- W empik go
Brauning - ebook
Brauning - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 191 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Barczysta postać dyrektora Fisharmonji wyprostowała się nad aparatem. Z pasją odłożył słuchawkę, i zdjąwszy binokle, począł je przecierać fularem. Równocześnie myślał:
– Sali chcą te krzykacze! nie można odmówić – a żeby ten Wessel (tu się pośpiesznie przeżegnał) nie porobił tyle głupich zastrzeżeń w tym testamencie, dostalibyście wy salę odemnie! Tę budę akurat na to postawiłem, żeby szumowiny miały gdzie kipieć! już jabym wam miejsce na wiec obmyślił! Boże! ileż to trudu, nim człowiek jaki taki grosz w tej sparszywiałej Warszawie wyciśnie – nie dosyć, że nikogo teraz z zagranicy nie można ściągnąć tutaj, tak wszystko tej rewolucji się boi, to jeszcze salę dawaj hołocie, której nigdy nie zobaczysz w krzesłach, żeby ta buda tysiąc lat stała!….
W dwadzieścia cztery godziny po tym monologu dyrektora na schodach Fisharmonji tłoczył się tłum mężczyzn i kobiet, usiłujących co prędzej dostać się do drzwi wielkiej sali koncertowej. W obszernym westibulu i na zewnętrznych nad podjazdem do przedsionka biegnących schodach było równie pełno i gwarno. Gmach był jakby w oblężeniu. Drzwi jednak szczelnie zamknięte uchylały się coraz rzadziej, na rozkaz jednego z panów ozdobionych komitetową kokardą. Wpuszczano coraz mniej osób, mimo natarczywych żądań publiczności. Panowie z kokardami z czerwono-białej wstążki, pilnujacy porządku, sprawdzali bilety wejścia i tłumaczyli nieposiadającym ich, a ciekawym amatorom wiecu, że sala obejmuje tylko określoną liczbę osób, że przyjęli odpowiedzialność przed władzą za bezpieczeństwo zebrania, że muszą unikać natłoku, mogącego sprowadzić wypadek. Publiczność pchała się wciąż, wymyślała panów z kokardą, i coraz to nowe fale wiecowników napływały z bocznych, strzeżonych przez kawaleryjskie patrole ulic.
Dnia tego o dziewiątej rano, zatem na dobrze trzy godziny przed terminem na rozpoczęcie wiecu naznaczonym, zjawiło się przed drzwiami gabinetu dyrektora dwuch panów. Wyższy, ubrany w elegancki ulster z przewieszoną przez ramię torebką podróżną, tęgi i barczysty mężczyzna o twarzy gładko wygolonej, rozglądał się ciekawie dokoła bystrem spojrzeniem szarych sympatycznych oczu; niższy, mniej elegancko ubrany, interpelował służącego o audjencję u pana dyrektora.
Natarczywe dosyć żądanie, poparte wędrówką srebrnego rubla do obszernej kieszeni dżentelmena w ciemnoczerwonym liberyjnym fraku, poskutkowało. Służący, zameldowawszy, otworzył drzwi gabinetu.
Dyrektor oczekiwał, stojąc.
– Jestem Lohman – zaczął niższy – korespondent "Standarda", a to jest – dodał, wskazując na towarzysza – sir Algernon Percy, specjalny korespondent politycznej " Daily Mail" i pism amerykańskich. Chcieliśmy być na wiecu i prosimy pana o bilety.
– Bardzo mi przyjemnie, ale nie mogę panom służyć. Bilety wydaje komitet urządzający.
Lohman przetłumaczył swemu towarzyszowi tę odpowiedź, na co otrzymał kilka słów z naciskiem.
– Pan wybaczy – rzekł znów Lohman – sir Algemon nie włada innym językiem, prócz angielskiego. Prosi o objaśnienie, gdzie jest ten komitet wiecu?
– Nie wiem, doprawdy nie wiem; ja oddałem tym panom tylko salę na wiec; ale w każdym razie panowie się spóźnili, bo biletów już wczoraj zabrakło. Miejsce ograniczone – wszystkie bilety rozdane.
Sir Algemon z giestów dyrektora dorozumiał się treści i powiedział do Lohmana znów kilka słów po angielsku.
– On mówi – zaczął Lohmann – że zapłaci podwójną cenę.
– Ależ ja nie sprzedaję biletów! – zaperzył się dyrektor.
– Potrójną damy, zaraz płacimy – ciągnął niezrażony Lohman, wyjmując portfel.
– Możesz pan dawać i stokrotną nawet! – huknął dyrektor, wyprowadzony już z cierpliwości. – Powtarzam panu: biletów niema! a zresztą rozdają je darmo!
– Kto rozdaje? gdzie? – pytał Lohman dalej.
– Teraz już nikt, bo wszystkie rozdane! Ale rozdawano wczoraj! Brał, kto chciał!
Sił Algernon zaczął mówić szybko i dobitnie, powtarzając z naciskiem jakiś jeden wyraz.
– Proszę pana – rzekł znowu do dyrektora Lohman – niech się pan nie rzuca, tylko niech pan wymyśli jakie bilety. On powiada, że muszą być. On jest korespondent bardzo ważny, ja też jestem ważny korespondent, on tam musi być, i to jest niesłychana rzecz, żeby nie było miejsca dla korespondentów, co przyjeżdżają z drugiego końca świata w celu pisania o tem, co się tu dzieje. On jedzie prosto z Persji, on był w Mandżurji na wojnie, on mówi, że on wejdzie bez biletu, jeżeli niema biletu.
Dyrektor zrospaczony rozkładał ręce i podnosił brwi przez czas tej przemowy. Nagle, gdy Lohman skończył, trzasnął palcami i zawołał:
– Bez biletu! prawda! możecie wejść bez biletu! każę panów wpuścić! ale musicie iść zaraz i czekać w sali parę godzin.
Lohman szybko przełożył towarzyszowi te słowa.
– Yes, all right! – odrzekł tamten, wzruszając ramionami.
Tym sposobem, zasiadłszy już o dziewiątej wygodne miejsca na galerji, tuż nad estradą, znaleźli się obaj synowie Albionu na wiecu.
W miarę, jak wypełniała się sala zmozaikowanym tłumem publiczności, dążącej na pierwszy ten wiec w Warszawie, dwaj Anglicy rozglądali się ciekawie. Sir Algernon co chwila zadawał swemu towarzyszowi jakieś zapytania i notował szybko jego objaśnienia w małej, w zielony safian oprawnej książeczce.
Z trybuny poczęły płynąć mowy jedna za drugą. Anglicy, z których jeden nic, a drugi niewiele rozumiał, siedzieli, jak na niemieckiemi kazaniu. Percy przyglądał się wyrazowi twarzy różnych osób i probował charakterystyczniejsze głowy szkicować, co szło mu wcale udatnie. Nagle szturchnął łokciem swego towarzysza, i pokazawszy mu na przeciwległej galerji grupę osób, odróżniających się wyrazem twarzy od reszty, zapytał go, co to za jedni.
Lohman, który przedtem wskazywał mu robotników, wybitniejszych mówców, przemysłowców i inne ważniejsze osoby, przyjrzał się uważnie i uśmiechnął lekko.
– To są opiekunowie publiczni–rzekł półgłosem.
– Not understand. Co to za urząd?–rzekł Percy,
– Przyjrzyj się dobrze, sir, tym ludziom. Widzisz, jak im tutaj nieswojo, oglądają się na drzwi, jakby się chcieli wymknąć, a przecież siedzą. Trzyma ich obowiązek, a wypędza obawa i przerażenie. Patrz, jak oni słuchają tych przemówień ognistych. Patrzą ze zgrozą na mówców i ze strachem, że mówią rzeczy tak śmiałe, a ile razy publiczność zaszumi uznaniem, albo przyklaśnie mówcy, ściągają brwi, jakby chcieli krzyknąć: "karauł!" Oni tu nie przyszli z ochoty! Domyślasz się pan, co to za ptaszki?
– The detectifs?! to chyba tajna policja? – odrzekł zainteresowany Percy.
– Naturalnie. Przysłano ich tutaj, żeby wiedzieć, co mówiono, a szczególnie: kto mówił, i kto przyszedł słuchać!
Sir Algernon jął się ciekawie ajentom przyglądać. Odwrócił w swym notesie kartkę i począł szkicować. Natarczywość, z jaką co chwila spogladał na nich, przykładając do oczu małą kieszonkową lornetkę, zwróciła nareszcie uwagę podejrzliwie naokół śledzących argusów. Poczęli mu się przypatrywać zpod oka, zamieniwszy między sobą nieznacznie kilka wejrzeń porozumiewawczych.
Spostrzegł to zaraz i Lohman, dość obezna ny ze stosunkami miejscowemi, i miał właśnie zwrócić uwagę towarzyszowi, gdy tuż obok ich ławki, w drugim wyższym rzędzie siedzeń, rozległ się stłumiony krzyk kobiecy.
Obaj Anglicy i inni słuchacze odwrócili się żywo.
Jakaś młoda, elegancko ubrana dama, zemdlała. Cucił ją sąsiad, prawdopodobnie znajomy, bardzo zaambarasowany wypadkiem i oglądający się wkoło niespokojnie.
Sir Algernon zamknął spokojnie notatnik wsunął go do kieszeni, poczem również spokojnie sięgnął do przewieszonej przez ramię torebki, i wyjąwszy zeń spory kryształowy flakon, podał go młodemu człowiekowi, usiłującemu przyprowadzić do przytomności swą towarzyszkę, przyczem przemówił coś do Lohmana.
– To woda kolońska – rzekł tenże – weź pan, może to pani pomoże.
Miody człowiek wziął flakon, dziękując śpiesznie za pomoc, i po skropieniu wodą kolońską twarzy zemdlonej kobiety, flakon zwrócił. Środek podziałał skutecznie. Młoda dama otwarła oczy i podniosła się z wpół leżącej pozycji, ale spojrzawszy przed siebie, drgnęła nerwowo, i chwyciwszy mocno dłoń swego towarzysza, szepnęła:
– Wychodźmy stąd! Wychodźmy jaknajprędzej!
Wypadek zrobił trochę nieuniknionego w takich razach zamieszania. Z chwilą jednak, gdy jego bohaterka odzyskała przytomność, nikt się nie zdziwił, widząc, iż opuszcza salę, wsparta na ramieniu sąsiada.
W tej chwili powstał też i sir Algernon.
– Mam zupełnie dosyć tego meetingu, dear Lohman – rzekł, prostując się. –Jestem głodny. Codźmy na lunch.
To mówiąc, ruszył ku drzwiom, przeciskając się spokojnie, lecz stanowczo przez stłoczoną ciżbę słuchaczy. Wślad za nim, biorąc na siebie niezadowolenie ich i niezbyt grzeczne uwagi, a nawet czynne reklamacje łokciowe od właścicieli nadeptanych nagniotków, szedł posłuszny Lohman.