- promocja
Brama Zdrajców - ebook
Brama Zdrajców - ebook
Tylko 24 godziny, by nie dopuścić do przestępstwa stulecia.
Rozpoczyna się wyścig z czasem...
Tower of London – doskonale strzeżona londyńska twierdza... Jest stałym miejscem przechowywania najcenniejszych kosztowności na świecie. Raz w roku, gdy królowa uczestniczy w uroczystej inauguracji sesji Parlamentu, Metropolitalna Służba Policyjna przeprowadza utrzymywaną w ścisłej tajemnicy operację polegającą na przewiezieniu klejnotów koronnych przez Londyn. Za akcję odpowiadają starszy nadinspektor William Warwick oraz jego pierwszy zastępca, Ross Hogan. Miles Faulkner – przestępca, który osiągnął mistrzostwo w swoim fachu – postanowił dokonać najbardziej brawurowej kradzieży w historii. Szanse na powodzenie ma duże, tym bardziej że po przeciwnej stronie ktoś mu sprzyja. Chyba że William i Ross jeszcze raz zdołają pokrzyżować mu plany…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-909-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZWARTEK 22 PAŹDZIERNIKA 1996
Komendant Hawksby otworzył dolną szufladę biurka i wyjął z niej dwie kostki do gry, które tam przechowywał, mimo że nie był hazardzistą.
Nadinspektor William Warwick i inspektor Ross Hogan wciąż stali, gdy Jastrząb – niczym krupier w kasynie w Las Vegas – energicznie potrząsnął prawą ręką i rzucił kostki na blat.
– Piątka i dwójka – ogłosił William.
Jastrząb uniósł brwi i czekał na interpretację znaczenia tych cyfr.
– Piątka, sir, oznacza, że spod pałacu pojedziemy dłuższą trasą przez Victoria Embankment.
– A dwójka, inspektorze? – komendant zwrócił się do Rossa.
– Hasło „Brama Zdrajców”.
Jastrząb skinął głową i spojrzał na zegarek.
– Lepiej już ruszajcie – ponaglił. – Nie mogę pozwolić, żeby lord szambelan na was czekał. – Zgarnął kostki i schował je z powrotem do dolnej szuflady biurka, gdzie pozostaną do następnego roku.
Gdy podkomendni pospiesznie opuścili jego gabinet, podniósł słuchawkę i wybrał numer, którego nie było w żadnej książce telefonicznej. Osoba, do której dzwonił, zgłosiła się po pierwszym sygnale.
– Pięć i dwa – powiedział komendant.
– Pięć i dwa – powtórzył rozmówca po drugiej stronie linii i się rozłączył.
William i Ross szybkim krokiem pokonali korytarz, minęli windę i po dwubiegowych schodach zbiegli na parter. Nie zatrzymując się, dotarli do wyjścia z budynku i wtedy zobaczyli konstabla Danny’ego Ivesa siedzącego za kierownicą ciemnoszarego land rovera. Nie takim samochodem jeździli zazwyczaj, ale ten najbardziej pasował do okoliczności.
– Dzień dobry, sir – przywitał ich kierowca, gdy William usiadł na tylnej kanapie.
– Dzień dobry, Danny – odpowiedział Ross, który również zajął miejsce z tyłu.
Nadinspektor Warwick i konstabl Ives wstąpili do służby policyjnej dziesięć lat temu jako nowicjusze i wiecznemu konstablowi sporo czasu zajęło przyzwyczajenie się do tytułowania szefem wieloletniego kolegi, którego przedtem – tak jak wszyscy – nazywał Chórzystą. Jeszcze dłużej trwało, nim uznał go za swojego zwierzchnika.
Danny uruchomił silnik i wyruszył w drogę samochodem, z którym nie był obyty. Nie trzeba mu było podpowiadać, dokąd jadą. W końcu nie codziennie odwiedzali pałac Buckingham.
Zazwyczaj nie przekraczał dozwolonej prędkości, ponieważ nie chcieli ściągać na siebie uwagi, chociaż w drodze powrotnej do pałacu zdarzało się im w jednej z najbardziej ruchliwych stolic świata przekraczać sto kilometrów na godzinę.
Danny zatrzymał się przy Whitehall i spojrzał na postać najsłynniejszego admirała w historii floty brytyjskiej na kolumnie. Po zmianie świateł na zielone skręcił w lewo, przejechał pod Łukiem Admiralicji i powoli zdążał The Mall, mając już docelowe miejsce w zasięgu wzroku.
Na placu przy imponującym marmurowym pomniku królowej Wiktorii pojazdy rozjeżdżały się w prawo lub w lewo, oni natomiast pojechali na wprost. Przed bramą wjazdową do pałacu Danny się zatrzymał. Podszedł do nich irlandzki wartownik, a wtedy opuściła się z tyłu boczna szyba land rovera. Sprawdził legitymację służbową nadinspektora Warwicka i odznaczył jego nazwisko na liście gości, po czym odsunął się na bok, umożliwiając szefowi służby ochrony rodziny królewskiej wjazd na teren pałacu. Danny dostrzegł szarego opancerzonego jaguara w głębi dziedzińca i zaparkował obok niego. Nic się tu nie zmienia, pomyślał, widząc Phila Harrisa, szofera lorda szambelana, stojącego na baczność przy tylnych drzwiach auta w oczekiwaniu na szefa.
Danny wysiadł z land rovera i podszedł do kolegi.
– Cześć, Phil.
– Cześć, Danny – odpowiedział Harris.
Obaj się zaprzyjaźnili, mimo że widywali się tylko dwa razy w roku. Wielcy urzędnicy państwowi na królewskim dworze co pewien czas się zmieniali, a Harris trwał na swoim stanowisku od jedenastu lat i służył już trzeciemu lordowi szambelanowi. Danny miał na koncie podobny staż w policji.
– Wiesz, którą trasą pojedziemy? – zapytał dla pewności konstabl.
– Numer pięć – odpowiedział Phil.
– Hasło znasz?
– Numer dwa. Komendant Hawksby przekazał te informacje szefowi przed waszym wyjazdem z Yardu.
– Widzę jego lordowską mość – szepnął Danny, gdy główny zarządca domu królewskiego przemierzał dziedziniec krokiem weterana.
Harris otworzył tylne drzwi jaguara, a konstabl wrócił do land rovera. Lord szambelan, uprzejmy mężczyzna, który nigdy się nie wywyższał, pomachał ręką do Williama, nim wsiadł do samochodu.
Oba pojazdy wyjechały na The Mall nieoznakowaną boczną bramą i skierowały się na Trafalgar Square. Bez eskorty, bez sygnałów ostrzegawczych, bez niebieskich pulsujących świateł, by nie wzbudzać zainteresowania ciekawskich, jednak w drodze powrotnej z Tower trudno będzie go uniknąć.
Danny podążał za jaguarem w pewnej odległości, ale za nic nie wpuściłby żadnego pojazdu w dzielącą ich przestrzeń.
William wyjął telefon z podłokietnika i wybrał numer, pod który dzwonił tylko dwa razy w roku.
– Dowódca straży w Tower – usłyszał głos w słuchawce.
– Powinniśmy być u was mniej więcej za kwadrans – poinformował.
– Wszystko przygotowane, czeka do waszej dyspozycji – zameldował dowódca straży.
– Nie spodziewam się żadnych utrudnień – wyraził przekonanie William i schował aparat. Zadzwoniłby ponownie w nagłej sytuacji, ale taka w ciągu ostatnich pięciu lat nie zaistniała.
– Jak tam dzieciaki? – zapytał Ross, wyrywając go zamyślenia.
– Szybko rosną, o wiele za szybko – odrzekł William, gdy wjechali na Victoria Embankment. – Artemisia jest najlepsza w klasie i beczy za każdym razem, gdy spadnie na drugie miejsce.
– Zupełnie jak jej matka – zauważył Ross. – A Peter?
– Właśnie został przewodniczącym klasy i liczy, że w przyszłym roku stanie na czele samorządu szkolnego.
– Najwyraźniej nie brakuje mu twoich ambicji – stwierdził Ross z uśmiechem. – A moja najdroższa Jojo?
– Twoja córka zakochała się w księciu Harrym i już napisała list do pałacu Buckingham z zaproszeniem na herbatę.
– Wiem. – Ross westchnął. – Nawet poprosiła mnie o doręczenie.
Dręczyło go poczucie winy, że córka wciąż mieszka z Beth i Williamem. Warwickowie po śmierci jego żony uznali, że jako samotny ojciec nie zdoła pogodzić tak wymagającej pracy z opieką nad Jojo. Okazali się wspaniałymi rodzicami zastępczymi, a on nigdy otwarcie się nie przyznał, że bardzo tęskni za córką.
– Czas pomyśleć o obowiązkach – przypomniał William.
Ross wyrwany z zadumy starał się skupić na czekającym ich zadaniu. Przy Somerset House Danny musiał przejechać skrzyżowanie na czerwonym świetle, żeby się nie rozdzielić z jaguarem lorda szambelana. Nic bardziej nie ucieszyłoby Phila Harrisa od pokazania konstablowi, że potrafi go przechytrzyć.
Nie skręcili w lewo w kierunku centrum miasta – gdzie obszaru o powierzchni ponad dwóch kilometrów kwadratowych pilnowały inne służby nieświadome ich obecności – ale przejechali tunelem i zatrzymali się dopiero na następnych światłach, na Upper Thames Street, skąd zobaczyli Tower w całej okazałości.
Jaguar przejechał przez skrzyżowanie. Danny podążył za nim St Katharine’s Way w dół do Tamizy, po czym skręcił ostro w prawo i zatrzymał się przed Bramą Wschodnią twierdzy. Szlaban podniósł się automatycznie.
Dyżurny strażnik wyłonił się z budki wartowniczej i podszedł do samochodu lorda szambelana. Przywitał się z kierowcą i poprosił o hasło.
– Brama Zdrajców – podał je Harris.
Strażnik odwrócił się i skinął głową. Oba skrzydła ciężkiej drewnianej bramy, która zagradzała im drogę, powoli się otworzyły.
Ostatni etap trasy pokonali bez przeszkód, ponieważ Tower na cały dzień zamknięto dla zwiedzających. Towarzyszyło im zaledwie dwunastu strażników i osiem kruków. Danny około stu metrów jechał wzdłuż Tamizy, potem skręcił w prawo na wschodni most zwodzony, pierwotnie zbudowany dla koni. Następnie oba samochody przejechały pod łukiem Królowej Elżbiety, skierowały się na strome zbocze i dalej do skarbca królewskiego. Przed wejściem do budynku strażnik stał na baczność obok sir Harry’ego Stanleya, generała kawalera komandora Królewskiego Orderu Wiktoriańskiego, oraz naczelnika twierdzy i opiekuna królewskich klejnotów.
Phil Harris zatrzymał samochód, wysiadł i otworzył drzwi swemu szefowi. Lord szambelan i naczelnik, którzy również spotykali się tylko dwa razy w roku, wymienili uścisk dłoni. Po powitaniu i krótkiej pogawędce sir Stanley poprowadził gościa ścieżką w stronę skarbca.
– Cześć, Walterze. – Harris uśmiechnął się przyjaźnie, żeby zaraz potem dokuczyć dowódcy yeomenów. – I co, kolejny marny rok dla Gunnersów?
– Nawet mi o tym nie przypominaj – odrzekł Walter i wszedł za swoim szefem do środka, energicznie zamykając za sobą drzwi.
William wysiadł z land rovera i czekał. Często się zastanawiał, co się dzieje za tymi drzwiami strzeżonymi przez zastęp yeomenów – dwunastu strażników zwanych partyzantami – zawsze w pełnej gotowości na niespodziewaną sytuację, która nie wystąpiła od 1671 roku.
Drzwi do skarbca zostały zamknięte na klucz, Harris zaś wrócił do samochodu i wykonał rutynowy manewr. Zatoczył niewielkie półkole i ustawił go przodem do bramy. Danny zrobił to samo i zatrzymał się za nim. Obaj dla pewności sprawdzili gotowość do szybkiego odjazdu, gdy nadejdzie pora wyruszenia w drogę powrotną do pałacu. Zaraz potem dołączyło do nich pięciu członków specjalnej grupy eskortującej. W zasadzie towarzyszą oni tylko członkom rodziny królewskiej, premierowi i głowom państw, ale brytyjska korona państwowa i miecz państwowy, jako symbole władzy panującego monarchy, wymagają takiej samej ochrony. Dwa samochody oraz motocykle eskorty czekały na wyznaczonych pozycjach. Wtedy Harris wysiadł z pierwszego samochodu w kolumnie, otworzył bagażnik i stanął przy nim. Tymczasem William ani na chwilę nie spuszczał wzroku z budynku, czekał, aż otworzą się drzwi skarbca i wyjdzie z niego generał Stanley z najcenniejszymi skarbami w królestwie.
Do środka weszli trzej mężczyźni, a kilka minut później w drzwiach pojawiło się ich pięciu. Każdy z dwóch strażników skarbca niósł czarny skórzany futerał ze złotym monogramem EIIR na wieku. W jednym z nich, kształtem przypominającym altówkowy, znajdował się miecz państwowy, w drugim brytyjska korona państwowa, którą w 1953 roku podczas ceremonii koronacyjnej arcybiskup Canterbury włożył na głowę królowej Elżbiecie II. Nazajutrz przed południem, o 11.30, Jej Królewska Mość wystąpi w niej na uroczystej sesji inauguracyjnej nowego parlamentu, podczas której wygłosi mowę tronową w Izbie Lordów.
Jako ostatni skarbiec opuścił lord szambelan. Sprawdził, czy oba futerały zostały bezpieczne umieszczone w bagażniku jaguara, i zajął swoje miejsce na tylnej kanapie. Skinął głową na znak, że czas rozpocząć drugi etap operacji.
Dowódca yeomenów stanął na baczność i zasalutował, gdy kolumna pod eskortą wyruszyła w drogę. Obaj z naczelnikiem twierdzy opuścili swoje stanowiska, dopiero gdy zniknęła im z oczu.
Taksówka zmierzająca do hotelu Savoy jechała niewłaściwą stroną jezdni. Miles Faulkner dopiero po pewnym czasie się zorientował, że znajdują się na ulicy, jedynej w Londynie – po której można się poruszać prawą stroną bez obawy o mandat.
Minęło prawie pięć lat, odkąd wyjechał z Londynu. Przedtem był tu głośną i kontrowersyjną postacią, sam siebie bowiem uważał za światowego biznesmena, natomiast służby policyjne miały go za kombinatora znanego z konfliktów z prawem, który z woli Jej Królewskiej Mości trafił do więzienia za oszustwo. Po czterech latach wyszedł na wolność, opuścił Anglię, kupił w Nowym Jorku luksusowy apartament i zamieszkał tam przekonany, że znajduje się na tyle daleko od wścibskich oczu starszego nadinspektora Williama Warwicka, że może powrócić do swoich szemranych importowo-eksportowych interesów, z których czerpał krociowe zyski, bez wpisu do ewidencji podmiotów gospodarczych i z pominięciem obowiązku podatkowego. Niewiele czasu minęło, gdy zatęsknił za domem i zapragnął wrócić na Wyspy. Bez rozgłosu – taką w każdym razie miał nadzieję. Przeliczył się jednak, albowiem niejaki James Buchanan, agent FBI, bacznie go obserwował, na wypadek gdyby kiedyś przyszło mu złożyć raport z poczynań Faulknera Warwickowi, którego nie tylko podziwiał, ale też miał wobec niego – w swoim mniemaniu – dług wdzięczności za wszystkie dobre rady. Poznali się na wakacjach, w czasie gdy James jeszcze studiował. Teraz pracował w Waszyngtonie i w dalszym ciągu z podziwem obserwował, jak jego mentor wspina się po szczeblach kariery zawodowej, zastanawiając się czasem, czy nadinspektor jeszcze go pamięta.
Miles wysiadł z taksówki, przystanął na chodniku i dopiero po chwili wszedł do hotelu. Przez lata wygnania, na które sam się skazał, nie było dnia, żeby nie myślał o lunchu w Savoyu. Nie zapomniał też więziennej diety składającej się z zimnej, grudkowatej owsianki, przypalonej grzanki i jajka na twardo. Więzienny kucharz nie miał pojęcia o ulubionych przysmakach Milesa: ani o włoskiej kapuście, ani o deserze z brzoskwiniami i sosem malinowym, które serwowano w Savoyu.
Portier mu się ukłonił i otworzył drzwi. Miles wszedł do środka i skierował się prosto do sali z grillem.
– Dzień dobry, panie Faulkner – przywitał go główny kelner, jakby ich stały gość wcale nie wyjeżdżał. – Ten sam stolik co zawsze?
Miles skinął głową. Mario poprowadził go przez zatłoczoną salę do stołu w zacisznej wnęce, gdzie można było swobodnie rozmawiać z dala od niepowołanych uszu. Usiadł na swoim zwykłym miejscu i rozejrzał się po sali restauracyjnej, która się nie zmieniła od jego ostatniej kolacji. Wśród licznych gości rozpoznał kilka powszechnie znanych osób. Redaktora naczelnego „Daily Mail” jedzącego lunch w towarzystwie członka Rady Ministrów, którego nazwiska nie potrafił sobie przypomnieć, aktora w sąsiedniej wnęce, którego nigdy nie zapomni, ponieważ w więzieniu obejrzał wszystkie odcinki serialu „Poirot” z jego udziałem, niektóre nawet kilkakrotnie, żeby wypełnić ciągnące się w nieskończoność godziny.
Przeniósł się myślami do swego gościa, który zawsze się spóźniał, choć trudno się temu dziwić, skoro pobiera honorarium godzinowe. Zawsze zamawiał stek z polędwicy i butelkę wina rocznikowego znajdującego się na samym dole karty.
Przez lata przymusowej emigracji Milesa pan Booth Watson był jedyną osobą w kraju, z którą Faulkner utrzymywał kontakt. Raz w tygodniu konsultował się ze swoim prawnikiem, przekazywał mu informacje o licznych transakcjach albo zlecał złożenie oferty kupna obrazu lub rzeźby, które chciał dodać do swojej kolekcji. Sędzia i ława przysięgłych mogli go posyłać za kratki, ale gdy za nimi przebywał, wartość jego nieruchomości i akcji wciąż rosła.
Po apelacji w Sądzie Najwyższym, uznanej dzięki Boothowi Watsonowi, pięcioletni wyrok więzienia skrócono Faulknerowi o rok. Po paru tygodniach został przeniesiony do otwartego zakładu karnego w Ford, w którym – w porównaniu z Wormwood Scrubs – czuł się jak na obozie letnim.
Wkrótce przyznano mu tam jednoosobowy pokój – w otwartym więzieniu nie ma cel – a miesiąc później zwolniono z obowiązków sprzątacza i przeniesiono na stanowisko więziennego bibliotekarza. Kosztowało go to trzysta funtów. Za sto przekonał poprzednika do zmiany zajęcia i za kolejne dwieście zjednał sobie strażnika więziennego odpowiedzialnego za przydział pracy. Zapłaciłby mu nawet trzy tysiące, ale tamten złożył zbyt niską ofertę otwarcia. Obie transakcje zostały opłacone gotówką, której posiadanie jest w więzieniu niedozwolone, choć wciąż stanowi jedyną akceptowaną formę rozliczeń.
Bibliotekę odwiedzali tylko nieliczni więźniowie i prawie wszyscy, którzy do niej zaglądali, udawali się prosto do działu kryminalistyki w poszukiwaniu mocno sfatygowanej książki w miękkiej oprawie. Na tomach epopei _Wojna i pokój_, odsiadujących na półce wyrok dożywocia, przez ostatnie dwadzieścia lat gromadził się kurz.
Miles pożytecznie wykorzystywał niekończące się sześćdziesięciominutowe godziny. Zaczynał dzień od lektury „Financial Timesa”, który przynosił mu strażnik więzienny wraz z poranną kawą. Po lunchu w stołówce wracał do biblioteki i oddawał się lekturze. W więzieniu przeczytał wszystko, od Daphne du Maurier po Thomasa Hardy’ego, a po wyjściu na wolność mógłby z powodzeniem skończyć filologię angielską na Uniwersytecie Oksfordzkim, na który trzydzieści lat wcześniej go nie przyjęto.
Od czasu do czasu przychodził do niego naczelnik na pogawędkę, podczas której wymieniali poglądy przy kawie i kruchych ciasteczkach – to znaczy Miles przy kawie, a naczelnik przy ciasteczkach. Szybko stało się jasne, że Faulkner jest lepiej od niego poinformowany o tym, co się dzieje w więzieniu, tak więc w przerwach na kawę wymieniał wiadomości z pierwszej ręki na kolejne opakowania ciastek.
Przez te kilka lat przymusowego pobytu w Nowym Jorku ani na chwilę nie opuszczała go myśl o bezpiecznym powrocie do Londynu i zemście najpierw na Warwicku, potem na Hoganie, a na końcu na komendancie.2
William i Ross z tylnej kanapy land rovera w napięciu obserwowali przez boczne szyby przemykające im przed oczami znajome miejskie obiekty. Obaj zdawali sobie sprawę, że tylko w drodze powrotnej do pałacu może się wydarzyć coś, czego nie przewidziano w planie operacji, choć przejazd trwa niespełna piętnaście minut. Gdyby się tak stało, zostaliby zapamiętani jako ci, którzy okryli się niesławą w ciągu tego kwadransa. W dworskim tempie przetoczyli się przez środkowy most zwodzony w asyście pięciu motocyklistów specjalnej grupy eskortującej Met, ale gdy za Bramą Wschodnią znów wjechali na St Katharine’s Way, nie musieli zważać na ograniczenia prędkości. Na każdym skrzyżowaniu z czerwonym światłem na trasie ich przejazdu ruchem ulicznym kierowali dwaj funkcjonariusze z eskorty, zapewniając kolumnie płynny przejazd. William przez przednią szybę podziwiał doskonałą synchronizację wyszkolonych kolegów. Jeden motocyklista jadący z przodu mknął do najbliższego skrzyżowania, gdzie gwizdkiem sygnalizował zakaz ruchu, drugi z tej pary mijał go i jechał do następnego skrzyżowania, gdzie robił to samo. W tym czasie dwaj motocykliści podążający za kolumną przemieszczali się do przodu, przed samochód lorda szambelana. Gdy pierwsza para z eskorty wykonała swoje zadanie, obaj motocykliści zajmowali pozycje za land roverem, tymczasem jadący z przodu przyspieszali i zdążali w taki sam sposób do następnego i kolejnego skrzyżowania. Stosując model sztafetowy, grupa eskortująca umożliwiała kolumnie utrzymanie prędkości na poziomie sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, gdy tymczasem w pozostałej części Londynu średnia prędkość w ruchu ulicznym wynosiła około trzynastu, a przy odrobinie szczęścia niespełna piętnastu.
William i Ross rozglądali się we wszystkie strony, gdy samochody jechały przez most Blackfriars, a potem wzdłuż nabrzeża z prędkością chwilami nawet ponad stu kilometrów na godzinę. Minęli od tyłu hotel Savoy w beztroskiej nieświadomości, że Miles Faulkner i radca królewski Booth Watson spotkali się w hotelowej restauracji i w sali z grillem właśnie wybierają potrawy na lunch, a w karcie dań nie przewidziano pospolitej zapiekanki.
Miles odłożył kartę, gdy zauważył swojego prawnika kaczym chodem zbliżającego się do niego. Wydawało się, że pogłębiły mu się zmarszczki na czole i że zdecydowanie wolniej się porusza. Booth Watson miał na sobie dobrze skrojony dwurzędowy garnitur, którym próbował zatuszować obfite kształty, bladoniebieską koszulę i pognieciony krawat Middle Temple – zrzeszenia zawodowego brytyjskich adwokatów. Jak zwykle niósł teczkę Gladstone, która była chyba na trwałe przymocowana do jego dłoni.
– Miło znowu cię widzieć, Milesie – powiedział. Pochylił się i uścisnął dłoń złotodajnemu klientowi, po czym ciężko opadł na krzesło naprzeciwko niego. Teczkę Gladstone postawił na podłodze obok siebie.
W oczekiwaniu na kelnera wymienili kilka gładkich zdań, których banalnej treści żaden nie traktował poważnie. Miles niespiesznie przeglądał oprawione w skórę bogate menu, wciąż niezdecydowany, od czego zacząć. Booth Watson natomiast bez namysłu wybrał oba dania i wino, które uważał za ich odpowiednie dopełnienie, nim Faulkner zdążył dojść do końca drugiej strony.
– Poproszę stek z polędwicy, krwisty – zamówił prawnik i oddał kartę kelnerowi.
– A dla pana? – zwrócił się kelner do Milesa.
– Wędzony łosoś. – Kolejne danie, którego próżno się spodziewać w więziennej stołówce w Woormwood Scrubs. – Opowiedz mi, co robili Hawksby, Warwick i Hogan podczas mojej nieobecności – poprosił Watsona, gdy kelner się oddalił.
– Komendant Hawksby wciąż dowodzi wydziałem ochrony członków rodziny królewskiej. Nadinspektor Warwick jest jego zastępcą.
– A Hogan? – zapytał Faulkner lekceważącym tonem, którego nie starał się ukryć.
– Inspektor Hogan nie jest już agentem ochrony osobistej księżnej Diany, ponieważ zwierzchnicy uznali, że trochę za bardzo się do siebie zbliżyli, i został przeniesiony z powrotem do Yardu.
– Czym wobec tego oni wszyscy się zajmują?
– Na przykład dzisiaj wiozą lorda szambelana z pałacu Buckingham do Tower po klejnoty koronne potrzebne na jutrzejszą uroczystą sesję inauguracyjną nowego parlamentu – odrzekł Watson. – Warwick i Hogan wchodzą w skład ekipy zabezpieczającej i jutro będą nadzorować przewóz klejnotów z powrotem do Tower. Obowiązek ten wypełniają raz w roku.
– Najwyraźniej jesteś bardzo dobrze poinformowany – zauważył Miles. – Domyślam się, że Lamont w dalszym ciągu dla ciebie pracuje.
– Emerytowany nadinspektor jest członkiem mojego zespołu i mogę cię zapewnić, że podobnie jak ty żywi do Warwicka i Hogana wątpliwą sympatię, więc będzie mnie nadal informował o ich poczynaniach.
– Możesz mu powiedzieć, żeby zdwoił wysiłki, bo w ich sprawie nic się nie zmieniło. Upokorzenie jednego i drugiego jest dla mnie bezwzględnie najważniejsze, a dodatkową satysfakcję sprawiłoby mi pogrążenie Hawksby’ego.
– Nie sądzisz, Milesie, że teraz, kiedy wróciłeś do Londynu, rozsądniej byłoby zostawić te porachunki za sobą i nie dawać powodów do rozgłosu?
– O tym nie ma mowy. O niczym innym nie myślałem, odkąd Warwick zabrał głos w sądzie. Już nie pamiętasz, że to on przyczynił się do mojej odsiadki? O nie! Nie spocznę, dopóki mu nie odpłacę pięknym za nadobne. Będzie miał okazję przekonać się na własnej skórze, jak to jest być pozbawionym wolności. Nie obchodzi mnie, jakim kosztem. On i ci, którzy byli za to odpowiedzialni, muszą dostać za swoje.
– Ale pomyślałem…
– W takim razie możesz pomyśleć jeszcze raz, BW, bo ja nie mogę się doczekać dnia, w którym lord szambelan odprowadzi ich obu do Tower i tam zostawi.
Booth Watson wpatrywał się w kopertę z wypłatą i kolejny raz zastanawiał, czy może jeszcze spróbować odwieść swego klienta od jego zamiarów. Po chwili przypomniał sobie wyraz jego twarzy w porcie i zrozumiał, że Faulkner dopnie swego. Żaden argument Bootha Watsona niczego nie zmieni. Zrezygnował i z przyjemnością sączył wyjątkowo szlachetne bordeaux, jakim od pewnego czasu nie miał okazji się delektować.
– Są jeszcze jakieś problemy, które powinienem wziąć pod uwagę? – zapytał Miles, gdy pojawił się kelner z daniami głównymi.
Zawsze niezawodny wspólnik w podejrzanych interesach pochylił się, wyjął z teczki egzemplarz „New York Timesa” z poprzedniego dnia, podał go Milesowi i czekał na wybuch wulkanu.
– Daruj sobie te gierki i od razu powiedz, czego mam tu szukać.
– Strona czterdziesta trzecia – podpowiedział Watson zajęty stekiem.
Miles przerzucał strony i zatrzymał się dopiero na czterdziestej trzeciej. Przyglądał się przez jakiś czas.
– Ani trochę nie jestem mądrzejszy.
– W dziale nieruchomości znajdziesz ogłoszenie o sprzedaży luksusowego mieszkania na Wschodniej Sześćdziesiątej Pierwszej Ulicy.
– Doskonale wiem, że mój apartament na Manhattanie został wystawiony na sprzedaż – wyjaśnił Miles. – Pewnie nie słyszałeś, że niedawno kupiłem większy na najwyższym piętrze w tym samym budynku, ten na dziewiątym nie jest mi już potrzebny. Jeśli nie zamierzasz go kupić, to przestań marnować mój czas. – Odrzucił gazetę na bok i wycisnął połowę cytryny na wędzonego łososia.
– Radzę ci dokładniej przyjrzeć się ogłoszeniu – odrzekł Booth Watson przekonany, że absolutnie nie marnuje czasu swojego klienta.
Faulkner niechętnie sięgnął po dziennik i z uwagą przeczytał opis luksusowego apartamentu na Manhattanie z pięcioma sypialniami i widokiem na Central Park. Cena ofertowa wynosiła siedem milionów dolarów. Długo przyglądał się fotografii, aż końcu lawa wytrysnęła z wulkanu.
– Kto, do cholery, na to pozwolił? – krzyknął na tyle głośno, że jeden z gości przy sąsiednim stoliku się obejrzał.
– Nie jestem twoim agentem nieruchomości – powiedział spokojnie Watson – tylko skromnym doradcą, który robi wszystko, co w jego mocy, żeby chronić ci tyłek.
– Zrób coś, żeby natychmiast usunęli to zdjęcie – polecił Miles równie głośno.
– Już to zrobiłem. – Watson uśmiechnął się z zadowoleniem. – Zgłosiłem również zastrzeżenie, żeby w przyszłości to zdjęcie nie pojawiało się w żadnych materiałach sprzedażowych.
Miles wciąż nie odrywał wzroku od fotografii obrazu Rubensa _Zdjęcie z krzyża_, który wisi na ścianie w jego salonie, a teraz mogą się nim zachwycać miliony czytelników codziennej gazety.
– Z pewnością nie muszę ci przypominać, Milesie, że świat sztuki żyje w błędnym przekonaniu, że to arcydzieło obecnie zdobi ścianę muzeum Fitzmolean, a nie twojego nowojorskiego mieszkania – zauważył Booth Watson.
– Gdyby ktoś pytał – mruknął Miles, pochylając się nad stołem – daj jasno do zrozumienia, że mój jest kopią.
– Ale gdyby potencjalny kupiec przypadkiem natknął się na to ogłoszenie i postanowił sprawdzić… – zaczął Watson, po czym zawiesił głos, ponieważ pojawił się kelner z winem i dopełniał mu kieliszek. Poczekał, aż przejdzie do innego stolika. – Chyba nie zapomniałeś, że oryginał podarowałeś muzeum w zamian za łagodniejszy wyrok, więc gdyby się o tym dowiedziała prokuratura koronna…
– W żadnym razie nie wolno do tego dopuścić – burknął ze złością Miles, który nawet nie tknął wina.
– Szkopuł w tym – ciągnął Watson – że dyrektor Fitzmolean niedawno poinformował, że przechodzi na emeryturę, a z zaufanego źródła dowiedziałem się, że faworytką na jego miejsce jest pani Beth Warwick.
– Na to również nie można pozwolić, bo jeżeli zacznie podejrzewać, że jej Chrystus nie jest Zbawicielem, pierwszą osobą, do której się z tym zwróci, będzie jej mąż – zauważył Faulkner. – Czy moglibyśmy temu zapobiec? – zapytał szeptem po chwili.
– Twoja była żona w dalszym ciągu jest członkiem zarządu w muzeum i będzie miała wpływ na ostateczną decyzję. Może dałoby się ją przekonać…
– Za grosz tej kobiecie nie ufam – przerwał prawnikowi Miles. – Weź też pod uwagę, że jest bliską przyjaciółką pani Warwick i tylko czeka na okazję, żeby mnie oszukać.
– Owszem, ale dobrze wiesz, że Christinie akurat teraz brakuje pieniędzy, więc kto wie…
– Tyle że to ja się do tego przyczyniłem – zwrócił uwagę Miles. – Czyżbyś zapomniał?
– Tym bardziej miałbyś powód, żeby ją trochę podratować – podsunął Booth Watson, marszcząc czoło.
– Być może – podchwycił Miles. Zjadł kawałek łososia, a Booth opróżnił drugi kieliszek wina. – Najpierw dowiedz się, czy widziała ogłoszenie w „New York Timesie”. Mało prawdopodobne, ale jeśli tak, to możesz być pewien, że wyśle pani Warwick ksero z wiadomością, żeby zajrzała na odpowiednią stronę.
– Musiałbym mieć pretekst, żeby się z nią spotkać, nie wzbudzając podejrzeń.
– Gdy już będziesz pewien, że nie widziała tego artykułu, możesz jej napomknąć, że nie chcę, aby żona nadinspektora Warwicka objęła stanowisko dyrektora Fitzmolean, i obiecać, że sowicie ją wynagrodzę, jeżeli do tego nie dojdzie. Christina z łatwością weźmie to za dobrą monetę.
Booth Watson napoczął befsztyk i aż się uśmiechnął, widząc wypływającą z niego krwistą strużkę.
Danny minął Savoy i zwolnił, dopiero gdy grupa eskortująca skręciła w prawo w Northumberland Avenue. W zasięgu wzroku nie było żadnego innego pojazdu. Przy odgłosach sygnałów ostrzegawczych i gwizdków policyjnych bez przeszkód przejechali przez Trafalgar Square do The Mall i skierowali się w stronę pałacu Buckingham.
Zaciekawieni turyści pospiesznie robili zdjęcia, próbowali wypatrzyć, czy z tyłu samochodu z przyciemnionymi szybami jedzie członek rodziny królewskiej.
Samochody dotarły do okazałej bramy wjazdowej do pałacu, przy której nikt ich nie zatrzymał, nie zapytał, kto jedzie. Wartownik zaprezentował broń, gdy wjechali na dziedziniec, po czym przeszedł sklepionym przejściem i zniknął w budynku, gdzie dwaj młodsi podoficerowie z Gwardii Irlandzkiej w postawie zasadniczej czekali na przejęcie „fantów” – tak w mesie oficerskiej nazywano regalia.
Phil Harris zaparkował i pierwszy wyskoczył z jaguara. Otworzył tylne drzwi lordowi szambelanowi i zaraz potem bagażnik. Odsunął się na bok, ustępując miejsca dwóm gwardzistom, którzy przejęli obowiązki. Jeden z nich wyjął futerał z mieczem państwowym, drugi – bardzo ostrożnie – jakby brał na ręce własne pierworodne dziecko – wziął futerał z brytyjską koroną państwową.
William obserwował trzech mężczyzn, którzy odwróceni do niego plecami odmaszerowali. Lord szambelan zjawi się jutro o pierwszej po południu, kiedy będą go eskortować wraz z regaliami, które wrócą do skarbca po nocy przebywania poza nim.
– Jedziemy! – ponaglił William, gdy dwaj młodsi rangą gwardziści zniknęli w pałacu.
Danny powoli wyjechał z dziedzińca, skierował się do bramy pałacu i dalej do Scotland Yardu.
– Nie mogę pojąć – odezwał się Ross, gdy skręcili w Petty France – dlaczego jest tyle zachodu z dostarczaniem korony do pałacu Buckingham. Przecież mogliśmy ją zawieźć bezpośrednio do Izby Lordów.
– Przychodzą mi na myśl dwa powody – odrzekł William. – Po pierwsze, nie powierzyłbym klejnotów koronnych lordom na noc, ponieważ mógłby się wśród nich znaleźć pułkownik Blood. Po drugie, nie zapominaj, że miecz państwowy i brytyjska korona państwowa mają własny powóz, który jedzie przed Jej Królewską Mością za każdym razem, gdy monarchini udaje się z pałacu Buckingham do Izby Lordów przed wygłoszeniem mowy tronowej.
Ross skinął głową.
– Nie mogłem spać ostatniej nocy.
– Dlaczego? – William spojrzał na przyjaciela.
– Za każdym razem mam wrażenie, że coś pójdzie nie tak podczas przewozu klejnotów, i nie oszukujmy się, ten jeden raz wystarczy!
– Mało prawdopodobne. Są dobrze chronione i tylko my znamy szczegóły tej operacji. W każdym razie ludziom nawet nie przychodzi do głowy, że klejnoty koronne mogłyby zniknąć z Tower na kilka dni. Dlaczego miałoby się coś takiego przydarzyć?
Ross milczał. Zastanawiał się, co by było gdyby…
Danny zatrzymał się przed Scotland Yardem. Pierwszy wysiadł z samochodu William. Szybkim krokiem wszedł do budynku, wbiegł po dwa stopnie na drugie piętro i zapukał do gabinetu Jastrzębia.
– Wejść! – dobiegł zza drzwi gromki głos.
William od razu zameldował komendantowi, że coroczna operacja po raz kolejny przebiegła bez zakłóceń.
– Odetchnę z ulgą dopiero wtedy, gdy naczelnik zadzwoni do mnie i potwierdzi, że brytyjska korona państwowa i miecz państwowy wróciły do skarbca i są tam bezpieczne przez kolejny rok – stwierdził Jastrząb.
Czyli nie tylko Rossa dręczą takie myśli, skonstatował William. Sam czasem zapominał, że gdyby w ciągu tych krytycznych piętnastu minut zaistniały niepożądane okoliczności, nie byłby jedyną osobą, która musiałaby złożyć rezygnację ze służby.
– Wracam teraz do codziennych spraw – oznajmił.
– Zanim wyjdziesz, starszy nadinspektorze, musimy jeszcze zamienić kilka słów. Dziś rano zadzwonił komisarz i potwierdził twój awans. Gratuluję, Williamie. Bez dwóch zdań na niego zasłużyłeś.
William, któremu nadspodziewanie zabrakło słów, dopiero po chwili odzyskał mowę.
– Dziękuję, sir.
– Proponuję, starszy nadinspektorze, żebyś dla odmiany dzisiaj nie myślał o codziennej pracy, tylko poszedł do domu i spędził trochę czasu z Beth i dziećmi. Ale wróć na czas do pałacu po koronę i miecz, które trzeba odwieźć do Tower. Bo jeśli jutro o tej porze nie wrócą bezpiecznie na miejsce, to twierdza może się stać twoim stałym miejscem zamieszkania.
– Co się stało, Jaskiniowcu, że tak wcześnie wróciłeś? – zapytała Beth, gdy William wszedł do kuchni. – Wyrzucili cię z pracy?
– Przeciwnie, awansowali – uśmiechnął się.
Na tę nowinę wyraz twarzy Beth się zmienił, a on poczuł się zaskoczony jej reakcją.
– No nie!
– No nie? – zdziwił się.
– Dyrektor Fitzmolean złożył rezygnację. Przed chwilą dzwonił i wyraził nadzieję, że będę się ubiegała o to stanowisko.
– Wspaniała wiadomość – ucieszył się William, biorąc żonę w ramiona. Odkąd odeszła ze stanowiska zastępcy dyrektora, ani razu nie poruszył tego tematu, ale przez cały czas miał nadzieję, że Beth wróci do muzeum jako dyrektor.
– Jeszcze nie dostałam tej pracy, starszy nadinspektorze.
– Zarząd drugi raz nie popełni tego samego błędu – odrzekł z przekonaniem William.
– Szczerze mówiąc, sama nie wiem, czy naprawdę chcę tam wrócić – powiedziała Beth.
– Chyba żartujesz?!
– Nie zapominaj, że teraz jako marszand zarabiam prawie dwa razy więcej, niż wynosiłaby moja pensja dyrektora Fitzmolean.
– W takim razie dobrze, że awansowałem na starszego nadinspektora.
– Jest jeszcze problem z Christiną – kontynuowała Beth. – Po rozwodzie z Faulknerem na swoje potrzeby ma do dyspozycji pięćdziesiąt procent zysku naszej firmy.
– Niech ci sprawy tej kobiety nie spędzają snu z oczu – powiedział William lekko wzburzony. – Gdybyś ty się znalazła w podobnej sytuacji, robiłaby tylko to, co leży w jej najlepszym interesie.
– Mam wrażenie, starszy nadinspektorze, że o czymś zapomniałeś. Kiedy mnie wyrzucono z Fitzmolean, Christina była jedyną osobą, która zdecydowała się wesprzeć moją raczkującą firmę – zwróciła mu uwagę Beth.
– I bardzo dużo na tym skorzystała! – przypomniał jej William.
– Nie więcej, niż się jej należało – ostro odcięła się Beth. – Dlatego uważam ją nie tylko za partnerkę w interesach, ale też za bliską przyjaciółkę.
– Jest nią wtedy, kiedy czegoś od ciebie potrzebuje. A skoro z niej taka bliska przyjaciółka – ciągnął William – to pewnie będzie zachwycona, gdy się dowie, że masz szansę zostać kolejnym dyrektorem Fitzmolean. Zasiada w zarządzie, więc będzie mogła oddać na ciebie swój głos. Tak czy inaczej Christina od dawna doskonale wie, że chcesz mieć tę pracę, więc nie będzie zaskoczona. I jeszcze raz powtarzam, że z radością zepchnie cię z drogi, jeżeli będzie widziała w tym własny interes.
– Ale… – zaczęła Beth.
W tej samej chwili gwałtownie otworzyły się drzwi do kuchni. Wpadło do niej troje zgłodniałych dzieci, które zasiadły przy stole i czekały na pożywienie jak pisklęta z otwartymi dzióbkami w gnieździe.
– Nie uwierzycie, do czego ja i Peter zostaliśmy wybrani! – zawołała Artemisia, sprowadzając rodziców na ziemię.
– Peter i ja – poprawiła ją Beth.
– …zostaliśmy wybrani przez dyrektora do reprezentowania szkoły w ogólnokrajowym konkursie na esej, a…
– …zwycięzca – wtrącił się Peter – pojedzie do Disneylandu w Paryżu i przenocuje na hotelu.
– W hotelu – skorygowała Beth.
– I wypije herbatę z Kaczorem Donaldem i Myszką Miki – uzupełniła Artemisia.
– Na jaki temat zamierzacie napisać ten esej? – zainteresował się William.
– Jeszcze nie zdecydowaliśmy – odparła córka.
– Mieliśmy nadzieję, tato, że ty wpadniesz na jakiś pomysł – wyznał Peter. – Masz doświadczenie w łapaniu przestępców…
– Nic z tego – stanowczo odmówił William. – Przecież nie ja zostałem wybrany do reprezentowania szkoły. To musi być wasza i tylko wasza samodzielna praca, bo w przeciwnym razie mnie będzie się należała nagroda.
– Wobec tego zapytamy wujka Rossa – szepnęła Artemisia do brata. – Kiedyś podsłuchałam, jak tata powiedział mamie, że nie ma takiej zasady, której wujek by nie złamał.
Następnego ranka, gdy dzieci były już spakowane do szkoły, Beth zaczęła przeglądać korespondencję. Rachunki, ulotki reklamowe i list, który wymagał powtórnego przeczytania.
– Co robisz w najbliższy weekend? – zapytała.
William odłożył gazetę i chwilę się zastanowił.
– Mam dyżur. Jeden z moich czterech. Ross zabiera dzieci do Legolandu, to ich nowe szaleństwo – dodał, smarując masłem drugą grzankę. – A ty?
– Zamierzałam się wybrać do Fitzmolean i zobaczyć, jak bardzo się zmieniło od mojego odejścia. Ale teraz myślę, że pojadę do Buckingham odwiedzić starszą panią, której jeszcze osobiście nie poznałam.
– Intrygujący plan – ocenił William. – Na razie jedyną wskazówką jest list, który tak ściskasz.
– Od pani Eileen Lomax, wdowy po Gordonie Lomaxie, marszandzie z West Endu, który zmarł w zeszłym miesiącu – wyjaśniła Beth. – Wysłałam jej kartkę z kondolencjami i mi odpisała. Podziękowała i zapytała, czy mogłabym się z nią spotkać, ponieważ chce zasięgnąć mojej rady w prywatnej sprawie.
– Potrzebuję więcej wskazówek – powiedział William, gdy Beth wyjęła dwa jajka z rondelka z wrzącą wodą i włożyła je do stojących przed nim kieliszków.
– Lomax był właścicielem jednej z doskonale prosperujących galerii na West Endzie, ale po załamaniu na rynku holenderskich krajobrazów uważano, że ledwie sobie radzi i co najwyżej wyjdzie na zero.
– Śmierć, długi i rozwód – wymienił William – to najlepsi sprzymierzeńcy handlarza dziełami sztuki. – Często mi o nich przypominasz.
– Pierwszy i drugi mogą mieć związek z Gordonem Lomaksem. Chyba w takim razie odłożę wizytę w muzeum i wybiorę się do Buckingham. Gordon był dla mnie bardzo miły, kiedy stawiałam pierwsze kroki w świecie sztuki, więc przynajmniej w taki sposób mogę się odwdzięczyć.
– I pomyśleć, że mogłaś pojechać do Legolandu z Rossem i dziećmi – zażartował William. Sięgnął po łyżeczkę i rozbił jajko.
– Kto wie, może znajdę Rembrandta albo Vermeera zbierającego kurz na jej strychu – rozmarzyła się Beth.
William rozbił skorupkę i stwierdził, że jajko jest ugotowane na twardo.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki