomy zamieszania, jakie jego samolot wywołał wśród żyjących poniżej kapucynek.

C-78 bobcat był lekkim niedużym samolotem pasażerskim mieszczącym pięć osób, ale w tej podróży był tylko jeden pasażer, major Fogarty, który spokojnie przespał cały lot. W rezultacie MacCready od kilku godzin nie odezwał się ani słowem, co można by uznać za rekord, gdyby ktoś to odnotowywał. MacCready słynął z tego, że nagle od wyjaśniania mechaniki skoków kangurów przechodził do rozważania kwestii, co było tuż przed powstaniem wszechświata. Nieważne, czy dyskutował o prawdopodobieństwie istnienia potwora z Loch Ness z kimś, na kogo wpadł przypadkiem na ulicy, czy w wypełnionej szóstoklasistami sali dawał wykład na temat nowych, działających cuda antybiotyków w zastrzykach.

Każda z tych kwestii była nadzwyczaj interesująca.

Ale ostatnio nie wszyscy doceniali rozległość wiedzy MacCready’ego, nie wszyscy rozpływali się nad jego talentem oratorskim. „Zachwyt, z jakim ten człowiek mówił o świecie, zastąpił dość ponury ton”, stwierdził anonimowy akademik, jak cytowała prasa. Dalej w tym samym artykule nazwano go „oratorskim i konwersacyjnym snajperem”. Dla pozoru MacCready tłumaczył swój nowy tytuł silną awersją do głupot, tak naprawdę jednak oddałby wszystkie swoje triumfy i tytuły, w tym tytuł doktorski z Uniwersytetu Cornella, gdyby choć jedna osoba spośród tych, które kochał, wciąż żyła.

Kiedy zaczęli schodzić do lądowania w Waller Field, MacCready połączył się z wieżą kontrolną, pytając o pozwolenie, a Fogarty w końcu zaczął okazywać oznaki życia. Przycisnął twarz do okna kabiny, kiedy w dole pokazała się baza sił powietrznych, coraz bardziej przesłaniając horyzont.

Dla MacCready’ego baza Waller Field wyglądała z góry jak seria szpetnych szram na Bagnach Caroni w Trynidadzie. Zastanawiał się, ile czasu potrzebuje sawanna, by po zakończeniu wojny i wyjeździe aliantów ponownie opanować ten teren. Zapewne zbyt wiele, pomyślał.

MacCready otrzymał pozwolenie na lądowanie, ale kiedy schodził do pasa startowego, coś uderzyło w silnik po prawej stronie, zalewając okno kokpitu strumieniami czerwieni. Jednocześnie samolot mocno przechylił się na prawo. MacCready obejrzał się przez ramię, lecz krew przesłaniała mu widok szwankującego silnika.

Zareagował automatycznie, wyłączając prawe śmigło. Ramiona śmigła wygięły się na wietrze, zmniejszając opór. MacCready przycisnął gaz do dechy w silniku z lewej strony, równocześnie mocno uderzając w lewy ster. Cessna zareagowała jak należy, czyli wróciła do równowagi, aż w końcu zbliżyła się do pasa. Cały epizod zajął jakieś pięć sekund.

– Czegoś takiego nie przeżywa się każdego dnia! – zawołał MacCready w stronę kabiny.

Nie dostał żadnej odpowiedzi, więc zerknął na pasażera, i choć nie mógł mieć absolutnej pewności, pomyślał, że Fogarty skulił się jak dziecko.

– Nieważne – mruknął MacCready do siebie.

Eddie Dykes, szef załogi naziemnej, wiedział, że deszczowa pora roku dobiega końca, bo ludzie przestali narzekać na deszcz i błoto, za to zaczęli psioczyć na upał i wilgoć. Załoga naziemna w Waller Field usunęła się w osłonięte miejsca wokół pasa startowego i pozostawało tylko czekać, kto będzie mógł najdłużej korzystać z cienia. Choć była dopiero dziesiąta rano, temperatura w bazie – od 1941 roku centrum amerykańskiej operacji wojskowej na południowym Atlantyku – przekroczyła 32°C. Wilgotność powietrza była równie nieznośna. Kiedy cessna przechyliła się i okrążyła pas startowy, Dykes stał sam na asfalcie, osłaniając oczy przed oślepiającym słońcem.

– O rety – mruknął pod nosem, a potem głośnym gwizdem dał znak swoim ludziom. Wojskowy bobcat, zwany także mniej czule „klejową rapsodią” albo „latającym magazynem części zamiennych cessny”, wciąż walczył. Prawy silnik, który dziwacznie skowyczał, zaczął trzeszczeć i charkotać, i samolot mocno się przechylił. Nie spuszczając wzroku z cessny, Dykes wyczuł, że z tyłu ktoś do niego podchodzi.

– Hałasuje jak pieprzony młynek do kawy – odezwał się szeregowy Redding, który od roku stacjonował w Waller Field, ale wciąż był znany jako N. G., czyli Nowy Gość.

Dykes w pierwszej chwili go zignorował, obserwując samolot, który wrócił do równowagi, po czym spytał:

– N. G., kto siedzi za sterami?

Redding pomachał podkładką do pisania, po czym wskazał na sam dół kartki zabrudzonej plamami potu.

– MacCready, sir – odparł.

Dykes zerknął na listę pasażerów i trochę się uspokoił.

– Okej, dadzą radę – mruknął.

Nagły ruch gdzieś w pobliżu kazał mu podnieść wzrok. Towarzyszył mu dźwięk kolejnego nadwerężonego silnika, który zbliżał się do nich z nienormalną prędkością.

– Co do…?! – krzyknął Dykes i obaj mężczyźni zanurkowali w krzaki.

O mały włos nie zostali przejechani przez pędzącego dżipa.

Podnosząc się na kolana, Dykes przekonał się, że miał rację. Pilotowi udało się posadzić maszynę. Pokonując problemy z silnikiem, lekko dotknął ziemi, uniknął też pędzącego samochodu, który gwałtownie wjechał na asfalt, zagrażając, że utnie samolotowi skrzydła, gdyby potrzebował więcej miejsca na pasie.

– Co to za dureń? – spytał Dykes, przewracając oczami, gdy osłupiały Redding szukał odpowiedzi w przypiętych do podkładki papierach. Tak, to będzie długa wojna, pomyślał.

Kierowcą dżipa był kapral Frank Juliano. Niskiego wzrostu, z non stop przyklejoną do twarzy maską winowajcy, wyglądał jak bliźniak komika Lou Costella. Rozpędziwszy na wszystkie strony załogę naziemną Dykesa, Juliano zatrzymał samochód z poślizgiem i piskiem opon, jakimś cudem nie wjechawszy w pasażera samolotu, który raptownie otworzył drzwi kabiny i wyskoczył z bobcata, jakby samolot stanął w ogniu.

Kapral Juliano w jednej ręce trzymał dużą kopertę, a drugą salutował. Szybko się cofnął, mówiąc piskliwym głosem:

– Dzień dobry, kapitanie MacCready. Witamy na Trynidadzie, sir. Major Hendry oczekuje…

Major Fogarty pokazał kciukiem za siebie, w stronę samolotu.

– Trafiłeś na niewłaściwego człowieka, stary. – Nie zatrzymując się, minął skonfundowanego kaprala.

Juliano pośpieszył do samolotu, ściskając kopertę. Wdrapał się na skrzydło i zajrzał do pięcioosobowej kabiny. Była pusta, więc wycofał się, ześliznął na ziemię i odwrócił w stronę pilota, który z zafrasowaną miną oglądał jeden z silników, cicho wyśpiewując frazę z przeboju Binga Crosby’ego:

Junk Ain’t Junk No More.

Wrak nie będzie już wrakiem? Zobaczy się, pomyślał Juliano, po czym spytał:

– Kapitan MacCready?

– To ja – odparł pilot, zaglądając do siedmiocylindrowego silnika firmy Jacobs. – Hej, spójrz na to.

Juliano zawahał się, po raz ostatni zerknął na otwarte drzwi kabiny i zrobił kilka niepewnych kroków w stronę kapitana.

– Sir?

– Cholera, jakie gorące – sarknął MacCready z twarzą pomazaną olejem i czymś, czego Juliano nie potrafił zidentyfikować. Osłonił oczy przed słońcem i przyjrzał się najbliższym pasa budynkom. – Hej, nie widziałeś gdzieś załogi naziemnej?

Juliano rozejrzał się, ale na pasie nie było nikogo prócz dwóch mężczyzn uwalanych ziemią i pokłutych cierniami. Oddalali się szybkim krokiem, zatrzymując się tylko po to, by pokazać Julianowi środkowy palec.

MacCready uśmiechnął się.

– Przyjaciele?

– Nie, sir – odparł kapral.

Wracając do silnika, ręką w rękawiczce MacCready sięgnął do wlotu powietrza i zaczął się z czymś mocować. Pomrukując i przeklinając, wyciągnął coś lśniącego i czerwonego, po czym pokazał to Julianowi.

– Kapralu, oto Eudocimus ruber.

Juliano zrobił krok do tyłu, krzywiąc wargi.

– Eudo… co, sir?

– Ibis szkarłatny. Założę się, że zostanie symbolem Trynidadu, kiedy już ta wyspa uwolni się od Brytyjczyków.

Zapach przypalonego w silniku ciała i piór ptaka był dojmujący w gęstym wilgotnym powietrzu. Kapral poczuł, że śniadanie w jego żołądku niepokojąco się przemieszcza.

– Też tak sądzę, sir. Jest piękny… naprawdę… piękny.

Juliano już miał wręczyć MacCready’emu dużą kopertę, lecz się zawahał, przełykając żółć, która podeszła mu do gardła.

– Taa, ale ten zdecydowanie pamięta lepsze czasy. Dla mnie te papiery? – spytał MacCready, wyciągając rękę po szarą kopertę.

Ale kapral albo nie chciał mu jej dać, albo nie był w stanie wypuścić koperty z ręki. Nerwowy skurcz palców czy co?

– Dziękuję, kapralu. – MacCready szarpnął za kopertę, tym razem mocniej, i Juliano w końcu rozluźnił palce. Zerkając na niego, MacCready rozdarł zębami kopertę i wyjął kilka kartek papieru. W drugiej ręce, na której miał pomazaną krwią i olejem rękawicę, trzymał rozszarpane zwłoki ptaka.

Juliano odetchnął głęboko, po czym wyrecytował:

– Dzień dobry, kapitanie MacCready. Witamy na Trynidadzie, sir. Major Hendry oczekuje pana. Mam pana jak najszybciej zawieźć na spotkanie.

Kapitan podniósł wzrok znad papierów i z uśmiechem kiwnąwszy głową, ruszył do dżipa.

– Pan jest tym podróżnikiem i badaczem, sir? – spytał Juliano, nim usiadł za kierownicą.

MacCready wsadził papiery do kieszeni polowej kamizelki i zajął miejsce w dżipie.

– Owszem, pomieszkiwałem w buszu, ale jestem nie tyle podróżnikiem, co zoologiem, specjalistą od fauny tropikalnej. Choć może powinienem raczej powiedzieć, że byłem zoologiem specjalizującym się w tropikalnych zwierzętach.

– Czemu, sir?

– Odkąd postanowili zacząć kolejną wojnę, jakoś nie ma zapotrzebowania na moją pracę.

Kapral Juliano pchnął dźwignię zmiany biegów, głośno uruchamiając samochód. Dżip drgnął, po czym zaczął nabierać prędkości, a MacCready dodał:

– Radzę ci, kapralu, żebyś któregoś dnia wypróbował sprzęgło. Niektórzy twierdzą, że łatwiej się nim zmienia biegi.

Juliano rzucił MacCready’emu spojrzenie w tylnym lusterku, ale jeżeli nawet coś powiedział, jego odpowiedź została zagłuszona metalicznymi drgawkami przedśmiertnymi drugiego biegu.

Kiedy dżip szarpnięciami posuwał się naprzód przez teren bazy, MacCready zauważył, że baza Waller Field była większa, niż się wydawało z góry. Raczej jak małe miasteczko niż lotnisko, pomyślał, gdy mijali rząd budynków z prefabrykatów. Wszystkie stały na podwyższeniu z drewnianych belek. MacCready zauważył też boisko do bejsbolu, przysiągłby także, że widział dwóch oficerów z kijami golfowymi. Najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że Waller Field sprawiała wrażenie, że zbudowano ją na asfalcie, a także głównie z asfaltu. Drogi, ścieżki, pasy startowe, nawet dachy były asfaltowe. Ludzie, budynki i góry skrzyń z zapasami wydawały się migotać w drgających falach rozgrzanego powietrza. Ten poranek i tak był bardzo ciepły, ale kapitan szacował, że temperatura w bazie była z piętnaście stopni wyższa niż w tropikalnym buszu, dlatego większość żołnierzy chodziła rozebrana do pasa.

Próbował przekrzyczeć szum dżipa, by zadać pytanie:

– Jezu, wszystko tu oblali asfaltem czy co? Nigdy by mi do głowy nie przyszło, żeby w taki sposób zbudować bazę.

– Dostali za darmo! – odkrzyknął kapral. – Z Jeziora Asfaltowego, ponad sto metrów głębokości.

– Teraz rozumiem, kapralu. – MacCready potrząsnął głową. – Wojskowa inteligencja. Co za szczęście, że to nie było Jezioro Psiego Gówna.

Kierowca milczał, więc MacCready znów zajął się martwym ptakiem. Ostrożnie wyrwał kilka pięknych, choć lekko nadpalonych piór z zakrwawionej tkanki łącznej i otrzepał je przez okno dżipa. Gdy podniósł wzrok, przyłapał kaprala na tym, że zerka na niego kątem oka, na co przyłapany szybko popatrzył przed siebie i mocniej ścisnął kierownicę.

– Ładna furcula – skomentował MacCready, trzymając widełki ptaka kciukiem i palcem wskazującym, jakby to była miniaturowa różdżka.

Juliano raz jeszcze na niego zerknął, czując narastający niepokój. Zastanawiał się, czy MacCready komplementował jakąś jego furculę.

– A co to jest ta furcula, do diabła? – mruknął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: