Brat bez brata. Dokąd prowadzi Polskę Jarosław Kaczyński - ebook
Brat bez brata. Dokąd prowadzi Polskę Jarosław Kaczyński - ebook
Jak doszło do tego, ze schyłkowa, wydawałoby się, partia, z niedzisiejszym przywódcą, formacja, która sprawiała wrażenie kuriozalnej sekty, stała się mocarnym ugrupowaniem zmieniającym wszystkie reguły państwa?
Autorzy szczegółowo analizują w niej myśl i metodę polityczną Jarosława Kaczyńskiego, rozbierają na czynniki pierwsze ideologię i praktykę „dobrej zmiany”, próbują przewidzieć, jakie są dalsze plany szefa PiS na ewentualną drugą kadencję rządów tej formacji. Obszerna część książki to tekst oryginalny, dotąd niepublikowany – całościowy obraz sytuacji po czterech latach rządów dzisiejszej władzy. Pozostałe rozdziały to swoista publicystyczna kronika, pozwalająca zrozumieć, w jakim miejscu i dlaczego znalazła się dzisiaj polska polityka – czyli wybór artykułów zamieszczanych w POLITYCE w latach 2007–19, od czasu wydania poprzedniej pozycji Janickiego i Władyki „Cień wielkiego brata”.
„Historia pokazuje, że wolność jest zdobywana w poruszających aktach strzelistych, a tracona po cichu, po trochu, ustawami przeprowadzanymi po nocach. Żadna władza nie ogłasza uroczyście odbierania swobód, ona to po prostu robi i nazywa jeszcze większą wolnością. Wystarczy chwilowa utrata czujności, fatalne zauroczenie, „znudzenie polityką” – to idealne warunki dla podbierania praw. Utrata wolności często przebiega bezboleśnie, ale potem jest już za późno. Trzeba więc stale sobie przypominać, czego mamy bronić i przed czym.” (fragment książki)
O autorach:
Mariusz Janicki jest pierwszym zastępcą redaktora naczelnego tygodnika POLITYKA i kierownikiem działu politycznego i komentatorów pisma. Współautor książek m.in. „Baba na świeczniku” (wywiad rzeka z Ewą Łętowską). Absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.
Wiesław Władyka jest historykiem, profesorem zwyczajnym, związanym z Uniwersytetem Warszawskim. Publicysta i komentator tygodnika POLITYKA. Autor książek, m.in. „Krew na pierwszej stronie”, „Kartki z PRL”, „Październik 56”.
W ostatnich latach Mariusz Janicki i Wiesław Władyka najczęściej piszą w duecie. Obaj dwukrotnie nominowani do nagrody Grand Press w dziedzinie publicystyki, finaliści Nagrody Radia ZET im. Andrzeja Woyciechowskiego oraz Nagrody im. Dariusza Fikusa. W 2007 roku wspólnie wydali książkę „Cień wielkiego brata. Ideologia i praktyka IV RP”.
Kategoria: | Polityka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64076-92-3 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dokąd zmierza Jarosław Kaczyński
.
Jak doszło do tego, że schyłkowa, wydawałoby się, partia, z niedzisiejszym przywódcą, formacja, która sprawiała wrażenie kuriozalnej sekty, stała się mocarnym ugrupowaniem zmieniającym niemal wszystkie reguły państwa?
Kiedy w 2007 r. po parlamentarnych wyborach PiS oddawał władzę, wiele wskazywało na to, że w ogóle – powoli, ale nieuchronnie – schodzi z politycznej sceny. Że jeszcze będzie oddziaływać na część elektoratu, ale coraz słabiej, już bez napływu nowych sympatyków. Co prawda wcześniej, podczas kampanii, przegrana partii Jarosława Kaczyńskiego nie wyglądała wcale na pewną; długo walka Platformy z PiS była wyrównana. W momencie publikacji naszej książki „Cień wielkiego brata. Ideologia i praktyka IV RP”, na kilka tygodni przed wyborami, nic jeszcze nie było przesądzone, a wręcz wydawało się, że szala przechyla się na stronę PiS.
Przeważyła jednak słynna debata Tusk–Kaczyński, która diametralnie zmieniła dynamikę wydarzeń i polityczną atmosferę. Jeśli mówi się, że w 2007 r. społeczeństwo z krzykiem odrzuciło rządy PiS, to ten krzyk i przebudzenie nastąpiły niemal w ostatniej chwili. Tak czy inaczej, wysokie zwycięstwo wyborcze Platformy Obywatelskiej zdawało się dowodzić, że nastąpił gwałtowny przełom, a PiS jako ugrupowanie anachroniczne, skierowane mentalnie w przeszłość, solidnie poobijane w latach 2005–07 (głównie na skutek własnych działań), zmierza do partyjnego lamusa.
Zwłaszcza że po kilku pierwszych latach członkostwa Polski w Unii Europejskiej coraz bardziej zaczęły być widoczne korzyści z przynależności do tej wspólnoty. Do pełnoletności dochodzili Polacy urodzeni już w III RP, z nowymi aspiracjami i możliwościami, dla których liberalna, nowoczesna Polska w Europie zdawała się oczywistym, naturalnym środowiskiem. Panowało przekonanie, że te wartości wyznawane są powszechnie, przynajmniej w tzw. mainstreamie, który się rozszerza. Stale poprawiały się wskaźniki ekonomiczne, ludzie się bogacili, tempo wzrostu gospodarki było wysokie, dochód na mieszkańca rósł, napływały inwestycje. Platforma wydawała się idealnym ugrupowaniem na te nowe czasy, a premier Donald Tusk, proponujący rozwój infrastruktury, otwarcie na Zachód i doszlusowanie z czasem do państw starej Europy – najbardziej adekwatnym do sytuacji szefem rządu.
FAŁSZYWY KONIEC PIS
Ten ogląd został wzmocniony ponownym zwycięstwem Platformy w 2011 r. Za chwilę miały się odbyć w Polsce (organizowane wspólnie z Ukrainą) mistrzostwa Europy w piłce nożnej jako swoiste zwieńczenie tego modernizacyjnego procesu. Nastrój był taki, że nawet tak doświadczony polityk i spec od politycznego marketingu jak Michał Kamiński napisał w 2012 r. książkę „Koniec PiS-u”. Samemu Donaldowi Tuskowi w jednym z wywiadów wyrwała się fraza, że „nie ma z kim przegrać”.
Nie chodzi tu o pokazywanie własnych przewag, ale nie możemy nie wspomnieć o tym, że sami już pod koniec zwycięskiego dla Tuska 2011 r. napisaliśmy artykuł o 10 mitach polskiej polityki. Na pierwszym miejscu tej listy wymieniliśmy mit polegający na przekonaniu, że PiS już nigdy nie wygra wyborów. Pisaliśmy wtedy: „Nie ma dzisiaj innej partii opozycyjnej, która chociażby zbliżała się poparciem do ugrupowania Kaczyńskiego. W ostatnich wyborach trzecia w kolejności formacja dostała trzy razy mniej głosów niż PiS. Fakt, że po wyborach PiS jawi się jako ugrupowanie schyłkowe, kuriozalne i w jakimś sensie nieważne, nie powinien mylić. (...) Partia ta konsekwentnie od wyborów tworzy język przejęcia władzy (...), którego prawdziwe znaczenie ujawni się przy zaistnieniu niekorzystnych wariantów ekonomicznych w Polsce i w Europie. Dzisiaj kod PiS-u brzmi dziwacznie i panikarsko, ale za rok, dwa te same frazy mogą być przyjmowane jako naturalny opis zdarzeń. (...) nie można uznać z góry za przegraną głównej partii opozycyjnej, przy prawomocnym założeniu, że żadna partia, także Platforma, nie będzie rządzić wiecznie. A innego zmiennika Platformy niż PiS nie widać. Dopóki więc się taki nie pojawi, możliwość budowania rządu przez Kaczyńskiego i jego ludzi jest wciąż realna. Wystarczą kilka procent wyższe notowania PiS-u niż w ostatnich wyborach (...)”.
Każde zdanie z naszej prognozy potwierdziło się już 2–3 lata później. Okoliczności ekonomiczne, mimo ogólnego przezwyciężenia światowego kryzysu, odcisnęły swoje piętno na gospodarce, a zwłaszcza dochodach Polaków, które w wielu grupach zawodowych przestały rosnąć. PiS konsekwentnie podtrzymywał swój „język przejęcia władzy”, jak to nazwaliśmy w 2011 r., wzmocniony efektem smoleńskim. Już w 2012 r., po piłkarskim (przegranym) Euro, zaczęły być dostrzegalne pierwsze oznaki erozji władzy Platformy, której druga kadencja była coraz gorzej oceniana, na co w dużym stopniu, w tym samym roku, wpłynęła reforma podnosząca wiek emerytalny.
Donald Tusk lubił mówić: „Sami sobie róbcie bolesne reformy”, ale w końcu się na taką zdecydował, chcąc polepszyć stan publicznych finansów, systemu emerytalnego oraz ratingi Polski na międzynarodowych rynkach. To wtedy nastąpiły pierwsze duże spadki notowań Platformy, których ta partia nigdy już nie odbudowała. Niekorzystny dla Tuska trend pogłębiał się w 2013 r., kiedy jeszcze rządzący mieli czas na reakcję, zbudowanie nowej politycznej opowieści, wprowadzenie programów socjalnych czy podwyżek w sferze budżetowej, nawet jeśli w ograniczonej skali. Chodziło również o ogłoszenie końca kryzysu, nawet jeśli głównie symboliczne. Ale także o danie do zrozumienia, że zakończyła się główna faza gospodarczej i ustrojowej transformacji, trwającej od 1989 r., która mogła wymęczyć społeczeństwo. Że oprócz nadganiania zaległości wobec Europy można już po prostu trochę „pożyć”. To znużenie wielką przemianą dobrze wyczuł PiS. Kaczyński właśnie w tym musiał dostrzec szansę. Do walki ideologicznej i kulturowej dodał komponent socjalny, bytowy oraz narodowo-religijny. Ta mieszanka, jeśli chodzi o polityczny efekt, okazała się wybuchowo skuteczna.
Platforma kompletnie nie zauważała tego nowego zagrożenia. Kontynuowała narrację ustaloną jeszcze w 2007 r., w zupełnie innych realiach, a PiS był już dwie długości z przodu. Zapewne kiedyś historycy i politologowie będą mówić, że 2013 r. był przełomowy i dla Platformy krytyczny, bo PiS już szykował się do wielkiego skoku, czego Platforma w ogóle nie zauważyła. A w połowie 2014 r. uderzyło tsunami w postaci afery podsłuchowej. Potem Donald Tusk, jak mówili ludzie z jego otoczenia, już nie wierzył w kolejne wyborcze zwycięstwo PO. Ale szansa na nie została zaprzepaszczona wcześniej.
Jeden z bohaterów afery podsłuchowej, ówczesny szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz, w nagranej potajemnie w restauracji rozmowie z Markiem Belką mówi m.in: „Najpierw są takie aspiracje, aby państwo było bardziej umyte i bardziej przypominało to, co na Zachodzie (...). A potem aspiracje przesuwają się do własnego portfela. I jest pytanie, co ja z tego mam. Więc centralny problem, jaki jest przed nami, to problem 14. roku, portfela Kowalskiego. Koniec, kropka”. Widać, że Sienkiewicz w prywatnej rozmowie dobrze ocenił zmieniające się wiatry. Tyle że nic z tego w sensie politycznym nie wynikło. A wtedy – odwrotnie niż dzisiaj – to Platforma była u władzy, a PiS mógł tylko obiecywać. Ale Platforma nawet niczego nie obiecała, a był na to czas właśnie w 2013 r. i jeszcze w pierwszych miesiącach 2014 r. Kryzys gospodarczy się kończył, pojawiły się oznaki rosnącej koniunktury, ale rządzący politycy wciąż zachowywali się jak w szczycie kryzysu, mówili „nie da się”. Jakby kryzys na nowo obudził w ludziach Platformy dawnych neoliberałów z Kongresu Liberalno-Demokratycznego, strażników budżetu nieuznających żadnego poluzowania polityki finansowej, uznających, że nawet jeśli jest chwilowo trochę lepiej, to na pewno zaraz będzie gorzej. Po trudnych czasach szykowali się na jeszcze trudniejsze. I zamiast wydać pieniądze na transfery socjalne i mieć nadal liberalną demokrację, pozwolili wydać je PiS na to, aby tę demokrację demontować. Ten neoliberalny stupor Platformy, w jaki wpadła już po ustąpieniu kryzysu, to jedna z głównych przyczyn utraty władzy przez to ugrupowanie.
Nawet nie chodzi o to, że Platforma nie wymyśliła 500 plus, bo takie proste rozdawnictwo rzeczywiście nie mieściło się wtedy w żadnej koncepcji ekonomii rynkowej – do tego trzeba było innej ideologii. Ale też nic nie wskazuje na to, aby została podjęta jakakolwiek dyskusja na temat precyzyjniej dedykowanych socjalnych transferów czy choćby podwyżek w sferze budżetowej obejmującej przecież kilka milionów Polaków. Platforma przegrała zatem nie w 2015 r., ale już dwa lata wcześniej.
MECHANIZM BEZWŁADNOŚCI
Zmiennicy PiS na opozycji się nie pojawili, a alternatywna opowieść partii Kaczyńskiego o Polsce zaczęła być coraz bardziej słuchana. Stało się coś niespodziewanego: po dekadzie pozostawania w Unii, otwarciu europejskich granic, podejmowania nauki i pracy za granicą, po realizacji setek wspomaganych przez fundusze strukturalnych inwestycji przewagę zaczął powoli zdobywać eurosceptyczny PiS. Osłabła pamięć o wydarzeniach z lat pierwszych rządów formacji Kaczyńskiego, tamta emocja opadła, a pozytywna energia przestała równoważyć czarny obraz kraju rysowany przez Kaczyńskiego, który jeszcze raz okazał się politykiem inteligentnym i niesamowicie przebiegłym. Platforma wciąż jednak go nie doceniała, obowiązywał dogmat, że Tusk ma sposób na szefa PiS, że go rozgryzł i rozbroił. Nic podobnego.
Zadziałał bezwładnościowy mechanizm, który opisaliśmy na łamach „Polityki” – władza, która przestaje się podobać, oddaje stery najsilniejszemu przeciwnikowi, a to że był nim akurat PiS, nie stanowiło żadnej przeszkody. Okazało się, że polityczna inercja przeważa nad zbiorową pamięcią. Partii Kaczyńskiego nikt nie wyparł z roli głównego antagonisty Platformy dlatego, że najwyraźniej chodziło o spór ważny, bardzo realny i mocno zakorzeniony. Po dwóch przegranych PiS w wyborach parlamentarnych elektorat tego ugrupowania nie zniknął. Przeciwnie, poczuł się zraniony, w jakiejś mierze upokorzony i dlatego zdeterminowany. Kaczyński na trwałe dotarł do istotnej tkanki społecznej, a jego wpływy rosły. Najwyraźniej rozwijały się dwa wątki jednocześnie: oficjalna opowieść władzy PO-PSL, gdzie wszystko się rządzącym zgadzało, oraz legenda tworzona przez opozycyjny wówczas PiS. Kiedy ten pierwszy wątek się załamał, został tylko drugi, bo trzeciego nie było.
Miało być inaczej. Wydawało się, że marny wynik PiS w wyborach parlamentarnych w 2005 r., który jednak dał Kaczyńskiemu władzę (co prawda przy konieczności dogadywania się z Lepperem i Giertychem, którymi zawsze gardził), był i tak szczęśliwym dla PiS przypadkiem, maksymalnym osiągnięciem tej formacji, efektem słabej kampanii Platformy. Ale okazało się, że w kolejnych wyborach PiS nie tracił dystansu i w końcu dotarł do 37 proc. w 2015 r., kiedy znowu do Kaczyńskiego uśmiechnęła się fortuna w postaci kilkunastu procent „podprogowych” zmarnowanych głosów, zwłaszcza na lewicę, która nie weszła do Sejmu.
PiS zaczął obsługiwać zwarty ideologicznie elektorat, a dodatkowych wyborców skusił socjalnymi obietnicami. Swoje zrobiło odejście Donalda Tuska z funkcji premiera w 2014 r. i oddanie stanowiska Ewie Kopacz, która mimo starań nie była w stanie podtrzymać atrakcyjnej, liberalnej, wolnościowej narracji. Nie sposób dzisiaj rozstrzygnąć, czy ktoś inny na stanowisku szefa rządu byłby zdolny powstrzymać rozpad władzy Platformy, ale nie da się tego wykluczyć. Polityk świeższy, bardziej oddalony od ówczesnego kręgu decyzyjnego PO mógłby może osiągnąć lepszy wynik. Tak czy inaczej, tamto odejście Tuska z funkcji, z dających się jakoś zrozumieć ludzkich i politycznych motywów, powoduje, że jego misja jest niedokończona. Tusk zapewne ma tego głęboką, a być może także bolesną świadomość. Z niektórych jego ówczesnych wypowiedzi wynikało, że uznał on, iż słabnięcie Platformy pod koniec drugiej kadencji jej rządów wynikało z przyczyn obiektywnych. Jakoby nie było możliwe odwrócenie trendu przechwytywania wyborców przez PiS, ponieważ Platforma zapłaciła swoją cenę za konieczną modernizację (i to w warunkach kryzysu), jak wcześniej Unia Wolności. Trudno to jednoznacznie rozstrzygnąć, ale to tłumaczenie wydaje się zbyt łatwe.
W 2014 r. i następnym poczucie, że energia przesunęła się na stronę PiS, że rządzący słabną, że dają sobie narzucić tematy, że nie mają odpowiedzi na wspólnotowy, rewindykacyjny i „godnościowy” język opozycji, gwałtownie narastało. Także jasne stawało się, że po 2007 r. obóz Tuska popełnił sporo błędów, miał na koncie wiele zaniechań i niekonsekwencji, które nacierający PiS bezwzględnie wykorzystywał. Należała do tego zestawu niechęć czy nieumiejętność rozliczenia IV RP za politykę lat 2005–07, brak szerszych wizji wykraczających poza hasło „Polska w budowie” (rozumiane dosłownie), praktyczne porzucenie polityki socjalnej, zlekceważenie wagi ideologii i całościowej opowieści, także politycznego marketingu.
Platforma zaczęła się jawić jako bezduszna, technokratyczna siła, która wiele postulatów zbywała hasłem „nie da się”. Nowoczesna, jak można było sądzić, partia oddała tu niemal całkowicie pole zdawałoby się omszałemu, zapatrzonemu w przeszłość ugrupowaniu, które jednak nieoczekiwanie zaczęło korzystać z najnowszych technik perswazji oraz z mediów społecznościowych. Do tego doszło rozleniwienie ludzi Platformy, przekonanie, że władza jej się należy i będzie wieczna. Zaczęły się tworzyć grupy interesów, wewnętrzne koterie, budowanie własnego powodzenia finansowego pod polityczną osłoną. To jest taka faza, kiedy wydaje się, że wszystko można, że panuje się nad sytuacją całkowicie i bezterminowo. Była to ta sama choroba, która dotknęła SLD u schyłku rządów tej formacji w latach 2003–05. Oczywiście wybory parlamentarne w 2015 r. można też potraktować jako polityczną awarię, bo gdyby nie zmarnowane przez lewicową koalicję blisko 8 proc. głosów (przez nieprzekroczenie progu wymaganego dla koalicji ugrupowań), gdyby nie koszmarna kampania prezydencka Bronisława Komorowskiego, pomysł Leszka Millera z kandydatką Ogórek, wejście Pawła Kukiza, sugestywny występ Adriana Zandberga podczas debaty – PiS nie objąłby władzy. Ale też można spojrzeć z drugiej strony: te czynniki mogły odegrać swoją destrukcyjną rolę, bo główna siła opozycyjna, czyli Platforma, dramatycznie osłabła. Z poziomu 40 proc. poparcia jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej do okolic 20 proc. Tak tracąca siły formacja stała się wrażliwa na każdy wstrząs i wszelkie niesprzyjające okoliczności. „Awaria” więc nie była przypadkiem, ale wynikła z łańcucha przyczyn.
KRÓTKA PAMIĘĆ ZBIOROWA
Pisaliśmy wielokrotnie o błędach PO, pytaliśmy samego premiera Donalda Tuska o wizje i programy wykraczające poza „ciepłą wodę w kranie” i „antywizyjność”. Zawsze z mniej więcej tą samą odpowiedzią, zaczerpniętą od znanego ideologa liberalizmu, brytyjskiego filozofa Johna Graya (którego Tusk bardzo ceni): że polityka to w gruncie rzeczy sztuka reagowania na bieżące wydarzenia, rozwiązywanie problemów i nieszukania niepotrzebnych, ryzykownych wyzwań. Także nam nieobce było uczucie rozczarowania i dawaliśmy temu wyraz w wielu tekstach. Zwłaszcza że można było wyczuć u wielu ludzi znużenie i znudzenie rządami PO-PSL, narastające pretensje, które współbrzmiały z dyskredytującą propagandą ze strony PiS.
Nie było zatem zbyt popularne „straszenie PiS-em”, co jednak uprawialiśmy z uporem, ku pewnej irytacji, z jaką się spotykaliśmy. Zresztą nie zgadzaliśmy się na samo określenie „straszenie”, bo to brzmi infantylnie. Chodziło w istocie o pokazanie wszystkich konsekwencji wyboru do władzy formacji odległej od liberalnego modelu. Staraliśmy się pokazywać, że pragnienie „zmiany” nie jest bezkarne, że koszty w końcu przyjdą. I po 2015 r. przyszły. Za socjal trzeba było zapłacić Trybunałem Konstytucyjnym, za „porządek” oddaniem prokuratury w ręce rządu, za obniżony wiek emerytalny – zamachem na sądy i skompromitowaniem mediów publicznych. I tak dalej. Padały argumenty, że przecież PiS nie ogłaszał, że taka będzie cena, nie obiecywał likwidacji trójpodziału władzy czy wysadzania z funkcji pierwszego prezesa Sądu Najwyższego. To prawda, ale to wszystko dokładnie i bezpośrednio wynikało z tego, czym był i jest PiS.
Wydawało nam się nieprawdopodobne, aby ludzka pamięć była na tyle krótka, że lata 2005–07 aż tak wyblakły, straciły na znaczeniu. Ale tak się działo. Nawet osoby w tamtym czasie bardzo krytyczne wobec PiS nagle się „zresetowały”, postanowiły dać partii Kaczyńskiego „nową szansę”, uznały, że wszystko się zmienia, nawet Kaczyński. Ostrzegaliśmy, że nic się nie zmieniło, że to wciąż dokładnie ta sama partia z tym samym stosunkiem do demokracji, historii, ustroju, mediów, Unii Europejskiej, kwestii praworządności. Że wszystkie, nawet najbardziej uzasadnione, pretensje do rządów PO-PSL nie skasowały tych cech PiS. Przewidywaliśmy, że to ugrupowanie wróci w doskonalszej postaci, z precyzyjniej dopracowanym planem transformacji systemu, z lepszą obsługą marketingową i pomysłami na pozyskanie elektoratu.
Zwyciężyło jednak pragnienie odmiany, nawet niewiadomej, co nowy obóz władzy nazwał „dobrą zmianą”. Wiedza i doświadczenie z przeszłości nie skumulowały się ani utrwaliły, a związki przyczynowo-skutkowe rozluźniły. Wyborcy widzieli „starą Platformę” i „nowy PiS”, mimo że nie było żadnych przesłanek, aby sądzić, że zmienili się Kaczyński, Macierewicz czy Ziobro. Wystarczyło, że lider PiS zamiast siebie podstawił Andrzeja Dudę i Beatę Szydło. Była to pokazowa lekcja Realpolitik. Kaczyński wygrał, bo właściwie ocenił duże grupy elektoratu, zobaczył je w realnym wymiarze, przestał je przeszacowywać. Spostrzegł prawdziwe oczekiwania, aspiracje i hierarchie wartości. Dopasował właściwą maskę do sytuacji i doczekał się oklasków. Do dzisiaj PiS jest partią z najlepiej rozpoznanymi wyborcami, nie wymyślonymi, idealnymi, ale do bólu prawdziwymi, dlatego wiernymi.
Powtarza się często, że Jarosław Kaczyński co jak co, ale ma umiejętność stawiania diagnoz. Że wyczuwa potrzeby społeczne i narastające oczekiwania. Szuka dla nich propagandowych i z reguły populistycznych odpowiedzi, obarczając przy tym winą za całe zdiagnozowane zło politycznego przeciwnika – tego, który niczego nie ma do zaoferowania biednym i wykluczonym (jak się przyjęło mówić). Pogardza ludem, jego wiarą, gustami, patriotyzmem, bo jest zajęty swoimi przyjemnościami, „harataniem w gałę” i paleniem cygar. Walczyliśmy z tym przekonaniem co do wyjątkowej słuszności diagnoz Jarosława Kaczyńskiego. Byliśmy i jesteśmy przekonani, że trafne wizje szefa PiS nie dotyczą spraw państwa, jego organizacji, realnych potrzeb, naprawy instytucji i służb państwa, dobrego umiejscowienia kraju w strukturze europejskiej. Kaczyński stawia diagnozy społeczne dotyczące głównie własnego elektoratu i tu rzeczywiście osiąga sukcesy. Jest to rodzaj samosprawdzającej się prognozy. A zwłaszcza kiedy jest wspomaganie nadzwyczajnymi wydarzeniami.
SMOLEŃSK
Katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem w 2010 r. paradoksalnie wciąż jest niedoceniana jako wydarzenie polityczne. Strona liberalna, kierując się racjonalizmem, uznała, że po wyjaśnieniu przyczyn wypadku rzecz jest w zasadzie zamknięta – oczywiście pozostaje serdeczna pamięć, współczucie, pomoc rodzinom. Dla formacji Kaczyńskiego katastrofa stała się wydarzeniem symbolicznym i romantycznym, pokazującym polski los polegający na cyklicznym składaniu ofiar ojczyźnie. Smoleńsk został umieszczony w porządku martyrologicznym, powstańczym i religijnym. To była warstwa niejako metafizyczna. Ale była też treść czysto praktyczna, użyteczna w politycznej walce: spisek, zamach, perfidna zbrodnia na niewygodnym prezydencie, winni w Rosji, winni w Polsce. To dwa ostrza tych samych nożyc, którymi PiS zaczął ciąć tkankę rządzonego przez dzisiejszą opozycję państwa.
Ówcześni rządzący nie docenili finezji tej opowieści. Bardzo długo nie było odpowiedzi na kolejne teorie Antoniego Macierewicza, które traktowane jako zwykłe brednie, nie wydawały się mieć większego znaczenia. Błąd polegał tu na tym, że wynurzenia byłego ministra obrony, także Jarosława Kaczyńskiego, potraktowano jako część publicznego dyskursu, który z natury rzeczy odrzuca takie niedorzeczności. Ale właśnie wtedy zaczął się tworzyć równoległy tor emocji, informacji i interpretacji, nastąpiło ostateczne rozdwojenie przekazu. To początek dwóch polskich światów. Dla PiS była to zdobycz nie do przecenienia. W świecie, rzec można, ogólnie obowiązującym partia ta nie miała szans na powrót do władzy. Jedyną nadzieją tego ugrupowania było wykreowanie alternatywnej rzeczywistości z własnymi kryteriami prawdy, patriotyzmu, zasług. Najlepszą okazją dla wprowadzenia tej strategii była sprawa smoleńska, przez swój tragiczny ciężar, niekwestionowany narodowy dramat.
A stworzony po 2010 r., na bazie katastrofy, równoległy świat mógł potem służyć, i posłużył, do propagowania innych kwestii. Do zbudowanej w ten sposób bańki dało się wtłaczać kolejne treści: Polska w ruinie, zdradliwe elity, podtrzymujący tradycje lud, z których obrzędów (miesięcznice) śmieją się liberalni, wykorzenieni kosmopolici z wielkich miast. To już wtedy, na początku dekady, Macierewicz jeździł po powiatach i gminach z tezami o zamachu, urabiał grunt pod przyszłe sukcesy PiS: w wyborach w 2015 r. czy w elekcji europejskiej w maju 2019 r., kiedy polska prowincja z południowo-wschodniego „pasa biblijnego” pokazała szczególne polityczne wzmożenie. Rzecz jasna przyczyniły się do tego wielkie transfery socjalne po 2015 r., ale stawiamy tezę, że nie byłoby takich sukcesów, gdyby nie pracowite tworzenie od kwietnia 2010 r. niszy, która od czasu Smoleńska sukcesywnie się rozrastała. Rozrzucenie pieniędzy z budżetu państwa trafiło na przygotowany wcześniej grunt. Mityczno-symboliczna otoczka pozwoliła choćby odpowiednio nazwać pieniądze przekazywane bezpośrednio do ręki i złagodzić interpretację, że dochodzi do politycznego przekupstwa. Kontrnarracja PiS głosiła, że chodzi o wyrównanie szans, powrót do mateczników, do zdrowych polskich rodzin, docenienie „zwykłych Polaków”, którymi dotąd elity się nie interesowały i nimi „pogardzały”.
Smoleńsk zintensyfikował jeszcze jedno zjawisko: brutalizację polityki. Nierzadko właśnie tragiczne wydarzenia, które teoretycznie powinny skłaniać do zadumy, refleksji, jedności w żałobie, powodują, że konflikt się pogłębia. Dla PiS śmierć prezydenta, brata lidera ówczesnej opozycji, wielu innych działaczy, stała się – tak to można było postrzegać – źródłem dodatkowej surowości, powodem pozbycia się już wszelkich skrupułów, jeśli takie wcześniej były, wobec politycznych przeciwników. Konfrontacja ze śmiercią, sprawami ostatecznymi, zwłaszcza w połączeniu z sugerowaniem winy ówczesnej ekipy rządzącej, stała się specyficznym alibi dla politycznej bezwzględności. Jakby dawano do zrozumienia, że wobec kwestii o takim ciężarze jakiekolwiek dawne zasady już nie obowiązują. Nie ma już negocjacji, nie ma normalnej gry z jakimikolwiek regułami fair play, to koniec tamtej epoki, Smoleńsk zmienił wszystko. Zapewne tyleż było w tym emocji, ile wyrachowania, ale liczył się pozytywny dla PiS skutek. Po przygotowaniu ideowym terenu walki partia Kaczyńskiego przystąpiła do etapu głównego – programu socjalnego. Kaczyński i Macierewicz wykonali pracę romantyczną, a do pozytywistycznej fazy oddelegowano niezużytych w poprzednim „heroicznym” okresie Andrzeja Dudę i Beatę Szydło. Ta mieszanka okazała się piorunująca.
ZWYCIĘSKA METODA PERSWAZJI
Powrót PiS do władzy, mimo naszych ostrzeżeń osiem lat temu, zaskoczył niemal wszystkich. Sami przyznajemy, że przegranej w prezydenckich wyborach Bronisława Komorowskiego nie przewidzieliśmy. To był absolutny blitzkrieg twórców kampanii Andrzeja Dudy. Na zaspany i rozleniwiony sprzyjającymi sondażami sztab Komorowskiego i Platformy spadły zupełnie nowe pomysły i innowacyjne wyborcze technologie PiS. To, co wcześniej było robotą chałupniczą, z pomysłami i spontanicznymi chwytami w rodzaju „dziadka z Wehrmachtu”, teraz stało się systemem, z wykorzystaniem internetu, wysokobudżetowych konwencji, objazdami kraju. Również sterowanym entuzjazmem zaprzyjaźnionych mediów, także społecznościowych, zręczną socjotechniką polegającą na wtłaczaniu swoich przekazów do środowisk politycznych przeciwników. Na to nałożyły się trendy ogólniejsze, wzrost nastrojów nacjonalistycznych, spowolnienie europejskiej integracji, sprzeciw wobec skutków ekonomicznej globalizacji, kryzys migracyjny (który Kaczyński wykorzystywał, podsycając nastroje antyuchodźcze). Także słabnięcie przywództwa w największych krajach Zachodu, intrygi Rosji Putina, podanie w ogólną wątpliwość wartości całej liberalnej demokracji.
A w podglebiu społecznym pojawiło się niezadowolenie i rozczarowanie czy to osobistym losem, materialnymi niepowodzeniami, odstającymi od doświadczeń tych, którym powiodło się lepiej. A także, co z czasem zrobiło wielką karierę jako przyczyna populizmu, deficyt godnościowy, z czego świadomie, na chłodno skorzystał PiS. Odczuwały go tysiące ludzi, niekoniecznie biednych, choć ci oczywiście także. Michał Buchowski, wybitny polski antropolog, w ostatnio wydanej książce („Czyściec”, 2019) pisał: „To neoliberalna polityka bogacąca elity, erodująca klasy średnie i wykluczająca »zbędnych«, stworzyła podatny grunt dla prawicowego populizmu”. Taka teza jest bardzo gruba, choćby dlatego, że mistyfikuje wiele zjawisk życia społecznego. Nie uwzględnia tego, że Polska wcale nie była „w ruinie” i że relatywnie bardzo korzystnie wyszła z kryzysu po 2008 r., niemniej niesie ona jakąś prawdę. Z czego – sądząc po publikacjach, które ukazały się już po 2015 r. – zdawano sobie sprawę dość powszechnie, tak wystawiając rachunki za przeszłość, jak i poszukując nowego ustrojowo-ekonomicznego paradygmatu na przyszłość.
W sytuacji narastającego chaosu zaczęły brać górę odpowiedzi prostsze, masowo bardziej zrozumiałe, niewymagające analizy i brania pod uwagę zbyt wielu sprzecznych czynników. Takiej odpowiedzi w Polsce udzielał Kaczyński, na Węgrzech Viktor Orbán, w Turcji Recep Erdoğan, w USA Donald Trump, we Francji Marine Le Pen, we Włoszech Matteo Salvini, w Niemczech Alternatywa dla Niemiec. Złe, samolubne i puste moralnie elity, fałszywa demokracja, w ramach której nie można dokonać prawdziwej zmiany, ubezwłasnowolnienie suwerennego narodu, przejęcie władzy przez wielkie korporacje, utrata tożsamości przez kraje i całe kontynenty – to pojęcia z tego nowego krytycznego słownika. O każdym z nich da się dyskutować, ale rzecz w tym, że taka debata nie jest przewidziana, bo rzeczy zostały już nazwane i jednoznacznie zdiagnozowane, występują tylko w pakiecie.
Dlatego dawne podziały partyjne straciły na znaczeniu. Tworzy się teraz raczej polityczno-marketingowe projekty skupione wokół kilku tematów. Od lat w Europie, ale także w Polsce, nie powstała formacja, która przyjęłaby nazwę w miarę precyzyjnie określającą jej ideologiczny profil. Lewica, prawica, socjaldemokracja, konserwatyści, chadecja, socjaliści, komuniści – to przeszłość. Teraz są na przykład Możemy, Marsz, Ruch Pięciu Gwiazd, Wiosna. Również w przypadku tej tendencji Prawo i Sprawiedliwość było prekursorem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------