Bramy światów - ebook
Bramy światów - ebook
Niezłomni, niezastąpieni, nieliczni.
Zegar, tyka.
Nikt nie wie, ile czasu zostało do ponownej inwazji na Ziemię.
Polskie dowództwo desperacko zbiera wszelkie dostępne siły do kontrofensywy, która zdusiłaby zagrożenie w zarodku.
Elitarne oddziały komandosów w poszukiwaniu nowego przejścia do innego wymiaru toczą mordercze walki z nieprzebranymi hordami Charunów.
Jednocześnie pod nosem rosyjskich wojsk toczy się zacięta gra o broń kluczową dla zwycięstwa.
Napięcie, bitwy, niepokojące wyniki eksperymentów, kolejne zagadki piekielnej Arkadii – wszystko to w nowej odsłonie epopei Vladimira Wolffa.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-45-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1:
Lieutenant de vaisseau Vincent Levittoux stał na szczycie kiosku atomowego okrętu podwodnego „Perle” i przez lornetkę obserwował podejście do portu w Szczecinie. Na jego kościstej, ascetycznej twarzy gniew mieszał się ze znudzeniem. Ten trzydziestoczteroletni oficer Marine Nationale był jednym z prowodyrów buntu w La Rochelle, który o mało nie zakończył się rozlewem krwi. Levittoux chciał zmian. Zmian rewolucyjnych: ustanowienia Francuskiej Republiki Ludowej. Ideały socjalizmu nosił w sercu od zawsze. Jeden z jego przodków walczył podczas Komuny Paryskiej, a stryj był szychą w Confédération générale du travail – CGT – jednej z najważniejszych konfederacji związkowych w kraju nad Loarą. To on czytał małemu Vincentowi dzieła Marksa i Lenina.
Jakież było rozczarowanie rodziny, gdy dobrze zapowiadający się młody człowiek wybrał Akademię Marynarki Wojennej, a nie prawo czy socjologię na paryskiej Sorbonie… Tymczasem dawno zasiane ziarno wydało plon. Prawda, że dość niespodziewany.
Kiedy bunt w La Rochelle dojrzał do fazy konfrontacji z dowództwem i ministrem obrony, co łatwo mogło przerodzić się co najmniej w krwawe rozruchy, Levittoux wyczuł, że ta lokalna rebelia ma niewielkie szanse na ponadlokalny sukces, na pewno zaś nie przeobrazi się w ogólnonarodową rewolucję. A że nie chciał zgnić w więzieniu lub skończyć z kulą w głowie, wybrał mniejsze zło i przystał na propozycję polskiego oficera, który akurat wtedy przybył z wizytą do bazy: buntownicy będą mogli swobodnie odpłynąć do Rosji, kolebki światowego proletariatu. Tam na pewno zostaną przyjęci z otwartymi ramionami.
Sytuacja, w jakiej znalazła się Francja, jak i cały świat, była – delikatnie mówiąc – napięta. Od inwazji upłynęło ledwie parę tygodni. Armagedon przyszedł niespodziewanie i niespodziewanie się skończył, pozostawiając po sobie niewyobrażalne zniszczenia. Z wielkich miast pozostały ruiny, z ludzkości niedobitki.
Vincentowi wydawało się, że trafiła się okazja, by unieść głowę cało, ale i przysłużyć się sprawie. Większość marynarzy i podoficerów była podobnego zdania. Opór władz nie był zbyt silny. Minister obrony, który miał dość innych problemów na głowie, dość szybko zgodził się na to rozwiązanie, dłużej zajęło mu przekonanie prezydenta Republiki. W końcu jednak wypracowano kompromis i buntownicy mogli wypłynąć.
Levittoux nie potrafił tylko zrozumieć, dlaczego minister uśmiechał się półgębkiem, gdy komunikował im tę radosną nowinę. Zresztą nieważne, burżuazyjni politycy tak mają. Grunt, że rewolucyjne załogi wyrwały się z łap bestii. Niedługo zawiną do Leningradu. Tam wszyscy będą bezpieczni.
Problemem okazała się aprowizacja. Dowództwo bazy za nic nie chciało uzupełnić przydziałów, tłumacząc się powszechnymi brakami, a przecież na „Perle” i drugim okręcie podwodnym „Le Vigilant” znajdowało się sporo gęb do wyżywienia. Po drodze musieli zawinąć do przyjaznego portu, aby uzupełnić rezerwy. Gdy przeszli Cieśniny Duńskie, ostatecznie skończyły się zapasy jedzenia. Chcieli zawinąć do którejś z niemieckich baz Bundesmarine, ale tam podobno panował jeszcze większy bałagan niż we francuskich.
W końcu poszli za radą polskiego attaché wojskowego, który towarzyszył im od samego początku – w charakterze zakładnika. Gdyby ktoś próbował ich zaatakować, on wypadnie do morza pierwszy.
Zresztą, co im mogło grozić na Bałtyku? Niemal dotarli do celu. Obyło się bez ucieczek przed okrętami ZOP i samolotami patrolowymi, nikt ich nie ścigał, ani chyba nawet nie namierzał. To był jeden z najnudniejszych rejsów, jakie Levittoux odbył.
Polacy to prawie Rosjanie i choć są w NATO, krzywdy im nie zrobią. Ustalono, że właśnie w Szczecinie Francuzi spotkają się z rosyjskim konsulem i dopełnią wszelkich formalności, łącząc kwestie natury politycznej z zaopatrzeniem.
Levittoux chodziła już po głowie nowa nazwa dla „Perle”: „Czerwony Październik”. Dobre, co? A „Le Vigilant” przemianują na „Komunarda”. Rewolucyjnie i bojowo. Raz na zawsze skończą z burżuazyjną retoryką.
Na horyzoncie zamajaczyły wysokie kominy. Z mapy wynikało, że to kompleks zakładów chemicznych w Policach, więc do Szczecina tylko rzut beretem. Minęli jedną nadrzeczną osadę, później kolejną. Z portu na ich spotkanie wyszedł kuter kapitanatu. Jednostki przywitały się przeciągłym gwizdem syren okrętowych.
Lieutenant ciekaw był samego miasta, choć fajerwerków się nie spodziewał. Szczecin to nie Paryż Północy, malowniczo położony nad Newą. Może Rosjanie okażą się tak mili i pozwolą im zacumować obok „Aurory”… To byłoby piękne zwieńczenie tej epickiej podróży. Podobno Leningrad nie ucierpiał tak bardzo jak pozostałe wielkie miasta i wciąż urzekał swą urodą. Przypłyną, zobaczą. Nie będzie się martwił na zapas.
Wielka żółta suwnica wskazywała miejsce, do którego podążali. Ten polski oficer twierdził, że kiedyś znajdowała się tu stocznia, ale kto uwierzy Polakowi. Przecież wiadomo, że to urodzeni mitomani.
Pirs, do którego zostali skierowani, ulokowano w jednym z portowych basenów. Widać stąd było kościelną wieżę, jakieś biurowce i trochę miejskiej zabudowy. Na pewno wieczorem odwiedzą tutejsze knajpy i ostro się zabawią. Oglądanie w kółko tych samych mord wychodziło Vincentowi bokiem. Coś mu się od życia należało.
Tuż przy nabrzeżu wybudowano dwa magazyny, teraz stał przed nimi rząd ciężarówek. Facet w marynarskim mundurze nadzorował pracę kilku robotników w żółtych i czerwonych kaskach ochronnych. Podciągnięto trap. Z wnętrza magazynu wyjechała sztaplarka. Zza budynku pokazał się nawet ambulans. Miło, że gospodarze pomyśleli o wszystkim.
Marynarze rzucili cumy. „Perle” łagodnie dobił do betonowej rampy. Francuzi pozwolili sobie na brawa. W końcu pierwszy, najtrudniejszy etap mieli za sobą. W pewnej odległości za nimi podobne manewry wykonywał „Le Vigilant”.
Polski attaché stał na pokładzie i gdy tylko trap połączył jednostkę ze stałym lądem, zszedł z okrętu i śpiesznie pomaszerował w stronę oficera zawiadującego pracami na nabrzeżu.
Niech sobie pogadają. Na pewno jest cała masa rzeczy do ustalenia.
Levittoux zszedł do środka okrętu, żeby wyznaczyć, kto ma umieścić prowiant w chłodni. Nikt inny tego za nich nie zrobi. Znalazł bosmana i pogonił go do roboty. Może i „Perle” był jednostką z rewolucyjną załogą, ale to nie znaczy, że można lekceważyć dyscyplinę.
Nucąc pod nosem „Międzynarodówkę”, dowódca obszedł okręt i uznał, że wszystko ma pod kontrolą. Do wieczora pozostało parę godzin, ale i tak lepiej uporać się z załadunkiem jak najszybciej.
Przy trapie ustawiła się warta uzbrojona w FAMAS-y. Podjechała cysterna, robotnicy podpięli gumowy wąż do zaworu zamocowanego z tyłu. Przepompują w ten sposób słodką wodę do zbiornika w kadłubie.
Operator, gość wielki jak stodoła i tępy jak but, uparł się, że zrobi to sam. Jego dyskusja z bosmanem przypominała kabaret. Francuz nie mówił po polsku, a Polak po francusku. Ten pacan spróbował nawet wejść na trap, co oczywiście spotkało się ze stanowczym sprzeciwem warty, lecz i tak przerośnięty dureń nie pozwolił sobie zabrać węża. Czysta farsa.
Vincent wiedział, że każdy Polak jest głąbem, ale żeby aż takim?
Na szczęście polski oficer skończył dyskusję i odwrócił się do Levittoux. Na pewno miał ważne wieści do przekazania. Vincent pośpieszył na spotkanie.
Spotkali się w pół drogi, na środku trapu.
– Nie jest dobrze – oświadczył Polak ze zbolałą miną. – Rosjanie przyjadą dopiero jutro.
– Dlaczego?
– Mają wewnętrzne trudności. Jednego urzędasa odwołali, drugi jeszcze nie przybył. Pan wie, jak to jest. Biurokracja zawsze górą.
Nie to chciał usłyszeć Francuz, poza tym wyczuł w tych słowach fałsz.
– Może to ja z nimi porozmawiam? – zaproponował Vincent, spoglądając rozmówcy prosto w oczy.
– Nie widzę problemu. Może faktycznie pan coś przyspieszy. Musimy tylko przejść do biura.
– Kiedy?
– Nawet zaraz.
– Jestem gotowy. A ten dureń… – Vincent wskazał na robotnika z rurą. – Niech lepiej pozostanie tam, gdzie jest.
– A, no tak. Należą się panu wyjaśnienia. To podobno nowy pracownik. Kretyn od urodzenia, no, upośledzony. Niestety, jakiś kuzyn brygadzisty i dlatego został zatrudniony. Przecież i u was są kłopoty z wykwalifikowanym personelem. Zawłaszcza teraz. Trzeba zadowolić się takimi imbecylami. – Polak podrapał się po policzku. – Proszę go wpuścić. Tylko na pokład oczywiście. Dalej to już sami sobie poradzicie, a on da sobie spokój. Jest niegroźny, ale nie ustąpi.
Francuz niechętnie wydał odpowiedni rozkaz. Miał pilniejsze sprawy na głowie.
W końcu zostawił za sobą irytującego go idiotę i już nie zwlekając, skierował się do przejścia pomiędzy magazynami.
– Pan oczywiście wie, że w Rosji doszło do próby przejęcia władzy przez armię – powiedział Polak, prowadząc.
– Pierwsze słyszę – szczerze odpowiedział Levittoux.
– Admirał Uszakow próbował podburzyć swoją Flotę Północną. Służbom bezpieczeństwa udało się stłumić wystąpienie, sam Uszakow zginął. Jak twierdzą dobrze poinformowani, strzelił sobie w głowę. Podobno osaczono go w ostatniej chwili.
– Nieprawdopodobne.
Vincent odwrócił się za siebie. Z odległości kilkudziesięciu metrów widział, jak zamiast do zaworów w burcie, rura jest wrzucana do środka okrętu. Robotnik przy cysternie przekręcił wajchę. Takie niedbalstwo nie mieściło się Vincentowi w głowie. Chcą zalać okręt?! To niewyobra…
– Nie próbuj krzyczeć – usłyszał stanowczy głos Polaka.
Ostrzeżenie przyszło w samą porę, bo Levittoux właśnie nabierał powietrza do płuc. Zerknął w dół na przedmiot wbity w jego bok. Skąd u licha attaché wytrzasnął pistolet? Podczas rejsu z całą pewnością go nie posiadał. Takie były wymogi.
Należało natychmiast powiadomić załogę o grożącym jej niebezpieczeństwie.
– Powiedziałem, morda w kubeł. Ja nie żartuję – powtórzył Osiński.
Przez otwarte na oścież magazynowe wrota wybiegały postacie w polowych mundurach i z bronią automatyczną wycelowaną w załogę zbuntowanego okrętu. Było ich całe mnóstwo. Pojawiły się też dwa kołowe transportery, które podjechały do francuskich jednostek z armatami wymierzonymi w marynarzy przebywających na pokładzie.
– Ta zdrada nie ujdzie wam na sucho.
– Już uszła – odpowiedział Polak.
Warta została obezwładniona i rzucona na glebę. Osiłek w kasku zrobił to samo z matem, który stał przy trapie. Akcja trwała najwyżej parę sekund.
Zostali wyrolowani.
2:
Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego generał Władysław Dworczyk wyskoczył z Black Hawka w momencie, gdy z wnętrza okrętu podwodnego wynoszono uśpionych marynarzy. Dawka gazu, którą wpompowano do środka, wystarczyłaby do obezwładnienia stada słoni. Na razie obyło się bez problemów, ale należało działać bardzo szybko i poprzenosić ludzi na świeże powietrze, by udzielić im pierwszej pomocy.
Komandosi z „Formozy”, jednostki płetwonurków Marynarki Wojennej, w maskach przeciwgazowych przetrząsali „Perle” od dziobu po rufę. W środku nie można było pozostawić nikogo, natomiast jednostkę należało przejąć nienaruszoną. W przypadku „Le Vigilant” nie bawiono się w takie subtelności. Kapitanowi przystawiono spluwę do głowy i złożono propozycję nie do odrzucenia: albo załoga opuści okręt, albo on pożegna się z życiem, a załoga i tak opuści okręt.
Prócz komandosów w operacji wzięły udział dwie kompanie piechoty i transportery.
Opłaciło się. Obyło się prawie bez ofiar, tylko jeden marynarz udusił się własnymi wymiocinami, a kilku innych było w ciężkim stanie, lecz lekarze twierdzili, że nie ma zagrożenia życia. Najważniejszy był Levittoux, samozwańczy dowódca, którego opór mógłby doprowadzić do niepotrzebnego rozlewu krwi.
Całe towarzystwo należało teraz odstawić w bezpieczne miejsce, odizolować i przesłuchać. Później – na mocy umowy z francuskimi władzami – wydaleni zostaną przywódcy buntu, zaś reszta oficjalnie będzie internowana. Chyba że zaczną służyć pod nowym dowództwem. On ich potrzebował i Polska ich potrzebowała.
To, czego się dopuścił, to zdrada czy Realpolitik?
Wolał myśleć, że to drugie.
Kolejny ambulans odjechał na sygnale.
Dworczyk rozejrzał się po nabrzeżu. Pilnowani przez uzbrojonych żołnierzy Francuzi siedzieli długim rzędem z rękoma na plecach skrępowanymi plastikowymi opaskami i czekali na transport. Na miejscu przebywał już zespół specjalistów mający zabezpieczyć oba okręty. Jednostek podobnej klasy Marynarka Wojenna Rzeczypospolitej Polskiej nigdy nie posiadała. Teraz to się zmieni. Zwłaszcza pociski balistyczne na „Le Vigilant” to zupełnie nowa jakość. Nie dysponowali ani dostępem do systemu naprowadzania, ani kodami do ich odpalenia, ale spokojnie, nie od razu Kraków zbudowano. Nawet gdyby wymagało to użycia nadzwyczajnych środków, jakoś sobie poradzą.
Rozmyślania generała przerwał jeden z oficerów, który zatrzymał się w pobliżu. Dworczyk zmierzył go spojrzeniem i przywołał do siebie.
– Major Franciszek Osiński – zameldował się tamten.
– Pan jest inicjatorem tego zamieszania? – Dworczyk przywitał się z człowiekiem, który wymyślił i w dużej mierze przeprowadził tę akcję.
– Rozkazy były jednoznaczne. – Osiński nie dał po sobie poznać, czy jest szczęśliwy z tego powodu, czy wręcz przeciwnie.
– Nie wiem, jak mam panu dziękować. Okręty i rakiety to dla nas wyjątkowa szansa.
– Francuzi w każdej chwili mogą zażądać zwrotu swojej własności.
– Niech spróbują.
Brwi Osińskiego powędrowały w górę. Nie tak się umawiali. Okręty w myśl porozumienia wciąż pozostawały w służbie Republiki Francuskiej, Polska nie miała do nich żadnych praw. Skoro jednak szef Sztabu Generalnego twierdzi, że jest inaczej, to trudno. Sprzeczać się nie będzie. Należało szybko zażegnać kryzys, więc Osiński go zażeg-
nał, mając nadzieję przy okazji przysłużyć się ojczyźnie. Na koniec okazało się, że wyrolowano zarówno niewydarzonych rewolucjonistów, jak i francuski rząd. W imię wyższych racji, oczywiście. Jedno nie ulegało wątpliwości: on do Francji już nie wróci, a relacje z dotychczasowym sojusznikiem legły w gruzach.
Warto było? Dla dwóch okrętów? Atomowych co prawda, ale to tylko okręty.
– Wygląda pan na zmartwionego. – Dworczyk wydawał się faktycznie zainteresowany stanem podpułkownika.
– Jak się wytłumaczymy z tego oszustwa? Nie darują nam. Zdaje pan sobie sprawę, jak teraz wyglądamy?
Generał nie odpowiedział od razu. Stał na nabrzeżu, z dłońmi założonymi na plecach, nie kryjąc uśmiechu rozbawienia.
Obserwował odjeżdżającą pierwszą ciężarówkę załadowaną internowanymi marynarzami. Obsługa cysterny z gazem też szykowała się do wyjazdu. Ludzie z „Formozy” wykonali kawał dobrej roboty. W czasie akcji nie padł ani jeden strzał, a mimo to udało im się zrobić milowy krok naprzód. Normalnie taki numer by nie przeszedł, lecz w obecnych warunkach niewiele osób zwróci na to uwagę. Paru kretynów oczywiście się oburzy. Będą grozić i naciskać. Do czasu. Dostaną kość, to się uspokoją. I to nie byle jaką kość.
Plany na razie należy zachować w tajemnicy. Gdy już projekt zostanie dopięty na ostatni guzik, podzieli się informacjami i machina ruszy.
– Moja propozycja jest taka – Dworczyk przeniósł wzrok z okrętów na rozmówcę – na początek zostanie pan skierowany do Strefy.
– Do czego?
– Dowie się pan wszystkiego na miejscu. – Generał nie wdawał się w szczegóły. – Organizujemy spore przedsięwzięcie i potrzebujemy zaufanych ludzi.
– Czy wiąże się to z kolejnym wyjazdem?
– Tak.
– Daleko?
– Bardzo daleko. Poza rzeczywistość, którą pan zna.
– Australia?
– Akurat nie to miałem na myśli. Tworzymy specjalną jednostkę zwiadu dalekiego zasięgu, jeżeli koniecznie chce pan wiedzieć. Widzę w niej miejsce dla pana. Proszę się zastanowić. Nie musi pan odpowiadać od razu. Wrócimy do tego później.
Osińskiemu nie pozostało nic innego, jak zasalutować i się oddalić.
Jednostka zwiadu? Czy nie tego chciał? Na pewno miało to związek z portalem pod Koninem. „Strefa”. Brzmiało interesująco. Prawdopodobnie się zgodzi. Lepszej oferty szybko nie dostanie.
Dworczyka dylematy majora nie interesowały. Dostał, co chciał. Pora wykonać kolejny ruch.
Przywołał adiutanta. Do stoczni pojadą samochodem. Od huku helikopterowych silników dostawał bólu głowy.
Za namową jednego ze szczecińskich oficerów dalej zdecydował się popłynąć kutrem portowym, żeby zaoszczędzić nieco czasu, jako że do stoczniowych pochylni było najwyżej kilkaset metrów w linii prostej.
Generał zajął miejsce obok sternika i łódź odbiła od lądu. Dworczyk nie pamiętał szczegółowych danych, ale w okresie prosperity była tu jedna z największych europejskich stoczni. Wodowano w niej całą masę statków – od małych kutrów po pełnomorskie masowce i jednostki specjalistyczne.
„Specjalistyczne”. Słowo klucz.
Nie potrzebował krążowników, niszczycieli czy fregat. Lepiej sprawdzą się patrolowce i małe okręty rakietowe. Nie dalej jak wczoraj rozpoczęto prace studyjne nad takimi właśnie jednostkami. Po tym jak zniszczeniu uległa Stocznia Marynarki Wojennej w Gdyni, Szczecin pozostał ostatnim miejscem, gdzie można uruchomić produkcję. Żal ściskał serce, gdy widziało się ogrom zaniedbań, jakich dopuszczono się przez lata.
Iskierką nadziei był przejęty i przystosowany do nowych zadań wodolot. Dziś podniosą na nim banderę.
Stojący przy pirsie stoczniowym „blaszak” nie robił wielkiego wrażenia, ale też nie musiał nikogo zachwycać. Skonstruowano go specjalnie do pływania po wielkich rzekach Rosji i wodach przybrzeżnych. Od tej pory zostanie jednostką badawczą. Nowy nabytek jeszcze dziś odpłynie Odrą na południe, a później Wartą do Konina. Tam czekał go załadunek na kołową platformę i transport na „tamtą stronę”. Za trzy dni jednostka zasili ograniczony kontyngent w Arkadii.
Ograniczony. Dobre sobie! Przez kurtynę przerzucono już brygadę zabezpieczającą interesy i bezpieczeństwo kraju. Szybko okazało się, że brygada to zbyt mało. Pilnie potrzebne były nowe, wyspecjalizowane jednostki. Stąd pomysł zorganizowania odpowiedniej grupy zwiadowców i oddziału aeromobilnego. Struktura powoli się rozrastała. Należało pomyśleć o kolejnej brygadzie, która w razie potrzeby zasili wojska w Arkadii wraz z oddziałami wsparcia – logistycznym, łączności, wywiadowczym. Było lotnictwo, teraz dojdzie komponent morski.
Przemysł pracował pełną parą, ale wszystkiego wciąż było za mało – za mało czołgów, za mało transporterów, samolotów, amunicji, radarów i ludzi. Odbudowa kraju też wymagała uwagi, rąk do pracy i sprzętu. Nie mogli wszystkiego ładować w Strefę. Koszty oczywiście się zwrócą, ale dopiero za jakiś czas. Nic nie stanie się od razu.
Gdy generał popatrzył na zacumowaną jednostkę, nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że od dawna nie widział czegoś równie topornego, jak wodolot typu Polesie 11 produkcji Homelskiej Stoczni Remontowo-Produkcyjnej. Ten egzemplarz przeszedł daleką drogę z Białorusi do Polski, sprowadzony niegdyś przez prywatnego armatora do rejsów wycieczkowych, a lada moment doczeka się godniejszego wykorzystania.
Samotna jednostka wiosny nie czyni. Podobnych potrzebował kilku, aby utworzyć z nich eskadrę.
Przed inwazją Charunów i Kamazotów potrzebowałby na to zgody ministra, zabezpieczenia środków w budżecie, powołania komisji, rozpisania przetargu, rozstrzygnięcia ofert – wcześniej trwało to zazwyczaj latami, podczas których zmieniał się minister, okazywało się, że są pilniejsze potrzeby, i w rezultacie projekt trafiał na półkę.
Po inwazji procedury znacznie się uprościły. Dworczyk wskazywał palcem na rzecz, której potrzebował, i z reguły ją dostawał. A potrzebował dosłownie wszystkiego. O skoku technologicznym na razie można zapomnieć, na początek należało odtworzyć zdziesiątkowane brygady i pułki, wypełnić je treścią. I pomyśleć, że do niedawna budżet resortu obrony wynosił dwa procent produktu krajowego brutto. Co za oszałamiający sukces! Politycy wycierali tym gębę na prawo i lewo.
Dziś nawet połowa PKB to mało.
Rozumiał osoby stojące na czele państwa. Armii nie można dać wszystkiego. Dla ludzi żyjących na Ziemi wojna się skończyła i należy zająć się odbudową. Całkowita racja.
Najrozsądniejsze nawet głosy nie uwzględniły jednego: podczas kolejnego starcia z obcymi Ziemianie mogą nie mieć tyle szczęścia. Operacje wojenne trzeba przenieść na teren wroga. Ziemia to zaplecze, Arkadia – pierwsza linia. Dlatego musiał zrobić wszystko, by jego ludzie dostali to, co było im potrzebne. Jeżeli jakiś idiota będzie narzekał, jak to ciężko pracuje i nic z tego nie ma, może się zaciągnąć. Drzwi dla chętnych były szeroko otwarte, przyjmą każdego. Od kierowcy po informatyka. Znajdzie się zajęcie dla geologów i farmerów. Jedyni zbędni to prawnicy, bankowcy i ekonomiści. Chyba że pójdą machać łopatą.
Jeśli będzie konsekwentny, to dopnie swego. Wrogowie nie byli tacy straszni i niezwyciężeni, jak z początku się wydawało. Znajdzie na nich sposób. Pora wykorzystać te asy, które ma w rękawie.
3:
W życiu rzadko układa się tak, jak byśmy chcieli. To prawie zawsze droga przez mękę. Najlepsze plany biorą w łeb. Można stanąć na głowie, a i tak końcowy rezultat nie zależy tylko od nas. Dobrze, gdy zamiary uda się zrealizować w połowie, można już wtedy mówić o sukcesie. Realizacja jednej trzeciej założeń to też nie tragedia. Dopiero sto procent niepowodzenia sprawia, że należy zweryfikować teorię i dopasować zamiary do możliwości – tego trzymał się generał brygady Roman Ciepliński, dowódca „ograniczonego kontyngentu” w Arkadii, i jak dotąd dobrze na tym wychodził.
Od kiedy wrócił z Elais, miasta Atlantów, nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Nosiło go z kąta w kąt.
Przyczyn było kilka. Znaleźli solidny punkt zaczepienia do dalszej ekspansji. Lyzimedes, władca Elais, okazał się tak samo jak Ciepliński zdeterminowany do walki z Charunami, Mrocznymi Wędrowcami i tymi z Atlantów, którzy zdecydowali się przejść na stronę wrogów.
Sam Lyzimedes niewiele znaczył, potrzebował wsparcia i oni mu go udzielą. Władca stanie się wizytówką nadchodzącej kampanii. To uprości zadania postawione przed Cieplińskim. Generał nie musiał już oglądać się na miejscowych – sprawy wizerunkowe Lyzimedes brał na siebie.
Elais dysponowało jeszcze jednym atutem, który prawdopodobnie przekonał Dworczyka, aby wejść w układ z tym rodem. Na razie o biokapsułach i ich działaniu wiedziała jedynie garstka osób, i oby tak pozostało jak najdłużej.
Niestety, z pewnością nie na zawsze. Niezbędne są szerzej zakrojone badania tej technologii, żeby nie być skazanym na domysły. Pewne sprawy związane z leczniczym żelem u niejednych budziły obawy, nawet Ciepliński nie był stuprocentowo przekonany do efektów, ale od czego jest empiria. Właśnie nadarzała się świetna okazja, by poeksperymentować.
Generał stał przed swoją kwaterą i przyglądał się przechodzącemu przez portal pierwszemu z roboczych batalionów, które zorganizowało prywatne konsorcjum zarządzane przez szanowanego biznesmena, prywatnie kumpla szefa Sztabu Generalnego.
Do batalionu wcielono więźniów, w zamian oferując im skrócenie wyroków. Chętnych nie brakowało. Wszystko pięknie, lecz zachodziła obawa, że w nowej rzeczywistości prysną w dzikie ostępy i tyle ich będzie widać. Nie da się postawić przy każdym strażnika.
Ciepliński przez kilka dni zastanawiał się nad innym rozwiązaniem problemu niż pierwsze, które przyszło mu do głowy. Bezskutecznie. No to połączy się pożyteczne z pożytecznym…
Krótki rozkaz podporucznika nadzorującego transport i przed generałem ustawiła się piątka najbardziej paskudnych typów, jakich można sobie wyobrazić. Mordy zakazane, nawet drelichy robocze leżały na nich byle jak.
Ciepliński stanął przed pierwszym z nich, od razu mając ochotę trzasnąć w tę paskudną gębę.
– Ryszard Kamiński, lat czterdzieści osiem, wyrok dożywotniego więzienia – wyrecytował oficer, spoglądając na ekran tabletu trzymanego w dłoni.
– Za co? – zapytał generał.
– Zakatował żonę i trójkę dzieci ze szczególnym okrucieństwem. Potem podpalił mieszkanie, próbując zatrzeć ślady.
– Prawdziwy geniusz.
Generał postąpił dwa kroki w stronę następnego ochotnika.
– Zenon Borowiec, lat trzydzieści siedem, wyrok dożywotniego więzienia.
Ciepliński przyjrzał się krzywej twarzy.
– Należał do grupy żoliborskiej. Podwójne zabójstwo, przemyt narkotyków, pobicia i rozboje – uzupełnił oficer.
Dalej.
– Bogdan Szymański, lat pięćdziesiąt jeden, dożywocie.
– To ten Szymański? – Ciepliński zacisnął usta.
– Tak jest, panie, generale.
Bogdan Szymański, pierdolony morderca dzieci. Miał ich na koncie ośmioro, w każdym razie za tyle go skazano. Chłopcy i dziewczynki. Bez różnicy. Zabijał i gwałcił. Ciała rozpuszczał w kwasie. Proces był poszlakowy, ale wina została udowodniona, mimo że adwokat tej kanalii stawał na głowie, aby dowieść niewinności klienta.
– Miło cię widzieć, Boguś.
Szymański, raczej chuderlak, o przebiegłych oczach, uśmiechnął się, pokazując braki w uzębieniu, lecz nic nie powiedział.
– Wiedz, skurwysynu, że jesteś pod moją osobistą kuratelą. – Generał poklepał zwyrodnialca po policzku.
Następny.
– Cezary Łoziński vel Czarujący Czaruś. Dwadzieścia dziewięć lat, dwadzieścia pięć lat więzienia.
Kolejny oryginał. Łoziński wyglądał, jakby dopiero co wyszedł z reklamy środków do pielęgnacji ciała. Muskularny i przystojny. Bankier mafii. Spec od prania brudnej forsy. Nosił wilk razy kilka…
Majątek Czarusia oceniano na jakieś pięć miliardów złotych. Zakablował go koleś, któremu Łoziński był winny parę stów. Dochodzenie, w którym uczestniczył Europol, Urząd Nadzoru Finansowego i Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, trwało długo, ale w końcu Czarusia dopadnięto i skazano.
– Gabriel Tyszka, pseudonim Starosta, lat sześćdziesiąt osiem.
I to nazwisko nie było obce generałowi. Taki polski Escobar. Przerzucał narkotyki na wielką skalę. Ścigany międzynarodowym listem gończym. Pochodził z małej miejscowości na Pomorzu, a dzięki przebiegłości i bezwzględności odniósł niebywały sukces. Pewnie nie o takich osiągnięciach syna marzyli rodzice – pracownik kolei i pielęgniarka – ale cóż, życie przynosi wiele rozczarowań.
Tyszka wydawał się znudzony, co wyrażał całą swoją postawą. Stary dziad o zwiotczałych mięśniach, kartoflanym nosie i mocno przerzedzonych włosach, które farbował.
Przed Cieplińskim stała prawdziwa parszywa piątka. Towarzystwo nieliczne, ale wyjątkowo dobrane. Zamknąć ich w jednej celi, a sami się pozagryzają. Dla społeczeństwa to czysty zysk. Najchętniej rozwaliłby te indywidua bez zbędnych ceregieli.
Z drugiej strony, jeżeli eksperyment się powiedzie, to będzie niebywały sukces.
– Podporuczniku.
– Na rozkaz. – Młody oficer wyglądał na gotowego do działania.
– Zaopiekujcie się naszymi gośćmi. Wylatujecie za dziesięć minut. Więźniowie podczas transportu mają być skuci.
– Tak jest.
– W Elais już na was czekają. Zgłosicie się tam do profesora Seweryna Zawadzkiego. To on kieruje badaniami.
– Rozumiem.
– Możecie odmaszerować.
Ciepliński przyglądał się, jak cała gromada odchodzi w stronę lądowiska. Śmigłowiec, którym mieli polecieć, już uruchomił silniki. Łopaty wirnika powoli mieliły ciężkie od upału powietrze. Cel znajdował się ponad tysiąc kilometrów stąd i śmigłowiec niezbyt nadawał się do takich przelotów, ale nie było wyboru.
Wkrótce to się zmieni. Tuż przy portalu zorganizowano lądowisko, podobne powstanie niedługo opodal Elais. Dosłownie za kilka dni uruchomi się regularne połączenie. Transportowe M28 Bryza nadawały się do takich zadań idealnie. Nie potrzebowały betonowego pasa startowego, wystarczała im zwykła łąka, byle równa i sucha.
Na początek wystarczy. Z czasem pomyślą o czymś solidniejszym. Elais to punkt wyjścia do dalszych działań przeciwko Charunom i ich sojusznikom. Odparci spod miasta Atlantów, rozpłynęli się w głuszy, a on nie miał dość środków, aby wysłać za nimi zwiad.
Jak mówi stare przysłowie – co się odwlecze…
Najgorzej działać po omacku. Do tej pory w Arkadii spotkali tylko jedną hordę. Na pewno jest ich więcej. Dużo więcej. Do Charunów należało jeszcze dodać Kamazotów i renegackich Atlantów.
Na samo wspomnienie Tereusa generał zazgrzytał zębami.
Wydawało się, że Atlanta jest ich przyjacielem. Osobą, z którą można dojść do porozumienia, a to właśnie on próbował dokonać poważnego sabotażu. Przy okazji dopuścił się morderstwa na jednym z podwładnych Cieplińskiego. Parę osób miało z nim osobiste porachunki. Typa należało powiesić na gałęzi i zostawić tak długo, aż ciało zacznie odchodzić od kości.
Jeżeli uda się go pojmać, na pewno tak się stanie. Co do tego Ciepliński nie miał najmniejszych wątpliwości. ■Rozdział trzeci
1:
Ciepliński należał do ludzi, którzy lubią dopilnować wszystkiego osobiście.
Kwaterę urządził w iście spartańskim stylu. Stało tu tylko łóżko, szafa na ubrania i druga na akta, biurko i mały stolik. Nawet adiutanci kręcili nosem na panującą tu ciasnotę. Dla nich nie było już miejsca.
Kontener mieszkalny znajdował się w alei podobnych kanciastych, pociągniętych zieloną farbą pudeł stanowiących główną oś bazy. Przez trzy miesiące, od kiedy postawili tu po raz pierwszy stopę, sporo się zmieniło.
Najważniejszy był sam portal. Wystarczyło wejść w kurtynę, by wrócić na Ziemię. Szybko i prosto. Tam Ziemia, tu Arkadia – miejsce, które wciąż kryło wiele zagadek. Dziś przyszła pora na kolejny akt.
Generał wyszedł na świeże powietrze i od razu podążył w stronę lądowiska. Z pagórka, na którym ustawiono baraki, rozciągał się doskonały widok na okolicę. Gdy znalazł się tu po raz pierwszy, dookoła rosła tysiącletnia puszcza. Dziś też rosła, tylko trochę dalej. Przez kurtynę szedł właśnie kolejny transport drewna. Dziesięć załadowanych po brzegi ciągników odstawiało ładunek do tartaku ulokowanego w Strefie.
Można śmiało powiedzieć, że pierwszy etap prac w zasadzie został zakończony. Dysponowali polowym lotniskiem, a niedługo uzyskają swobodny dostęp do rzeki. Przesieka, którą wyrąbali saperzy, miała sześćdziesiąt metrów szerokości i znajdowała się niemal na przedłużeniu pasa startowego.
Na rzece już pływała ich mała flotylla – parę kutrów i motorówek. Wodolot, którego spodziewali się lada moment, da im zupełnie nowe możliwości.
W promieniu stu kilometrów od Punktu Zero poznali każdą dziurę w ziemi, wzniesienie, uroczysko i matecznik, odstrzeliwując przy okazji całe watahy bestii, które się wśród nich kryły.
Czy wypada litować się nad niedźwiedziem wielkości fiata punto? To nie tatrzański miś ani nawet północnoamerykański grizzly. Tamte okazy przy arkadyjskich odpowiednikach wyglądały jak maskotki.
Pewnego razu grupa rekonesansowa odstrzeliła tura, który wyskoczył z kniei, próbując ich stratować. Tej góry mięcha nie dało się nawet zabrać. Zadowolono się zrobieniem serii zdjęć i przestawieniem ich biologom. Ci od razu wpadli w ekstazę. Tur czy nie tur? Może wyrośnięty żubr? Ciepliński nie miał do tego głowy.
Krótko mówiąc, z najbliższej okolicy wybili lub wypłoszyli wszystko, co biegało na czterech nogach bądź posiadało skrzydła. W tym królestwie nastał nowy władca i był nim człowiek. Tubylców, nie licząc Atlantów w odległym Elais, ani śladu. Cieplińskiego to nie martwiło. Koców i koralików u nich dostatek, w razie konieczności mogą sprezentować parę sztuk dzikusom.
To niezły pomysł: należy utworzyć odpowiedni departament do kontaktów z miejscowymi. Nie tylko Atlantów miał na myśli w tym przypadku. Żyły tu różne ludy i wcześniej czy później przyjdzie nawiązać z nimi kontakt. Lepiej zrobić to zawczasu, a nie działać na ostatnią chwilę.
W grupie naukowej kierowanej przez Pawłowską znajdą się odpowiednie osoby. Do tej pory ich politykę zagraniczną prowadził Seweryn Zawadzki. Pora z tym skończyć. Facet przechodził sam siebie. Istny prorok, alfa i omega. Psia jego mać.
Sukcesów nie można mu odmówić. Wpadek też. Jako pierwszy domyślił się, jak można wykorzystać lecznicze sarkofagi, i przeciągnął wysłannika sekretarza stanu Asha MacDermota na ich stronę.
Z drugiej strony, wtopy z Tereusem nie dało się zamieść pod dywan. Niektórzy dali się zauroczyć Atlancie, który zgrywał ich przyjaciela, a na koniec wypiął się na nich. OK. Niech będzie, że każdy może się pomylić.
Tfu… Gdyby wiedział, jak się to skończy, kazałby sukinsynowi porachować kości.
Spokojnie. Niepotrzebnie się zdenerwował. Emocje nie służą zdrowiu. Jak tak dalej pójdzie, sam niebawem wyląduje w żelowej kąpieli, którą Atlanci nazywali meduzą.
Meduza… Fenomenalne odkrycie, przyszłość ich wszystkich. Dziwne, że nie przywiało tu kogoś z rządu, chętnego, by położyć łapska na kapsułach.
Dworczyk miał stuprocentową rację. Informacje o biokapsułach muszą pozostać tajemnicą jak najdłużej. Nawet dla tych, którzy pełnili służbę w Arkadii. Koncerny farmaceutyczne na Ziemi zrobią wszystko, aby przejąć, a jak się nie da, to zniszczyć sarkofagi. Miliardowe zyski skończyłyby się już na zawsze. Żel podważa sens ich istnienia.
Na razie badania i eksperymenty nie wyszły poza wstępny etap, a na pełną wiedzę przyjdzie poczekać najpewniej latami. Niemniej postęp dokonywał się na jego oczach.
Sprawy medyczne generał odłożył na później. Dziś musiał skoncentrował się na czymś innym. Załoga C-130 już na niego czekała. Nie musiał się z nimi spotykać, ale wolał to zrobić, by podkreślić, jak ważna jest ich misja. Wyładowany aparaturą badawczą Hercules latał na naprawdę dalekie dystanse. Za parę dni będą wiedzieć, jak wygląda teren w promieniu tysięcy kilometrów od nich.
Swoją drogą, ci lotnicy i ekipa przy konsolach należeli do najtwardszych w Siłach Powietrznych. Jeżeli coś się spieprzy i przyjdzie im wylądować z dala od bazy, nikt nie pospieszy im z pomocą. Czysty hazard z kostuchą. Zresztą odpowiedni wizerunek starej sekutnicy został wymalowany tuż za kabiną pilotów.
„Przyjdzie śmierć i będzie miała twoje oczy” – ni z tego, ni z owego Cieplińskiemu przypomniał się fragment wiersza.
Zmartwiał. Musiała upłynąć dłuższa chwila, zanim otrząsnął się z przygnębienia. Ostatnio takie stany miewał coraz częściej. Nie wiedział…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej