- W empik go
Brązowy i Słonko - ebook
Brązowy i Słonko - ebook
Wzruszająca opowieść pióra Cao Wenxuana, laureata m.in. Nagrody im. Hansa Christiana Andersena, przedstawia historię przyjaźni dwojga samotnych dzieci: osieroconej Słonko oraz niemego Brązowego. Znajdziemy tu wszystkie najważniejsze elementy klasycznej literatury dziecięcej: zachęcający do lektury, świetnie skonstruowany świat przedstawiony, bardzo zżytą ze sobą rodzinę oraz życzliwą społeczność (a nawet bawoła – przyjaciela rodziny).
— Publishers Weekly (starred review)
Lektura „Brązowego i Słonka” przenosi Czytelnika na chińską prowincję – ze wszystkimi jej dobrymi i złymi stronami. Warunki codziennego życia jej mieszkańców mogą różnić się od naszych, ale emocje i więzi międzyludzkie są uniwersalne.
— The New York Times Book Review
Ta wciągająca i bardzo przystępna powieść przeznaczona dla dzieci w wieku 9–12 lat… to tak właściwie wspaniała lektura dla całej rodziny. Wspaniale uchwycony obraz konkretnego miejsca i czasu, pełen uniwersalnych, słodko-gorzkich momentów życia codziennego.
— The Wall Street Journal
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8002-793-0 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko pokrywała wilgoć – trawę, kwiaty, wiatraki, budynki, bawoły i ptaki.
Po chwili również Słonko była mokra od stóp do głów. Jej włosy, z natury niezbyt gęste, po zmoczeniu przykleiły się jej do skóry głowy, przez co wydawała się chudsza niż naprawdę, ale jej blada buzia owiana wilgotnym powietrzem nabrała kolorów.
Krople wody, kołyszące się na źdźbłach trawy rosnącej wzdłuż ścieżki, bardzo szybko przemoczyły nogawki jej spodni. Buty kilka razy ugrzęzły jej w rozmoczonej ziemi, więc w końcu je zdjęła i trzymając je w dłoni, ruszyła boso przez chłodne błoto. Kiedy przechodziła pod klonem, lekki podmuch wiatru strącił z drzewa krople wody. Kilka z nich spadło jej na szyję. Odruchowo wcisnęła więc głowę w ramiona, a potem spojrzała w górę – wysoko nad nią rozpościerały się gałęzie pokryte wymytymi do czysta, lśniącymi liśćmi. Były takie piękne!
Odbiegła od klonu, kiedy usłyszała przyzywający szum wody z pobliskiej rzeki. Chodziła nad nią prawie każdego dnia, ponieważ na drugim brzegu znajdowała się wioska nosząca piękną nazwę – Damaidi, czyli „Pola jęczmienia”. Na tym brzegu mieszkało zaś tylko jedno dziecko – Słonko.
Słonko była samotna samotnością ptaka, który na bezkresnym błękitnym niebie nie widzi żadnego towarzysza, a w przestworzach słyszy jedynie machanie własnych skrzydeł. Na rozciągającym się bez granic niebie, po którym czasem przepływają różnokształtne obłoki, a niekiedy jest nieskazitelnie czyste i przypomina olbrzymią akwamarynową płachtę, ptak, w chwili najdotkliwszej samotności, wydaje z siebie krzyk. Krzyk ten pogłębia jedynie pustkę, a ptasie serce wypełnia jeszcze większa samotność.
Ten brzeg rzeki, dokąd tylko wzrok sięgał, porastały zarośla trzcin, od niepamiętnych czasów nietkniętych ręką ludzką. Tej wiosny wypłoszone stado białych czapli poderwało się ze swoich gniazd, umoszczonych w nienaruszonych od stuleci kępach, i krążyło po niebie – najpierw nad mokradłami, a potem nad Damaidi, krzycząc, jakby chciały coś powiedzieć mieszkańcom. Nie wróciły już jednak na swoje dawne lęgowiska, ponieważ zajęli je ludzie – wielu ludzi.
Już na pierwszy rzut oka obcy wyglądali inaczej niż chłopi z Damaidi. Przyjechali z miasta, żeby wybudować w tym miejscu domy, wykarczować ziemię na pola i wykopać rybne stawy. Śpiewali miejskie piosenki na miejski sposób. Ich śpiew był tak głośny i dźwięczny, że wszyscy mieszkańcy Damaidi nadstawiali uszu.
Kilka miesięcy później z trzcin wyłoniło się siedem czy osiem rzędów murowanych domów z czerwonymi dachami. Wkrótce potem stanął wysoki maszt i pewnego poranka załopotała na nim czerwona flaga, niczym kula ognia spokojnie płonąca nad morzem trzcin.
Miastowi przypominali nie wiadomo skąd przybyłe stado ptaków innego gatunku. Mieli wiele wspólnego z miejscowymi, ale równocześnie tak bardzo się od nich różnili. Patrzyli na wieśniaków z zaciekawieniem, a wieśniacy odwzajemniali się takimi samymi spojrzeniami. Przybysze zajmowali się swoimi sprawami, mieli swoją mowę, swoje życie, wszystko robili po swojemu. W ciągu dnia pracowali, wieczorem siedzieli na zebraniach przeciągających się do późnej nocy. Z Damaidi było widać błyszczące w oddali lampy, które lśniły tajemniczo jak światełka na rybackich łodziach.
Stworzyli swój własny, niezależny świat.
Mieszkańcy Damaidi wkrótce poznali jego nazwę – Szkoła Kadr Siódmego Maja, którą potem skrócili do Szkoły Kadr. Wasze kaczki przepłynęły rzekę do Szkoły Kadr; wasza krowa weszła w szkodę, zamknęli ją w Szkole Kadr; ryby w stawie Szkoły Kadr ważą już cały jin^()!; dzisiaj wieczorem w Szkole Kadr puszczają film, i tak dalej, i tak dalej...
W tamtym okresie, na tych kilkuset li^() ziemi porośniętej trzcinami, powstało o wiele więcej takich szkół. Wszyscy mieszkający w nich ludzie pochodzili z wielkich miast, czasami naprawdę odległych. Nie wszyscy spośród nich sprawowali funkcje urzędnicze – niektórzy byli pisarzami i artystami. W Szkole Kadr pracowali fizycznie.
Mieszkańcy Damaidi nie do końca wiedzieli, czym tak naprawdę były te szkoły, ale nie byli też nadmiernie zainteresowani, żeby się dowiedzieć. Przybycie tych ludzi nie przyniosło nic złego miejscowym, wręcz przeciwnie – dzięki nim życie stało się ciekawsze. Gdy obcy spacerowali po wsi, dzieci wybiegały chmarą i albo stały, gapiąc się, albo szły za nimi, a gdy ci odwracali głowy i uśmiechali się, pośpiesznie chowały się za kopkami siana albo za drzewami. Miastowym podobały się tutejsze dzieci, więc machali do nich, zachęcając, aby podeszły bliżej. Co odważniejsze podchodziły, a obcy głaskali je po głowach i czasami wręczali słodycze wygrzebane z kieszeni. Papierki przywiezionych z miast cukierków były tak ładne, że dzieciom żal było je wyrzucić – wygładzały je i niczym skarby chowały między strony podręczników. Ludzie ze Szkoły Kadr czasem kupowali w Damaidi melony, warzywa czy solone kacze jaja. Wieśniacy niekiedy też przeprawiali się na drugą stronę rzeki i przyglądali się hodowli ryb. Damaidi było otoczone wodą – a gdzie woda, tam ryby. Miejscowym ich nie brakowało, ale nigdy nie przyszedł im do głowy pomysł, żeby je hodować. Nie potrafiliby ich rozmnażać. Ale ci wykształceni miastowi wiedzieli, jak to zrobić. Dawali im zastrzyki, po których ryby skakały rozgorączkowane, samice i samce łączyły się w pary, a woda w stawach pieniła się i falowała. Czekali, aż ryby się uspokoją, a następnie łapali w sieci napęczniałe ikrą samice. Głaskali je delikatnie po wydętych do granic wytrzymałości brzuchach – rybom wydawało się to podobać i powoli pozbywały się jajeczek, które wrzucano do wielkich pojemników z napowietrzaną wodą. Niezliczone lśniące, białe kropeczki wirowały, wirowały, i wkrótce zamieniały się w niezliczone lśniące, czarne kropeczki. Po kilku dniach przekształcały się w maleńki narybek. Wieśniacy, starzy i młodzi, patrzyli z otwartymi ustami – ludzie ze Szkoły Kadr znali się na magii!
Dzieci z Daimaidi interesowały się Szkołą Kadr jeszcze z jednego powodu – mieszkało tam jedno, jedyne dziecko. Wszyscy znali imię tej dziewczynki – Słonko.
Dzieci z Damaidi nie mogły zrozumieć, dlaczego miastowa dziewczynka nosi wiejskie imię.
Słonko była spokojną i grzeczną dziewczynką wychowaną w zamiłowaniu do czystości i porządku. Jej mama zmarła dwa lata wcześniej i Słonko razem z tatą przyjechała z miasta do Szkoły Kadr. Oboje rodzice byli sierotami, więc poza tatą nie miała żadnej rodziny. Dlatego zawsze zabierał ją ze sobą, nieważne gdzie jechał. Słonko była jeszcze mała i nie mogła przewidzieć, jaka ją czeka przyszłość i jakie więzy połączą jej losy z Damaidi po drugiej stronie rzeki.
Po przyjeździe wszystko wokół wydawało jej się nowe i ciekawe. Co za olbrzymie połacie trzcin! Zdawały się pokrywać cały świat! Była za niska, żeby sięgnąć daleko wzrokiem, więc wyciągnęła ramiona w górę i poprosiła tatę, żeby wziął ją na ręce.
Tata podniósł ją i trzymając wysoko, zapytał:
– Widzisz koniec?
Trzciny rozciągały się aż po horyzont.
Był początek lata. Zielone liście sterczały w niebo jak miecze, a gdy zakołysały się, zielony przestwór przed jej oczami przypomniał prawdziwe morze, które raz pokazał jej tata. Wspomnienia przywołał też zapach – rozpoznała w nim woń zongzi, kulek kleistego ryżu zawiniętego w liście, które jadała w mieście. Ale tamten delikatny aromat nie mógł się równać z tym intensywnym, ciężkim od wilgoci zapachem, który spowił ją całą. Mocno wciągnęła powietrze nosem.
– Widzisz koniec? – ponowie zapytał tata.
Potrząsnęła głową.
Nagły podmuch wiatru zamienił pole trzcin w pole bitwy – tysiące wojowników ze wzniesionymi do góry zielonymi mieczami stanęło do walki, zewsząd dobiegały odgłosy rozcinanego powietrza. Stado przerażonych wodnych ptaków poderwało się do góry. Wystraszona Słonko mocno objęła ojca za szyję.
Trzcinowe mokradła fascynowały ją, ale równocześnie napawały strachem. Nie opuszczała ojca na krok, bojąc się, że trzciny ją połkną, zwłaszcza w wietrzne dni, kiedy rośliny z furkotem kładły się na jedną stronę. A gdy przetaczająca się z powrotem fala dochodziła do Szkoły Kadr, dziewczynka o kruczoczarnych, przepełnionych lękiem oczach kurczowo trzymała się dłoni ojca czy brzegu jego kurtki.
Ojciec musiał pracować i nie mógł cały czas dotrzymywać jej towarzystwa. Należał do zespołu odpowiedzialnego za wycinanie trzcin i osuszanie bagien pod pola lub przerabianie ich na stawy. O świcie, kiedy nad polami rozlegał się sygnał pobudki, Słonko jeszcze spała. Ojciec wiedział, że jeśli nie zobaczy go po przebudzeniu, z pewnością będzie wystraszona i się rozpłacze, ale nie mógł się przemóc, żeby ją wyrywać ze snu. Stwardniałymi od harówki dłońmi głaskał ją po delikatnym i ciepłym policzku, a potem z westchnieniem brał narzędzia, ostrożnie zamykał za sobą drzwi i ruszał z grupą na miejsce pracy, myśląc o śpiącej córce. Gdy wieczorem schodzili z pola, na niebie często już świecił księżyc.
Słonko całe dnie spędzała sama. Chodziła nad stawy oglądać ryby, chodziła do stołówki patrzeć na gotujących kucharzy, błąkała się pomiędzy rzędami budynków. Większość drzwi była zamknięta, ale czasem któreś pozostawały otwarte – bywało bowiem, że ktoś się rozchorował, albo dostał jakieś zadania do wykonania na terenie Szkoły Kadr. Podchodziła wtedy do drzwi i zaglądała do środka. Niekiedy z wewnątrz dobiegał słaby i przyjazny głos:
– Słonko! Wchodź!
Potrząsała głową w drzwiach, stała przez chwilę i odchodziła.
Czasem ktoś dostrzegł, że często mówiła do złotych chryzantem, do wrony siedzącej na gałęzi, do pięknych biedronek na liściu...
Wieczorem, przy słabym świetle lampy, w końcu mogła spędzić czas z przepełnionym smutkiem ojcem. Często po zjedzeniu kolacji musiał zostawić ją znów samą i iść na zebranie. Ciągle na nie chodził – Słonko nie rozumiała, dlaczego po całym dniu pracy, wieczorem musi jeszcze chodzić na zebrania. Gdyby został w domu, mogłaby położyć głowę na jego ramieniu, a on opowiadałby historie, gdy na zewnątrz panowała cisza albo jednostajnie szeleściły trzciny. Po całym dniu jego nieobecności nie mogła się powstrzymać – przytulała się do niego z całych sił, a ojciec mocno ją obejmował; czuła się wtedy tak bezpiecznie. Czas rozmów przy zgaszonym świetle był najmilszą, najszczęśliwszą chwilą dnia.
Wkrótce ojciec zaczął wracać do domu całkowicie wykończony. Zaczynał opowiadać jakąś historię, ale po kilku zdaniach zmęczenie wygrywało i zasypiał, mimo że Słonko czekała na dalszy ciąg opowieści. Słonko była grzeczną dziewczynką – nie złościła się na tatę, jedynie rozglądała się wokół, spokojnie przytulała się do jego ramienia i czekała na sen, delikatnie głaszcząc go po nieogolonej twarzy i czując jego zapach. Z oddali dobiegało niewyraźne szczekanie psów, być może z Damaidi za rzeką, albo z kolejnej dalszej wioski, Youmadi, albo nawet z Daoxiangdu.
Tak mijał dzień za dniem.
Po jakimś czasie brzeg rzeki stał się ulubionym miejscem Słonka. Spędzała tam większość dnia, patrząc na Damaidi – leżącą na przeciwległym brzegu dużą wieś otoczoną trzcinami. Dymy z kominów, pianie kogutów, szczekanie psów, radosne przyśpiewki przy pracy... to wszystko przyciągało ją jak magnes, ale najbardziej fascynowały ją dzieci i ich wesoły śmiech. Był to świat przepełniony radością, bez smutku i samotności.
Wielka rzeka bez początku i końca. Płynęła nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd. Przejrzysta, niebieska woda toczyła się dzień i noc. Porastające brzegi trzciny stały na straży jej podróży z zachodu na wschód. Szmer rzeki i szelest roślin brzmiały jak szepty dwójki dobrych przyjaciół. Woda z czułością obmywała ich łodygi, następnie odpływała, ale zaraz na jej miejsce nadpływała kolejna fala – i tak bez końca, bez wytchnienia. Drżały liście rozkołysanych trzcin, jakby łaskotane wodą. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem bawiły się ze sobą niestrudzenie i z radością.
Słonko pokochała tę rzekę.
Patrzyła jak płynie, patrzyła na jej zmarszczki i drobne fale, patrzyła jak niosła kaczki i opadłe liście, patrzyła na płynące w górę i w dół rzeki łodzie i łódki, patrzyła jak słońce w południe maluje ją na złoto, a zachodzące na czerwono, patrzyła na krople deszczu dziurawiące srebrne lustro wody, patrzyła na ryby wyskakujące ze szmaragdowych fal i wracające do wody po zakreśleniu idealnego łuku na błękitnym niebie...
Na drugim brzegu rozciągało się Damaidi. Słonko siadała w cieniu starego wiązu i patrzyła się w milczeniu na wieś.
Gdy ktoś z przepływających łodzią ludzi dostrzegał jej maleńką postać, nachodziła go refleksja, że niebo jest olbrzymie, ziemia tak rozległa, a między nimi rozciąga się zbyt potężna przestrzeń...
Pewnego dnia Słonko siedziała nad rzeką. Damaidi wyglądała jak olbrzymia łódź zacumowana w trzcinach na drugim brzegu. Zobaczyła dwie olbrzymie kopy siana, jedną po prawej, drugą po lewej stronie. Zobaczyła drzewo melii kwitnące na błękitno, którego kwiatów z daleka nie dało się rozróżnić – wyglądały jak niebieskawe obłoki, jak przycupnięte na gałęziach chmury. Zobaczyła mlecznobiałe dymy z kominów, grube i cienkie, pnące się spiralnie w górę, gdzie spotykały się, łączyły i odpływały powoli nad trzcinami. Psy biegały po drogach. Jakiś kogut wskoczył na morwę i piał. Wszędzie rozlegał się śmiech dzieci.
Słonko tak bardzo chciała tam iść. Spojrzała na łódkę przywiązaną do starego wiązu.
Podskakiwała leciutko na falach, jakby chciała zwrócić na siebie uwagę. Słonko nie patrzyła już na rzekę ani na Damaidi, lecz wpatrywała się w łódkę i w jej głowie zaczęła kiełkować pewna myśl, która rosła jak kołysane wiatrem źdźbło w wilgotnej ziemi i w końcu nabrała kształtów – wsiądę do łódki i popłynę do Damaidi!
Bardzo się bała, ale jednocześnie strasznie chciała to zrobić.
Odwróciła głowę, popatrzyła na Szkołę Kadr w oddali, po czym zdenerwowana i podekscytowana ruszyła w stronę łódki. Nie było tu przystani, tylko stromy, choć znów nie tak bardzo, brzeg. Nie mogła się zdecydować, czy ześlizgnąć się w dół twarzą skierowaną do rzeki, czy raczej w stronę brzegu. Po chwili wahania zaczęła schodzić tyłem. Obiema rękami chwyciła się kęp trawy i stopami zaczęła wyszukiwać punkty oparcia. Poruszała się powoli, ale płynnie, i już po chwili znalazła się tuż nad wodą.
Ludzi na pokładzie przepływającej łodzi zaniepokoił ten widok, ale mogli jedynie patrzeć z daleka, musieli pilnować swojej łódki pchanej wiatrem. Gdy Słonko dosięgnęła lustra wody szemrzącego pod jej stopami, była zlana potem. Wystraszona, kurczowo trzymała się kępek trawy wyrastających ze zbocza.
Nadpłynęła mała łódka z żaglem; mężczyzna przy sterze, widząc dziecko przyczepione niczym gekon do stromego brzegu rzeki, głośno zawołał:
– Czyje to dziecko?
Nie odważył się krzyknąć ponownie, żeby nie jej nie wystraszyć, ale myślał o niej jeszcze długo potem, jak stracił ją z oczu.
Na drugim brzegu wodny bawół buczał jak fabryczna syrena.
W tym momencie ziemia pod nogami Słonka ustąpiła i dziewczynka poczuła, że się ześlizguje. Chwyciła się trawy, ale cała kępa została jej w rękach. Przerażona, zamknęła oczy. Nagle poczuła jednak, że się zatrzymała – jej noga oparła się o pień niskiego drzewa rosnącego na nasypie. Przylgnęła ciałem do ziemi, nie śmiąc drgnąć. Szum wody dobiegający spod jej stóp przybrał na sile. Podniosła głowę i spojrzała na krawędź brzegu, wysoko, wysoko nad nią. Nie wiedziała, co robić – wspinać się z powrotem, czy dalej ześlizgiwać w dół? Marzyła tylko o tym, żeby ktoś się pojawił, najlepiej jej tata. Wtuliła twarz w trawę i znieruchomiała, myśląc o ojcu.
Słońce podniosło się wysoko i poczuła ciepło jego promieni na plecach. Lekki powiew wiatru delikatnie zaszumiał w jej uszach, jak szmer płynącej wody. Zaczęła śpiewać – nie miejską piosenkę, ale tę, której nauczyła się od dziewczynek po drugiej stronie rzeki. Pewnego dnia, kiedy siedziała na brzegu, usłyszała bowiem śpiewające w trzcinach dziewczęce głosy. Piosenka była bardzo ładna. Zarośla zasłaniały dziewczynki i mimo starań nie widziała ich zbyt wyraźnie, jedynie sporadycznie między łodygami migały ich zielone i czerwone ubrania. Wyglądało na to, że ścinają liście. Szybko zapamiętała słowa piosenki i dołączyła do śpiewu – one na jednym brzegu, ona na drugim. Na początku jej głos drżał.
Zongzi pachną,
W kuchni pachnie,
Bylica pachnie,
W domu pachnie.
Gałązki brzoskwini nad bramą,
Za nią żółte pola.
Smocze łodzie płyną,
Smocze łodzie płyną...
Wilgotna ziemia pochłonęła jej delikatny głos.
Słonko jeszcze mocniej zapragnęła wsiąść na łódkę i popłynąć do Damaidi. Zaczęła powoli szukać drogi na dół i po chwili stanęła na uginającej się ziemi. Odwróciła się twarzą do rzeki, przeszła kilka kroków; woda omywała jej stopy, zimny dreszcz przeszył jej ciało i odruchowo gwałtownie zaczerpnęła haust powietrza.
Łódka kołysała się łagodnie na falach. Wdrapała się do niej i przestała się śpieszyć – miała ochotę chwilę w niej posiedzieć, było tak przyjemnie! Siedziała na ławeczce, kołysała się razem z ruchem fal i czuła się szczęśliwa.
Damaidi ją wzywało, przez całe życie miało ją wzywać. Ale kiedy chciała wyruszyć, odkryła, że w łódce nie ma ani drąga do odpychania od dna, ani wiosła. Spojrzała na linę cumowniczą mocno przywiązaną do starego wiązu. Odetchnęła z ulgą – na szczęście jej nie odwiązała, w przeciwnym razie łódka podryfowałaby nie wiadomo gdzie!
Dzisiaj nie mogła popłynąć do Damaidi. Posmutniała – bez drąga i wiosła mogła jedynie patrzeć na wioskę, patrzeć na wznoszące się dymy z kominów, słuchać hałaśliwych krzyków dzieci. Nagle poczuła jednak, że łódka płynie! Przestraszona spojrzała w górę – sznur się rozwiązał, nie wiadomo dlaczego, i łódka przepłynęła już kilka łokci, a lina ciągnęła się za nią jak długi, cienki ogon. Pośpiesznie rzuciła się na tył łodzi i zaczęła wyciągać sznur, ale gdy zrozumiała, że to nic nie da, przestała. Zanurzony w wodzie, znów wyglądał jak ciągnący się za łódką ogon. Wtedy zobaczyła chłopca stojącego nad nim na brzegu. Miał jedenaście albo dwanaście lat i śmiał się złośliwie. Kilka dni później Słonko dowiedziała się, że ma na imię Węgorz. Mieszkał w Damaidi, a jego rodzina od pokoleń hodowała kaczki.
Słonko patrzyła na stado kaczek wyłaniających się falą spośród trzcin, biegnących ławą do stóp Węgorza, machających skrzydłami i kwaczących – w jednej chwili narobiły hałasu i zamieszania. Chciała go zapytać: ‘Dlaczego odwiązałeś linę?’, ale nie zrobiła tego, tylko patrzyła na niego bezradnie. Na jej spojrzenie Węgorz zareagował jedynie kolejnym wybuchem śmiechu. Śmiejąc się, zegnał setki kaczek w dół – kołysząc się na boki, dreptały po nasypie, a niektóre, mądrzejsze, podrywały się do lotu i lądowały od razu w rzece, wzbijając fontanny wody.
Po ostatnich deszczach rzeka była wartka i wysoka – prąd znosił łódkę na środek. Słonko popatrzyła na chłopca i rozpłakała się. Węgorz stał ze skrzyżowanymi nogami, a splecione ręce położył na długim trzonku łopaty, którą poganiał kaczki. Na dłoniach oparł podbródek, językiem oblizywał spierzchnięte wargi i obojętnie patrzył na Słonko.
Kaczki okazały więcej serca – płynęły z całych sił za łódką. Węgorz chwycił wtedy łopatę, nabrał nią ziemi, złapał trzonek obiema rękami, podniósł ją wysoko i z całych sił rzucił bryłą ziemi przed siebie. Wpadła do wody przed prowadzącą stado kaczką – wystraszony ptak skręcił, zatrzepotał skrzydłami, zakwakał przerażony i popłynął w przeciwnym kierunku, a reszta stada hałasując ruszyła za nim. Słonko rozejrzała się i gdy zobaczyła, że wokół niej nie ma żywej duszy, rozpłakała się w głos.
Węgorz odwrócił się, wszedł w trzciny, po czym wychylił się z nich, niosąc długi bambusowy drąg, który właściciel schował, bojąc się, że ktoś zabierze mu łódkę. Zaczął iść wzdłuż brzegu i pokazał gestem, że chce go rzucić Słonku. Przez łzy spojrzała na niego z wdzięcznością. Kiedy Węgorz znalazł się na wysokości łódki, ześlizgnął się po nasypie i wszedł do rzeki. Położył drąg na wodzie i lekko go popchnął, prawie dotykając nim burty. Słonko wychyliła się i wyciągnęła po niego ręce, ale gdy już go prawie dotykała, Węgorz zaśmiał się i cofnął tyczkę. Popatrzyła na niego – z jej pustych rąk skapywały powoli krople wody. Chłopiec zrobił kilka kroków i gdy ponownie znalazł się na wysokości łódki, znów popchnął drąg w jej stronę. Wychylona Słonko ponownie wyciągnęła ręce. Sytuacja powtórzyła się kilka razy – jak tylko dziewczynka miała dosięgnąć tyczki, Węgorz ją cofał, a kiedy Słonko, zrezygnowana, nie próbowała jej złapać, chłopak dosuwał ją tak blisko, że prawie uderzał w burtę. Dziewczynka zalewała się łzami.
W końcu Węgorz pokazał, że tym razem naprawdę poda jej drąg. Słonko uwierzyła i kiedy go przysunął, wychyliła się najdalej jak mogła – i wtedy chłopak gwałtownie szarpnął nim do tyłu, a dziewczynka prawie wpadła do wody. Wybuchnął śmiechem. Słonko usiadła na ławeczce i szlochała.
Węgorz spostrzegł, że kaczki odpłynęły już daleko. Złapał drąg, wbił go w brzeg i opierając się na nim, zaczął wchodzić na nasyp. Po dwóch czy trzech susach był na górze. Spojrzał ostatni raz na Słonko, wyciągnął drąg, wrzucił go w zarośla i nie odwracając się, pognał za stadem.
Ustawiona pod kątem łódka dryfowała po rzece. Stary wiąz malał w oczach, czerwone dachówki Szkoły Kadr powoli znikały za ścianą trzcin. Sparaliżowana strachem Słonko siedziała na ławeczce, łzy płynęły jej po policzkach. Przed jej oczami rozpościerała się mglista zieleń zdająca się spływać z nieba. Rzeka stawała się coraz szersza i coraz bardziej zamglona. Słonko zastanawiała się, jak daleko zaniesie ją woda.
Od czasu do czasu obok przepływała jakaś łódź, ale Słonko siedziała bez ruchu, nie wstawała, nie wymachiwała rękami ani nie krzyczała, co najwyżej odrobinę unosiła rękę. Ludzie na pokładzie myśleli, że dziecko po prostu bawi się na rzece, więc nie zwracali na nią uwagi i płynęli dalej w swoją stronę.
Słonko płakała i cichutko wołała tatę. Samotny biały ptak wyleciał z trzcin. Widocznie coś wyczuł, ponieważ w pobliżu łódki obniżył lot i spokojnie unosił się w powietrzu. Słonko patrzyła na jego długie skrzydła, na rozwiewane wiatrem delikatne pióra na piersi, na smukłą szyję, żółty dziób i rudoczerwone nogi. Ptak niekiedy przechylał głowę i zerkał na nią brązowymi oczami.
Łódka dryfowała po wodzie, ptak szybował w powietrzu. Między niebem a ziemią panowały spokój i cisza.
Nagle ptak wylądował na łódce. Był naprawdę duży, wyglądał wyniośle i dostojnie. Słonko patrzyła na niego spokojnie; nie bała się, jakby był jej starym znajomym. Zawieszeni pod bezkresnym niebem ptak i dziewczynka patrzyli na siebie, nie wydając żadnego dźwięku, nawzajem się nie strasząc. Słychać było jedynie szmer płynącej wody.
Ptak nie mógł długo dotrzymywać jej towarzystwa; musiał ruszać w swoją stronę. Z elegancją skłonił głowę, rozpostarł skrzydła, pochylił się i odleciał na południe. Słonko śledziła go wzrokiem dokąd nie znikł na horyzoncie, a potem dalej wpatrywała się w przestwór wody. Pomyślała, że powinna płakać, więc znów zalała się łzami.
Niezbyt daleko, na porośniętym trawą brzegu, jakiś chłopiec pasł bawołu – zwierzę jadło, a chłopiec w tym czasie ścinał trawę sierpem. Kiedy zauważył niesioną prądem łódkę, przerwał pracę i spokojnie wpatrywał się w nią, stojąc z sierpem w ręku.
Słonko również go dostrzegła. Nie widziała dokładnie twarzy chłopca, ale poczuła w sercu falę ciepła i narastającą nadzieję. Wstała i patrzyła na niego bez słowa. Wiatr targał jego czarną czupryną, która co chwila zasłaniała mu błyszczące oczy. Kiedy łódka podpłynęła bliżej, serce zaczęło mu szybciej bić. Bawół z parą długich rogów przestał skubać trawę i podobnie jak jego pan stał i obserwował dziewczynkę na łódce.
Chłopiec od razu zrozumiał, co się stało. Gdy łódka podpłynęła bliżej, podniósł sznur bawoła i wolno wprowadził go do rzeki. Słonko przestała płakać, wiatr wysuszył jej łzy i napiął skórę na twarzy.
Chłopiec chwycił długą grzywę bawołu i jednym susem wskoczył mu na grzbiet. Stamtąd spojrzał na rzekę, łódkę i na dziewczynkę, która wpatrywała się w niego z zadartą głową – jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle niebieskiego nieba i przepływających białych obłoków. Nie widziała zbyt dobrze jego oczu, ale wydawały się jej bardzo błyszczące, jak gwiazdy na nocnym firmamencie. Czuła, że ten chłopiec na pewno pośpieszy jej na ratunek, mimo że nie wołała o pomoc i nie wykonała żadnego gestu – wystarczyło, że stała w łódce i wbijała w niego błagalny wzrok. Chłopak mocno klepnął bawoła w zad i zwierzę posłusznie weszło do wody. Słonko patrzyła, jak obaj z każdym krokiem stają się coraz niżsi, a po chwili bawół prawie całkiem zniknął pod wodą; wystawały mu jedynie uszy, nos, oczy i grzbiet. Chłopiec trzymał sznur. Miał przemoczone spodnie. Bawół zbliżył się do łódki, a chłopiec przybliżył się do dziewczynki.
Jego oczy były tak duże i tak jasne – Słonko miała je zapamiętać do końca życia. Kiedy bawół znalazł się przy łódce, zastrzygł gwałtownie uszami i wzbił fontannę wody, która ochlapała Słonko po twarzy. Odruchowo zamknęła oczy i zasłoniła buzię rękoma, a kiedy je otworzyła, chłopiec znajdował się już za nią. Przechylił się i zręcznie chwycił unoszącą się na wodzie linę. Łódka lekko zadrżała i zatrzymała się.
Chłopiec przywiązał sznur do rogu bawoła, odwrócił głowę i pokazał Słonku, że ma usiąść. Potem kilka razy poklepał po głowie zwierzę, które zaczęło płynąć do brzegu, niosąc go na grzebiecie i ciągnąc za sobą łódkę. Słonko siedziała na ławeczce i patrzyła na proste, mocne plecy chłopca oraz na okrągły i kształtny tył jego głowy. Woda rozcinana pyskiem bawołu rozchodziła się na boki, następnie łączyła się nad jego grzbietem, znów rozdzielała, opływając chłopca, po czym za zadem ponownie fale spotykały się i z łagodnym pluśnięciem rozbijały się o dziób łódki.
Bawół w równym tempie ciągnął łódkę w kierunku starego wiązu. Słonko już się nie bała. Siedziała w łódce i zafascynowana wpatrywała się w nadrzeczny krajobraz: słońce oświetlające lustro wody i odbijające się od niezliczonych zmarszczek, które błyszczały i gasły wraz z ruchem fal; rosnące po obu brzegach trzciny, które albo lśniły od słońca, albo spowijały się cieniem wraz z ruchem płynących na niebie obłoków. Gdy słońce zakrywała wielka chmura, niebo natychmiast ciemniało; gasły błyski na powierzchni wody, która zamieniała się w granatową płachtę, ale nie trwało to długo – po chwili wychodziło zza chmur, a rzeka lśniła jeszcze jaśniej i mocniej, oślepiając patrzących. Gdy pojawiał się mniejszy obłoczek i zasłaniał jedynie fragment tarczy słonecznej, na łanach trzcin pojawiały się plamy – szmaragdowozielone w słońcu, malachitowe w cieniu i prawie czarne w bardziej oddalonych miejscach. Nieustannie zmieniające się chmury, światło, rzeka i bezkresne trzciny całkowicie oczarowały Słonko.
Bawół zamuczał i wróciła myślami do tu i teraz.
Na wodzie dryfowała łodyga trzciny z pokaźną wiechą. Chłopiec wyłowił ją i wziął do ręki niczym berło. Wyglądała jak olbrzymi pędzel ze skierowanym do nieba mokrym końcem, który wysychał na wietrze, pęczniał i w promieniach słońca lśnił srebrnym blaskiem. Łodyga przypominała dzierżony w górze sztandar.
Gdy byli już blisko starego wiązu, pojawił się Węgorz i jego kaczki. Siedział na malutkiej łódce kaczego pastuszka, na której pływał, gdzie tylko chciał. Na widok bawołu i łódki aż złożył się w pół ze śmiechu, a odgłosy wychodzące z jego gardła przypominały kwakanie kaczorów. Potem położył się na boku, oparł głowę o dłoń i patrzył na nich bez słowa – patrzył na łódkę, patrzył na bawoła, patrzył na chłopca, patrzył na dziewczynkę. Chłopiec nie zwracał na niego uwagi, gdyż zaprzątały go jedynie utrzymanie się na grzbiecie bawoła, ruch do przodu i doholowanie łódki do starego wiązu. Pod drzewem stał zaniepokojony ojciec Słonka. Chłopiec stanął na grzbiecie i przywiązał linę do wiązu, potem zeskoczył na ziemię i wciągnął łódkę na brzeg.
Słonko wyskoczyła na ląd i zaczęła wspinać się po nasypie. Ojciec pochylił się, aby jej pomóc. Luźna ziemia obsypywała się pod jej stopami; dziewczynka nie mogła się wydostać. Podszedł chłopiec, podsadził ją oburącz i wtedy Słonko dosięgnęła dłoni ojca, który mocnym ruchem wyciągnął ją na górę. Ściskając kurczowo ojca, Słonko odwróciła się i popatrzyła na chłopca, bawoła i łódkę. Po buzi zaczęły jej płynąć łzy. Ojciec kucnął, mocno ją objął i lekko poklepywał po plecach. Wtedy zauważył, że chłopiec patrzy się na nich i nagle coś drgnęło w jego sercu, a ręka zastygła na plecach Słonka. Chłopiec odwrócił się i wrócił do swojego bawoła.
Ojciec Słonka zapytał:
– Jak masz na imię?
Chłopiec spojrzał na nich, ale nic nie powiedział.
– Jak masz na imię? – powtórzył pytanie.
Nie wiadomo czemu, chłopak poczerwieniał na twarzy i odszedł z opuszczoną głową.
– Nazywa się Brązowy, nie umie mówić, to niemowa! – krzyknął na cały głos Węgorz.
Chłopiec wspiął się na bawoła i wrócił na jego grzbiecie do rzeki. Słonko z ojcem odprowadzili go wzrokiem.
W drodze powrotnej do Szkoły Kadr ojciec szedł zatopiony w myślach. Gdy już prawie doszli do budynków, nagle pociągnął ją za rękę i w pośpiechu zawrócił nad rzekę. Nie było śladu po chłopcu, tak samo jak po Węgorzu i kaczkach; przywitała ich tylko pusta rzeka.
Tego wieczoru, po zgaszeniu światła, ojciec powiedział do Słonka:
– Jak to możliwe, że ten chłopiec był tak podobny do twojego brata?
Słonko wiedziała, że jej starszy brat, którego nigdy go nie poznała, zmarł na zapalenie opon mózgowych w wieku trzech lat. Kiedy ojciec wspomniał, że ten chłopiec przypominał jej brata, wtuliła głowę w ojcowskie ramię i długo wpatrywała się w ciemność.
Z daleka dobiegał szum rzeki i szczekanie psów w Damaidi.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------