- nowość
- W empik go
Brama umarłych - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
3 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Brama umarłych - ebook
Gdy śmiertelnicy sięgną po boskie moce, świat czeka zagłada.
Minęły tysiące lat, odkąd bogowie zostali unicestwieni. Świat zapomniał o wojennej gorączce, która okryła kontynent całunem krwi, cierpienia i śmierci. Jednak klęska bogów nie oznaczała końca zagłady – ta dopiero nadchodzi…
Cesarz Kiruth-Hor za wszelką cenę pragnie odnaleźć cztery pieczęcie, które mają zagwarantować mu nieśmiertelność. Kiedy wyrusza ze swoją niezwyciężoną armią na podbój Ondaru, nikt nie jest w stanie mu się przeciwstawić.
Paladyn Ishaar, broniący Bastionu – schronienia dla uchodźców – spodziewa się nadciągającej pożogi. Wie, że bezwzględny Kiruth-Hor nie cofnie się przed niczym, chcąc dorównać bogom. Paladyn musi znaleźć sposób, by zapewnić bezpieczeństwo ludziom.
Tymczasem w odległej krainie budzą się moce, które wkrótce odmienią losy świata. Ich podszepty mamią śmiertelników, wzywając do działania. Coraz częściej słyszy się o krwawej zemście…
Nadciągają mroczne czasy. I tylko nieliczni będą w stanie je przetrwać.
Walka stała się zaciekła, a strona przeważająca zmieniała się co rusz. Paladyni przyzwyczajeni do nieustannej wojaczki w końcu osiągnęli przewagę. Wyeliminowali swojego brata, który stanął im na drodze, a potem, mimo strat i zaciekłej obrony boga umarłych, odebrali mu Artefakt Zniszczenia. Chwilę później nastąpił wybuch, który zmienił losy kontynentu Ondaru i świata.
Minęły tysiące lat, odkąd bogowie zostali unicestwieni. Świat zapomniał o wojennej gorączce, która okryła kontynent całunem krwi, cierpienia i śmierci. Jednak klęska bogów nie oznaczała końca zagłady – ta dopiero nadchodzi…
Cesarz Kiruth-Hor za wszelką cenę pragnie odnaleźć cztery pieczęcie, które mają zagwarantować mu nieśmiertelność. Kiedy wyrusza ze swoją niezwyciężoną armią na podbój Ondaru, nikt nie jest w stanie mu się przeciwstawić.
Paladyn Ishaar, broniący Bastionu – schronienia dla uchodźców – spodziewa się nadciągającej pożogi. Wie, że bezwzględny Kiruth-Hor nie cofnie się przed niczym, chcąc dorównać bogom. Paladyn musi znaleźć sposób, by zapewnić bezpieczeństwo ludziom.
Tymczasem w odległej krainie budzą się moce, które wkrótce odmienią losy świata. Ich podszepty mamią śmiertelników, wzywając do działania. Coraz częściej słyszy się o krwawej zemście…
Nadciągają mroczne czasy. I tylko nieliczni będą w stanie je przetrwać.
Walka stała się zaciekła, a strona przeważająca zmieniała się co rusz. Paladyni przyzwyczajeni do nieustannej wojaczki w końcu osiągnęli przewagę. Wyeliminowali swojego brata, który stanął im na drodze, a potem, mimo strat i zaciekłej obrony boga umarłych, odebrali mu Artefakt Zniszczenia. Chwilę później nastąpił wybuch, który zmienił losy kontynentu Ondaru i świata.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-440-8 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BOHATEROWIE:
Cesarstwo Iberu i jego słudzy:
– Kiruth-Hor – Cesarz Iberu, Władca Ondaru, Pan obu Bruzd i Władca Świata
– Sirica de Volar – prawa ręka Cesarza, zmiennokształtna
– Kazath-Uhl – generał, dowódca Diamentowej Gwardii
– Gruth – pułkownik
– Seth – pułkownik
– Ondo – sierżant
– Arando – gwardzista
– Hodo – gwardzista
– Turok-Tok – generał, dowódca Pięści
– Mordar – kapitan
– Garu – kapitan
– Pavon Tarczownik – sierżant
– Czarny – sierżant
– Agon – strażnik
– Xun Goła Pięść
– Sagath – Pierwszy Posępny Mag
– Odon – mag bitewny
– Cazorus – dowódca Szponów Cienia
– Nera – skrytobójczyni, zmiennokształtna
– Sorgo – skrytobójca
– Mauro – skrytobójca
– Salazar – skrytobójca
– Garoth Jednooki – generał, dowódca Bicza
– Margaroth – kapitan
– Derwish – sierżant
– Komar – sierżant
– Mogul Szary
– Gileon Szybki
Królestwo Osgardu:
– Rotgar Topornik – król
– Selma, Rana, Uva i Sava – królewskie córki
– Harrad – kapitan straży
– Otto Siepacz
– Grimald – brat Otto Siepacza
– Greta z Dunbergu
– Gulf
– Uli – strażnik
– Goro – szynkarz w Pod Białym Jesiotrem
Królestwo Dungearu:
– Xedresa – była królowa, zwana też Panią Lasu
– Ayi, Nomi, Suri – buntowniczki
– Zoya, Acasha, Nuri, Durbena, Dante, Udara – Mroczne Siostry
– Iluminar i Valinor
– Anubis, Xar – przewodnicy z Czarnystawu
– Gunar
Królestwo Amaru:
– Baleor IV Opryskliwy – król Amaru
– Baleor Młodszy – syn króla
– Brunhilda – żona Baleora Młodszego
– Ogrid Rdzawy
– Malor Ostatni
– Toruad Zezowaty – syn Amruda Piegowatego
– Astrid Czerwonolica
– Olaf Gruboskórny – strażnik, Klan Górniczy
– Sigrud Twardogłowy – Klan Wojowników
– Durgul Rzeźbiarz – Klan Budowniczych
– Amrud Piegowaty – Klan Górniczy
– Cedria Magentowa – Klan Rzemieślników
– Oda Ciskająca Gromy
– Talor Kamienna Tarcza
– Iryd Długobrody
Królestwo Narunu:
– Mangul Rozłupywacz Orzechów – książę z Ferrunu, lennik Cesarza
– Balgor Rozłupywacz Czaszek – kuzyn księcia
– Xeth Dwuręczny – mistrz kowalski
– Cedric – książęcy skarbnik
– Urm – syn Morany
– Gordo Jednorożec
Równina Surinu:
– Radagar Srebrzysty – przywódca nomadów
– Farad – najmłodszy syn Radagara
– Tuna – córka Radagara
– Tecumseh – członek Wolnej Rady
– Gawrija – członkini Wolnej Rady, zmiennokształtna
– Eliaz Szkarłatny – członek Wolnej Rady
– Mondragon – członek Wolnej Rady
– Timbur zwany Dzikiem – członek Wolnej Rady
– Salwor – członek Wolnej Rady
– Shuro, Sharo – zastępcy Timbura
– Samira – żona Tecumseha
– Sono
– Alvor – młody łucznik
– Elisea – młoda łuczniczka
Bastion:
– Ishaar – były paladyn
– Viconia – ukochana Ishaara
– Zyon
– Nahira, Akira – siostry Zyona, łowczynie
– Agor, Samir, Oren – łowcy
– Garulf – zielarz
– Mirandiel – uzdrowicielka
– Barak – rzemieślnik
Inni:
– Sato – wojownik
– Żmija – szef gildii Długie Sztylety
– Pełzacz – młodszy brat Żmii
– Solvein Małpa – pirat zza morza
– Dashir – wojownik
– Icara – wojowniczka
– Syrena – kapitan statku
– Kuna – majtek kapitan Syreny
– Sumiya – księżniczka
– Draconus – zmiennokształtny
Starzy Bogowie:
– Havoc – bóg umarłych
– Delitaya – bogini światła
– Eletrea – bogini życia
– Orlok – bóg wojnyPROLOG
Starcie bogów
Czas nieznany, era bogów.
Bóg Orlok, walcząc, był w swoim żywiole. Szczęk oręża i krzyki zabijanych wrogów były dla niego niczym najwykwintniejsze danie. W zabójczej furii zrzucał hełm ze swojej głowy. Wyglądała jak głowa cielca o zakrzywionych rogach. Znaczyło to jedno: jeszcze więcej śmierci na polu bitwy.
Wrażenia z oglądania obrazu na płótnie autorstwa Melanchiola Purpurowego, prywatne zbiory nieznanego szlachcica w Ferrunie.
W zachmurzone niebo wbił się ptak, wzleciał wysoko. Przekroczył kłębowisko chmur i dał się porwać prądom powietrznym. Unosił się nad białym dywanem, ujrzał słońce i błękit, aż po horyzont. Jakaś siła albo instynkt kazały mu wracać. Ułożył swoje skrzydła bliżej ciała i zaczął pikować w dół.
Ptak spojrzał w stronę ziemi. Mimo że jego mózg nie pojmował tego, co działo się na dole, powietrzny podróżnik stał się nierozumnym świadkiem owych wydarzeń.
Wyrównał lot i obserwował trwającą na ziemi wojenną pożogę.
Z perspektywy ptaka ziemia wyglądała, jakby spowiła ją piaskowa mgła, tymczasem to tysiące zbrojnych walczących ze sobą wzbijały tabuny kurzu w powietrze. Ścierające się ze sobą masy stali, potu i krwi mieszały się w jednym wielkim jazgocie.
Wzgórza, pagórki, doliny, wszędzie walczące ze sobą masy owładnięte szałem bojowym. Dźwięk toporów, mieczy i tarcz rozchodził się złowieszczo.
Cztery armie od niepamiętnych czasów stawały do walki, w imię bogów ginęły, aby odradzać się w pętli czasu, mordu i cierpienia. Dysydenci już zapomnieli, co było zarzewiem konfliktu i dlaczego te tysiące istnień były skazywane na wieczne cierpienie.
Ptak poszybował w dół, wleciał między mgielne kurzowe obłoki, dosięgnął wzgórza, gdzie wiatr rozgonił bitewny pył. Usiadł na ogołoconej z liści wierzbie płaczącej. Jego oczy zaobserwowały niewielką anomalię.
W cieniu podupadłego drzewa stała postać w pełnej płytowej zbroi, z hełmem trzymanym u boku. Nie brała udziału w walce, a jej krwistoczerwone włosy powiewały na wietrze.
Ptak spojrzał na twarz zbrojnej postaci, po pięknym aksamitnym damskim policzku toczyła się łza. Wzrok kobiety skierowany był w stronę bitwy, minęła wieczność, zanim założyła przyłbicę i podniosła w górę miecz. W lśniącym orężu odbijały się fragmenty bitwy, która toczyła się niedaleko od niej.
Ptaszyna siedząca na gałęzi dziobnęła pełzającą po wysuszonej korze włochatą poczwarkę. Połknęła i rozejrzała się wokół. Z walczącego tłumu wyłoniło się kilka postaci i z wolna maszerowały one ku obumarłej wierzbie.
Z przeciwległego wzgórza nadszedł potężny hałas, który przebijał swoją doniosłością zgiełk bitewny. Na horyzoncie pojawiły się tysiące wojowników, dosiadające opancerzonych gravoków. Wzniosły ku górze rogi wojenne i zadęły w nie z całych siły.
W powietrze uniósł się las chorągwi ze skrzydlatym hełmem na czarno-białym tle. To bóg wojny Orlog powrócił na pole bitwy. Rogate wierzchowce na znak jeźdźców rzuciły się do walki.
Odrodzone wojska wbiły się brutalnym klinem w inne boskie armie.
Krzyk tratowanych i rozczłonkowywanych istot niósł się po całej dolinie. Bestialska siła rozsiewała śmierć i zagładę, eliminując kolejnych wrogów.
Widząc to, inni na chwilę odrzucili spory i ramię w ramię stanęli naprzeciwko Paladynów Wojny. Ptaszysko wzbiło się do lotu, od ataku gravoków i ich potężnych jeźdźców zatrzęsła się ziemia.
Paladyn w srebrzystej zbroi spryskanej karmazynową krwią podszedł do kobiety stojącej pod bezlistnym konarem, ściągnął z pleców łuk i naprężył cięciwę ze strzałą. Metalowy grot z szybkością błyskawicy przeciął powietrze i uderzył w szyję ptaka. Opadł martwy na spieczoną i popękaną przez słońce ziemię.
Kobieta kiwnęła głową, gdzieś w oddali przenikliwe szmaragdowe oczy spojrzały w ich stronę. Daleko po drugiej stronie ogromnej doliny stał jeden z bogów, widział, jak ptak martwy bezwładnie pikuje w dół. Jego serce przestało bić, a boskie oko straciło wizję. Bóg umarłych Havoc odwrócił głowę i zrobił parę kroków przed siebie.
Zamyślił się i doszedł na krawędź skalnej skarpy. W dole zobaczył, jak włócznia paladyna przebija zbroję innego walczącego, wchodzi między żebra i przebija płuco. Poczuł posmak krwi wylewającej się przez usta wojownika. Czuł, jak uchodzi z niego życie. Napawało go to radością.
Nieopodal dwie grupy starły się w wojennym tańcu, topory kontra miecze, łuki kontra kusze, włócznie kontra lance. Potężni wojownicy kontra smukli rycerze, wojowniczki walczące każdym orężem jak jeden mąż stojące ramię w ramię z mężczyznami.
Wśród nich Eletrea, bogini życia, której każdy oddech dodawał drogocennych sił życiowych wszystkim w okolicy. Jak chłodne powietrze w upalny dzień, jak ogień ogniska w mroźną noc. Strużki błękitnego światła wplatały się w odsłonięte fragmenty zbroi i szukały ran, zadrapań oraz obrażeń wewnętrznych.
Zmęczonym dodawały sił, a padającym z wycieńczenia pozwalały podnieść oręż w górę, aby wyprowadzać kolejne śmiertelne ciosy.
Nad pole bitwy nadciągnął cień, zza wzgórza wyłoniło się ogromne cielsko i zaryczało donośnie, smok o czerwonych łuskach przefrunął nad polem bitwy. Znaczyło to jedno: bóg wojny Orlok dołączył do perwersyjnej gry, której celem było zabijanie.
Nieopodal grupka paladynów zebranych pod martwym drzewem opuściła umówione miejsce spotkania. Wyruszyli w nieznanym kierunku, z każdym krokiem oddalając się od wojennej pożogi.
Jedno oko wśród tysięcy zwróciło uwagę na oddalających się wojowników, z ciekawością podążyło za nimi. Kroczyli, brnąc w sypkim piasku, z każdym krokiem niknęli na widnokręgu.
Odgłosy bitwy zaczęły zanikać, kilkunastu paladynów szło przed siebie, w jednym celu: zakończenia śmiertelnego koła wojny. Maszerowali wiele dni i wiele nocy, nie śpiąc ani chwili, nie dając sobie momentu wytchnienia. Z nieba lał się słoneczny żar, któremu nie oparłby się żaden człowiek. Oni jednak posiadali boskie moce, które pomagały im przetrwać.
W końcu dotarli do bramy, niedaleko znaleźli wejście do podziemi. Kamienne schody prowadziły w dół, wschodni wiatr naniósł niezliczone ilości piasku, który strzelał im pod stopami. Straż pilnująca wejścia leżała martwa, oddelegowani do pilnowania artefaktów padli od jakiejś potężnej siły.
Paladyni spojrzeli na siebie porozumiewawczo, wyciągnęli broń i zaczęli schodzić w dół. Drzwi na krańcu schodów były otwarte, a ze środka zawiało chłodnym i wilgotnym powietrzem.
Rudowłosa kobieta paladyn szła pierwsza, unosząc miecz w pozycji do ataku.
Na tyle, na ile pozwalała jej zbroja, bezszelestnie omijała kolejne trupy. Ich ciała zostały rozczłonkowane, a rozbryzgana krew spływała po ścianach. Kobieta paladyn zastanawiała się, czy ktoś wróci ich do życia, czy może już tylko zaznają spokoju. Z każdą chwilą i kolejnymi krokami w dół utwierdzała się w przekonaniu, że zostali uprzedzeni.
Zeszli już głęboko pod ziemię, chłód tylko się nasilił. Z oddali widzieli łunę błękitnego światła. Poznali od razu ten blask, portal przejścia się otworzył.
Przyspieszyli kroku, a na końcu biegli już na złamanie karku i z impetem wpadli do rozjaśnionej światłem sali. Pośrodku komnaty żarzył się portal; przy nim stała postać w szaro-złotym płaszczu. Sala o wysokiej kopule posiadała liczne marmurowe podesty, a na niektórych zaklęte w szkle artefakty o boskich mocach.
Brakowało jednego, zostało po nim tylko puste miejsce i mnóstwo szklanych odłamków rozsypanych wokół.
Postać skryta w oślepiającym świetle wyciągnęła przed siebie rękę, trzymała w niej Artefakt Zniszczenia. Na moment z blasku wyłoniła się twarz – twarz boga o szmaragdowych oczach, twarz boga umarłych Havoca.
Spojrzał na nich pogardliwym wzrokiem i rzekł ochrypłym głosem.
– Głupcy… – Bóg umarłych przekroczył portal i zniknął.
Paladyni, widząc znikającego Havoca, spojrzeli porozumiewawczo na siebie i jak jeden mąż wskoczyli w żarzące się błękitne światło.
Wyszli z portalu i oślepiający blask zniknął, spowiła ich ciemność. Jeden z paladynów zapalił pochodnię. Poczuli zupełnie inne powietrze, tutaj w przeciwieństwie do poprzednich komnat panował zaduch i zapach rozkładu. Odór wchodził w ich nozdrza, powodując zawroty głowy.
Mężczyzna z pochodnią rozświetlił pomieszczenie i wszyscy spojrzeli na symbole na ścianach.
– To Necropolis, dom boga umarłych – rzekł.
Szli korytarzem, który bardziej przypominał podziemny tunel, wilgoć mieszała się z odorem rozkładających się ciał, który zwiększał się z każdą chwilą.
– Jesteśmy coraz bliżej – powiedziała kobieta paladyn.
W końcu dotarli do obszernej podziemnej sali, podłogę spowiła zielonkawa mgła, a zapach zgniłego mięsa był trudny do wytrzymania.
Mgła zaczęła się unosić, gdy nagle z jej oparów wyskoczył Havoc i uderzył dwuręcznym mieczem w najbliższego paladyna. Trafił go w korpus zbroi, miecz przeciął metal i ugrzązł w ciele. Wyciągnął go z kawałkami skóry i mięsa, a krew broczyła przez metal. Paladyni byli jednak na to przygotowani, zaatakowali Havoca z furią. Zobaczyli za nim jeszcze jedną postać, to jeden z ich braci stanął po stronie Havoca i walczył z nim ramię w ramię. Splunęli pod nogi na widok zdrajcy.
Walka stała się zaciekła, a strona przeważająca zmieniała się co rusz. Paladyni przyzwyczajeni do nieustannej wojaczki w końcu osiągnęli przewagę. Wyeliminowali swojego brata, który stanął im na drodze, a potem, mimo strat i zaciekłej obrony boga umarłych, odebrali mu Artefakt Zniszczenia.
Chwilę później nastąpił wybuch, który zmienił losy kontynentu Ondaru i świata.ROZDZIAŁ 1
Upadek Osgardu
926 rok Nowej Ery,
początek pory deszczowej
na kontynencie.
177 rok panowania Cesarza.
W Osgardzie żyją jeszcze mieszkańcy pamiętający ogromną lawinę, która zeszła z góry Khalahar. Śnieżna nawałnica porwała obozowiska pasterzy górskich i uderzyła w północne mury miasta. Kronikarz Grotho Sędziwy opisał, że była tak duża, że przerwała mury i wdarła się do miasta. Nazwano ją później Białym Szaleństwem.
Gruby szynkarz wycierał do sucha gliniane kufle i układał je na dębowym blacie baru. Do lady podszedł niewysoki mężczyzna, znajomy szynkarza, podstawił puste naczynie i nachylił się do barmana.
– Co to za jedni, Goro? – szepnął.
Grubas wytarł palce w ubrudzoną wełnianą koszulę i nalał rozmówcy czubato wina.
– Nie wiem, przybyli wczoraj i wzięli nocleg. Nie mam pojęcia, co robi Dungearczyk z białą kobietą na tej zapyziałej północy – odparł Goro i ukradkiem spojrzał w stronę ciemnego rogu, w którym siedziała dwójka podróżnych.
Karczma najlepsze czasy miała już za sobą, choć położona była na głównym trakcie łączącym Ferrun z Grotharem. Z tarasu rozpościerał się przepiękny widok na ośnieżone szczyty gór. „Pod Białym Jesiotrem” był ostatnim gościńcem na drodze do miasta Grothar, stolicy królestwa Osgardu. Stolica leżała u stóp pasma Gór Lśniących, w korycie rzeki Białej. Nazwa przybytku wzięła się od specjału szefowej kuchni, białego jesiotra w cieście smażonego na maśle.
Niegdyś szlak był zapełniony kupcami i podróżnymi, którzy przemieszczali się regularnie między Grotharem a Ferrunem. Od jakiegoś czasu jednak gościńce opustoszały, Rodgarianie z Ferrunu zwrócili swój wzrok na południe, a ludzie Północy przestali podróżować w dół rzeki. Wszystkim w uszach dźwięczało słowo „wojna”. W tle w kominku skwierczał ogień spalanych kawałków drewna, mimo tego w izbie panował chłód.
Żona szynkarza wyszła z kuchni z tacą z dwoma porcjami rybnego gulaszu z ziemniakami, była równie pulchna jak właściciel karczmy. Z drewnianego blatu zabrała antałek wina i ruszyła w stronę dwójki klientów. Zapach gulaszu roznosił się przyjemnie po izbie, aż znajomemu szynkarza pociekła ślinka. Karczmarka, niosąc tacę z jedzeniem, podeszła do stolika w kącie, niestety był to jedyny zajęty dzisiaj stolik.
Położyła strawę i wino na stole.
– Smacznego – rzekła kobieta i zgarnęła płócienną szmatą resztki okruchów ze stołu. Mówiąc, uśmiechnęła się, ukazując przy okazji braki w uzębieniu.
Z cienia wyłoniła się na chwilę czarnoskóra twarz o siwych włosach i kilkudniowym zaroście. Mężczyzna rzucił na stół dwa cesarskie srebrniki.
– To zapłata razem z noclegiem, niech szynkarz przygotuje nasze konie do drogi – odezwał się Dungearczyk.
Siedząca obok kobieta wzięła łyżkę i zatopiła ją w pożywnym daniu.
Żona karczmarza wsunęła monety w kieszeń kamizelki i podziękowała kiwnięciem głowy. Po chwili wróciła ogrzewać się w cieple ognia kominka.
Para, posiliwszy się i wypiwszy antałek wina, wstała od stołu i skierowała się ku wyjściu. Zamykając drzwi, nie usłyszeli, jak mężczyzna przy barze zaklął.
– Pieprzony odmieniec! – rzucił i splunął na drewnianą podłogę.
– Pieprzony czy nie pieprzony, dał dwa miedziaki. – Szynkarz dolał sobie alkoholowego trunku spod lady, obserwując bacznie, czy aby żona nie patrzy w jego stronę.
Siwowłosy mężczyzna wraz z kobietą o kruczoczarnych włosach opuścili karczmę „Pod Białym Jesiotrem”. Powietrze smagał zimny późnojesienny wiatr. Delikatny deszcz przecinał chłodne powietrze.
Dwójka jeźdźców nałożyła kaptury na głowy i popędziła konie przed siebie. Jeden ciemnokasztanowy, a drugi kary zgodnie z wolą właścicieli oddały się galopowi. Mieli przed sobą kilkaset metrów odkrytego terenu, porośniętego pożółkłą trawą, za nią leżały iglaste lasy północnego królestwa.
W kilkanaście oddechów dotarli na skraj lasu, czuć było już rozrzedzone powietrze. Las prawie w całości składał się z drzew iglastych, z ziemi wyrastały smukłe limby, świerki i karłowate sosny, gdzieniegdzie w górę nad iglakami wyrastały dorodne buki.
Jechali już kilka godzin. Ominęli główny trakt, dzięki czemu nie spotkali żadnych wścibskich oczu. Słońce powoli zaczęło zachodzić, a las okrył się szarym cieniem. Siąpiący deszcz zamienił się w padające swobodnie płatki śniegu. Czuć było już wokół nadchodzącą zimę. Biały puch pokrywał pobliskie korony drzew.
W końcu ujrzeli drzewa, do których zmierzali. Zagajnik pełen wysokich buków zdradzał, że dotarli na miejsce. Przy jednym z takich drzew na dwójkę jeźdźców czekała grupa zakapturzonych postaci. Liście na drzewach będące centrum niewielkiej polany nabrały rdzawobrązowego koloru. Kolejny znak, że jesień dobiegała końca. Mężczyzna wraz z towarzyszącą mu kobietą podjechali do grupki zakapturzonych postaci. Zeskoczyli z koni i skinieniem głowy odpowiedzieli na gest pozdrowienia.
Obydwa wierzchowce chwycił za uzdy potężny Rodgarianin, odprowadzając je na skraj polany. W miejsce, gdzie przytroczono inne konie.
– Witaj, Cazorusie, niech prowadzi cię nóż zguby i dar śmierci – odezwał się mężczyzna, najstarszy z całej grupy. Wiatr odsłonił jego łysą twarz, ukazując grube, pomarszczone bruzdy. Brak ucha dodawał mu groźnego wyglądu.
– Jak sytuacja, Sorgo? – spytał siwowłosy.
– Główny trakt obsadzony jest przez wojska Rotgara, niezauważeni nie dotrzemy do grodu. Znaleźliśmy jednak ścieżkę prowadzącą na urwisko, wysoko ponad miastem.
– Dobrze, Turok-Tok już wyruszył z Ferrunu, niedługo nasza armia zakosztuje północnych dziewek i białej wódki. Sorgo, zaprowadzisz nas pod skały, wepniemy się na urwisko i zbadamy sytuację. Popilnujesz naszych koni i poczekasz na mój powrót.
– Nera dostanie się do zamku, ma tam swoją misję – powiedział Cazorus, a kruczoczarna kobieta odeszła bez słowa i przykucnęła przy niewielkim ognisku.
– Reszta twoich ludzi ma się nie wychylać, obserwować otoczenie i czekać w ukryciu na dalsze rozkazy – powiedział Cazorus i sam ruszył ku ogniowi.
– Sorgo, zjemy niewielki posiłek i ruszymy w drogę. Uzupełnijcie też nasze zapasy z wodą.
– Tak jest, dowódco – odpowiedział starzec, którego szpecił brak ucha, i wstawił kawałek sarniny nad skwierczący ogień.
Po zapadnięciu zmroku i wygaszeniu ogniska cała trójka była gotowa do dalszej drogi. Reszta grupy zwinęła obóz i ukryła się w lesie.
Trójka jeźdźców poruszała się w nocy, Sorgo wcześniej wybadał ścieżkę, która prowadziła daleko od głównego traktu, a kierowała ich ku Lśniącym Górom. Z biegiem czasu iglasta gęstwina zamieniła się w niewysoką kosodrzewinę.
Kręta ścieżka wiodąca intensywnie w górę prowadziła na zachód, oddalając Cazorusa i jego ludzi od ostatniego posterunku przed miastem.
Wzrok przyzwyczaił się do ciemności, a dodatkowo małe połacie śniegu oświetlały drogę.
Siwowłosy zrównał się na wierzchowcu z Sorgo.
– Nie widzę żadnych patroli, nie uważasz, że to zbyt proste.
– Nie, badałem ścieżkę od kilku dni, zresztą zobaczysz, panie, ścianę, po której będziecie musieli się wspiąć. Wydaje się nie do zdobycia. Na pewno nie spodziewają się, że jakaś armia dostanie się na urwisko. To niedorzeczne – rzekł Sorgo.
– Armia nie jest nam potrzebna, wystarczy Nera, a podboje zostawmy Pięściom Turok-Toka. Nasze Szpony Cienia to nie mięso armatnie tego tępego mięśniaka. Jesteśmy skrytobójcami, a nie piechotą. – W nucie Cazorusa dało się wyczuć sarkazm.
Na pomarszczonej twarzy starca pojawił się szeroki uśmiech.
– Obyś miał rację, Sorgo – odezwała się dotąd milcząca Nera, a jej głos brzmiał jak świst sztyletów.
Poddany Cazorusa aż się wzdrygnął; wiedział, że nie jest ona zwykłą kobietą. Bijąca od niej aura potrafiła przyprawić o dreszcze.
Mozolnie pięli się w górę na swoich wierzchowcach, aż w końcu dotarli do podstawy ściany. Zeskoczyli z koni i przytroczyli je do pobliskiej karłowatej sosny, która rosła samotnie wśród gęstych kosodrzewin.
Nera dotknęła skały i spojrzała w górę. Panująca wszędzie ciemność nie ułatwiała sprawy, ściana wydawała się piekielnie stroma i trudna do pokonania.
– Ruszymy w pierwszych promieniach słońca, przygotuj, Nera, cały sprzęt – rzekł Cazorus.
Skrytobójczyni bez słowa wyciągnęła z plecaka linę, ostro zakończone czekany oraz stalowe szpikulce przytwierdzane do butów. Wszystko zostało przygotowane. Zanim nastał świt, mały oddział Szponów uciął sobie krótką drzemkę, jedynie Sorgo pozostał na warcie.
Noc była przeraźliwie zimna. Na skórach, którymi okryli swoje ciała, pojawił się zmarznięty szron. Pierwsze promienie słoneczne oświetliły stromą ścianę. Dowódca Szponów Cienia spojrzał w górę, granitowe skały mieniły się różnymi odcieniami w słonecznych smugach. Ściana wyglądała jak niemal jednolita bryła.
Cazorus spojrzał na starca.
– Byłem na górze raptem kilka dni temu, pierwsze metry są nieciekawe, ale po przejściu uskoku dobra linia prowadzi trochę w lewo i nie powinniście mieć żadnych problemów.
– Dobrze, a jak dalsza droga? – odparł dowódca, zakładając na siebie uprząż z liny.
– Po dotarciu do końca ściany rozpościera się mała półka skalna, musicie dojść do jej końca, a za nią jest wąska ścieżka. Poprowadzi ona prosto na skraj urwiska, w dole będzie widać mury stolicy.
Nera weszła w skałę, poruszała się jak dziki kot. Nie sprawiało jej problemu wspinanie po śliskim granicie. Dla laika ściana byłaby prawie idealnie płaska, skrytobójczyni jednak łatwo znajdowała drobne szczeliny i wypustki, gdzie mogła wsunąć palce lub oprzeć stopy.
Rzadko, ale czasem musiała użyć czekana, gdy szczelina była zbyt ciasna dla palców. Założyła stanowisko i spojrzała, jak w ścianę wchodzi jej dowódca Cazorus.
Sorgo tymczasem został w dole i poszedł oporządzać konie. Zwinął prowizoryczny obóz i oddalił się bezszelestnie. W zasięgu wzroku zostawił jednak wierzchowce i wspinającą się parę Szponów.
Skrytobójczyni dotarła do półki skalnej, Sorgo ostrzegał ją przed nią. Spore jej nachylenie budziło grozę. Nera spojrzała w dół, grzbiety wierzchowców zlewały się z górską roślinnością. Zerknęła bardziej w lewo i ujrzała Cazorusa – mężczyzna założył już stanowisko i dał jej gestem ręki znak, że jest gotowy.
Nera oparła stabilnie palce stóp o wystające kawałki granitowej skały. Ręką dotknęła półki skalnej, przełożyła na wierzchnią stronę i strąciła palcami grubą warstwę zalegającego śniegu. Przez chwilę badała skałę i szukała idealnego uchwytu, po czym wybiła się obunóż z całych sił i skoczyła.
Moc jej wyskoku była tak duża, że momentalnie znalazła się nad półką skalną, w powietrzu skręciła swoje gibkie ciało i opadła w śnieżny puch. Jednym ruchem przeturlała się w bezpieczne miejsce, z dala od krawędzi.
Silny wiatr na chwilę przepędził chmury, w oddali pojawił się ledwo widoczny szczyt Khalahar – majestatycznie wybijał się ponad całe pasmo Gór Lśniących. Biała, smukła iglica, będąca wierzchołkiem góry, wybijała się ponad cały krajobraz. Wokół szczytu kłębiły się śnieżnobiałe obłoki, dymiły jak pióropusze z kopalnianych kominów.
Nera rozejrzała się wokół, niewielka półka kończyła się ścieżką prowadzącą na północny wschód.
Sorgo miał rację – pomyślała w duchu, delektując się obrazem niknącego w chmurach szczytu.
Ukucnęła w głębokim śniegu i szarpnęła liną – to znak dla Cazorusa, że może kontynuować wspinaczkę. Wiatr wzmógł się, uderzając drobinkami lodu. Nera skryła twarz w płóciennej chuście i nałożyła szczelnie kaptur. Ubranie kobiety pokrył śnieżny dywan. Skrytobójczyni w napięciu asekurowała linę, czekając na swojego dowódcę. Nie musiała czekać długo, po krótszej chwili zauważyła rękę odzianą w rękawiczkę, a po niej drugą.
Cazorus nie powtórzył ekwilibrystycznego skoku swojej poprzedniczki, podciągnął się na swoich żylastych ramionach i wdrapał się na półkę skalną. Śnieg zaczął padać coraz intensywniej, tworzyła się śnieżna zawierucha. Dowódca Szponów doszedł do końca plato i wszedł na krętą i wąską ścieżkę. Za nim ruszyła Nera. Cazorus ostrożnie stawiał kroki, górska drużka była zasypana świeżym puchem. Po przetarciu szlaku przez Sorgo nie było już śladu. Poślizgnięcie się mogło skończyć się tragicznie.
Po godzinie ostrożnego marszu i przekopywania się przez grubą po udo warstwę śniegu ścieżka stała się tak wąska, że mogła zmieścić się na niej co najwyżej jedna dorosła osoba.
Mężczyzna odwrócił się do Nery.
– Już blisko – rzekł.
– Bez znaczenia, dowódco.
– Cała Nera, zimna jak suka. – Cazorus uśmiechnął się zza zasłoniętej twarzy.
W końcu dotarli na skraj urwiska, widoczność ograniczały im gęste chmury, musieli poczekać, aż wiatr je rozwieje. Oparli się o ścianę, która była skuta lodem. W słońcu i przy wyższej temperaturze musiał tutaj płynąć wodospad.
– Znasz cel? – zapytał Cazorus, obserwując rozstępujące się chmury.
– Mów, szefie, domyślam się tylko, że nie będę musiała samotnie wyrżnąć całego miasta. – Nerze nie drgnął nawet jeden mięsień twarzy.
Szpon podszedł na skraj urwiska. Przejaśniało się.
– Dobrze, nie wymagam tego, choć zapewne Cesarz by nie oponował. Misja jest prosta. Z naszego źródła wewnątrz Grotharu wiemy, że król Osgardu chce ewakuować swoje córki przed oblężeniem. Twoim zadaniem będzie niedopuszczenie, aby uciekły przed naszym wzrokiem. Musimy wiedzieć, kiedy opuszczą miasto, wtedy ja wraz z naszym oddziałem przejmiemy je.
– I jeszcze jedno, mają przeżyć. – Jego ton głosu zmienił się, brzmiał teraz jak zakamuflowana groźba.
Nera wyczuła zmianę w Cazorusie.
– Wedle rozkazu, szefie, nie zamierzam narażać się tobie i Cesarzowi. Umiem pohamować swoje popędy. – Skrytobójczyni podeszła na krawędź urwiska i spojrzała w dół, nie okazując przy tym żadnej emocji.
Dzień zbliżał się ku końcowi, a niebo przejaśniło się całkowicie. W oddali, w dolinie, którą ujrzała skrytobójczyni, zauważyła światła. Ognie domostw stolicy królestwa Osgardu tworzyły nad miastem swoistą świetlną łunę. Najbardziej oświetlonym punktem w stolicy był jedyny kamienny budynek, zamek króla.
Stanęła na samej krawędzi, tak że jej stopy w połowie opierały się na skale, a druga połowa balansowała poza granią. Z kieszeni wyciągnęła niewielki kamyk i ścisnęła go w dłoni. Mały dymny obłoczek przesmyknął się pomiędzy palcami.
Poczuła coś jeszcze, coś, co czuła w pobliżu Cesarza w Malafarze, jakby jej moc się wzmocniła. Nera spojrzała na Cazorusa i uśmiechnęła się szelmowsko. Po chwili rozpostarła szeroko ramiona i skoczyła w dół, w przepaść.
Dowódca Szponów podszedł szybko na skraj urwiska i obserwował spadającą skrytobójczynię. Nera leciała w dół, nabierając prędkości. Wokół niej utworzyła się dymna mgiełka, tworząc w powietrzu smugę. Po chwili smuga zaczęła wirować wokół zabójczyni, a ona skuliła się w locie. Podciągnęła kolana ku piersiom i z całych sił wyprostowała kończyny. Nagle zniknęła, a zamiast niej z oparów mgły wyłoniło się stado czarnowron.
W jednolitym szyku wzbiły się w powietrze, uformowały luźną formację i zaczęły opadać w stronę miasta. Niewielkie ptaki wirowały w powietrzu, jakby walczyły z prądami powietrznymi albo dopiero co obudziły się do życia.
Cazorus słuchał trzepotu skrzydeł i obserwował, jak Nera, skrytobójczyni Cesarza, niepostrzeżenie dociera do miasta; stado osiadło na dachu zamku. Próbował zliczyć czarnowrony, ale zniknęły mu już one z horyzontu. Pozostało mu tylko wrócić przetartą ścieżką i zejść po skale do Sorgo.
***
Stary Rotgar, zwany za młodu Topornikiem, skrył swoją zrytą zmarszczkami twarz w drżące dłonie. Ongiś potężny król siedział zlękniony na drewnianym tronie. Z każdym głuchym uderzeniem metalu o drzwi sali tronowej wbijał nerwowo przydługie paznokcie w wysuszone policzki.
Kamienna sala tronowa nie przypominała czasów chwały swoich władców. Przez wybite okna wpadał hulający wiatr, niosąc mnóstwo płatków śniegu, tworząc przy drewnianych okiennicach małe białe zaspy. Temperaturę utrzymywało ostatnie źródło ciepła, wielki kamienny kominek, umieszczony tuż za tronem.
Część mebli z sali tronowej skończyła jako drewno do kominka. Wokół niego stłoczyli się zlęknieni dworzanie oraz niedobitki służby, które pozostały przy królu.
Kolejne uderzenie wstrząsnęło futryną, a do środka przebił się fragment żelastwa; lada chwila drzwi runą i najeźdźcy dostaną się do środka.
Kapitan straży Harrad wraz z trzema strażnikami otoczyli króla, jakby mieli stworzyć ostatnią barierę, zanim król zostanie pokonany.
– Harradzie, czy ukryłeś Ulmę i dzieci, tak jak cię prosiłem? – rzekł szeptem Rotgar do kapitana straży.
– Tak, panie – odrzekł, choć w jego głosie pobrzmiewało zwątpienie.
Kapitan przybliżył swoje ucho do twarzy króla. Wydawało mu się, że Rotgar coś do niego szepcze, ale usłyszał tylko cichy szloch.
Ścisnęło go w sercu, od dziecka wychowywał się w stolicy i zawsze marzył o służbie w siłach zbrojnych króla. Będąc synem znanego kowala, dostał się do straży królewskiej. Z biegiem lat awansował i swoim oddaniem zwrócił na siebie uwagę króla. Pamiętał, gdy w nieodległych czasach polował u boku króla na stado odyńców w lasach Grivwoodu, innym razem uratował zdrowie Rotgara Topornika, gdy on rzucił się na wygłodniałego niedźwiedzia. Ledwo co niedźwiedź opuścił gawrę, a natknął się na królewskich myśliwych, z królem na czele. Gdyby nie włócznia Harrada, król na pewno odniósłby poważne rany.
Po tamtym wydarzeniu Rotgar mianował Harrada kapitanem straży, od tego czasu stał już zawsze u jego boku oraz pilnował rodziny królewskiej. Król widział w nim po trosze syna, gdyż sam miał tylko córki.
Głośny huk wstrząsnął salą, Harrad oraz pozostali strażnicy przyjęli postawę bojową, utworzyli półokrąg i opuścili długie tarcze. Groty włóczni skierowali ku drzwiom, wiedzieli, że bronią przegranej sprawy, ale honor nakazywał im stać przy królu do ostatnich chwil.
– Za króla – szepnął Harrad, tak cicho, że tylko on sam mógł to usłyszeć.
Drzwi do sali tronowej opadły z hukiem, zanim jednak Harrad zobaczył twarz pierwszego wroga, usłyszał świst. Potężny topór oburęczny uderzył w strażnika, z którym był szczepiony za ramię. Szyk został zerwany, topór trafił strażnika prosto w hełm, tuż powyżej ochronnej pawęży. Siła ciosu zmiażdżyła ochronny hełm i zdruzgotała czaszkę. Skóra, krew i zmiażdżone kości zmieszały się razem ze stalą.
Kapitan straży odepchnął martwego kompana i błyskawicznie tak przesunął środek ciężkości uchwytu włóczni, aby z największą siłą uderzyć w przeciwnika.
Wprawdzie działo się to wszystko w ułamku sekundy, ale Harrad rozpoznał osobę, która zabiła jego towarzysza. Ta pokryta bliznami twarz, której nie bronił żaden hełm, mogła należeć tylko do jednej osoby. To był osławiony generał ciężkiej cesarskiej piechoty, pół człowiek, pół Rodgarianin, sam Turok-Tok.
Tuż za dowódcą do sali tronowej wlała się jak wściekła lawa forpoczta ciężkiej piechoty, zwanych również Pięściami Cesarza. Uzbrojeni po zęby wbiegli jak po swoje. Wiedzieli, że walka dobiega końca, a oni zwyciężyli. Widząc garstkę obrońców, ugięli tylko kolana i o okrągłe tarcze oparli swoje toporki jednoręczne, najbardziej poręczną broń w ciasnych korytarzach królewskiej twierdzy.
Turok-Tok był ubrany inaczej niż jego podkomendni, ciała piechura bronił głównie metalowy napierśnik, natomiast dowódca Pięści nosił skórzaną zbroję. Odsłonięte ramiona emanowały muskulaturą. Nie bał się zranień ani ferworu walki, czuł się w nim jak ryba w wodzie. Uważał, że ciężka zbroja może go ograniczać, a niewielu przeżyło starcie z nim.
Kątem oka zauważył lecącą w niego włócznię wyrzuconą przez strażnika, jego reakcja była błyskawiczna. Skręcił tułów tak, aby zmniejszyć kąt swojego ciała. Jednocześnie wyciągnął zza pazuchy krótki miecz i podbił w górę grot włóczni. Podniósł z podłogi kawałek drewna, część strzaskanych drzwi. Dwóch strażników kryło się za tarczami, a długie włócznie skierowane były ku niemu; ten, który rzucał, dobył miecza, ale nie zaatakował.
Dowódca Pięści usłyszał cichy głos zza pleców strażników królewskich, podniósł prawą rękę do góry i zacisnął pięść. Był to znak, że wszyscy mają czekać na jego sygnał. Wsłuchał się w głos starca, nie spuszczając wzroku ze strażników.
– Gdzie są moje dzieci? – przemówił król.
Harrad nie odpowiedział, czekał już, kiedy przystąpi do ostatniej szarży i zginie z rąk wroga, pragnął tylko zabrać w zaświaty jak najwięcej przeciwników.
Rotgar podniósł się z tronu i oparł na ramieniu kapitana straży.
– Rzućcie broń – nakazał własnym strażnikom.
Turok-Tok wyciągnął topór ze strzaskanej głowy strażnika, krew buchnęła wokół. Żołnierze ciężkiej malafarskiej piechoty odebrali broń reszcie królewskiej obstawy oraz zagonili mieszczan i służbę w róg komnaty. Jakiekolwiek próby stawiania oporu czy to fizycznego, czy słownego szybko zostały stłumione. W międzyczasie kolejne grupy Pięści Cesarza wchodziły zdyscyplinowanie do sali tronowej, tworząc szpaler dla następnych.
Król Rotgar zwany kiedyś Topornikiem wyprostował się, choć przyszło mu to z trudem, spojrzał z pogardą na Turok-Toka i splunął na ziemię.
– Nic ode mnie nie uzyskacie, cesarskie pachołki, zabijcie mnie i nie przeciągajcie tego, co nieuniknione. Nie boję się śmierci. – Głos króla na chwilę stał się donośny, w tle szumiała zimna zawierucha.
– Gdyby nie moja choroba, sam porachowałbym wasze kości moim toporem, psie syny.
– Nie tak szybko, królu – odezwała się zakapturzona postać, która weszła do sali tronowej w asyście dwóch wojowników. W ręku trzymała płócienny worek, z którego skapywała krew. A w drugiej ręce łańcuch, którym związała i prowadziła jak bydło cztery istoty.
Król zmrużył oczy i wytężył wzrok, wnet zrozumiał. Jego umysł zapłonął, ale ciało okazało się za słabe. Próbując ruszyć do ataku, potknął się. Gdyby nie Harrad, który go przytrzymał, niechybnie upadłby na podłogę.
Kapitan straży również domyślił się, dzieci króla zostały odnalezione, a ich kryjówka okazała się niewiele warta. Mężczyzna w kapturze odwinął płócienny wór i rzucił zakrwawiony przedmiot pod nogi króla. Dwóch strażników rzuciło się z gołymi pięściami w stronę Turok--Toka. Za moment leżeli martwi. Dowódca Pięści Cesarza skinął głową i kilka toporków rzuconych przez żołnierzy trafiło w cel.
Król przyklęknął i chwycił rzucony przedmiot. Rozpoznał go, to była głowa jego małżonki Ulmy. Przeraźliwy krzyk rozszedł się po komnacie. Rotgar przytulił głowę do swojego policzka, szlochał.
Harrad z wściekłością rzucił się na leżący w pobliżu miecz, jednak Turok-Tok był szybszy. Uderzył kapitana straży tępym drzewcem od topora w skroń. Ten padł nieprzytomny. Turok-Tok odepchnął Harrada mocnym kopnięciem i chwycił w brutalnym uścisku ramię króla. Posadził go na tronie, postanowił nie zabierać mu głowy małżonki.
– Dziękuję, Turok-Toku – rzekł mężczyzna, który zbliżył się do tronu, i kazał swoim ludziom ściągnąć zasłony z twarzy czwórce jeńców.
– Do usług, Cazorusie. – W głosie dowódcy Pięści dało się wyczuć delikatny sarkazm. Na cesarskim dworze od dawna huczało, że obaj za sobą nie przepadają. Wprawdzie służyli Cesarzowi, ale wiele razy mieli odrębne interesy. Po chwili wszystko stało się jasne, cztery córki króla Rotgara nie uciekły. Nadzieja okazała się płonna, król był całkowicie zdany na siepaczy Cesarza.
Cazorus podszedł do Turok-Toka, był tylko nieznacznie niższy od dowódcy piechoty, opuścił kaptur, wszystkim ukazała się jego ciemna i smukła twarz. Czerwone oczy kontrastowały z siwymi, długimi włosami.
Czarny, długi płaszcz był formą lekkiej skórzanej zbroi, charakterystycznym strojem Szponów Cienia, elitarnej formacji skrytobójców Cesarza. Pod płaszczem Cazorus skrywał cały arsenał śmiercionośnej broni.
Cesarz przewidział ruch króla Osgardu, stąd obecność Szponów podczas oblężenia.
Córki króla wtuliły się w siebie, Cazorus ruchem ręki kazał je wyprowadzić, król spojrzał na to i próbował zaprotestować, jednak silne ramię Turok-Toka mu to uniemożliwiło.
– Barbarzyńcy! – krzyknął szczupły mężczyzna, zapewne należący do służby.
– Przepędzić go, przepędzić ich wszystkich, ostawcie tylko króla! – krzyknął czarnoskóry Dungearczyk do żołnierzy piechoty i wskazał palcem na stłoczoną w jednym miejscu grupkę członków służby.
Nikt z sali nie zwrócił uwagi, że Turok-Tok kiwnął nieznacznie głową na znak zgody.
Cazorus nie był Cesarzem, żeby rzucać bezpośrednio rozkazy jego piechocie. Nie zamierzał jednak w tej chwili reagować. Dowódca Szponów był zbyt blisko Kiruth-Hora. Poczeka w ciszy na sprzyjającą okazję, aby podkopać to zaufanie – pomyślał w duchu.
Cazorus zbliżył się do króla, który trząsł się, nie wiedząc już, czy to ze strachu, czy z powodu panującego w komnacie przejmującego zimna.
– A oto warunki Cesarza, mości królu. – Jego słowa brzmiały prześmiewczo.
Rotgar nie zwracał na nie jednak uwagi, nie bał się śmierci, bał się tylko o córki.
– Wspaniałomyślny Cesarz Kiruth-Hor, nie uważając na twoje zniewagi, pozwoli ci żyć.
Starzec na tronie podniósł głowę i spojrzał Cazorusowi prosto w oczy.
Ich spojrzenia spotkały się, jednak po chwili król spuścił wzrok.
– Oddasz Cesarzowi pieczęć Bramy Umarłych.
Rotgar chciał zaprotestować, ale nie miał sił, poddał się już woli.
– To pierwszy warunek. Drugim jest, że uznasz władzę Cesarza. Będziesz żył i trzymał w ryzach swoich poddanych. Niech nie ważą się buntować. Sam rozumiesz co, a bardziej kto, będzie gwarancją dotrzymania umowy z twojej strony.
Po policzku króla spłynęła łza, wiedział, co to oznacza. Przez ułamek sekundy mignął mu przed oczami obraz jego córek; najstarsza Selma, dwie cudne młodsze bliźniaczki: Rana i Uva, oraz najmłodsza, ledwie trzyletnia Sava.
– Jeśli oszukasz albo choć w niewielkim stopniu nie wywiążesz się z umowy, twoje córki czeka bolesna śmierć.
Król chwycił Cazorusa za rękaw kurtki i próbował ścisnąć. Dungearczyk nie zareagował, pozwolił mu na to i mówił dalej.
– Być może, gdy będziesz posłuszny i zadowolisz Cesarza, ujrzysz swoje dzieci. Nasz generał Turok-Tok założy w twojej stolicy garnizon, aby dopilnować twojego posłuszeństwa.
Pół człowiek, pół Rodgarianin wezwał swojego kapitana Garu.
– Odprowadź króla do jego nowej komnaty, wezwij też jakieś sługi, niech zrobią tutaj porządek – rzekł Turok-Tok.
***
Kapitan Harrad otworzył oczy, ból przeszywający jego skronie był monstrualny. Nie wiedział, jak długo był nieprzytomny.
W ustach czuł posmak zaschniętej krwi, powoli wracała mu pamięć. Przypominał sobie ostatnie chwile w sali tronowej. Rozejrzał się wokół, musiał przebywać w lochach zamkowych, w celi dla ciężkich przestępców. Izba nie miała żadnego okna na zewnątrz, jedyne światło docierało przez niewielki otwór w grubych drewnianych drzwiach.
Wszędzie panowała wilgoć, zgniła słoma pomieszana ze starymi fekaliami uderzała w nozdrza – zapach był nie do wytrzymania.
Kapitan wstał, czuł się, jakby stratował go tabun dzikich koni. Ubrany był w płócienną bieliznę i grubą przeszywanicę, dzięki temu nie czuł aż tak mocno chłodu.
Zrobił krok ku drzwiom i zorientował się, że ktoś pozbawił go obuwia; kulejąc, zbliżył się i przyłożył twarz do otworu w drzwiach. Gdyby nie stalowe pręty, zmieściłaby się cała jego głowa, a tak przycisnął tylko obolałą twarz do zimnych prętów i zaczerpnął bardziej świeżego powietrza.
Niewielki otwór nie pozwolił się Harradowi rozejrzeć, w wąskim korytarzu tlił się tylko oliwny kaganek, dając małe światło. Kapitan straży wytężył słuch, ale jedynym dźwiękiem, jaki usłyszał, był skwierczący dźwięk pochodzący od ognia palącego się kaganka.
– Jest tam kto? – spytał na początku szeptem, a potem głośniej: – Jest tam kto? – Nie było żadnego odzewu.
Harrad starał się zinterpretować w umyśle układ lochów, nie był do końca pewny, w jakiej celi został uwięziony; więzienie było sporych rozmiarów.
Przypomniał sobie, jak całkiem niedawno odprowadzał do celi syna rzeźnika, posądzonego o morderstwo.
Wprawdzie do wrót Grotharu zbliżała się już wtedy armia Cesarza, ale nawet przez chwilę nie przyszła mu do głowy myśl, że za kilka tygodni obudzi się w wilgotnej, śmierdzącej celi.
Usiadł w kamiennym rogu celi i palcami ściągnął troszkę wilgoci ze ściany, nawilżając spuchnięte usta. Zamknął oczy i próbował zasnąć, mimo bólu zmrużył oczy, bardziej majaczył na jawie, niż śnił. Zatracił w tym poczucie czasu, gdy przyszło otrzeźwienie, obudził się, gdy usłyszał dźwięk przekręcanego zamka.
Drzwi otwarły się z przeciągliwym skrzypnięciem, do celi weszła smukła postać. Harrad przez panujące ciemności słabo widział, dopiero po chwili przyzwyczaił wzrok i ujrzał twarz, oświetloną przez światło kaganka. Choć wcześniej widział ją krótko, nigdy by jej nie zapomniał. To był ten sam Dungearczyk, który w sali tronowej przyprowadził na uwięzi córki króla, jedynie odcień skóry w poświacie łuczywa wydawał się bardziej hebanowy.
Harrad nie wstawał, był zbyt wyczerpany, a atak wydawał mu się totalną głupotą. Zresztą za plecami Dungearczyka były jeszcze co najmniej dwie osoby. Tymczasem mężczyzna rzucił w niego skórzanym przedmiotem. Złapał go, to był bukłak z wodą; otworzył zatyczkę i łapczywie zabrał się do picia. Miał zaschnięte gardło.
– Nie pij tak szybko, nie przyszedłem tutaj zaopatrywać cię w wodę – rzekł mężczyzna o jasnosiwych włosach. Następnie rzucił Harradowi kilka sucharów.
– Czego chcesz? Równie dobrze możesz mnie zabić. Nie zależy mi na życiu. – Harrad był zrezygnowany.
– Uwierz mi, to byłoby zbyt proste. Lubię zadawać śmierć, ale nie lubię jej zadawać dla samego zabijania. A ponadto jesteś mi do czegoś potrzebny.
– Do czego mogę być ci potrzebny, byłem tylko zwykłym kapitanem straży – parsknął Harrad.
Cazorus przykucnął, zza pazuchy wyciągnął soczyste jabłko i ugryzł.
– Jak już mówiłem, jesteś mi do czegoś potrzebny, a imię Selma mówi ci coś?
Kapitan straży zamarł, choć nie było tego widać. Milczał i nie był w stanie odpowiedzieć. Skąd? – zadawał sobie w duchu pytanie.
Dungearczyk rzucił Harradowi nadgryzione jabłko. Powstał i skierował się do wyjścia.
– Spotkamy się jeszcze, kapitanie.
Drzwi się zamknęły, a Harrad z wściekłości rzucił jabłkiem przed siebie. Z Selmą trzymali wszystko w tajemnicy, jeśli we dworze nikt się nie dowiedział, to jakim cudem jego sekret odkrył ten cesarski pachołek.
W duchu przypomniał sobie twarz swej ukochanej, jak łzy spływały jej po policzkach. Gdy pojawiła się w sali tronowej, ich ostatnie spojrzenie spowodowało, że ścisnęło mu serce. Zawsze wiedział, że ich związek od początku skazany był na niepowodzenie. Ona królewska księżniczka, on zwykły żołdak. W czasie, gdy został strażnikiem, Selma była jeszcze dzieckiem. Nie pamiętał, kiedy spojrzeli na siebie inaczej niż zwykli ludzie i kiedy Harrad dostrzegł w Selmie kobietę, a nie młodzieńczego podlotka. Później okazało się, że księżniczka już wcześniej się w nim podkochiwała. Wiele wysiłków kosztowało ich unikanie wścibskich oczu dworzan, królowej i króla.
Najbardziej zapamiętał chwile, kiedy uczył Selmę jazdy konnej, wspólne przejażdżki, gdy mogli pobyć sami. Wtedy poznał smak jej ust i dotyk aksamitnego ciała.
A teraz świat wywrócił się całkowicie do góry nogami.
***
Minęło kilka dni i nocy, nie umiał zliczyć ile; wtedy mężczyzna wrócił. Rzucił Harradowi ubranie, kapitan straży rozpoznał w nim własny strój strażnika.
Dungearczyk zbliżył się do jego twarzy, jego czerwone oczy świeciły w ciemności.
– Zostajesz przywrócony do królewskiej straży, masz mnie informować o wszystkich ruchach króla. Cesarz chce mieć pewność, że dwór będzie mu posłuszny.
– A co, jeśli odmówię? – Kapitan nie brzmiał przekonująco, w jego głosie można było wyczuć zrezygnowanie.
Chwilę trwała cisza, wreszcie Szpon Cienia się odezwał.
– Jeśli odmówisz? Hmmm, twoja Selma zginie i, uwierz mi, to nie będzie szybka śmierć… Ogarnij się, jak będziesz gotów, moi strażnicy doprowadzą cię do kwatery. Czekaj też na moje instrukcje.
Cazorus opuścił celę. Dwóch strażników stanęło przy otwartych drzwiach, czekając, aż Harrad założy na siebie ubranie.
Cesarstwo Iberu i jego słudzy:
– Kiruth-Hor – Cesarz Iberu, Władca Ondaru, Pan obu Bruzd i Władca Świata
– Sirica de Volar – prawa ręka Cesarza, zmiennokształtna
– Kazath-Uhl – generał, dowódca Diamentowej Gwardii
– Gruth – pułkownik
– Seth – pułkownik
– Ondo – sierżant
– Arando – gwardzista
– Hodo – gwardzista
– Turok-Tok – generał, dowódca Pięści
– Mordar – kapitan
– Garu – kapitan
– Pavon Tarczownik – sierżant
– Czarny – sierżant
– Agon – strażnik
– Xun Goła Pięść
– Sagath – Pierwszy Posępny Mag
– Odon – mag bitewny
– Cazorus – dowódca Szponów Cienia
– Nera – skrytobójczyni, zmiennokształtna
– Sorgo – skrytobójca
– Mauro – skrytobójca
– Salazar – skrytobójca
– Garoth Jednooki – generał, dowódca Bicza
– Margaroth – kapitan
– Derwish – sierżant
– Komar – sierżant
– Mogul Szary
– Gileon Szybki
Królestwo Osgardu:
– Rotgar Topornik – król
– Selma, Rana, Uva i Sava – królewskie córki
– Harrad – kapitan straży
– Otto Siepacz
– Grimald – brat Otto Siepacza
– Greta z Dunbergu
– Gulf
– Uli – strażnik
– Goro – szynkarz w Pod Białym Jesiotrem
Królestwo Dungearu:
– Xedresa – była królowa, zwana też Panią Lasu
– Ayi, Nomi, Suri – buntowniczki
– Zoya, Acasha, Nuri, Durbena, Dante, Udara – Mroczne Siostry
– Iluminar i Valinor
– Anubis, Xar – przewodnicy z Czarnystawu
– Gunar
Królestwo Amaru:
– Baleor IV Opryskliwy – król Amaru
– Baleor Młodszy – syn króla
– Brunhilda – żona Baleora Młodszego
– Ogrid Rdzawy
– Malor Ostatni
– Toruad Zezowaty – syn Amruda Piegowatego
– Astrid Czerwonolica
– Olaf Gruboskórny – strażnik, Klan Górniczy
– Sigrud Twardogłowy – Klan Wojowników
– Durgul Rzeźbiarz – Klan Budowniczych
– Amrud Piegowaty – Klan Górniczy
– Cedria Magentowa – Klan Rzemieślników
– Oda Ciskająca Gromy
– Talor Kamienna Tarcza
– Iryd Długobrody
Królestwo Narunu:
– Mangul Rozłupywacz Orzechów – książę z Ferrunu, lennik Cesarza
– Balgor Rozłupywacz Czaszek – kuzyn księcia
– Xeth Dwuręczny – mistrz kowalski
– Cedric – książęcy skarbnik
– Urm – syn Morany
– Gordo Jednorożec
Równina Surinu:
– Radagar Srebrzysty – przywódca nomadów
– Farad – najmłodszy syn Radagara
– Tuna – córka Radagara
– Tecumseh – członek Wolnej Rady
– Gawrija – członkini Wolnej Rady, zmiennokształtna
– Eliaz Szkarłatny – członek Wolnej Rady
– Mondragon – członek Wolnej Rady
– Timbur zwany Dzikiem – członek Wolnej Rady
– Salwor – członek Wolnej Rady
– Shuro, Sharo – zastępcy Timbura
– Samira – żona Tecumseha
– Sono
– Alvor – młody łucznik
– Elisea – młoda łuczniczka
Bastion:
– Ishaar – były paladyn
– Viconia – ukochana Ishaara
– Zyon
– Nahira, Akira – siostry Zyona, łowczynie
– Agor, Samir, Oren – łowcy
– Garulf – zielarz
– Mirandiel – uzdrowicielka
– Barak – rzemieślnik
Inni:
– Sato – wojownik
– Żmija – szef gildii Długie Sztylety
– Pełzacz – młodszy brat Żmii
– Solvein Małpa – pirat zza morza
– Dashir – wojownik
– Icara – wojowniczka
– Syrena – kapitan statku
– Kuna – majtek kapitan Syreny
– Sumiya – księżniczka
– Draconus – zmiennokształtny
Starzy Bogowie:
– Havoc – bóg umarłych
– Delitaya – bogini światła
– Eletrea – bogini życia
– Orlok – bóg wojnyPROLOG
Starcie bogów
Czas nieznany, era bogów.
Bóg Orlok, walcząc, był w swoim żywiole. Szczęk oręża i krzyki zabijanych wrogów były dla niego niczym najwykwintniejsze danie. W zabójczej furii zrzucał hełm ze swojej głowy. Wyglądała jak głowa cielca o zakrzywionych rogach. Znaczyło to jedno: jeszcze więcej śmierci na polu bitwy.
Wrażenia z oglądania obrazu na płótnie autorstwa Melanchiola Purpurowego, prywatne zbiory nieznanego szlachcica w Ferrunie.
W zachmurzone niebo wbił się ptak, wzleciał wysoko. Przekroczył kłębowisko chmur i dał się porwać prądom powietrznym. Unosił się nad białym dywanem, ujrzał słońce i błękit, aż po horyzont. Jakaś siła albo instynkt kazały mu wracać. Ułożył swoje skrzydła bliżej ciała i zaczął pikować w dół.
Ptak spojrzał w stronę ziemi. Mimo że jego mózg nie pojmował tego, co działo się na dole, powietrzny podróżnik stał się nierozumnym świadkiem owych wydarzeń.
Wyrównał lot i obserwował trwającą na ziemi wojenną pożogę.
Z perspektywy ptaka ziemia wyglądała, jakby spowiła ją piaskowa mgła, tymczasem to tysiące zbrojnych walczących ze sobą wzbijały tabuny kurzu w powietrze. Ścierające się ze sobą masy stali, potu i krwi mieszały się w jednym wielkim jazgocie.
Wzgórza, pagórki, doliny, wszędzie walczące ze sobą masy owładnięte szałem bojowym. Dźwięk toporów, mieczy i tarcz rozchodził się złowieszczo.
Cztery armie od niepamiętnych czasów stawały do walki, w imię bogów ginęły, aby odradzać się w pętli czasu, mordu i cierpienia. Dysydenci już zapomnieli, co było zarzewiem konfliktu i dlaczego te tysiące istnień były skazywane na wieczne cierpienie.
Ptak poszybował w dół, wleciał między mgielne kurzowe obłoki, dosięgnął wzgórza, gdzie wiatr rozgonił bitewny pył. Usiadł na ogołoconej z liści wierzbie płaczącej. Jego oczy zaobserwowały niewielką anomalię.
W cieniu podupadłego drzewa stała postać w pełnej płytowej zbroi, z hełmem trzymanym u boku. Nie brała udziału w walce, a jej krwistoczerwone włosy powiewały na wietrze.
Ptak spojrzał na twarz zbrojnej postaci, po pięknym aksamitnym damskim policzku toczyła się łza. Wzrok kobiety skierowany był w stronę bitwy, minęła wieczność, zanim założyła przyłbicę i podniosła w górę miecz. W lśniącym orężu odbijały się fragmenty bitwy, która toczyła się niedaleko od niej.
Ptaszyna siedząca na gałęzi dziobnęła pełzającą po wysuszonej korze włochatą poczwarkę. Połknęła i rozejrzała się wokół. Z walczącego tłumu wyłoniło się kilka postaci i z wolna maszerowały one ku obumarłej wierzbie.
Z przeciwległego wzgórza nadszedł potężny hałas, który przebijał swoją doniosłością zgiełk bitewny. Na horyzoncie pojawiły się tysiące wojowników, dosiadające opancerzonych gravoków. Wzniosły ku górze rogi wojenne i zadęły w nie z całych siły.
W powietrze uniósł się las chorągwi ze skrzydlatym hełmem na czarno-białym tle. To bóg wojny Orlog powrócił na pole bitwy. Rogate wierzchowce na znak jeźdźców rzuciły się do walki.
Odrodzone wojska wbiły się brutalnym klinem w inne boskie armie.
Krzyk tratowanych i rozczłonkowywanych istot niósł się po całej dolinie. Bestialska siła rozsiewała śmierć i zagładę, eliminując kolejnych wrogów.
Widząc to, inni na chwilę odrzucili spory i ramię w ramię stanęli naprzeciwko Paladynów Wojny. Ptaszysko wzbiło się do lotu, od ataku gravoków i ich potężnych jeźdźców zatrzęsła się ziemia.
Paladyn w srebrzystej zbroi spryskanej karmazynową krwią podszedł do kobiety stojącej pod bezlistnym konarem, ściągnął z pleców łuk i naprężył cięciwę ze strzałą. Metalowy grot z szybkością błyskawicy przeciął powietrze i uderzył w szyję ptaka. Opadł martwy na spieczoną i popękaną przez słońce ziemię.
Kobieta kiwnęła głową, gdzieś w oddali przenikliwe szmaragdowe oczy spojrzały w ich stronę. Daleko po drugiej stronie ogromnej doliny stał jeden z bogów, widział, jak ptak martwy bezwładnie pikuje w dół. Jego serce przestało bić, a boskie oko straciło wizję. Bóg umarłych Havoc odwrócił głowę i zrobił parę kroków przed siebie.
Zamyślił się i doszedł na krawędź skalnej skarpy. W dole zobaczył, jak włócznia paladyna przebija zbroję innego walczącego, wchodzi między żebra i przebija płuco. Poczuł posmak krwi wylewającej się przez usta wojownika. Czuł, jak uchodzi z niego życie. Napawało go to radością.
Nieopodal dwie grupy starły się w wojennym tańcu, topory kontra miecze, łuki kontra kusze, włócznie kontra lance. Potężni wojownicy kontra smukli rycerze, wojowniczki walczące każdym orężem jak jeden mąż stojące ramię w ramię z mężczyznami.
Wśród nich Eletrea, bogini życia, której każdy oddech dodawał drogocennych sił życiowych wszystkim w okolicy. Jak chłodne powietrze w upalny dzień, jak ogień ogniska w mroźną noc. Strużki błękitnego światła wplatały się w odsłonięte fragmenty zbroi i szukały ran, zadrapań oraz obrażeń wewnętrznych.
Zmęczonym dodawały sił, a padającym z wycieńczenia pozwalały podnieść oręż w górę, aby wyprowadzać kolejne śmiertelne ciosy.
Nad pole bitwy nadciągnął cień, zza wzgórza wyłoniło się ogromne cielsko i zaryczało donośnie, smok o czerwonych łuskach przefrunął nad polem bitwy. Znaczyło to jedno: bóg wojny Orlok dołączył do perwersyjnej gry, której celem było zabijanie.
Nieopodal grupka paladynów zebranych pod martwym drzewem opuściła umówione miejsce spotkania. Wyruszyli w nieznanym kierunku, z każdym krokiem oddalając się od wojennej pożogi.
Jedno oko wśród tysięcy zwróciło uwagę na oddalających się wojowników, z ciekawością podążyło za nimi. Kroczyli, brnąc w sypkim piasku, z każdym krokiem niknęli na widnokręgu.
Odgłosy bitwy zaczęły zanikać, kilkunastu paladynów szło przed siebie, w jednym celu: zakończenia śmiertelnego koła wojny. Maszerowali wiele dni i wiele nocy, nie śpiąc ani chwili, nie dając sobie momentu wytchnienia. Z nieba lał się słoneczny żar, któremu nie oparłby się żaden człowiek. Oni jednak posiadali boskie moce, które pomagały im przetrwać.
W końcu dotarli do bramy, niedaleko znaleźli wejście do podziemi. Kamienne schody prowadziły w dół, wschodni wiatr naniósł niezliczone ilości piasku, który strzelał im pod stopami. Straż pilnująca wejścia leżała martwa, oddelegowani do pilnowania artefaktów padli od jakiejś potężnej siły.
Paladyni spojrzeli na siebie porozumiewawczo, wyciągnęli broń i zaczęli schodzić w dół. Drzwi na krańcu schodów były otwarte, a ze środka zawiało chłodnym i wilgotnym powietrzem.
Rudowłosa kobieta paladyn szła pierwsza, unosząc miecz w pozycji do ataku.
Na tyle, na ile pozwalała jej zbroja, bezszelestnie omijała kolejne trupy. Ich ciała zostały rozczłonkowane, a rozbryzgana krew spływała po ścianach. Kobieta paladyn zastanawiała się, czy ktoś wróci ich do życia, czy może już tylko zaznają spokoju. Z każdą chwilą i kolejnymi krokami w dół utwierdzała się w przekonaniu, że zostali uprzedzeni.
Zeszli już głęboko pod ziemię, chłód tylko się nasilił. Z oddali widzieli łunę błękitnego światła. Poznali od razu ten blask, portal przejścia się otworzył.
Przyspieszyli kroku, a na końcu biegli już na złamanie karku i z impetem wpadli do rozjaśnionej światłem sali. Pośrodku komnaty żarzył się portal; przy nim stała postać w szaro-złotym płaszczu. Sala o wysokiej kopule posiadała liczne marmurowe podesty, a na niektórych zaklęte w szkle artefakty o boskich mocach.
Brakowało jednego, zostało po nim tylko puste miejsce i mnóstwo szklanych odłamków rozsypanych wokół.
Postać skryta w oślepiającym świetle wyciągnęła przed siebie rękę, trzymała w niej Artefakt Zniszczenia. Na moment z blasku wyłoniła się twarz – twarz boga o szmaragdowych oczach, twarz boga umarłych Havoca.
Spojrzał na nich pogardliwym wzrokiem i rzekł ochrypłym głosem.
– Głupcy… – Bóg umarłych przekroczył portal i zniknął.
Paladyni, widząc znikającego Havoca, spojrzeli porozumiewawczo na siebie i jak jeden mąż wskoczyli w żarzące się błękitne światło.
Wyszli z portalu i oślepiający blask zniknął, spowiła ich ciemność. Jeden z paladynów zapalił pochodnię. Poczuli zupełnie inne powietrze, tutaj w przeciwieństwie do poprzednich komnat panował zaduch i zapach rozkładu. Odór wchodził w ich nozdrza, powodując zawroty głowy.
Mężczyzna z pochodnią rozświetlił pomieszczenie i wszyscy spojrzeli na symbole na ścianach.
– To Necropolis, dom boga umarłych – rzekł.
Szli korytarzem, który bardziej przypominał podziemny tunel, wilgoć mieszała się z odorem rozkładających się ciał, który zwiększał się z każdą chwilą.
– Jesteśmy coraz bliżej – powiedziała kobieta paladyn.
W końcu dotarli do obszernej podziemnej sali, podłogę spowiła zielonkawa mgła, a zapach zgniłego mięsa był trudny do wytrzymania.
Mgła zaczęła się unosić, gdy nagle z jej oparów wyskoczył Havoc i uderzył dwuręcznym mieczem w najbliższego paladyna. Trafił go w korpus zbroi, miecz przeciął metal i ugrzązł w ciele. Wyciągnął go z kawałkami skóry i mięsa, a krew broczyła przez metal. Paladyni byli jednak na to przygotowani, zaatakowali Havoca z furią. Zobaczyli za nim jeszcze jedną postać, to jeden z ich braci stanął po stronie Havoca i walczył z nim ramię w ramię. Splunęli pod nogi na widok zdrajcy.
Walka stała się zaciekła, a strona przeważająca zmieniała się co rusz. Paladyni przyzwyczajeni do nieustannej wojaczki w końcu osiągnęli przewagę. Wyeliminowali swojego brata, który stanął im na drodze, a potem, mimo strat i zaciekłej obrony boga umarłych, odebrali mu Artefakt Zniszczenia.
Chwilę później nastąpił wybuch, który zmienił losy kontynentu Ondaru i świata.ROZDZIAŁ 1
Upadek Osgardu
926 rok Nowej Ery,
początek pory deszczowej
na kontynencie.
177 rok panowania Cesarza.
W Osgardzie żyją jeszcze mieszkańcy pamiętający ogromną lawinę, która zeszła z góry Khalahar. Śnieżna nawałnica porwała obozowiska pasterzy górskich i uderzyła w północne mury miasta. Kronikarz Grotho Sędziwy opisał, że była tak duża, że przerwała mury i wdarła się do miasta. Nazwano ją później Białym Szaleństwem.
Gruby szynkarz wycierał do sucha gliniane kufle i układał je na dębowym blacie baru. Do lady podszedł niewysoki mężczyzna, znajomy szynkarza, podstawił puste naczynie i nachylił się do barmana.
– Co to za jedni, Goro? – szepnął.
Grubas wytarł palce w ubrudzoną wełnianą koszulę i nalał rozmówcy czubato wina.
– Nie wiem, przybyli wczoraj i wzięli nocleg. Nie mam pojęcia, co robi Dungearczyk z białą kobietą na tej zapyziałej północy – odparł Goro i ukradkiem spojrzał w stronę ciemnego rogu, w którym siedziała dwójka podróżnych.
Karczma najlepsze czasy miała już za sobą, choć położona była na głównym trakcie łączącym Ferrun z Grotharem. Z tarasu rozpościerał się przepiękny widok na ośnieżone szczyty gór. „Pod Białym Jesiotrem” był ostatnim gościńcem na drodze do miasta Grothar, stolicy królestwa Osgardu. Stolica leżała u stóp pasma Gór Lśniących, w korycie rzeki Białej. Nazwa przybytku wzięła się od specjału szefowej kuchni, białego jesiotra w cieście smażonego na maśle.
Niegdyś szlak był zapełniony kupcami i podróżnymi, którzy przemieszczali się regularnie między Grotharem a Ferrunem. Od jakiegoś czasu jednak gościńce opustoszały, Rodgarianie z Ferrunu zwrócili swój wzrok na południe, a ludzie Północy przestali podróżować w dół rzeki. Wszystkim w uszach dźwięczało słowo „wojna”. W tle w kominku skwierczał ogień spalanych kawałków drewna, mimo tego w izbie panował chłód.
Żona szynkarza wyszła z kuchni z tacą z dwoma porcjami rybnego gulaszu z ziemniakami, była równie pulchna jak właściciel karczmy. Z drewnianego blatu zabrała antałek wina i ruszyła w stronę dwójki klientów. Zapach gulaszu roznosił się przyjemnie po izbie, aż znajomemu szynkarza pociekła ślinka. Karczmarka, niosąc tacę z jedzeniem, podeszła do stolika w kącie, niestety był to jedyny zajęty dzisiaj stolik.
Położyła strawę i wino na stole.
– Smacznego – rzekła kobieta i zgarnęła płócienną szmatą resztki okruchów ze stołu. Mówiąc, uśmiechnęła się, ukazując przy okazji braki w uzębieniu.
Z cienia wyłoniła się na chwilę czarnoskóra twarz o siwych włosach i kilkudniowym zaroście. Mężczyzna rzucił na stół dwa cesarskie srebrniki.
– To zapłata razem z noclegiem, niech szynkarz przygotuje nasze konie do drogi – odezwał się Dungearczyk.
Siedząca obok kobieta wzięła łyżkę i zatopiła ją w pożywnym daniu.
Żona karczmarza wsunęła monety w kieszeń kamizelki i podziękowała kiwnięciem głowy. Po chwili wróciła ogrzewać się w cieple ognia kominka.
Para, posiliwszy się i wypiwszy antałek wina, wstała od stołu i skierowała się ku wyjściu. Zamykając drzwi, nie usłyszeli, jak mężczyzna przy barze zaklął.
– Pieprzony odmieniec! – rzucił i splunął na drewnianą podłogę.
– Pieprzony czy nie pieprzony, dał dwa miedziaki. – Szynkarz dolał sobie alkoholowego trunku spod lady, obserwując bacznie, czy aby żona nie patrzy w jego stronę.
Siwowłosy mężczyzna wraz z kobietą o kruczoczarnych włosach opuścili karczmę „Pod Białym Jesiotrem”. Powietrze smagał zimny późnojesienny wiatr. Delikatny deszcz przecinał chłodne powietrze.
Dwójka jeźdźców nałożyła kaptury na głowy i popędziła konie przed siebie. Jeden ciemnokasztanowy, a drugi kary zgodnie z wolą właścicieli oddały się galopowi. Mieli przed sobą kilkaset metrów odkrytego terenu, porośniętego pożółkłą trawą, za nią leżały iglaste lasy północnego królestwa.
W kilkanaście oddechów dotarli na skraj lasu, czuć było już rozrzedzone powietrze. Las prawie w całości składał się z drzew iglastych, z ziemi wyrastały smukłe limby, świerki i karłowate sosny, gdzieniegdzie w górę nad iglakami wyrastały dorodne buki.
Jechali już kilka godzin. Ominęli główny trakt, dzięki czemu nie spotkali żadnych wścibskich oczu. Słońce powoli zaczęło zachodzić, a las okrył się szarym cieniem. Siąpiący deszcz zamienił się w padające swobodnie płatki śniegu. Czuć było już wokół nadchodzącą zimę. Biały puch pokrywał pobliskie korony drzew.
W końcu ujrzeli drzewa, do których zmierzali. Zagajnik pełen wysokich buków zdradzał, że dotarli na miejsce. Przy jednym z takich drzew na dwójkę jeźdźców czekała grupa zakapturzonych postaci. Liście na drzewach będące centrum niewielkiej polany nabrały rdzawobrązowego koloru. Kolejny znak, że jesień dobiegała końca. Mężczyzna wraz z towarzyszącą mu kobietą podjechali do grupki zakapturzonych postaci. Zeskoczyli z koni i skinieniem głowy odpowiedzieli na gest pozdrowienia.
Obydwa wierzchowce chwycił za uzdy potężny Rodgarianin, odprowadzając je na skraj polany. W miejsce, gdzie przytroczono inne konie.
– Witaj, Cazorusie, niech prowadzi cię nóż zguby i dar śmierci – odezwał się mężczyzna, najstarszy z całej grupy. Wiatr odsłonił jego łysą twarz, ukazując grube, pomarszczone bruzdy. Brak ucha dodawał mu groźnego wyglądu.
– Jak sytuacja, Sorgo? – spytał siwowłosy.
– Główny trakt obsadzony jest przez wojska Rotgara, niezauważeni nie dotrzemy do grodu. Znaleźliśmy jednak ścieżkę prowadzącą na urwisko, wysoko ponad miastem.
– Dobrze, Turok-Tok już wyruszył z Ferrunu, niedługo nasza armia zakosztuje północnych dziewek i białej wódki. Sorgo, zaprowadzisz nas pod skały, wepniemy się na urwisko i zbadamy sytuację. Popilnujesz naszych koni i poczekasz na mój powrót.
– Nera dostanie się do zamku, ma tam swoją misję – powiedział Cazorus, a kruczoczarna kobieta odeszła bez słowa i przykucnęła przy niewielkim ognisku.
– Reszta twoich ludzi ma się nie wychylać, obserwować otoczenie i czekać w ukryciu na dalsze rozkazy – powiedział Cazorus i sam ruszył ku ogniowi.
– Sorgo, zjemy niewielki posiłek i ruszymy w drogę. Uzupełnijcie też nasze zapasy z wodą.
– Tak jest, dowódco – odpowiedział starzec, którego szpecił brak ucha, i wstawił kawałek sarniny nad skwierczący ogień.
Po zapadnięciu zmroku i wygaszeniu ogniska cała trójka była gotowa do dalszej drogi. Reszta grupy zwinęła obóz i ukryła się w lesie.
Trójka jeźdźców poruszała się w nocy, Sorgo wcześniej wybadał ścieżkę, która prowadziła daleko od głównego traktu, a kierowała ich ku Lśniącym Górom. Z biegiem czasu iglasta gęstwina zamieniła się w niewysoką kosodrzewinę.
Kręta ścieżka wiodąca intensywnie w górę prowadziła na zachód, oddalając Cazorusa i jego ludzi od ostatniego posterunku przed miastem.
Wzrok przyzwyczaił się do ciemności, a dodatkowo małe połacie śniegu oświetlały drogę.
Siwowłosy zrównał się na wierzchowcu z Sorgo.
– Nie widzę żadnych patroli, nie uważasz, że to zbyt proste.
– Nie, badałem ścieżkę od kilku dni, zresztą zobaczysz, panie, ścianę, po której będziecie musieli się wspiąć. Wydaje się nie do zdobycia. Na pewno nie spodziewają się, że jakaś armia dostanie się na urwisko. To niedorzeczne – rzekł Sorgo.
– Armia nie jest nam potrzebna, wystarczy Nera, a podboje zostawmy Pięściom Turok-Toka. Nasze Szpony Cienia to nie mięso armatnie tego tępego mięśniaka. Jesteśmy skrytobójcami, a nie piechotą. – W nucie Cazorusa dało się wyczuć sarkazm.
Na pomarszczonej twarzy starca pojawił się szeroki uśmiech.
– Obyś miał rację, Sorgo – odezwała się dotąd milcząca Nera, a jej głos brzmiał jak świst sztyletów.
Poddany Cazorusa aż się wzdrygnął; wiedział, że nie jest ona zwykłą kobietą. Bijąca od niej aura potrafiła przyprawić o dreszcze.
Mozolnie pięli się w górę na swoich wierzchowcach, aż w końcu dotarli do podstawy ściany. Zeskoczyli z koni i przytroczyli je do pobliskiej karłowatej sosny, która rosła samotnie wśród gęstych kosodrzewin.
Nera dotknęła skały i spojrzała w górę. Panująca wszędzie ciemność nie ułatwiała sprawy, ściana wydawała się piekielnie stroma i trudna do pokonania.
– Ruszymy w pierwszych promieniach słońca, przygotuj, Nera, cały sprzęt – rzekł Cazorus.
Skrytobójczyni bez słowa wyciągnęła z plecaka linę, ostro zakończone czekany oraz stalowe szpikulce przytwierdzane do butów. Wszystko zostało przygotowane. Zanim nastał świt, mały oddział Szponów uciął sobie krótką drzemkę, jedynie Sorgo pozostał na warcie.
Noc była przeraźliwie zimna. Na skórach, którymi okryli swoje ciała, pojawił się zmarznięty szron. Pierwsze promienie słoneczne oświetliły stromą ścianę. Dowódca Szponów Cienia spojrzał w górę, granitowe skały mieniły się różnymi odcieniami w słonecznych smugach. Ściana wyglądała jak niemal jednolita bryła.
Cazorus spojrzał na starca.
– Byłem na górze raptem kilka dni temu, pierwsze metry są nieciekawe, ale po przejściu uskoku dobra linia prowadzi trochę w lewo i nie powinniście mieć żadnych problemów.
– Dobrze, a jak dalsza droga? – odparł dowódca, zakładając na siebie uprząż z liny.
– Po dotarciu do końca ściany rozpościera się mała półka skalna, musicie dojść do jej końca, a za nią jest wąska ścieżka. Poprowadzi ona prosto na skraj urwiska, w dole będzie widać mury stolicy.
Nera weszła w skałę, poruszała się jak dziki kot. Nie sprawiało jej problemu wspinanie po śliskim granicie. Dla laika ściana byłaby prawie idealnie płaska, skrytobójczyni jednak łatwo znajdowała drobne szczeliny i wypustki, gdzie mogła wsunąć palce lub oprzeć stopy.
Rzadko, ale czasem musiała użyć czekana, gdy szczelina była zbyt ciasna dla palców. Założyła stanowisko i spojrzała, jak w ścianę wchodzi jej dowódca Cazorus.
Sorgo tymczasem został w dole i poszedł oporządzać konie. Zwinął prowizoryczny obóz i oddalił się bezszelestnie. W zasięgu wzroku zostawił jednak wierzchowce i wspinającą się parę Szponów.
Skrytobójczyni dotarła do półki skalnej, Sorgo ostrzegał ją przed nią. Spore jej nachylenie budziło grozę. Nera spojrzała w dół, grzbiety wierzchowców zlewały się z górską roślinnością. Zerknęła bardziej w lewo i ujrzała Cazorusa – mężczyzna założył już stanowisko i dał jej gestem ręki znak, że jest gotowy.
Nera oparła stabilnie palce stóp o wystające kawałki granitowej skały. Ręką dotknęła półki skalnej, przełożyła na wierzchnią stronę i strąciła palcami grubą warstwę zalegającego śniegu. Przez chwilę badała skałę i szukała idealnego uchwytu, po czym wybiła się obunóż z całych sił i skoczyła.
Moc jej wyskoku była tak duża, że momentalnie znalazła się nad półką skalną, w powietrzu skręciła swoje gibkie ciało i opadła w śnieżny puch. Jednym ruchem przeturlała się w bezpieczne miejsce, z dala od krawędzi.
Silny wiatr na chwilę przepędził chmury, w oddali pojawił się ledwo widoczny szczyt Khalahar – majestatycznie wybijał się ponad całe pasmo Gór Lśniących. Biała, smukła iglica, będąca wierzchołkiem góry, wybijała się ponad cały krajobraz. Wokół szczytu kłębiły się śnieżnobiałe obłoki, dymiły jak pióropusze z kopalnianych kominów.
Nera rozejrzała się wokół, niewielka półka kończyła się ścieżką prowadzącą na północny wschód.
Sorgo miał rację – pomyślała w duchu, delektując się obrazem niknącego w chmurach szczytu.
Ukucnęła w głębokim śniegu i szarpnęła liną – to znak dla Cazorusa, że może kontynuować wspinaczkę. Wiatr wzmógł się, uderzając drobinkami lodu. Nera skryła twarz w płóciennej chuście i nałożyła szczelnie kaptur. Ubranie kobiety pokrył śnieżny dywan. Skrytobójczyni w napięciu asekurowała linę, czekając na swojego dowódcę. Nie musiała czekać długo, po krótszej chwili zauważyła rękę odzianą w rękawiczkę, a po niej drugą.
Cazorus nie powtórzył ekwilibrystycznego skoku swojej poprzedniczki, podciągnął się na swoich żylastych ramionach i wdrapał się na półkę skalną. Śnieg zaczął padać coraz intensywniej, tworzyła się śnieżna zawierucha. Dowódca Szponów doszedł do końca plato i wszedł na krętą i wąską ścieżkę. Za nim ruszyła Nera. Cazorus ostrożnie stawiał kroki, górska drużka była zasypana świeżym puchem. Po przetarciu szlaku przez Sorgo nie było już śladu. Poślizgnięcie się mogło skończyć się tragicznie.
Po godzinie ostrożnego marszu i przekopywania się przez grubą po udo warstwę śniegu ścieżka stała się tak wąska, że mogła zmieścić się na niej co najwyżej jedna dorosła osoba.
Mężczyzna odwrócił się do Nery.
– Już blisko – rzekł.
– Bez znaczenia, dowódco.
– Cała Nera, zimna jak suka. – Cazorus uśmiechnął się zza zasłoniętej twarzy.
W końcu dotarli na skraj urwiska, widoczność ograniczały im gęste chmury, musieli poczekać, aż wiatr je rozwieje. Oparli się o ścianę, która była skuta lodem. W słońcu i przy wyższej temperaturze musiał tutaj płynąć wodospad.
– Znasz cel? – zapytał Cazorus, obserwując rozstępujące się chmury.
– Mów, szefie, domyślam się tylko, że nie będę musiała samotnie wyrżnąć całego miasta. – Nerze nie drgnął nawet jeden mięsień twarzy.
Szpon podszedł na skraj urwiska. Przejaśniało się.
– Dobrze, nie wymagam tego, choć zapewne Cesarz by nie oponował. Misja jest prosta. Z naszego źródła wewnątrz Grotharu wiemy, że król Osgardu chce ewakuować swoje córki przed oblężeniem. Twoim zadaniem będzie niedopuszczenie, aby uciekły przed naszym wzrokiem. Musimy wiedzieć, kiedy opuszczą miasto, wtedy ja wraz z naszym oddziałem przejmiemy je.
– I jeszcze jedno, mają przeżyć. – Jego ton głosu zmienił się, brzmiał teraz jak zakamuflowana groźba.
Nera wyczuła zmianę w Cazorusie.
– Wedle rozkazu, szefie, nie zamierzam narażać się tobie i Cesarzowi. Umiem pohamować swoje popędy. – Skrytobójczyni podeszła na krawędź urwiska i spojrzała w dół, nie okazując przy tym żadnej emocji.
Dzień zbliżał się ku końcowi, a niebo przejaśniło się całkowicie. W oddali, w dolinie, którą ujrzała skrytobójczyni, zauważyła światła. Ognie domostw stolicy królestwa Osgardu tworzyły nad miastem swoistą świetlną łunę. Najbardziej oświetlonym punktem w stolicy był jedyny kamienny budynek, zamek króla.
Stanęła na samej krawędzi, tak że jej stopy w połowie opierały się na skale, a druga połowa balansowała poza granią. Z kieszeni wyciągnęła niewielki kamyk i ścisnęła go w dłoni. Mały dymny obłoczek przesmyknął się pomiędzy palcami.
Poczuła coś jeszcze, coś, co czuła w pobliżu Cesarza w Malafarze, jakby jej moc się wzmocniła. Nera spojrzała na Cazorusa i uśmiechnęła się szelmowsko. Po chwili rozpostarła szeroko ramiona i skoczyła w dół, w przepaść.
Dowódca Szponów podszedł szybko na skraj urwiska i obserwował spadającą skrytobójczynię. Nera leciała w dół, nabierając prędkości. Wokół niej utworzyła się dymna mgiełka, tworząc w powietrzu smugę. Po chwili smuga zaczęła wirować wokół zabójczyni, a ona skuliła się w locie. Podciągnęła kolana ku piersiom i z całych sił wyprostowała kończyny. Nagle zniknęła, a zamiast niej z oparów mgły wyłoniło się stado czarnowron.
W jednolitym szyku wzbiły się w powietrze, uformowały luźną formację i zaczęły opadać w stronę miasta. Niewielkie ptaki wirowały w powietrzu, jakby walczyły z prądami powietrznymi albo dopiero co obudziły się do życia.
Cazorus słuchał trzepotu skrzydeł i obserwował, jak Nera, skrytobójczyni Cesarza, niepostrzeżenie dociera do miasta; stado osiadło na dachu zamku. Próbował zliczyć czarnowrony, ale zniknęły mu już one z horyzontu. Pozostało mu tylko wrócić przetartą ścieżką i zejść po skale do Sorgo.
***
Stary Rotgar, zwany za młodu Topornikiem, skrył swoją zrytą zmarszczkami twarz w drżące dłonie. Ongiś potężny król siedział zlękniony na drewnianym tronie. Z każdym głuchym uderzeniem metalu o drzwi sali tronowej wbijał nerwowo przydługie paznokcie w wysuszone policzki.
Kamienna sala tronowa nie przypominała czasów chwały swoich władców. Przez wybite okna wpadał hulający wiatr, niosąc mnóstwo płatków śniegu, tworząc przy drewnianych okiennicach małe białe zaspy. Temperaturę utrzymywało ostatnie źródło ciepła, wielki kamienny kominek, umieszczony tuż za tronem.
Część mebli z sali tronowej skończyła jako drewno do kominka. Wokół niego stłoczyli się zlęknieni dworzanie oraz niedobitki służby, które pozostały przy królu.
Kolejne uderzenie wstrząsnęło futryną, a do środka przebił się fragment żelastwa; lada chwila drzwi runą i najeźdźcy dostaną się do środka.
Kapitan straży Harrad wraz z trzema strażnikami otoczyli króla, jakby mieli stworzyć ostatnią barierę, zanim król zostanie pokonany.
– Harradzie, czy ukryłeś Ulmę i dzieci, tak jak cię prosiłem? – rzekł szeptem Rotgar do kapitana straży.
– Tak, panie – odrzekł, choć w jego głosie pobrzmiewało zwątpienie.
Kapitan przybliżył swoje ucho do twarzy króla. Wydawało mu się, że Rotgar coś do niego szepcze, ale usłyszał tylko cichy szloch.
Ścisnęło go w sercu, od dziecka wychowywał się w stolicy i zawsze marzył o służbie w siłach zbrojnych króla. Będąc synem znanego kowala, dostał się do straży królewskiej. Z biegiem lat awansował i swoim oddaniem zwrócił na siebie uwagę króla. Pamiętał, gdy w nieodległych czasach polował u boku króla na stado odyńców w lasach Grivwoodu, innym razem uratował zdrowie Rotgara Topornika, gdy on rzucił się na wygłodniałego niedźwiedzia. Ledwo co niedźwiedź opuścił gawrę, a natknął się na królewskich myśliwych, z królem na czele. Gdyby nie włócznia Harrada, król na pewno odniósłby poważne rany.
Po tamtym wydarzeniu Rotgar mianował Harrada kapitanem straży, od tego czasu stał już zawsze u jego boku oraz pilnował rodziny królewskiej. Król widział w nim po trosze syna, gdyż sam miał tylko córki.
Głośny huk wstrząsnął salą, Harrad oraz pozostali strażnicy przyjęli postawę bojową, utworzyli półokrąg i opuścili długie tarcze. Groty włóczni skierowali ku drzwiom, wiedzieli, że bronią przegranej sprawy, ale honor nakazywał im stać przy królu do ostatnich chwil.
– Za króla – szepnął Harrad, tak cicho, że tylko on sam mógł to usłyszeć.
Drzwi do sali tronowej opadły z hukiem, zanim jednak Harrad zobaczył twarz pierwszego wroga, usłyszał świst. Potężny topór oburęczny uderzył w strażnika, z którym był szczepiony za ramię. Szyk został zerwany, topór trafił strażnika prosto w hełm, tuż powyżej ochronnej pawęży. Siła ciosu zmiażdżyła ochronny hełm i zdruzgotała czaszkę. Skóra, krew i zmiażdżone kości zmieszały się razem ze stalą.
Kapitan straży odepchnął martwego kompana i błyskawicznie tak przesunął środek ciężkości uchwytu włóczni, aby z największą siłą uderzyć w przeciwnika.
Wprawdzie działo się to wszystko w ułamku sekundy, ale Harrad rozpoznał osobę, która zabiła jego towarzysza. Ta pokryta bliznami twarz, której nie bronił żaden hełm, mogła należeć tylko do jednej osoby. To był osławiony generał ciężkiej cesarskiej piechoty, pół człowiek, pół Rodgarianin, sam Turok-Tok.
Tuż za dowódcą do sali tronowej wlała się jak wściekła lawa forpoczta ciężkiej piechoty, zwanych również Pięściami Cesarza. Uzbrojeni po zęby wbiegli jak po swoje. Wiedzieli, że walka dobiega końca, a oni zwyciężyli. Widząc garstkę obrońców, ugięli tylko kolana i o okrągłe tarcze oparli swoje toporki jednoręczne, najbardziej poręczną broń w ciasnych korytarzach królewskiej twierdzy.
Turok-Tok był ubrany inaczej niż jego podkomendni, ciała piechura bronił głównie metalowy napierśnik, natomiast dowódca Pięści nosił skórzaną zbroję. Odsłonięte ramiona emanowały muskulaturą. Nie bał się zranień ani ferworu walki, czuł się w nim jak ryba w wodzie. Uważał, że ciężka zbroja może go ograniczać, a niewielu przeżyło starcie z nim.
Kątem oka zauważył lecącą w niego włócznię wyrzuconą przez strażnika, jego reakcja była błyskawiczna. Skręcił tułów tak, aby zmniejszyć kąt swojego ciała. Jednocześnie wyciągnął zza pazuchy krótki miecz i podbił w górę grot włóczni. Podniósł z podłogi kawałek drewna, część strzaskanych drzwi. Dwóch strażników kryło się za tarczami, a długie włócznie skierowane były ku niemu; ten, który rzucał, dobył miecza, ale nie zaatakował.
Dowódca Pięści usłyszał cichy głos zza pleców strażników królewskich, podniósł prawą rękę do góry i zacisnął pięść. Był to znak, że wszyscy mają czekać na jego sygnał. Wsłuchał się w głos starca, nie spuszczając wzroku ze strażników.
– Gdzie są moje dzieci? – przemówił król.
Harrad nie odpowiedział, czekał już, kiedy przystąpi do ostatniej szarży i zginie z rąk wroga, pragnął tylko zabrać w zaświaty jak najwięcej przeciwników.
Rotgar podniósł się z tronu i oparł na ramieniu kapitana straży.
– Rzućcie broń – nakazał własnym strażnikom.
Turok-Tok wyciągnął topór ze strzaskanej głowy strażnika, krew buchnęła wokół. Żołnierze ciężkiej malafarskiej piechoty odebrali broń reszcie królewskiej obstawy oraz zagonili mieszczan i służbę w róg komnaty. Jakiekolwiek próby stawiania oporu czy to fizycznego, czy słownego szybko zostały stłumione. W międzyczasie kolejne grupy Pięści Cesarza wchodziły zdyscyplinowanie do sali tronowej, tworząc szpaler dla następnych.
Król Rotgar zwany kiedyś Topornikiem wyprostował się, choć przyszło mu to z trudem, spojrzał z pogardą na Turok-Toka i splunął na ziemię.
– Nic ode mnie nie uzyskacie, cesarskie pachołki, zabijcie mnie i nie przeciągajcie tego, co nieuniknione. Nie boję się śmierci. – Głos króla na chwilę stał się donośny, w tle szumiała zimna zawierucha.
– Gdyby nie moja choroba, sam porachowałbym wasze kości moim toporem, psie syny.
– Nie tak szybko, królu – odezwała się zakapturzona postać, która weszła do sali tronowej w asyście dwóch wojowników. W ręku trzymała płócienny worek, z którego skapywała krew. A w drugiej ręce łańcuch, którym związała i prowadziła jak bydło cztery istoty.
Król zmrużył oczy i wytężył wzrok, wnet zrozumiał. Jego umysł zapłonął, ale ciało okazało się za słabe. Próbując ruszyć do ataku, potknął się. Gdyby nie Harrad, który go przytrzymał, niechybnie upadłby na podłogę.
Kapitan straży również domyślił się, dzieci króla zostały odnalezione, a ich kryjówka okazała się niewiele warta. Mężczyzna w kapturze odwinął płócienny wór i rzucił zakrwawiony przedmiot pod nogi króla. Dwóch strażników rzuciło się z gołymi pięściami w stronę Turok--Toka. Za moment leżeli martwi. Dowódca Pięści Cesarza skinął głową i kilka toporków rzuconych przez żołnierzy trafiło w cel.
Król przyklęknął i chwycił rzucony przedmiot. Rozpoznał go, to była głowa jego małżonki Ulmy. Przeraźliwy krzyk rozszedł się po komnacie. Rotgar przytulił głowę do swojego policzka, szlochał.
Harrad z wściekłością rzucił się na leżący w pobliżu miecz, jednak Turok-Tok był szybszy. Uderzył kapitana straży tępym drzewcem od topora w skroń. Ten padł nieprzytomny. Turok-Tok odepchnął Harrada mocnym kopnięciem i chwycił w brutalnym uścisku ramię króla. Posadził go na tronie, postanowił nie zabierać mu głowy małżonki.
– Dziękuję, Turok-Toku – rzekł mężczyzna, który zbliżył się do tronu, i kazał swoim ludziom ściągnąć zasłony z twarzy czwórce jeńców.
– Do usług, Cazorusie. – W głosie dowódcy Pięści dało się wyczuć delikatny sarkazm. Na cesarskim dworze od dawna huczało, że obaj za sobą nie przepadają. Wprawdzie służyli Cesarzowi, ale wiele razy mieli odrębne interesy. Po chwili wszystko stało się jasne, cztery córki króla Rotgara nie uciekły. Nadzieja okazała się płonna, król był całkowicie zdany na siepaczy Cesarza.
Cazorus podszedł do Turok-Toka, był tylko nieznacznie niższy od dowódcy piechoty, opuścił kaptur, wszystkim ukazała się jego ciemna i smukła twarz. Czerwone oczy kontrastowały z siwymi, długimi włosami.
Czarny, długi płaszcz był formą lekkiej skórzanej zbroi, charakterystycznym strojem Szponów Cienia, elitarnej formacji skrytobójców Cesarza. Pod płaszczem Cazorus skrywał cały arsenał śmiercionośnej broni.
Cesarz przewidział ruch króla Osgardu, stąd obecność Szponów podczas oblężenia.
Córki króla wtuliły się w siebie, Cazorus ruchem ręki kazał je wyprowadzić, król spojrzał na to i próbował zaprotestować, jednak silne ramię Turok-Toka mu to uniemożliwiło.
– Barbarzyńcy! – krzyknął szczupły mężczyzna, zapewne należący do służby.
– Przepędzić go, przepędzić ich wszystkich, ostawcie tylko króla! – krzyknął czarnoskóry Dungearczyk do żołnierzy piechoty i wskazał palcem na stłoczoną w jednym miejscu grupkę członków służby.
Nikt z sali nie zwrócił uwagi, że Turok-Tok kiwnął nieznacznie głową na znak zgody.
Cazorus nie był Cesarzem, żeby rzucać bezpośrednio rozkazy jego piechocie. Nie zamierzał jednak w tej chwili reagować. Dowódca Szponów był zbyt blisko Kiruth-Hora. Poczeka w ciszy na sprzyjającą okazję, aby podkopać to zaufanie – pomyślał w duchu.
Cazorus zbliżył się do króla, który trząsł się, nie wiedząc już, czy to ze strachu, czy z powodu panującego w komnacie przejmującego zimna.
– A oto warunki Cesarza, mości królu. – Jego słowa brzmiały prześmiewczo.
Rotgar nie zwracał na nie jednak uwagi, nie bał się śmierci, bał się tylko o córki.
– Wspaniałomyślny Cesarz Kiruth-Hor, nie uważając na twoje zniewagi, pozwoli ci żyć.
Starzec na tronie podniósł głowę i spojrzał Cazorusowi prosto w oczy.
Ich spojrzenia spotkały się, jednak po chwili król spuścił wzrok.
– Oddasz Cesarzowi pieczęć Bramy Umarłych.
Rotgar chciał zaprotestować, ale nie miał sił, poddał się już woli.
– To pierwszy warunek. Drugim jest, że uznasz władzę Cesarza. Będziesz żył i trzymał w ryzach swoich poddanych. Niech nie ważą się buntować. Sam rozumiesz co, a bardziej kto, będzie gwarancją dotrzymania umowy z twojej strony.
Po policzku króla spłynęła łza, wiedział, co to oznacza. Przez ułamek sekundy mignął mu przed oczami obraz jego córek; najstarsza Selma, dwie cudne młodsze bliźniaczki: Rana i Uva, oraz najmłodsza, ledwie trzyletnia Sava.
– Jeśli oszukasz albo choć w niewielkim stopniu nie wywiążesz się z umowy, twoje córki czeka bolesna śmierć.
Król chwycił Cazorusa za rękaw kurtki i próbował ścisnąć. Dungearczyk nie zareagował, pozwolił mu na to i mówił dalej.
– Być może, gdy będziesz posłuszny i zadowolisz Cesarza, ujrzysz swoje dzieci. Nasz generał Turok-Tok założy w twojej stolicy garnizon, aby dopilnować twojego posłuszeństwa.
Pół człowiek, pół Rodgarianin wezwał swojego kapitana Garu.
– Odprowadź króla do jego nowej komnaty, wezwij też jakieś sługi, niech zrobią tutaj porządek – rzekł Turok-Tok.
***
Kapitan Harrad otworzył oczy, ból przeszywający jego skronie był monstrualny. Nie wiedział, jak długo był nieprzytomny.
W ustach czuł posmak zaschniętej krwi, powoli wracała mu pamięć. Przypominał sobie ostatnie chwile w sali tronowej. Rozejrzał się wokół, musiał przebywać w lochach zamkowych, w celi dla ciężkich przestępców. Izba nie miała żadnego okna na zewnątrz, jedyne światło docierało przez niewielki otwór w grubych drewnianych drzwiach.
Wszędzie panowała wilgoć, zgniła słoma pomieszana ze starymi fekaliami uderzała w nozdrza – zapach był nie do wytrzymania.
Kapitan wstał, czuł się, jakby stratował go tabun dzikich koni. Ubrany był w płócienną bieliznę i grubą przeszywanicę, dzięki temu nie czuł aż tak mocno chłodu.
Zrobił krok ku drzwiom i zorientował się, że ktoś pozbawił go obuwia; kulejąc, zbliżył się i przyłożył twarz do otworu w drzwiach. Gdyby nie stalowe pręty, zmieściłaby się cała jego głowa, a tak przycisnął tylko obolałą twarz do zimnych prętów i zaczerpnął bardziej świeżego powietrza.
Niewielki otwór nie pozwolił się Harradowi rozejrzeć, w wąskim korytarzu tlił się tylko oliwny kaganek, dając małe światło. Kapitan straży wytężył słuch, ale jedynym dźwiękiem, jaki usłyszał, był skwierczący dźwięk pochodzący od ognia palącego się kaganka.
– Jest tam kto? – spytał na początku szeptem, a potem głośniej: – Jest tam kto? – Nie było żadnego odzewu.
Harrad starał się zinterpretować w umyśle układ lochów, nie był do końca pewny, w jakiej celi został uwięziony; więzienie było sporych rozmiarów.
Przypomniał sobie, jak całkiem niedawno odprowadzał do celi syna rzeźnika, posądzonego o morderstwo.
Wprawdzie do wrót Grotharu zbliżała się już wtedy armia Cesarza, ale nawet przez chwilę nie przyszła mu do głowy myśl, że za kilka tygodni obudzi się w wilgotnej, śmierdzącej celi.
Usiadł w kamiennym rogu celi i palcami ściągnął troszkę wilgoci ze ściany, nawilżając spuchnięte usta. Zamknął oczy i próbował zasnąć, mimo bólu zmrużył oczy, bardziej majaczył na jawie, niż śnił. Zatracił w tym poczucie czasu, gdy przyszło otrzeźwienie, obudził się, gdy usłyszał dźwięk przekręcanego zamka.
Drzwi otwarły się z przeciągliwym skrzypnięciem, do celi weszła smukła postać. Harrad przez panujące ciemności słabo widział, dopiero po chwili przyzwyczaił wzrok i ujrzał twarz, oświetloną przez światło kaganka. Choć wcześniej widział ją krótko, nigdy by jej nie zapomniał. To był ten sam Dungearczyk, który w sali tronowej przyprowadził na uwięzi córki króla, jedynie odcień skóry w poświacie łuczywa wydawał się bardziej hebanowy.
Harrad nie wstawał, był zbyt wyczerpany, a atak wydawał mu się totalną głupotą. Zresztą za plecami Dungearczyka były jeszcze co najmniej dwie osoby. Tymczasem mężczyzna rzucił w niego skórzanym przedmiotem. Złapał go, to był bukłak z wodą; otworzył zatyczkę i łapczywie zabrał się do picia. Miał zaschnięte gardło.
– Nie pij tak szybko, nie przyszedłem tutaj zaopatrywać cię w wodę – rzekł mężczyzna o jasnosiwych włosach. Następnie rzucił Harradowi kilka sucharów.
– Czego chcesz? Równie dobrze możesz mnie zabić. Nie zależy mi na życiu. – Harrad był zrezygnowany.
– Uwierz mi, to byłoby zbyt proste. Lubię zadawać śmierć, ale nie lubię jej zadawać dla samego zabijania. A ponadto jesteś mi do czegoś potrzebny.
– Do czego mogę być ci potrzebny, byłem tylko zwykłym kapitanem straży – parsknął Harrad.
Cazorus przykucnął, zza pazuchy wyciągnął soczyste jabłko i ugryzł.
– Jak już mówiłem, jesteś mi do czegoś potrzebny, a imię Selma mówi ci coś?
Kapitan straży zamarł, choć nie było tego widać. Milczał i nie był w stanie odpowiedzieć. Skąd? – zadawał sobie w duchu pytanie.
Dungearczyk rzucił Harradowi nadgryzione jabłko. Powstał i skierował się do wyjścia.
– Spotkamy się jeszcze, kapitanie.
Drzwi się zamknęły, a Harrad z wściekłości rzucił jabłkiem przed siebie. Z Selmą trzymali wszystko w tajemnicy, jeśli we dworze nikt się nie dowiedział, to jakim cudem jego sekret odkrył ten cesarski pachołek.
W duchu przypomniał sobie twarz swej ukochanej, jak łzy spływały jej po policzkach. Gdy pojawiła się w sali tronowej, ich ostatnie spojrzenie spowodowało, że ścisnęło mu serce. Zawsze wiedział, że ich związek od początku skazany był na niepowodzenie. Ona królewska księżniczka, on zwykły żołdak. W czasie, gdy został strażnikiem, Selma była jeszcze dzieckiem. Nie pamiętał, kiedy spojrzeli na siebie inaczej niż zwykli ludzie i kiedy Harrad dostrzegł w Selmie kobietę, a nie młodzieńczego podlotka. Później okazało się, że księżniczka już wcześniej się w nim podkochiwała. Wiele wysiłków kosztowało ich unikanie wścibskich oczu dworzan, królowej i króla.
Najbardziej zapamiętał chwile, kiedy uczył Selmę jazdy konnej, wspólne przejażdżki, gdy mogli pobyć sami. Wtedy poznał smak jej ust i dotyk aksamitnego ciała.
A teraz świat wywrócił się całkowicie do góry nogami.
***
Minęło kilka dni i nocy, nie umiał zliczyć ile; wtedy mężczyzna wrócił. Rzucił Harradowi ubranie, kapitan straży rozpoznał w nim własny strój strażnika.
Dungearczyk zbliżył się do jego twarzy, jego czerwone oczy świeciły w ciemności.
– Zostajesz przywrócony do królewskiej straży, masz mnie informować o wszystkich ruchach króla. Cesarz chce mieć pewność, że dwór będzie mu posłuszny.
– A co, jeśli odmówię? – Kapitan nie brzmiał przekonująco, w jego głosie można było wyczuć zrezygnowanie.
Chwilę trwała cisza, wreszcie Szpon Cienia się odezwał.
– Jeśli odmówisz? Hmmm, twoja Selma zginie i, uwierz mi, to nie będzie szybka śmierć… Ogarnij się, jak będziesz gotów, moi strażnicy doprowadzą cię do kwatery. Czekaj też na moje instrukcje.
Cazorus opuścił celę. Dwóch strażników stanęło przy otwartych drzwiach, czekając, aż Harrad założy na siebie ubranie.
więcej..