Brazylijska przygoda - ebook
Brazylijska przygoda - ebook
Elizabeth Fane w nagrodę otrzymuje od uczelni kurs u najlepszego trenera gry w polo, Chica Fernandeza. Elizabeth i Chico byli kiedyś zakochani, lecz potem on wyjechał bez słowa. Elizabeth ma do niego żal, lecz ten prestiżowy kurs u mistrza świata pomoże jej w karierze. Decyduje się więc pojechać do Brazylii, gdzie czeka ją ekscytująca przygoda...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2517-5 |
Rozmiar pliku: | 735 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Brazylia.
Już sam dźwięk tego słowa wydawał jej się niezwykły. Budził dreszcz jak tajemnica, która fascynuje i uwodzi, napawając jednocześnie dziwnym niepokojem. Od dawna widywała w snach ten daleki kraj, który leżał po drugiej stronie globu niż jej rodzinna Szkocja. Ale nie przypuszczała, że kiedykolwiek postawi stopy na brazylijskiej ziemi. Podróże przez pół świata były kosztowne i wymagały czasu, a ona po pierwsze była ciągle zajęta, a po drugie – nie zamierzała szastać pieniędzmi. Czas poświęcała na studia, a każdy zarobiony grosz inwestowała w Rottingdean. Miała tylko jedno marzenie – przywrócić dawną świetność rezydencji, którą poprzednie pokolenie doprowadziło do niemal kompletnej ruiny.
Młoda lady Elizabeth Fane z całą pewnością nie wdała się w rodziców, bezprzykładnych utracjuszy. Uważała się za osobę pragmatyczną i twardo stąpającą po ziemi. A jednak… w chwilach zapomnienia śniła o Brazylii, nieznanej, barwnej i gorącej krainie.
Przymknęła oczy i z westchnieniem odchyliła głowę na miękkie oparcie samolotowego fotela. Ile to już lat bawiła się myślą, że jednak, pomimo wszystko, ten szalony sen się spełni i pewnego dnia zobaczy Brazylię? Dwanaście. Dwanaście lat minęło od dnia, kiedy poznała pewnego Brazylijczyka. I zakochała się w nim na śmierć i życie, szaloną, platoniczną miłością.
Chico Fernandez przyjechał do Rottingdean z brazylijską drużyną polo, żeby trenować pod okiem słynnego Eduarda Corteza. Chłopak był oczkiem w głowie trenera, który wróżył mu wielką przyszłość w dowolnym hippicznym sporcie. I nic dziwnego – osiemnastoletni Chico, choć miał w zwyczaju na ludzi łypać wrogo spode łba, zawsze zamknięty w sobie i uparcie milczący, przy koniach rozkwitał. Potrafił poruszać się płynnie i bezszelestnie, przemawiać cicho i miękko, z cierpliwością, która wydawała się niewyczerpana. Był w stanie obłaskawić nawet najbardziej narowistego ogiera, a najleniwszą kobyłę skłonić do dzikiego galopu. W pełni zasługiwał na miano zaklinacza koni.
Milkliwość Chica zupełnie nie przeszkadzała piętnastoletniej wówczas Elizabeth. Ona też wolała towarzystwo koni niż ludzi, zwłaszcza kiedy chodziło o jej własnych rodziców i hordy gości, których przyjmowali w rezydencji Rottingdean, gdzie trwała w zasadzie nieustająca impreza, suto zakrapiana alkoholem. Zresztą Liz nie miała wielkiego wyboru. Choć kończyła już gimnazjum, wciąż traktowano ją jak dziecko, zabraniając wstępu na salony, gdzie bawili się dorośli. Miała wracać punktualnie ze szkoły, iść do siebie, odrabiać lekcje i nie przeszkadzać. Umarłaby z nudów albo oszalała z frustracji i samotności… gdyby nie konie.
Rottingdean od dwóch wieków słynęło z hodowli koni, specjalnie dobieranych tak, żeby sprostać trudnym wymogom gry w polo. Wierzchowce musiały być zrywne, lecz nie płochliwe. Pełne temperamentu, ale idealnie posłuszne, reagujące na najlżejsze skinienie jeźdźca. W czasach młodości Catherine, babki Elizabeth, szkocka posiadłość Fane’ów była istną mekką dla wszystkich, którzy liczyli się w świecie polo – zarówno sportowców, jak i hodowców. Niestety, lady Catherine wcześnie owdowiała i choć robiła, co mogła, żeby jak najlepiej wychować swojego jedynaka, z bólem serca musiała przyznać się do porażki. Syn Catherine, Artur, wyrósł na zadufanego w sobie bubka, który zdawał się święcie wierzyć w słuszność maksymy głoszącej, że człowiekowi szlachetnie urodzonemu praca nie przystoi. Nie obchodził go los rodzinnej stadniny; interesował się tylko dochodami, jakie przynosiła. Lubił wydawać pieniądze na alkohol i rozrywki. Myślał tylko o zabawie. Pod tym względem on i jego małżonka dobrali się wręcz idealnie. Blondwłosa Serena nade wszystko kochała zakupy, drogie kreacje i biżuterię, nie gardziła też dobrą zabawą, a najlepiej się bawiła, kiedy była pod wpływem używek. Nigdy też nie kryła, że macierzyństwo jest dla niej prawdziwym dopustem, ciężarem, który dźwigała z najwyższym trudem. Nigdy nie chciała mieć dzieci, ale kiedy zaszła w ciążę, Artur nie zgodził się, żeby usunęła. Mało tego, zaczął nalegać na ślub, opowiadając dyrdymały o tym, że zawsze pragnął mieć syna, dziedzica majątku, nazwiska i tytułu. Serena oświadczyny skwapliwie przyjęła, uznawszy, że tytuł lady i nazwisko Fane to prawdziwa gratka. A potem zacisnęła zęby i jakoś dotrwała do końca ciąży. Kiedy jednak na świat przyszedł chudy, rozwrzeszczany noworodek płci żeńskiej, ojcowski zapał Artura zgasł tak prędko, jak się pojawił. Serena wyszła ze szpitala i oddała dziecko piastunkom, uznając swój obowiązek za spełniony. W miarę jak córka rosła, rodzicielka odpychała ją od siebie coraz bardziej. W tych rzadkich chwilach, które rodzina spędzała razem, Elizabeth miała przykazane, żeby do matki zwracać się po imieniu. W przeciwnym wypadku Serena dąsała się jak primadonna, twierdząc, że określenie „mama” okropnie ją postarza. Nastoletniej, nieśmiałej Liz nie przyszło do głowy, że Serena, która najlepsze lata miała już za sobą, zaczyna być o nią zwyczajnie zazdrosna. Nie mogła też wiedzieć, że trzymając ją na dystans, matka robi jej prawdziwą przysługę. Być może jedyną, jaką kiedykolwiek jej wyświadczyła, poza tym oczywiście, że wydała ją na świat.
Liz każdą wolną chwilę spędzała więc w stajniach albo na padoku. Konie, w przeciwieństwie do rodziców, po prostu ją lubiły. Kiedy tylko się zbliżała, wychylały łby z boksów i rżały przyjaźnie. Dziewczyna uwielbiała delikatny dotyk jedwabistych pysków o wrażliwych chrapach, gdy trącały ją na powitanie, rżąc cicho i dmuchając ciepłym oddechem w jej szyję. Szybko odkryła, że rozumie te zwierzęta bezbłędnie, niemalże instynktownie, jak gdyby mówiła ich językiem. Potrafiła wyczuć ich nastroje, uspokoić, kiedy się płoszyły, albo sprawić, żeby dawały upust radosnemu podnieceniu w szalonym galopie. Choć była szczuplutka i drobna, mogła bez trudu skłonić każdego konia do idealnego posłuszeństwa. Gdyby ktoś spytał, na czym polega jej sekret, powiedziałaby, że nigdy nawet nie próbuje zdominować wierzchowca, siłą zmusić do karności. Jedyne, co robi, to stara się wzbudzić w nim całkowite zaufanie, a zwierzę doskonale rozumie jej intencje i odwdzięcza się, ochoczo z nią współdziałając.
Ale nikt jej nie pytał, bo była cichą, płochliwą smarkulą, która przemykała się pod ścianami i starała nie wchodzić w drogę stajennym ani dżokejom. Pozwalano jej jeździć, kiedy nie było komu objeżdżać koni, a zdarzało się to coraz częściej, w miarę jak zaczynało brakować funduszy na utrzymanie stadniny. Nikogo nie interesowało, jak Liz wykonuje swoje zadanie – dobrze czy zaledwie miernie. Każdy martwił się tylko o to, czy pod koniec miesiąca znajdą się pieniądze na wypłatę.
Wizyta brazylijskiej drużyny polo była – o czym Elizabeth nie wiedziała – jedną z ostatnich prób wskrzeszenia świetności Rottingdean, jaką podjęła Catherine. Współpraca z Eduardem, byłym mistrzem polo i światowej sławy trenerem, miała przynieść rozgłos szkockiej stadninie, co ożywiłoby kontakty i zapewniło przypływ pieniędzy. A pieniądze były potrzebne w Rottingdean jak powietrze. Jeśli ich zabraknie, stadnina, w której przychodziły na świat najlepsze wierzchowce do gry w polo, zamieni się w zwykłą stajnię, gdzie konie, które zasługiwały na lepszy los, dożyją swoich dni jak zwykłe, poczciwe szkapy. A potem Rottingdean, siedziba rodu Fane’ów od siedmiu pokoleń, popadnie w ruinę – o ile wcześniej nie zostanie zlicytowana za długi.
Liz nie wtajemniczano wtedy w te sprawy. Rodzice nie interesowali się ani trochę przyszłością Rottingdean, żyjąc zgodnie z zasadą „po nas choćby i potop”. Starsza pani Fane robiła co mogła, żeby uratować rezydencję i stadninę przed ostateczną katastrofą, ale sama już od dawna nie mieszkała w Rottingdean. Tryb życia syna i synowej zupełnie jej nie odpowiadał, wolała więc przenieść się do małej willi na przedmieściach Edynburga. Wnuczkę bardzo kochała, ale nie chciała jej obciążać zmartwieniami dorosłych. Mała Liz miała i bez tego smutne dzieciństwo. Chodziła do szkoły w pobliskim miasteczku, a po lekcjach wracała samotnie do domu. Dzieciaki z miasteczka i okolicznych wiosek w najlepszym wypadku trzymały się od niej z daleka. Kiedy miała mniej szczęścia, wołały za nią „jaśnie panienka” i, rechocząc, gięły się, parodiując niskie ukłony. Liz umierała z zażenowania, ale nie miała za złe kolegom. Powszechny ostracyzm zawdzięczała matce, która pojawiła się w szkole zaraz po tym, gdy Liz rozpoczęła naukę w gimnazjum. Ubrana w futro ze srebrnych lisów, Serena wmaszerowała do sali krokiem nieco chwiejnym i, nie zważając na to, że lekcja się jeszcze nie skończyła, piskliwym głosem zażądała rozmowy z wychowawcą. Młodziutka panna Raintree, matematyczka i wychowawczyni klasy pierwszej, zerwała się zza biurka, spłoszona nagłym wtargnięciem nieznanej, wystrojonej blond damy.
– Jestem lady Fane, matka Elizabeth. – Serena teatralnym gestem wskazała Liz, która kuliła się w ławce, czerwona ze wstydu. – Musi pani wiedzieć, że moja córka jest hrabianką i powinna pobierać nauki w prywatnej szkole dla dzieci z dobrych domów. Niestety, na razie nie mamy takiej możliwości, więc musi chodzić tutaj. – W tym miejscu lady westchnęła z rezygnacją i obrzuciła salę lekcyjną wzrokiem pełnym pogardy. – Liczę, że zapewni pani Elizabeth odpowiednie traktowanie i zadba o to, żeby nie była zmuszona zadawać się z pospólstwem – dokończyła, krzywiąc usta z odrazą.
Choć od tamtej chwili minęło lat piętnaście, Liz doskonale pamiętała każde słowo, wypowiedziane nieco zbyt głośno przez wyraźnie podchmieloną matkę. Pamiętała szmer, jaki przetoczył się przez klasę, kiedy trzydzieścioro nastolatków z trudem tłumiło wybuch śmiechu. Ale nie była w stanie przypomnieć sobie, jak skończyła się ta scena, bo przetrwała ją z opuszczoną głową i zaciśniętymi powiekami, marząc tylko o tym, żeby móc zapaść się pod ziemię. Począwszy od tamtego dnia, zawsze siedziała w ławce sama, bo nikt nie chciał zająć miejsca obok „jaśnie panienki”. Minął rok, a potem drugi, ale sytuacja nie uległa poprawie, może po części dlatego, że Liz nie próbowała niczego zmienić. Po prostu poddała się losowi. Rodzice ignorowali ją, odkąd pamiętała, więc odrzucenie traktowała jako rzecz normalną, choć przykrą. Na szczęście były konie, i do nich każdego popołudnia pędziła jak na skrzydłach. Nie zdawała sobie sprawy, że ma wybitny talent jeździecki. Wiedziała tylko, że kiedy dosiada galopującego wierzchowca, naprawdę czuje, że żyje.
Aż wreszcie, pewnego dnia, do Rottingdean przyjechali Brazylijczycy – szpakowaty, poważny Eduardo, ośmiu graczy reprezentacji narodowej – dwudziestokilkuletnich silnych mężczyzn, którzy intensywnie trenowali od świtu, a po zachodzie słońca równie intensywnie imprezowali, i Chico, najmłodszy z grupy, osiemnastolatek, który dopiero co zdał maturę i szkolił się, żeby w kolejnym sezonie zacząć grać profesjonalnie. Liz z zachwytem przyglądała się treningom prawdziwej drużyny polo, chłonęła widok ludzi i koni współdziałających w idealnej harmonii podczas błyskawicznych ataków, płynnych zwodów czy bezbłędnych akcji obrony. Kiedy miało się ku wieczorowi, gracze schodzili z boiska, oddawali konie w ręce stajennych i spieszyli do rezydencji, gdzie byli zakwaterowani. Państwu Fane było w to graj, że ośmiu przystojnych Brazylijczyków chciało brać udział w zabawie, która na hrabiowskich salonach trwała niemal non stop, a młodym sportowcom nie trzeba było dwa razy powtarzać zaproszenia. Tylko Chico Fernandez nie sprawiał wrażenia zainteresowanego tym, co działo się w rezydencji. Z boiska schodził ostatni, nawoływania starszych kolegów zbywał wzruszeniem ramion i szedł do stajni. Sam zajmował się końmi po treningu, chociaż było to obowiązkiem zatrudnionych w Rottingdean stajennych. Ale on po prostu to lubił, więc wycierał starannie mokrą od potu końską sierść i szczotkował ją, aż błyszczała, masował spracowane mięśnie zwierząt, delikatnie sprawdzał, czy żaden z wierzchowców nie doznał kontuzji, a jeśli tak się stało, przykładał łagodzące kompresy i bandażował obolałe miejsca. Mijał dzień za dniem, wieczór za wieczorem, a młody Brazylijczyk zdawał się w ogóle nie zauważać rudowłosej, szczuplutkiej nastolatki, która w milczeniu śledziła każdy jego gest, nie kryjąc zafascynowania.
– Nieźle jeździsz konno.
To były pierwsze słowa, jakie od niego usłyszała. Wracała właśnie z padoku, prowadząc młodego ogiera, dwulatka, który dopiero uczył się chodzić pod siodłem. Aż drgnęła, kiedy odezwał się cicho, tuż za jej plecami. Jaki piękny głos, pomyślała uśmiechając się bezwiednie. Zauroczył ją szorstki, lekko schrypnięty ton i obcy akcent, śpiewny i twardy zarazem. Spodobała jej się niewymuszona szczerość, którą wyraźnie usłyszała w nonszalancko rzuconej uwadze. A już najbardziej zachwyciło ją to, co powiedział.
„Nieźle jeździsz konno”.
Zauważył ją. Docenił.
– Dzięki za komplement – zarumieniła się Liz.
– To nie żaden komplement – wzruszył ramionami Chico.
Tak zaczęła się przyjaźń piętnastoletniej lady Elizabeth i cztery lata od niej starszego, dzikiego chłopaka z brazylijskiej faweli. Różniło ich w zasadzie wszystko. Ona była dziewczyną o cerze białej jak mleko i jasnej twarzy otoczonej chmurą ogniście rudych loków, on chłopakiem o złocistej skórze i odziedziczonych po indiańskich przodkach skośnych oczach oraz gęstej czuprynie włosów tak czarnych, że wydawały się granatowe. Ona urodziła się w bogactwie, on w biedzie. Ona była Szkotką, arystokratką, mieszkała w pałacu, mówiła po angielsku, niemiecku i francusku, a on przyszedł na świat w slumsach, mówił slangiem – mieszaniną portugalskiego i dialektów indiańskich. Tylko dzięki temu, że naprawdę szybko się uczył, zdążył już poznać angielski na tyle, żeby móc zamienić z nią parę zdań. Ale jej nie przeszkadzał fakt, że ciemnooki chłopak dziwnie wymawiał angielskie słowa. Kiedy patrzyła, jak zajmuje się końmi, miała wrażenie, że zna go od zawsze. A gdy obserwowała, jak dosiadał najbardziej narowistych rumaków i skłaniał je do posłuszeństwa, ot tak, bez żadnego widocznego wysiłku, jej duszę i serce przepełniała niemal ekstaza.
Szybko okazało się, że on unika przebywania w rezydencji równie zdecydowanie jak ona. Kiedy skończyła się szkoła, a zaczęły wakacje, Liz całe dnie spędzała w stajni i na padoku, czekając, aż Chico skończy trening. Popołudnia i wieczory spędzali zawsze razem, przy koniach. Ona zadawała mu tysiące pytań, a on zdradzał jej tajniki treningów drużyny polo. On kaleczył angielski, a ona z zapałem poprawiała jego wymowę i uczyła nowych słówek. Wystarczyło kilka dni, żeby tych dwoje obcych sobie nastolatków stało się nierozłącznymi przyjaciółmi.
Nastały najpiękniejsze chwile w życiu Elizabeth. Letnie dni wypełnione radosnym oczekiwaniem, śmiechem, podekscytowaniem i czystym szczęściem. Dni pełne swobodnej wolności, kiedy ona i Chico galopowali po nagrzanych słońcem trawiastych wzgórzach, a kiedy słońce już zaszło, siadywali na poddaszu stajni, na belach słomy, i, popijając lemoniadę, albo – o zgrozo! – piwo podkradzione koniuszym, rozmawiali o wszystkim i o niczym, wpatrując się w gwiazdy, które pojawiały się na ciemniejącym niebie. Liz bardzo niechętnie żegnała się z Chikiem i szła do domu. Wiedziała, że nikt tam na nią nie czeka.
A potem nadszedł moment, kiedy wszystko się zawaliło. Dotąd nie rozumiała, co się wtedy stało, choć nieskończoną ilość razy rozpamiętywała tamte wydarzenia; każdy najmniejszy szczegół. Był wieczór, kiedy w rezydencji zorganizowano szczególnie huczną imprezę. Chico, jak zwykle, został w stajni, ale tym razem starsi koledzy z drużyny nie dali mu spokoju. Przyszli i oświadczyli stanowczo, że zabierają go ze sobą. Wymówek nie chcieli słuchać.
– Pani domu chce koniecznie, żebyś przyszedł. Powiedziała, że bez ciebie nie będzie dobrej zabawy – rechotali, poklepując Chica po plecach. Nietrudno było się domyślić, że wypili już sporo alkoholu. Liz odsunęła się jak najdalej, a jednak wyraźnie czuła cierpką woń spirytusu buchającą od nich przy każdym oddechu.
Chico posłał jej zdesperowane spojrzenie, ale nie opierał się, kiedy bezceremonialnie zawlekli go do rezydencji. Liz została sama i buntowniczo uznała, że do domu nie pójdzie. Rodzice mieli ją gdzieś; liczyła się dla nich tylko zabawa. Równie dobrze więc mogła przenocować w stajni! Wdrapała się na pięterko i umościła sobie posłanie na beli słomy okrytej derkami. Noc była ciepła; Liz zasypiała powoli, wsłuchana w parskanie koni i w dźwięki muzyki dobiegające z rezydencji. Było już ciemno, kiedy obudził ją hałas. Ktoś wbiegł do stajni i, nie bacząc na to, że płoszy konie, z hukiem zatrzasnął za sobą drzwi. Skuliła się przestraszona, słysząc, jak intruz wdrapuje się na strych; nie miała ochoty na spotkanie z obcym człowiekiem w środku nocy. Po chwili w otworze schodów pojawiła się ciemna postać i Liz rozpoznała przyjaciela.
– Chico? Co się stało? – Zerwała się na równe nogi. Była pewna, że musiało się wydarzyć coś strasznego, inaczej Chico nigdy nie pozwoliłby sobie na to, żeby gwałtownym zachowaniem denerwować zwierzęta. Trzask drzwi i łomot kroków sprawił, że konie, wyrwane ze snu, rzucały się, głośno obijając o ściany boksów i rżąc niespokojnie.
Chłopak nie odpowiedział. Może w ogóle nie słyszał jej pytania? Tak samo jak konie na dole zaczął niespokojnie krążyć po pomieszczeniu. Ze wzburzenia drżał na całym ciele. Choć na strychu panował półmrok, Liz widziała, że mięśnie ramion dygocą mu konwulsyjnie, tak mocno zaciskał pięści.
– Chico…?
Obrócił się gwałtownie, jak gdyby dopiero teraz zauważył, że nie jest sam. Liz na zawsze zapamiętała spojrzenie jego oczu – były zmrużone w szparki, dzikie, niemal szalone. Przez chwilę patrzył na nią bez słowa, krzywiąc usta w wyrazie wściekłości i pogardy, a potem nagle podszedł do niej i chwycił ją za ręce.
– Zabiorę cię stąd – wyrzucił z siebie gwałtownie. Głos miał ochrypły. – Obiecuję, Liz. Zabiorę cię z tego domu wariatów, kiedy tylko będę mógł.
Nie pojmowała, o co mu chodzi, ale nie miało to dla niej znaczenia. Ważna była żarliwość w jego głosie, ważny był gorący dotyk jego dłoni. Lady Elizabeth Fane odwzajemniła ten uścisk, poważnie skinęła głową. I aż westchnęła, kiedy w jej umyśle oślepiającym blaskiem eksplodowała świadomość, że jest zakochana. Potężnie, szaleńczo. Na śmierć i życie.
Chico zapatrzył się na jej rozchylone usta i wyraz jego oczu złagodniał. W następnej chwili znalazła się w jego objęciach. Tę chwilę zapamiętała na zawsze – nieśmiały, ale pełen nieskrywanych emocji uścisk jego ramion, drżący oddech, pociemniałe spojrzenie. I jego usta szukające jej ust…
Choć minęło dwanaście lat, nie mogła zapomnieć gorącego dreszczu na myśl o tym, że za chwilę Chico Fernandez ją pocałuje. A więc była zakochana z wzajemnością! Oto najwspanialszy chłopak na świecie, piękny dziką, indiańską urodą, niesamowity zaklinacz koni, patrzy na nią tak, jakby widział najcenniejszy skarb. Przepełniała ją czysta ekstaza, kiedy uniosła ku niemu twarz. Jej usta mrowiły oczekiwaniem na pieszczotę jego warg…
– Fernandez! Jesteś tam?
Szorstki głos Eduarda przeciął ciszę niczym smagnięcie bicza. Chico natychmiast wyprostował się jak żołnierz na warcie, a Liz, ciężko spłoszona, rzuciła się w tył.
– Tak, proszę pana.
– To schodź mi tu zaraz na dół. Mam z tobą do pomówienia.
– Zaczekaj na mnie, proszę – szepnął chłopak. Jeszcze raz uścisnął jej ręce, a potem odwrócił się na pięcie i zniknął w mroku.
Czekała na próżno. Świtało już, kiedy powlokła się do swojego pokoju, smutna i zła. Następnego dnia, choć była obolała z niewyspania, popędziła na padok już o ósmej rano, gdy brazylijska drużyna zaczynała trening. Chciała choć z daleka zobaczyć Chica. Marzyła o tym, że podejdzie do niej, spojrzy jej w oczy tak jak poprzedniego wieczora i wszystko wyjaśni. Och, będzie na niego czekała! Kiedy tylko skończy trening, spotkają się w stajni… i wtedy wreszcie zacznie się ich własna historia, romantyczna, szalona i szczęśliwa.
Ale Chica nie było. Mijały minuty, a potem godziny, on jednak nie pojawił się ani na padoku, ani na boisku. Zniecierpliwienie Liz ustąpiło miejsca zdziwieniu, a zdziwienie zaniepokojeniu. Chciała spytać o niego któregoś z graczy, ale nie miała odwagi. W końcu, nie mogąc dłużej wytrzymać niepewności, na palcach przemknęła się do tej części rezydencji, gdzie mieszkali Brazylijczycy. Drzwi do pokoju Fernandeza były uchylone. Liz stanęła w progu i znieruchomiała na dobre. Nieśmiała nadzieja zgasła, przygnieciona martwym, zimnym ciężarem rozczarowania. Aż za dobrze znała to uczucie. I ten ból, który przeszywał jej serce za każdym razem, kiedy okazywało się, że znowu została sama. Potem, jak zawsze, przyszło odrętwienie. Z pozorną obojętnością patrzyła na opuszczone wnętrze. Zniknęły rzeczy Chica, półotwarta szafa ziała pustką, na łóżku leżał tylko niepowleczony materac.
Nigdy nie dowiedziała się, dlaczego chłopak, który poprzedniego wieczora obejmował ją i obiecywał wspólną przyszłość, nagle zniknął. Owszem, słyszała, że go szukano. Co dziwniejsze, w poszukiwaniach brała czynny udział jej własna matka, wyraźnie czymś rozeźlona. Ale Eduardo tylko rozkładał ręce. Chico Fernandez był sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Coś mu strzeliło do głowy, więc wyjechał. Niestety, Eduardo Cortez nie miał pojęcia gdzie go szukać.
Dorośli dyskutowali, Liz milczała, obserwowała i słuchała. Powoli, bardzo powoli przyzwyczajała się do myśli, że nigdy więcej nie zobaczy Chica Fernandeza. Wreszcie Brazylijczycy wyjechali. Lato się skończyło, ustępując zwykłej, szarej codzienności. A jednak – coś się zmieniło i to w sposób zdecydowany. W pierwszych dniach jesieni do Rottingdean wróciła lady Catherine, w otoczeniu świty prawników, zarządców i ochroniarzy. Liz odesłano do jej pokoju, więc nie słyszała, o co kłócili się rodzice i babcia, choć echo podniesionych głosów niosło się po korytarzach rezydencji. Ale, stojąc w oknie, bardzo dobrze widziała, jak ojciec i matka opuszczają rodzinny dom. Nie zdziwiła się specjalnie, że odjechali bez pożegnania. Nawet nie spojrzeli w jej stronę.
Od tego dnia w Rottingdean nastały nowe porządki. Skończyły się imprezy i libacje alkoholowe. Catherine prowadziła posiadłość żelazną ręką, jednocześnie odnawiając przyjacielskie relacje z gospodarzami z okolicy. Liz wróciła do szkoły, z rezygnacją przygotowując się na kolejną porcję kpin. Ale, o dziwo, nic takiego nie nastąpiło – miejscowa społeczność zdawała się w końcu ją akceptować. Może dlatego, że ona też się zmieniła. Nie była już tą zahukaną, samotną dziewczynką, która godziła się na wszystko z opuszczoną głową. Wbrew kolejnemu rozczarowaniu, które przeżyła, czuła, że nareszcie rozumie, kim jest. A wszystko dzięki kilku słowom wypowiedzianym łamaną angielszczyzną przez chłopaka, którego już nigdy nie miała zobaczyć.
„Nieźle jeździsz konno”.
W wieku niespełna szesnastu lat Elizabeth Fane zdecydowała, że konie będą jej przyszłością. Wybierze odpowiednie studia – zootechnikę albo sporty hippiczne na Akademii Wychowania Fizycznego. Nauczy się wszystkiego, czego można się nauczyć w tej dziedzinie, a potem zajmie się rodzinną stadniną, czy to jako hodowczyni, czy też jako zawodniczka polo, a potem trenerka. To postanowienie uspokoiło ją. Miała cel, wiedziała, do czego chce w życiu dążyć. I nikt nie mógł jej w tym przeszkodzić, ani obojętni rodzice, ani nieżyczliwe otoczenie.
Dobrze pamiętała jeszcze jedno zdanie, które usłyszała od Chica Fernandeza.
„Zaczekaj na mnie, proszę”.
Mijały lata, a ona nie mogła zapomnieć intensywnego spojrzenia jego ciemnych oczu, gorącego uścisku rąk, żarliwości w głosie. Już dawno pogodziła się z myślą, że on zapomniał o niej jeszcze tej samej nocy. Wyjechał bez słowa. Jego prośba przestała ją obowiązywać już lata temu, a jednak musiała przyznać, że – w jakimś sensie – wciąż czeka.
Czyż nie marzyła o tym, żeby choć raz odwiedzić Brazylię?
Czyż nie śledziła z zapartym tchem wszystkich prasowych doniesień o karierze Chica Fernandeza, najlepszego gracza polo wszechczasów?
Czyż nie ucinała w zarodku każdego flirtu, bo samo wspomnienie zaklinacza koni o indiańskiej urodzie sprawiało, że każdy inny facet stawał się jej obojętny? Miewała, owszem, kolegów, a nawet dobrych przyjaciół. Tak w liceum, jak i na studiach, trzymała się głównie w towarzystwie chłopaków, a ci ją uwielbiali. Może dlatego, że wszystkich traktowała jak braci, a sama czuła się niemal jak jeden z nich? Interesowały ją konie, sport, długie włóczęgi po szkockich bezdrożach. Babcia Catherine nie szczędziła wysiłków, żeby zrobić z niej damę, ale Liz postawiła stanowcze weto. Wszystko, co zanadto dziewczyńskie, kojarzyło się jej z Sereną, a do matki nie chciała się upodobnić w najmniejszym stopniu. Dlatego włosy splatała w niedbały warkocz, a jej ulubionym strojem była szara bluza z kapturem i drelichowe spodnie do konnej jazdy. Czuła się szczęśliwa, kiedy mogła spędzać całe dnie na końskim grzbiecie, kąpać się w górskich strumieniach i sypiać przy ognisku. Maturę zdała śpiewająco, choć babcia marszczyła brwi, kiedy zamiast ślęczeć nad książkami, ujeżdżała rozhukane ogiery dwulatki. Potem wybrała studia na Akademii – uznała je za bardziej wszechstronne niż zootechnikę. I wyfrunęła z rodzinnego gniazda, wierząc, że pewnego dnia wróci tu i odmieni los Rottingdean.
Nie wiedziała, jak wielką niespodziankę los szykuje dla niej samej.
Chico Fernandez niewiele czasu potrzebował, żeby przerosnąć swojego mistrza – zrobił zawrotną karierę jako gracz polo, trener i bardzo zmyślny biznesmen – hodowca koni. Za sukcesami na boisku poszły pieniądze i po dwunastu latach Chico Fernandez był jednym z najbogatszych ludzi w świecie hippiki. Chłopak ze slumsów posiadał teraz rozległe ziemie w brazylijskiej pampie, gdzie prowadził stadninę, trenował graczy polo i organizował słynne na całym świecie szkolenia dla przyszłych trenerów polo. Certyfikat ukończenia takiego kursu z podpisem Fernandeza był przepustką do świata profesjonalistów i zapewniał napływ klienteli. Elizabeth nawet nie marzyła o tym, by móc uczestniczyć w jednej z edycji tego kursu. Po pierwsze, nie miała pieniędzy. Po drugie, brakowało jej chyba odwagi, żeby po tylu latach spotkać się twarzą w twarz z mężczyzną, który odszedł od niej bez słowa wyjaśnienia… jeszcze przed ich pierwszym pocałunkiem. Jeśli chodzi o nietrwałość związku, pobiła chyba rekord Guinnessa. Została porzucona, zanim ten związek naprawdę się rozpoczął. O Chicu Fernandezie powinna raz na zawsze zapomnieć. Był jeszcze jedną traumą, jeszcze jednym złym wspomnieniem z jej smutnej młodości.
Tak myślała aż do dnia, kiedy będąc na ostatnim roku studiów, z jakąś absurdalnie wysoką średnią ocen, o które wcale się nie starała, zobaczyła na tablicy ogłoszeń listę studentów, którym w ramach stypendium proponowano darmowe szkolenie na ranchu Fernandeza. Jej nazwisko było na pierwszym miejscu. Z trudem łapała dech, bo jej serce tłukło się w klatce piersiowej jak oszalałe. Wyjazd planowany był zaraz po zakończeniu letniego semestru, a na podjęcie decyzji studenci mieli siedem dni. Litery tańczyły jej przed oczami.
Znów poczuła się jak piętnastolatka, naiwna piętnastolatka, onieśmielona wobec starszego chłopaka, w którym była po uszy zakochana. Co robić? Nie miała pojęcia.
– Jedź – powiedziała jej babcia. – Jedź, wykorzystaj szansę. Chcesz być trenerem polo? Wrócisz z dyplomem, który wszystko ci ułatwi. Postawisz na nogi Rottingdean, kiedy rozgłosimy, że osoba z certyfikatem Fernandeza szkoli tu zawodników.
– Jedź – powiedział jej ojciec, wychylając jednym haustem szklaneczkę whisky. Liz nie miała pojęcia, dlaczego odwiedziła go, pytając o radę. Chyba wciąż się łudziła, że rodzicom na niej jednak w jakiś sposób zależy. – Jedź, córko. Ale pamiętaj, że Chico Fernandez jest wrogiem Fane’ów. To on sprawił, że nasza rodzina się rozpadła. Przez niego straciłem nie tylko dom, ale i żonę. Stara, uparta wiedźma Catherine nie chce tego zrozumieć, ale ty musisz mi uwierzyć. Serena odeszła przez to, co jej zrobił ten drań, Fernandez. Więc jedź i wysonduj wszystko, co ten łajdak wie o koniach. A potem pomyśl o tym, jak go zniszczyć. Pomścij naszą rodzinę!
Liz nie odpowiedziała. Szczerze wątpiła, by Chico Fernandez miał cokolwiek wspólnego z tym, że Serena odeszła od Artura. Mamuśka po prostu w pewnym momencie zdecydowała, że woli krótkie przygody z młodszymi kochankami niż coraz nudniejszą codzienność u boku starzejącego się pijaczyny. Była też więcej niż pewna, że rodzice nie potrzebowali niczyjej pomocy, żeby doprowadzić Rottingdean do stanu takiej ruiny, że lady Catherine straciła cierpliwość i odebrała synowi rodzinny majątek, bez litości szczując go prawnikami i oskarżając o karalną niegospodarność.
Z ojcem nie należało jednak dyskutować, zwłaszcza kiedy był pod wpływem alkoholu. Elizabeth skinęła więc tylko głową, tak jak robiła to zawsze w tych rzadkich chwilach, kiedy lord Fane raczył zwracać się do niej z jakimś żądaniem. Milczała, wpatrzona w przekrwione, półprzytomne oczy ojca, i czuła, jak rośnie w niej bunt. Niebezpieczny jak płomień, potężny jak samo życie.
Tak, zdecydowała w tej właśnie chwili. Pojedzie na rancho Fernandeza, zdobędzie dyplom z jego podpisem. Po to, żeby odciąć się od przeszłości. Od rodziców, którzy wykreślili ją ze swojego życia, i od człowieka, który okrutnie zakpił z jej uczuć, zawiódł ją, a jednak wciąż widywała go w snach. Nastał najwyższy czas, żeby Elizabeth Fane zyskała niezależność i ruszyła przez życie własną drogą.