Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Break Point - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Break Point - ebook

BREAK POINT to chwila, w której decydujesz, że nic nie stanie między tobą a twoim celem. Moment, w którym wychodzisz ze swojej strefy komfortu, aby iść naprzód.

Żołnierze sił specjalnych nie są nadludźmi. Nie trafiają w cel z każdym strzałem. Kule się od nich nie odbijają. Mają takie same słabości i wątpliwości jak każdy z nas. Ale zwykli ludzie też mogą robić rzeczy niezwykłe, pod największą presją, w najtrudniejszych sytuacjach.

W życiu Olliego Ollertona wszystko było ekstremalne, nie chodził na skróty. Jest byłym żołnierzem Sił Specjalnych. W wieku 18 lat wstąpił do Royal Marine Commandos. Brał udział w misjach w Irlandii Północnej i Iraku w ramach operacji Pustynna Burza. Po ukończeniu wyczerpującego 6-miesięcznego procesu selekcji SAS Ollie dołączył do Special Boat Service (SBS), gdzie służył 6 lat.

Jego życie to dowód na to, że każdy może zrobić coś niesamowitego, ponieważ dopiero wtedy, gdy nadchodzi czas kryzysu, kiedy jesteś w punkcie załamania – dowiadujesz się, kim naprawdę jesteś.

A jaki jest twój BREAK POINT? Co musi się stać, żebyś odbił się od dna?

Pamiętaj, że sekunda jest tylko tak długa albo tak krótka, jak czuje człowiek, który ją przeżywa.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-16925-8
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

Po dro­dze z Ammanu do Bag­dadu nie ma zbyt wiele do oglą­da­nia. Jest oczy­wi­ście słońce wypa­la­jące dziury w hek­ta­rach błę­kitu. Wiel­błądy i kozy sku­biące nie­wi­doczną gołym okiem zie­le­ninę. Parę kra­te­rów po bom­bach, jakieś podziu­ra­wione kulami samo­chody, w tym jaskra­wo­czer­wone fer­rari, które bar­dziej paso­wa­łoby chyba na Księ­życu niż tutaj. I nie­zli­czone kilo­me­try szosy spo­wi­tej falu­ją­cym mira­żem, prze­ci­na­ją­cej pła­ski, mono­tonny kra­jo­braz pustyni.

Wyda­wało nam się, że jeste­śmy na tej dro­dze od wie­ków. To była moja zmiana za kół­kiem. Poprzed­niego dnia jecha­łem nią czter­na­ście godzin, teraz więc pro­wa­dzi­łem wła­ści­wie na auto­pi­lo­cie, czu­jąc się czę­ścią samo­chodu, zro­śnięty z asfal­tem. Zanim ruszy­li­śmy w tę podróż, byłem prze­ko­nany – ba, mia­łem wręcz nadzieję – że zda­rzy się coś nad­zwy­czaj­nego, co prze­ła­mie mono­to­nię. Ale licz­nik tykał i dalej nic. Jedyne, o czym byłem w sta­nie myśleć, to żeby doje­chać wresz­cie do domu i wal­nąć się na swoje wyrko.

Wła­śnie zazna­ja­mia­łem Dave’a z pla­nami na wie­czór, gdy moją uwagę zwró­ciło coś, co poja­wiło się w bocz­nym lusterku. Spoj­rza­łem przez ramię i zoba­czy­łem za nami samo­chód mru­ga­jący świa­tłami. Była 17.45, poza nim na dro­dze żywej duszy. W pierw­szej chwili myśla­łem, że to ame­ry­kań­ski kon­wój. Nie ma sprawy, prze­pu­ścimy. Ale kiedy samo­chód pod­je­chał bli­żej, prze­ko­na­łem się, że to nie mogą być Ame­ry­ka­nie. Oni nie jeź­dzili czar­nymi mer­ce­de­sami z przy­ciem­nia­nymi szy­bami. To może jakaś firma ochro­niar­ska, taka jak my? Czego mogli od nas chcieć, czy się zatrzy­mać? Mowy nie ma, żebym pozwo­lił sobie na takie ryzyko.

Poin­for­mo­wa­łem Dave’a, że mamy moż­liwy kon­takt na szó­stej. Dave przyj­rzał się i powie­dział, że ści­gają nas dwa wozy. Gdy zasta­na­wia­łem się nad opcjami, szyby w pierw­szym opu­ściły się i wyj­rzały cztery lufy kała­chów. Kurwa, cie­pło. Spoj­rza­łem w lewo i prze­czy­ta­łem dro­go­wskaz nad szosą: FALU­DŻA. Nagle pomy­śla­łem, że to wła­śnie może być to coś wiel­kiego, na co mia­łem wczo­raj taką cho­lerną nadzieję. I to jesz­cze, ja pier­dolę, co do kilo­me­tra tam, gdzie mówi­łem! Pro­rok się zna­lazł, szlag by to tra­fił. Było to kusić kostu­chę, idioto? Ależ ze mnie kre­tyn…

Poczu­łem mrówki na całym ciele, od pal­ców u stóp po czu­bek głowy. Zmy­sły zaczęły się wyostrzać – coś jak wtedy, kiedy rap­tow­nie z jasnego trafi się w cał­ko­witą ciem­ność. Nagle mózg skur­czył mi się do roz­mia­rów orzeszka i nie byłem w sta­nie logicz­nie myśleć. Szok. Poczu­łem, jak­bym już umarł, bo nagle widzia­łem to wszystko z góry. Nie mia­łem poję­cia, co robić. Poczu­łem się bar­dzo sam, bar­dzo malutki, bar­dzo nagi i nie­skoń­cze­nie żało­sny. Zoba­czy­łem przy tej dro­dze porzu­cone ciało – bar­dzo podobne do mojego, tylko bez głowy. A dalej leżały pozo­stałe – Dave’a i dwu­na­stu cywi­lów, któ­rzy jechali w kli­ma­ty­zo­wa­nych fur­go­net­kach przed nami, pra­cow­ni­ków tele­wi­zji ABC News.

Wła­śnie mia­łem eks­plo­do­wać od tego napię­cia i ciśnie­nia, kiedy roz­le­gły się strzały. Eastwood we _Wzgó­rzu zła­ma­nych serc_ miał rację: seria z kałasz­ni­kowa ma bar­dzo cha­rak­te­ry­styczny odgłos – prze­ra­ża­jący, jeśli sto­isz po nie­wła­ści­wej stro­nie lufy. A cztery kała­chy naraz to była orkie­stra z pie­kła rodem, cho­ler­nie gło­śna i paskudna. Prawdę mówiąc, brzmi podob­nie jak seria trza­sków poprze­dza­ją­cych zej­ście lawiny w górach. W naszej sytu­acji nad wyraz odpo­wied­nia para­lela. Ale kiedy kilka poci­sków prze­le­ciało nad dachem samo­chodu na tyle nisko, że mogłyby zaszko­dzić naszym pod­opiecz­nym, zaszło we mnie coś dziw­nego: jakby hip­no­ty­zer strze­lił pal­cami, budząc mnie z transu.

W woj­sku, jak robi się gło­śno, to sprawy stają się realne. Czło­wiek prze­cho­dzi na auto­pi­lota, włą­cza się szko­le­nie. Dosko­nale wie­dzia­łem, że jeśli nie zapa­nuję nad stre­sem, to wszy­scy mamy prze­srane. Zaczą­łem od odde­chu, ulot­niło się wszystko, co było nie­istotne w tym momen­cie, i nagle zaczą­łem myśleć racjo­nal­nie. Ludzie w pojaz­dach z przodu nie mieli na nic wpływu – liczyło się to, co zro­bię ja, bo od tego zale­żał ich los. Musia­łem odrzu­cić na bok cały balast, różne naci­ski, obawy i nie­po­koje, aby sta­wić czoła zagro­że­niu. Tylko tak mogłem roz­wią­zać tę sytu­ację.

To działo się bar­dzo szybko, ale gdy tylko opa­no­wa­łem oddech, wszystko zwol­niło. W efek­cie byłem w sta­nie kon­tro­lo­wać pręd­kość wyda­rzeń. Może­cie sobie myśleć, że sekunda to sekunda, i tyle. Ale sekunda jest tylko tak długa albo tak krótka, jak czuje czło­wiek, który ją prze­żywa. Mamy moc zade­cy­do­wać, ile trwa nasza sekunda, jeśli tylko nie jeste­śmy zbyt prze­ra­żeni tym, co prze­żywamy. Bo kiedy stres i panika prze­wa­żają, wtedy sekunda prze­myka nie­zau­wa­żal­nie. Ale jeśli zacho­wasz spo­kój, każda sekunda będzie trwała dwu- albo i trzy­krot­nie dłu­żej.

To można zoba­czyć w rela­cjach spor­to­wych w tele­wi­zji. Nor­malny czło­wiek z ulicy wrzu­cony na ring z zawo­do­wym bok­se­rem zali­czy natych­miast cios i poleci na dechy, zanim zro­zu­mie, co się stało. Ale zawo­do­wiec czyta w prze­ciw­niku jak w otwar­tej księ­dze. Widzi, jak przy­go­to­wuje się do wypro­wa­dze­nia ciosu, wie, gdzie jest wyce­lo­wany, zdąży się uchy­lić i jesz­cze wypro­wa­dzić kontrę. To było teraz moje zada­nie.

Kaza­łem Dave’owi przy­go­to­wać się i zje­cha­łem samo­cho­dem w prawo, na środ­kowy pas. Nie myśla­łem nad tym, to był instynkt. Tamci zrów­nali się z nami i pod­je­chali z lewej. Skraj­nie głupi, ama­tor­ski ruch z ich strony, bo wepchnęli się mię­dzy nas i pas roz­dzie­la­jący, a nawet nie wie­dzieli, czy jeste­śmy uzbro­jeni. Oczy­wi­ście, że byli­śmy. Kiedy wyko­ny­wa­łem manewr, kie­row­nicę mia­łem w lewej ręce, a prawą trzy­ma­łem ręko­jeść HK MP5K, który leżał na moich kola­nach z lufą wyce­lo­waną w lewe drzwi. Dave za mną sie­dział z kałasz­ni­ko­wem, któ­rego też trzy­mał poni­żej linii okien.

Spraw­dzi­łem kciu­kiem, czy bez­piecz­nik jest prze­sta­wiony na ogień cią­gły, i przez wciąż zamknięte okno spoj­rza­łem w lewo. Byłem już kilka razy w walce, ale pierw­szy raz zna­la­złem się tak bli­sko prze­ciw­nika, że widzia­łem białka jego oczu. Gość sie­dział może pół metra ode mnie, na miej­scu pasa­żera. Gdyby okno było otwarte, mógł­bym go dosię­gnąć ręką. To był wła­ści­wie jesz­cze chło­piec, w bia­łej sza­cie i kefii na gło­wie. Był taki sam jak ja – pra­co­wał na zamó­wie­nie, nie na wła­sny rachu­nek. Na twa­rzy nie było widać agre­sji, nie wyglą­dał groź­nie, raczej tak, jakby wcale nie chciał być tam, gdzie był.

Może nie czuł się swo­bod­nie, ale wyglą­dało na to, że zrobi, co będzie musiał. Lufę kałasz­ni­kowa opu­ścił na wyso­kość mojej twa­rzy, tak samo zro­bił ktoś z drugą, ster­czącą z tyl­nego okna. Spoj­rza­łem mu pro­sto w te prze­szy­wa­jące nie­bie­skie oczy i pró­bo­wa­łem nawią­zać tele­pa­tyczny kon­takt, despe­racko cze­ka­łem, aż usły­szę: „Nie martw się, nie zamie­rzam cię zastrze­lić”. Zamiast tego pano­wała cisza. Naprawdę nie chcia­łem zro­bić tego, co zro­biłem chwilę potem. Ale jeden ruch jego palca na spu­ście i byłoby po mnie. Musia­łem zacząć dzia­łać. To był _break point,_ punkt prze­rwa­nia. Jeśli prze­niosę sytu­ację na wyż­szy poziom i wsa­dzę kij w mro­wi­sko, może być jesz­cze gorzej. Cza­sem trzeba pogor­szyć, żeby polep­szyć – taki para­doks. Bo jak nic nie zro­bię, to zacznie się strze­la­nina i mogą zgi­nąć ludzie.

Ja także.

***

Sto­imy w rzę­dzie pod drzwiami, komi­niarki na gło­wach, broń gotowa do strzału. Kto czeka za tymi drzwiami – dia­bli wie­dzą. Jest tylko cisza. Jak ruszymy, zrobi się bar­dzo gło­śno, bar­dzo szybko. Ktoś może obe­rwać. Ktoś może już nie wstać. Ktoś może zgi­nąć.

Wbrew temu, co sobie nie­któ­rzy ludzie myślą, żoł­nie­rze Sił Spe­cjal­nych nie są jaki­miś super­me­nami. Jeste­śmy zwy­kłymi śmier­tel­ni­kami. Nie potra­fimy widzieć przez ściany czy zza rogu. Poci­ski się od nas nie odbi­jają i my też cza­sem chy­biamy. A ponie­waż wiemy, że żaden plan nie prze­trwa pierw­szego kon­taktu, tre­nu­jemy i pla­nu­jemy wszystko dokład­nie, żeby­śmy byli gotowi do walki. Jak się zrobi gorąco, jeste­śmy przy­go­to­wani na wszystko, a w każ­dym razie powin­ni­śmy.

W infor­ma­tyce ist­nieje poję­cie „punkt prze­rwa­nia”, defi­nio­wane jako „punkt pro­gramu wymu­sza­jący zawie­sze­nie jego reali­za­cji, słu­żący do debu­go­wa­nia”. W Siłach Spe­cjal­nych jeste­śmy tak wyszko­leni, że wiemy, kiedy taki punkt nad­cho­dzi, kiedy trzeba się zawie­sić i debu­go­wać. Bie­rzemy wtedy parę głę­bo­kich wde­chów, by zapa­no­wać nad pozio­mem hor­monu stresu, co z kolei pozwala się sku­pić. W naszym slangu nazy­wamy to „kali­bra­cją”. Po niej robimy swoje. To taka man­tra Sił Spe­cjal­nych – OKW: oddech – kali­bra­cja – wpier­dol. W ten spo­sób odzy­sku­jemy kon­trolę nad sytu­acją, która grozi roz­wi­nię­ciem się w nie­bez­piecz­nym kie­runku.

Punkty prze­rwa­nia nie są czymś wyjąt­ko­wym, ogra­ni­czo­nym do świata żoł­nie­rzy Sił Spe­cjal­nych. Sta­jemy przed nimi wszy­scy. Nasze życie jest pełne punk­tów prze­rwa­nia, one je defi­niują i kształ­tują. Nie trzeba się zna­leźć w dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach, ubie­rać na czarno od stóp do głów i wspi­nać z kara­bi­nem maszy­no­wym po linie na burtę statku, żeby mieć z nimi do czy­nie­nia. Punk­tem prze­rwa­nia może być pro­blem w pracy, który trzeba roz­wią­zać, nie­spo­dzie­wany rachu­nek w nie­od­po­wied­nim momen­cie, kłót­nia w związku. Albo nawet coś znacz­nie bar­dziej pro­za­icz­nego: punk­tem prze­rwa­nia może się stać zlew pełen brud­nych tale­rzy, sta­wia­jący nas przed koniecz­no­ścią pod­ję­cia decy­zji, czy pozmy­wać je teraz, przed spa­niem, aby rano nie mie­rzyć się z bała­ga­nem w kuchni i być goto­wym do wyj­ścia. To może być wybór mię­dzy poświę­ce­niem wie­czoru na przy­go­to­wa­nie pre­zen­ta­cji biz­ne­so­wej a spo­nie­wie­ra­niem się z kum­plami w pubie.

Punkt prze­rwa­nia to sytu­acja, w któ­rej trzeba pójść o kolejne sto kro­ków dalej, wdra­pać się na jakąś prze­szkodę, nad­ło­żyć drogi w prze­ciw­nym kie­runku, żeby posta­wić na swoim, osią­gnąć cel. To moment debu­go­wa­nia, w któ­rym podej­mu­jemy decy­zję, że nie pozwo­limy sobie prze­szko­dzić w dro­dze do celu. Moment, w któ­rym decy­du­jemy się wyjść poza wła­sną strefę kom­fortu, pójść naprzód i doro­snąć jako osoba. Moment, w któ­rym odma­wiamy pod­da­nia się narzu­co­nym sobie ogra­ni­cze­niom i wykra­czamy poza to, czego się po sobie spo­dzie­wa­li­śmy. To wszystko spra­wia, że punkt prze­rwa­nia to kate­go­ria raczej men­talna niż fizyczna.

Może wyda­wać się dziwne opi­sy­wa­nie ata­ków w Falu­dży jako prze­by­wa­nia w stre­fie kom­fortu. Ale spójrz­cie na to z tej strony: wygod­nym wyj­ściem było pod­dać się losowi i po pro­stu dać się zabić. Wie­dzia­łem, że muszę pod­jąć decy­zję, która mogła spo­wo­do­wać eska­la­cję i spra­wić, że poło­że­nie sta­łoby się jesz­cze groź­niej­sze. Ale to była jedyna droga, żeby się z tej sytu­acji wyrwać.

Ludziom może się wyda­wać, że zacho­wa­nie kom­fortu to rzecz ważna i dobra, ale tak nie jest. Ktoś może się czuć wygod­nie, pra­cu­jąc w biu­rze pięć dni w tygo­dniu po osiem godzin, przy­no­sząc do wygod­nego domu pen­sję star­cza­jącą na wygodne życie i raty za wygodny samo­chód do jeż­dże­nia dwa razy w roku na wygodne waka­cje. Ale taki kom­fort nie pro­wa­dzi do roz­woju i speł­nie­nia. Pomimo wygod­nej egzy­sten­cji taka osoba obumiera wewnętrz­nie.

Pro­blem polega na tym, że alter­na­tywa może nam się wyda­wać prze­ra­ża­jąca. Jak zada­nie pre­wen­cyj­nego ciosu, ude­rze­nie w ata­ku­ją­cych, zanim oni wypro­wa­dzą pierw­szy cios. Taka decy­zja zwy­kle wiąże się z odrzu­ce­niem cie­płej, wygod­nej egzy­sten­cji i świa­do­mym wej­ściem w świat braku pew­no­ści. Świat, który na pierw­szy rzut oka wydaje się gor­szy od tego, w któ­rym obec­nie żyjemy. Wykra­cza­jąc jed­nak poza te gra­nice, możemy stwo­rzyć szansę, by nasze życie stało się lep­sze.1. ŻOŁNIERZ INDYWIDUALISTA

1

Żoł­nierz indy­wi­du­ali­sta

Jeśli ktoś ci powie, że nie ma mowy, abyś coś osią­gnął, to działa to bar­dzo moty­wu­jąco. Pew­nie więc powi­nie­nem być wdzięczny nauczy­cie­lowi mate­ma­tyki za te wszyst­kie nega­tywne opi­nie, jakie o mnie wygła­szał. Mia­łem wtedy czter­na­ście lat, na lek­cji jak zwy­kle gada­łem z kole­gami. Nauczy­ciel, nie pierw­szy i nie ostatni raz, się wku­rzył:

– Oller­ton! Skup się, bo nic nie zro­zu­miesz!

Zerwa­łem się na równe nogi i odpa­li­łem:

– Mam to gdzieś! Idę do pie­choty mor­skiej!

Mate­ma­tyk spoj­rzał na mnie szy­der­czo znad biurka:

– Oller­ton, ni­gdy nie będziesz w pie­cho­cie mor­skiej, bo nie masz poję­cia, co to dys­cy­plina!

To był punkt zwrotny. Nie­mal obja­wie­nie. Moment, w któ­rym poją­łem z nad­zwy­czajną jasno­ścią, że ja i szkoła po pro­stu nie jeste­śmy sobie pisani. I ni­gdy nie będziemy. Wszy­scy nauczy­ciele mówili, że jestem inte­li­gentny, ale nauka mnie nie inte­re­suje. I mieli rację. Nie inte­re­so­wało mnie bycie czę­ścią prze­sta­rza­łego sys­temu pro­du­ku­ją­cego bez­wolne mario­netki, pra­cu­jące za biur­kiem od ósmej do pią­tej, eks­cy­tu­jące się dro­gimi wese­lami, jesz­cze droż­szymi hipo­te­kami, licy­tu­jące się, kto ma więk­sze kre­dyty do spła­ce­nia.

Nie paso­wa­łem do sys­temu edu­ka­cyj­nego, jak zresztą wielu ludzi. Nie chcia­łem dać się zapro­gra­mo­wać jak inne dzie­ciaki, pozwo­lić wybić sobie z głowy wszelką kre­atyw­ność i marze­nia. Byłem bun­tow­ni­kiem. Nie godzi­łem się z tym, żeby jacyś ludzie narzu­cali mi rze­czy, z któ­rymi się nie zga­dza­łem.

Takich jak ja non­kon­for­mi­stów spo­łe­czeń­stwo trak­tuje z podejrz­li­wo­ścią. „Jak to, nie inte­re­suje go to, co mu sta­wiamy przed nosem w szkole?” Takich się spi­suje na straty, szczuje watahą gor­li­wych mario­ne­tek, by byli igno­ro­wani i pod­dani ostra­cy­zmowi grupy rówie­śni­czej. Spo­łe­czeń­stwo ma gdzieś, jak dobrze funk­cjo­nu­jesz jako jed­nostka – obcho­dzi je tylko, jak dobrze pasu­jesz do niego i czy cza­sem nie masz jakichś zadzio­rów, które można by ci ohe­blo­wać. Ale ja zawsze uwa­ża­łem – i zda­nia nie zmie­ni­łem – że jeśli chcesz wyko­rzy­stać swój poten­cjał, to nie możesz się pod­po­rząd­ko­wać.

Facet od matmy sądzi, że skoro odma­wia­łem pod­po­rząd­ko­wa­nia się regu­łom rzą­dzą­cym szkołą, nie zdo­łam pod­po­rząd­ko­wać się dys­cy­pli­nie woj­sko­wej. Mylił brak pod­po­rząd­ko­wa­nia szkole z anar­chi­zmem i bra­kiem pod­po­rząd­ko­wa­nia w ogóle. Nie zauwa­żał, że po pro­stu nie potra­fił mnie zain­te­re­so­wać tym, czego nauczał.

Wła­śnie wtedy, gdy kum­ple i nauczy­ciele na równi uwa­żali, że zaczy­nam odpa­dać i się sta­czam, ja w rze­czy­wi­sto­ści zaczą­łem odnaj­dy­wać swoją drogę. Jasne, na tej dro­dze nie bra­ko­wało obla­nych kla­só­wek, waga­rów, było nawet parę tele­fo­nów typu: „Mat­thew jest dzi­siaj chory i nie przyj­dzie do szkoły”, które wyko­na­łem mami­nym fal­se­tem. Swoją drogą, jakoś ni­gdy mi nie przy­szło do głowy pod­szy­wać się pod ojca – ale przed muta­cją i tak mojemu gło­sowi bli­żej było do mamy niż do ojca. W końcu się prze­bu­dzi­łem. Nie byłem wcale przy­pad­kiem spi­sa­nym na straty. Wła­ści­wie to byłem w sto­sunku do moich kole­gów na uprzy­wi­le­jo­wa­nej pozy­cji. Bo nie­wielu ludzi w tym wieku wie dokład­nie, co chce zro­bić ze swoim życiem. Nie było sensu się męczyć, bo byłem w sta­nie ze szcze­gó­łami wizu­ali­zo­wać, gdzie chcę być za parę lat. Inte­re­so­wało mnie tylko to, co miało zwią­zek ze służbą woj­skową. Men­tal­nie już tam byłem, w pla­mia­stym mun­du­rze, z kara­bi­nem na ramie­niu.

Szkoła to nie było jedyne miej­sce, w któ­rym osoba z auto­ry­te­tem spi­sała mnie na straty, gdy byłem dziec­kiem. Dosko­nale pamię­tam wizytę z matką w Cen­trum Karier Mary­narki Wojen­nej i Pie­choty Mor­skiej, kiedy powie­dzia­łem, że chcę wstą­pić do służby. Kobieta za biur­kiem spy­tała:

– A jak już wstą­pisz do Kró­lew­skiej Pie­choty Mor­skiej, to co chciał­byś robić?

Byłem na to pyta­nie zawczasu przy­go­to­wany i dokład­nie obmy­śli­łem odpo­wiedź. Bro­szurę wer­bun­kową zna­łem na pamięć, każde słowo i każde zdję­cie. Nie tra­cąc czasu, otwo­rzy­łem ją tam, gdzie było zdję­cie płe­two­nurka bojo­wego w pojeź­dzie pod­wod­nym. Stu­ka­jąc w nie pal­cem, oświad­czy­łem z dumą:

– O, wła­śnie to.

Pani w mun­du­rze spoj­rzała na mnie i roze­śmiała się w głos.

– Taa, jasne. I może jesz­cze kosmo­nautą. A co byś chciał robić tak naprawdę?

– Wła­śnie to chciał­bym robić, być płe­two­nur­kiem bojo­wym.

– Wszy­scy tak mówią. No dobra, niech będzie. Powo­dze­nia…

Mogła powie­dzieć, że moje zało­że­nie jest szczytne, ale do reali­za­cji wie­dzie długa i trudna droga, którą, być może, poko­nam, jak się do tego przy­łożę i będę bar­dzo chciał. Ale zamiast tego zlek­ce­wa­żyła mnie i wyśmiała. To powinno być dla mnie sygna­łem alar­mo­wym, że świat woj­skowy jest rów­nie podejrz­liwy wobec non­kon­for­mi­stów jak szkoła.

Przy­pad­kiem zro­biła naj­lep­szą moż­liwą robotę. To nie było tak, że wypa­dłem stam­tąd, waląc drzwiami i krzy­cząc: „Ja wam, kurwa, pokażę, buraki!”, ale w mojej pod­świa­do­mo­ści zakieł­ko­wało ziarno. To zdję­cie płe­two­nurka w SDV¹ stało się dla mnie sym­bo­lem tego, co mogę osią­gnąć, jeśli pozbędę się narzu­co­nych mi ogra­ni­czeń.

***

Kocha­łem swój kraj i chcia­łem być czę­ścią zwar­tej rodziny, brac­twa jego obroń­ców. Żyłem tą ideą od czter­na­stego roku życia – codzien­nie, od otwar­cia oczu do zaśnię­cia. Wszystko, co oglą­da­łem i czy­ta­łem, było pod­po­rząd­ko­wane tej myśli: chcia­łem być żoł­nie­rzem. Pre­nu­me­ro­wa­łem maga­zyn „Com­bat Survi­val” i każdy numer pochła­nia­łem od deski do deski. Marzy­łem o bitwach i gro­mie­niu wroga. To, że się tam dostanę i sta­nie się to moim udzia­łem, nie budziło we mnie żad­nych wąt­pli­wo­ści. Gdyby mi się nie udało, chy­ba­bym się zabił.

Mój dzia­dek był kapi­ta­nem sape­rów, a będąc dzie­cia­kiem, pochła­nia­łem w tele­wi­zji każdy obra­zek z wojny fal­klandz­kiej. Do dziś pamię­tam zdję­cia z powrotu boha­te­rów: okrzyki, wiwaty, tysiące Union Jac­ków powie­wa­ją­cych na uli­cach. To była ostat­nia praw­dziwa wojna, jaką sto­czyła Wielka Bry­ta­nia, i ostat­nia, gdy byli­śmy sami, zdani tylko na wła­sne siły. Jako dziecko widzisz tylko jasną stronę takiej histo­rii, chwałę i męstwo, które kar­mią marze­nia, by także ich zaznać. Nie ma ci kto opo­wie­dzieć o całej resz­cie, o strasz­li­wych realiach, łamią­cych naj­sil­niej­sze ciała i umy­sły, o tym, że tysiące tych boha­te­rów, choć fizycz­nie nawet nie­dra­śnię­tych, wró­ciło z wojny jako ludz­kie wraki.

Była jesz­cze jedna postać, która – zapewne wbrew inten­cjom – dodat­kowo zmo­ty­wo­wała mnie do wstą­pie­nia do woj­ska. Nazwijmy go John. Był z mojego mia­sta i odkąd pamię­tam, mię­dzy nami były tar­cia. Może miało to coś wspól­nego z tym, że odbi­łem mu dziew­czynę, no nie wiem. To on wła­śnie upew­nił mnie w wybo­rze pie­choty mor­skiej, bo sam się tam zacią­gnął i od tego czasu na prze­pust­kach strasz­nie się sadził. Za każ­dym razem, gdy przy­jeż­dżał, szedł z kum­plami do klubu pod nazwą Clowns, a tam­tej­szy DJ witał go ser­decz­nie, ogła­sza­jąc, że mia­sto zaszczy­cił „nasz wła­sny Royal Marine Com­mando, powi­taj­cie go wszy­scy ser­decz­nie, a zwłasz­cza panie”, i tak dalej. Sta­łem oparty o bar i nie wie­rzy­łem, że można być aż takim kre­ty­nem. Co za fiut! Ale tak naprawdę to pew­nie mu zazdro­ści­łem tych hono­rów.

Wkrótce do Johna doszło, że ja też się wybie­ram do pie­choty mor­skiej, zaczął więc się chwa­lić w Bur­ton, że jest człon­kiem sztabu szko­le­nio­wego i prę­dzej mu kak­tus wyro­śnie na dłoni, niż mnie prze­pu­ści. Znowu ktoś mówił, że mi się nie uda – to już zaczy­nało być nudne. Mia­łem osiem­na­ście lat, gdy w końcu tra­fi­łem na testy kwa­li­fi­ka­cyjne do koman­do­sów pie­choty mor­skiej, dwa lata póź­niej, niż pla­no­wa­łem (o czym za chwilę). Byłem wtedy w dosko­na­łej kon­dy­cji, trzy­dniowy test po pro­stu roz­wa­li­łem, przy­jęli mnie z pierw­szą lokatą 29 maja 1989 roku – tę datę mam wyrytą w pamięci.

Na­dal nie ufa­łem auto­ry­te­tom, co nie­któ­rym może się wyda­wać dziwne. W woj­sku auto­ry­tetu się nie pod­waża i mówi się nam wszyst­kim, że żoł­nierz musi się dosto­so­wać, żeby prze­żyć. Ale w mojej woj­sko­wej karie­rze odmowa dosto­so­wa­nia dawała o sobie znać raz za razem. Zanim się na dobre zacią­gną­łem, już pod­ważałem auto­ry­tet prze­ło­żo­nych.

Przed wyjaz­dem na trzy­dzie­sto­dwu­ty­go­dniowe szko­le­nie pod­sta­wowe ogo­li­łem się na łyso. Oczy­wi­ście, gdy­bym tego nie zro­bił, toby mnie i tak ogo­lili, ale ja wola­łem zro­bić to sam – w taki spo­sób i w takiej chwili, którą sam uzna­łem za sto­sowną. Drugi prze­jaw nie­za­leż­no­ści skoń­czył się nieco mniej przy­jem­nie: w noc przed zamel­do­wa­niem na szko­le­nie sko­czy­łem z mostu do rzeki Trent i trza­sną­łem w płyt­kie dno, roz­wa­la­jąc sobie twarz.

W pociągu do Cen­trum Szko­le­nia Koman­do­sów w Lymp­stone pozna­łem Troya Rob­sona, czar­no­skó­rego chło­paka z wiel­kim afro na gło­wie i gru­bym srebr­nym łań­cu­chem ze swoim imie­niem na szyi. Potem los nas złą­czył ponow­nie w 576 plu­to­nie szkol­nym i tak zaczęła się nasza wielka przy­jaźń. Bar­dzo go lubi­łem, podob­nie jak wszy­scy inni. Był jedy­nym czar­nym w całym Cen­trum, tro­chę więc po nim jeź­dzi­li­śmy, ale on to wszystko przyj­mo­wał z dużym dystan­sem. Zaczęło się już na początku: człon­kom plu­tonu przy­dzie­lano broń. Nie mogłem się docze­kać tej chwili. Kiedy wysze­dłem z maga­zynu z nowiut­kim SA80², byłem dumny, jak nie wiem co. Sta­ną­łem w sze­regu i od razu poczu­łem się praw­dzi­wym żoł­nie­rzem. Nagle nad pla­cem ape­lo­wym prze­to­czyła się burza śmie­chu, a chwilę póź­niej do naszego sze­regu dołą­czył Roy… z wielką dzidą. Śmiał się razem z nami, ale dziś taki numer skoń­czyłby się śledz­twem i pew­nie spa­dłoby parę głów.

Szko­le­nie było od pierw­szej chwili ostre, wręcz bru­talne, no ale taka jest jego natura. Kilku rekru­tów nie docią­gnęło nawet do pierw­szej nocy. Roz­łąka z domem i zastra­sza­nie przez zespół szko­le­niowy oka­zały się dla nich nie do wytrzy­ma­nia. Instruk­to­rzy, peł­no­krwi­ści koman­dosi Kró­lew­skiej Pie­choty Mor­skiej, dla rekru­tów byli nie­omal bogami w ludz­kiej skó­rze i cho­ler­nie nas prze­ra­żali. I wcale nie dla­tego, że nas od razu rzu­cali na głę­boką wodę. Pierw­sze lek­cje doty­czyły spraw naprawdę pod­sta­wo­wych: zacho­wa­nia porządku i oso­bi­stej higieny, w co wcho­dziło gole­nie, kąpiel i pra­so­wa­nie. Jak ja teraz żało­wa­łem miga­nia się od pomocy mamie z pra­so­wa­niem tej góry koszul po sobot­nim pra­niu! Mogłem się nauczyć cze­goś naprawdę przy­dat­nego.

Z początku odrzu­cało mnie nad­mierne, moim zda­niem, przy­wią­zy­wa­nie wagi do szcze­gó­łów, któ­rego od nas wyma­gano. Co jest, kurde, zacią­ga­łem się na koman­dosa, żeby koszule pra­so­wać? Z cza­sem zro­zu­mia­łem, że te z pozoru błahe czyn­no­ści – gole­nie, czysz­cze­nie butów, pra­so­wa­nie – to tak naprawdę jedy­nie meta­fora dzia­ła­nia w obsza­rze kon­fliktu: abne­ga­cja wcho­dzi w krew, staje się nawy­kiem, a tymcza­sem życie twoje i two­ich kum­pli zależy wprost od dopil­no­wa­nia naj­drob­niej­szych szcze­gó­li­ków, na które nor­mal­nie nie zwró­ci­li­by­ście uwagi. Wystar­czy nie wyczy­ścić broni albo nie zaj­rzeć za drzwi przy czysz­cze­niu pomiesz­czeń czy posta­wić stopę pół pode­szwy za taśmą zna­ku­jącą roz­mi­no­wany teren.

Tempo nauki było wytę­żone, przy­swa­ja­niu tego wszyst­kiego słu­żyło ostre docie­ra­nie kotów, któ­rego żaden żoł­nierz z tam­tych lat ni­gdy nie zapo­mni. Nie było mi łatwo. Nikomu nie było. Ale mia­łem wciąż taką moty­wa­cję, taką chęć, że ani na chwilę nie zwąt­pi­łem w obec­ność na para­dzie z oka­zji zakoń­cze­nia kursu i wie­dzia­łem, że będę dumny jak cho­lera z mojego zie­lo­nego beretu³. Każdy żoł­nierz jest prze­ko­nany, że jego plu­ton szko­le­niowy był wyjąt­kowy. Ale w moim 576 plu­tonie naprawdę nie bra­ko­wało wspa­nia­łych gości, z wie­loma z nich wciąż przez te wszyst­kie lata utrzy­muję kon­takt i żad­nego ni­gdy nie zapo­mnę.

Żeby zostać koman­do­sem pie­choty mor­skiej, trzeba na koniec kursu pod­sta­wo­wego zali­czyć test. Jed­nym z jego skład­ni­ków jest poko­na­nie toru prze­szkód w Ośrodku Spraw­no­ści Fizycz­nej w peł­nym opo­rzą­dze­niu i z bro­nią. Na końcu toru ostat­nią prze­szkodą była pio­nowa ściana wyso­ko­ści dwóch metrów. Dla więk­szo­ści z nas – żaden pro­blem. Ale było wśród nas paru bar­dzo niskich chło­pa­ków – i dla nich był to poważny pro­blem. Mie­li­śmy takiego jed­nego, ksywka Yoda, bo był z niego krzepki kny­pek, jak Yoda z _Gwiezd­nych wojen_. Yoda pod­cho­dził do toru dwu­krot­nie i za każ­dym razem oble­wał na tej cho­ler­nej ścia­nie. Została mu już tylko jedna próba. To był zna­ko­mity żoł­nierz i dobry kolega, bar­dzo lubiany, uczynny – tyle tylko, że nizio­łek, się­ga­jący więk­szo­ści z nas pod pachę. Wymy­śli­li­śmy więc z Troyem, jak mu pomóc: wbi­jemy w tę ścianę gwóźdź, żeby Yoda miał się na czym oprzeć i się­gnąć rękami na szczyt, to już się dalej pod­cią­gnie.

Z Justi­nem i tatą na mojej przy­się­dze. Ale to mama przy­wró­ciła mnie na pro­stą drogę – i to jej zawdzię­czam wszystko

Udało się gdzieś zna­leźć w miarę pro­sty gwóźdź, tylko młotka nie udało się zor­ga­ni­zo­wać. Musie­li­śmy więc zado­wo­lić się patel­nią. W noc przed ostat­nią poprawką na OSF pod­kra­dli­śmy się z Troyem na tor prze­szkód, pod tę ścianę – a trzeba trafu, że stała ona aku­rat naprze­ciwko bramy z poste­run­kiem war­tow­ni­czym. Na nasze szczę­ście w nocy była burza, wali­łem więc patel­nią w ten gwóźdź tylko wtedy, gdy roz­le­gał się grzmot pio­runa. Zawsze mi się to przy­po­mina, gdy oglą­dam _Ska­za­nych na Shaw­shank_ i tę scenę, w któ­rej Andy Dufre­sne ude­rza kamie­niem w rurę kana­li­za­cyjną do wtóru biją­cych pio­ru­nów. Wali­łem tak, że aż cały się trzą­słem od siły ude­rze­nia, hałas był nie­ziem­ski. Co pal­ną­łem w ten gwóźdź, to war­tow­nik wyska­ki­wał z budki i świe­cił latarką po oko­licy, a my robi­li­śmy „pad­nij”. Ale w końcu po chyba dzie­się­ciu ude­rze­niach patel­nią gwóźdź wbił się na tyle głę­boko, że mógł utrzy­mać cię­żar czło­wieka i uzna­li­śmy, że wystar­czy.

Rano wzię­li­śmy Yodę na bok i mówimy:

– Chło­pie, jak dobie­gniesz pod ścianę, spójrz w dół: trzy cegły od dołu po lewej będzie coś, co ci pomoże.

Poszli­śmy potem ze wszyst­kimi zagrze­wać swo­ich i zoba­czyć, jak mu pój­dzie. Kiedy przy­szła w końcu kolej Yody, ten dotruch­tał pod mur i jakby ni­gdy nic – hyc, i już był na dru­giej stro­nie, jak gim­na­styk w skoku przez kozła. Instruk­to­rzy wytrzesz­czali gały z nie­do­wie­rza­niem. I wszy­scy inni, któ­rzy tak się męczyli z tym cho­ler­nym murem. Ni­gdy nikt nie wpadł na to, że to nasza sprawka. Yoda skoń­czył kurs i osta­tecz­nie doszedł w pie­cho­cie mor­skiej do stop­nia majora. Parę lat temu spo­tka­łem go w Bri­stolu. Nie zgad­nie­cie, jaki tam pro­wa­dzi biz­nes: ścianę wspi­nacz­kową!

W miarę postę­pów szko­le­nia roz­wi­ja­łem się i wzmac­nia­łem, zarówno fizycz­nie, jak i psy­chicz­nie. O mały włos pobił­bym rekord koń­co­wego testu, który pole­gał na utrzy­ma­niu się jak naj­dłu­żej w tere­nie i ucho­dze­niu pogoni. Zabra­kło mi dosłow­nie paru sekund. W cza­sie kursu po raz pierw­szy ktoś powie­rzył mi odpo­wie­dzial­ność za innych – zosta­łem dowódcą sek­cji. Dla kogoś tak mło­dego było to naprawdę coś i wpły­nęło cudow­nie na moją pew­ność sie­bie.

Wła­śnie ode­bra­łem nasuwki z odznaką dowódcy sek­cji, kiedy wpa­dłem na wspo­mnia­nego wcze­śniej Johna z mojego rodzin­nego mia­sta.

– Cześć, a co ty tu robisz? Prze­cież mia­łeś już dawno skoń­czyć.

Gość spoj­rzał na mnie, na moje nasuwki i wyglą­dał nie­szcze­gól­nie, tro­chę jakby się chciał zapaść pod zie­mię.

– Emm, jestem w plu­to­nie poszu­ki­waw­czym – wydu­kał w końcu.

W tym cza­sie plu­ton poszu­ki­waw­czy, któ­rego zada­niem było wyła­pa­nie prze­kra­da­ją­cych się przez wyzna­czony rejon poszu­ki­wań kan­dy­da­tów na koman­do­sów, skła­dał się z odrzut­ków i łamag, z któ­rych rzadko który miał szansę na ukoń­cze­nie kursu. Patrzy­łem na swego sta­rego wroga i byłem w siód­mym nie­bie. Ożeż ty dziadu, a tak się wszyst­kim chwa­li­łeś, jak to zda­łeś kurs, jak tu szko­lisz i jak mnie udu­pisz, a sam jesteś na wylo­cie? Oczy­wi­ście więc, jako czło­wiek doj­rzały, przy naj­bliż­szej oka­zji powie­dzia­łem każ­demu, kto chciał słu­chać, i upew­ni­łem się, że całe Bur­ton poznało prawdę o Joh­nie i jego osią­gnię­ciach. Opo­wia­da­nie nie­stwo­rzo­nych histo­rii o swo­jej służ­bie (w naszym slangu „nady­ma­nie”) ni­gdy nie popłaca – woj­sko jest prze­ży­ciem stad­nym, tu zawsze znajdą się świad­ko­wie każ­dego osią­gnię­cia i każ­dej wpadki. John ni­gdy nie został koman­do­sem i szcze­rze wąt­pię, by świa­do­mość tego, że nie­chcący pomógł mi wybrać drogę życiową, jakoś bar­dzo go pocie­szała.

Wizyta rodzi­ców na koń­co­wej defi­la­dzie w Lymp­stone była jed­nym z naj­wspa­nial­szych momen­tów w moim życiu. Sto­jąc tam w galo­wym gra­na­to­wym mun­du­rze i kor­ko­wym heł­mie, czu­łem się prze­po­tężny. Jak śre­dnio­wieczny rycerz w błysz­czą­cej zbroi. Do tej pory byłem zlep­kiem pro­ble­mów, dzia­ła­łem ludziom na nerwy, zawa­la­łem szkołę, ni­gdy nie dawa­łem nic w zamian za dobro, które mnie spo­tkało. Teraz to się miało dia­me­tral­nie zmie­nić.

Mama była bar­dzo zado­wo­lona, że wybra­łem karierę woj­skową. Sama, kiedy była młoda, została przy­jęta do ofi­cer­skiej szkoły mary­narki wojen­nej, ale tata nie pozwo­lił jej roz­po­cząć tam nauki. Zawsze tego żało­wała, podej­rze­wam więc, że mój wybór oży­wił w niej tamtą pasję. Było w tym także pew­nie wiele ulgi, bo parę lat wcze­śniej były cał­kiem wyraźne symp­tomy, że się sto­czę. Tata też był dumny, ale dla mnie to był dzień na cześć mamy, podzię­ko­wa­nie za wszyst­kie wyrze­cze­nia, które musiała znieść, by mnie wycho­wać.

Po defi­la­dzie i roz­da­niu świa­dectw roz­dano przy­działy służ­bowe. Jecha­łem do Szko­cji do 45 Com­mando, wyspe­cja­li­zo­wa­nego w walce w warun­kach ark­tycz­nych. Miało ono repu­ta­cję naj­trud­niej­szego – i wła­śnie dla­tego je wybra­łem, żeby się spraw­dzić. Głupi błąd. Skoro jako pry­mus mia­łem wybór, trzeba było iść do 40 Com­mando w Taun­ton. Nasze Com­mando nazy­wano „Ark­tycz­nymi Wojow­ni­kami”, a tamci mieli ksywę „Sło­neczni Chłopcy”, bo całymi dniami wyle­gi­wali się na pla­żach Korn­wa­lii.

Przy­jeż­dża­jąc do Szko­cji, mia­łem nadzieję, że dołą­czam do brac­twa wojow­ni­ków naj­lep­szych z naj­lep­szych. Bar­dzo naiw­nie. Po przy­jeź­dzie zrzu­ci­łem worek na war­towni i posze­dłem zjeść obiad oraz ode­brać przy­dział zakwa­te­ro­wa­nia. Kiedy wró­ci­łem i otwo­rzy­łem worek, na wierz­chu leżała kartka, na niej ktoś zama­szy­ście wyma­lo­wał fiuta z jajami i napi­sał: „Witaj w 45, chuju”. Kurde, co ja naj­lep­szego zro­bi­łem? Jesz­cze nawet nie wsze­dłem, a już mi ktoś mówi, żebym się nie puszył, znał swoje miej­sce. Może i zabawne, ale zapo­wia­dało się, że na tym się może nie skoń­czyć.

W mun­du­rach galo­wych na zakoń­cze­nie szko­le­nia w 1990 roku, przed wyjaz­dem do 45 Com­mando w Szko­cji. Troy (z lewej) do dziś pozo­stał moim naj­lep­szym kum­plem

Ulu­bioną kosza­rową roz­rywką było tu mor­do­bi­cie, zwłasz­cza wie­czo­rem, gdy wszy­scy wra­cali z mia­sta narą­bani jak szpa­dle. Zda­wa­łem sobie dosko­nale sprawę, że obi­cie mordy mło­demu to część rytu­ału wej­ścia – kwe­stia nie „czy”, tylko „kiedy”. Któ­re­goś dnia przy­szła pora na moją ini­cja­cję. Gdy wró­ci­łem z pubu wcze­śniej i zasną­łem, jeden z chło­pa­ków, nie­jaki Ray, wsko­czył na mnie kola­nami i wylą­do­wał mi na twa­rzy, łamiąc nos. Następ­nego dnia mie­li­śmy wyru­szyć na pierw­sze zagra­niczne ćwi­cze­nia do Holan­dii, a zamiast tego zna­la­złem się w szpi­talu. Tyle snów, ocze­ki­wań, tyle pasji i co z tego wyszło: pierw­szy smak krwi, ale mojej wła­snej. Spo­dzie­wa­łem się jakie­goś rytu­ału wej­ścia, nawet cze­goś dra­stycz­nego i bole­snego, ale nie rozu­mia­łem, czemu miał mi coś takiego zro­bić czło­wiek, który sam dopiero tu przy­był. No nic, witamy w pie­cho­cie mor­skiej…

To, co dowódcy myśleli, że się dzieje, i to, co się działo naprawdę, to były dwie zupeł­nie różne rze­czy. Koman­dosi pie­choty mor­skiej we wszyst­kim, co robili, byli ze swej natury eks­tre­mi­stami, działy się więc rze­czy, przy któ­rych bla­dły dow­cipy z szatni rug­by­stów. Nowym poda­wano do picia „elik­sir śmierci” – kufel do piwa wypeł­niony mie­szanką wyso­ko­ok­ta­no­wych alko­holi, którą trzeba było wypić dusz­kiem. Nor­mal­nego czło­wieka by to zabiło. Innym razem, gdy pili­śmy na mie­ście, któ­ryś ze star­szych kole­gów dość natręt­nie zaczął mi strę­czyć jakąś dziew­czynę, choć nie była w moim typie. Byłem nie­źle wcięty, ale mimo to udało mi się oprzeć. Następ­nego dnia facet jakby ni­gdy nic, roze­śmiany, mówi:

– Dobrze, żeś jej nie puk­nął, młody, ona ma hifa!

Myśla­łem, że to żart. Ale nie. Oka­zało się, że wszy­scy ją znają, i nawet doro­biła się ksywy „Mary, tester koman­do­sów z 45”. To był bar­dzo czarny, sady­styczny humor.

Kto się nie godził na ini­cja­cję, głu­pie gadki i picie na gra­nicy ryzyka, uzna­wany był za nie­pa­su­ją­cego. A kto był nie­pa­su­jący, nie znał dnia ani godziny. Nie­pa­su­jący był do odstrzału, rzecz oczy­wi­sta i jasna dla każ­dego do tego stop­nia, że nawet goście zupeł­nie w porządku sta­wali się w końcu tępymi bru­ta­lami, byle tylko nie odsta­wać i nie dawać powodu do ata­ków. Wojna na Fal­klan­dach skoń­czyła się w 1982 roku, czyli minęło osiem lat, a naj­gor­szymi zbi­rami wcale nie byli ci, któ­rzy ją prze­żyli, ale głów­nie tacy, co się nie zała­pali i musieli nad­ra­biać miną.

Nie zro­zum­cie mnie źle. Nie widzę nic szcze­gól­nie zdroż­nego w zmu­sza­niu ludzi do robie­nia głu­pich rze­czy po pijaku, śpie­wa­niu dur­nych pio­se­nek czy nosze­niu kobie­cych ciusz­ków. To ostat­nie ma zresztą w Kró­lew­skiej Pie­cho­cie Mor­skiej dłu­go­let­nią tra­dy­cję. Krążą legendy o zawar­to­ści wali­zek, które ponoć każdy Royal Marine trzyma pod łóż­kiem, peł­nych sukie­nek, pasów z pod­wiąz­kami, poń­czoch, peruk i lakieru do paznokci. Nie­jedna matka mogłaby im pozaz­dro­ścić tych kre­acji. Sam raz czy dwa prze­bie­ra­łem się za laskę i zbie­ra­łem gra­tu­la­cje (w szkole też cha­dza­łem w bab­skich ciu­chach na bale prze­bie­rań­ców, to zapewne po pro­stu druga natura). Nie bra­kuje tam eks­cen­try­ków, ale są to wszystko dość nie­szko­dliwe zabawy.

Po paru mie­sią­cach byłem już „dziad­kiem” i mia­łem prawo natłuc kogoś po mor­dzie. Zamiast tego posła­łem jed­nego z mło­dych – Tima McAl­li­stera, póź­niej­szego drużbę na moim ślu­bie – żeby wypo­ży­czył na mie­ście i przy­wiózł do naszej kwa­tery leżak. Chyba zgo­dzi­cie się, że to tro­chę przy­jem­niej­sza forma ini­cja­cji? W dodatku wszy­scy z niego sko­rzy­sta­li­śmy, a kiedy nam się znu­dziło, zaczę­li­śmy go wynaj­mo­wać innym chło­pa­kom, dzięki czemu wpa­dło tro­chę gro­sza. Zawsze mia­łem głowę do inte­re­sów.

Ale oprócz nie­szko­dli­wej zabawy były jesz­cze pobi­cia, nocne obszczy­wa­nie śpią­cych, różne akcje mające na celu wyłącz­nie upo­ko­rze­nie i zła­ma­nie ludzi, któ­rzy prze­cież mieli być braćmi i towa­rzy­szami broni. Tej bru­ta­li­za­cji nie­na­wi­dzi­łem. Gdy­by­ście się zasta­na­wiali, to z Rayem – tym, co mi nos zła­mał – jakoś się nie zaprzy­jaź­ni­li­śmy, a w ogóle to nie­długo potem dostał doży­wo­cie za zabój­stwo popeł­nione na prze­pu­stce.

Wstą­pi­łem do Kró­lew­skiej Pie­choty Mor­skiej z żar­li­wej chęci słu­że­nia kra­jowi i kró­lo­wej oraz żeby spraw­dzić gra­nice swo­ich moż­li­wo­ści. Od małego ide­ali­zo­wa­łem tę for­ma­cję. A potem tra­fi­łem mię­dzy swo­ich dzie­cię­cych idoli, a tam się działy takie rze­czy. Ci ludzie mieli być po mojej stro­nie, rozu­mie­cie więc chyba, że czu­łem się lekko zawie­dziony. Jak mia­łem sza­no­wać i podzi­wiać gości zdol­nych do takich czy­nów? Dla nich pew­nie to, co robili, to całe „ści­ga­nie kotów”, to była szkoła cha­rak­te­rów. Ale dla nas nie­pew­ność, jaką odczu­wa­li­śmy każ­dej nocy, czy ktoś nie otwo­rzy kop­nia­kiem drzwi i bez żad­nego powodu nie spu­ści manta pierw­szemu z brzegu, była okropna. Ja już wcze­śniej zazna­łem takiego stra­chu. Nie­spe­cjal­nie napa­wał mnie entu­zja­zmem. Za to bar­dzo sku­tecz­nie odzie­rał z wiary.2. DZIKIE DZIECKO

2

Dzi­kie dziecko

Przez roz­su­niętą połę namiotu widać było piękny krąg roz­świe­tlo­nej słoń­cem trawy, odgro­dzony cię­ża­rów­kami i namio­tami. Na środku coś się poru­szało – widziane z cie­nia w ciem­nym namio­cie zda­wało się czarną plamą, któ­rej kra­wę­dzie roz­my­wało palące słońce.

Jak w tran­sie opu­ści­łem bez waha­nia bez­pieczny cień pod tro­pi­kową płachtą i mru­żąc oczy, wysze­dłem pro­sto w słońce. Niebo było nie­bie­skie, bez jed­nej chmurki, a upał przy­pra­wiał mnie o dresz­cze. Mru­gną­łem kilka razy, przy­zwy­cza­ja­jąc się do jaskra­wego świa­tła, i od razu obraz się wyostrzył: tym czar­nym kształ­tem oka­zało się szym­pan­siątko, które cicho gawo­rzyło, pogry­za­jąc różne owoce leżące u jego stóp. W jed­nej chwili cały świat poza mną i małpką prze­stał dla mnie ist­nieć. To był nasz wspólny mały kawa­łek raju i nic innego się nie liczyło.

Wstrzy­ma­łem oddech i zary­zy­ko­wa­łem podej­ście o krok bli­żej. W ustach mi zaschło, a serce waliło, jakby miało roze­rwać klatkę pier­siową. Radość przy­gody wzięła jed­nak górę nad obawą. Po chwili sta­łem już nad moim nowym przy­ja­cie­lem, a on pod­niósł na mnie świe­cące ślepka. Piękne, błysz­czące, brą­zowe, pełne rado­ści, nie­winne, ufne i wraż­liwe. Patrzy­li­śmy sobie w oczy przez chwilę, która zda­wała mi się wiecz­no­ścią. Zupeł­nie jakby nas przy­cią­gał jakiś nie­sa­mo­wity, zwie­rzęcy magne­tyzm. W końcu przy­po­mnia­łem sobie o oddy­cha­niu.

Szym­pan­siątko ode­rwało wtedy wzrok ode mnie i spoj­rzało pod nogi, pową­chało trawę, po czym pod­nio­sło jakiś kawa­łek owocu i mi podało. To był wspa­niały, pod­nio­sły moment. Zaprzy­jaź­ni­łem się z dzi­kim zwie­rzę­ciem! Tak jak o tym marzy­łem, oglą­da­jąc filmy z Davi­dem Atten­bo­ro­ughem. Wzią­łem owoc, choć oczy­wi­ście go nie zja­dłem, ale żeby mu nie robić przy­kro­ści, udało mi się go dys­kret­nie rzu­cić przez ramię. Szym­pan­sowi to nie prze­szka­dzało. Wydał z sie­bie zado­wo­lony głos, a ja się do niego uśmiech­ną­łem. W życiu nie byłem tak szczę­śliwy, myśla­łem, że się popła­czę ze szczę­ścia.

I nagle nasze szczę­ście prze­rwał ryk, jakby z nieba spadł nam na głowy odrzu­towy myśli­wiec. Nawet dziś na wspo­mnie­nie tego strasz­li­wego wrza­sku mam ochotę zatkać uszy. Wśród cieni rzu­ca­nych przez krąg cię­ża­ró­wek kątem oka zauwa­ży­łem szybko zbli­ża­jący się kształt. Zanim zdą­ży­łem zgad­nąć, co to takiego, kształt wypadł z cie­nia na roz­świe­tloną trawę i nagle urósł. To była druga małpa, ale dzie­sięć razy więk­sza od mojego nowego kum­pla. Znacz­nie mniej przy­ja­zna. Wręcz wście­kła. I bie­gła pro­sto na mnie.

Szym­pan­sica, matka mojego koleżki, ruszyła na mnie galo­pem, a jej ogromne ramiona darły po dro­dze trawę. Była coraz bli­żej, jej wrzask był coraz gło­śniej­szy, byłem nim spa­ra­li­żo­wany. W końcu była tak bli­sko, że zoba­czy­łem odsło­nięte strasz­liwe zęby gotowe do walki. Sekundy temu byłem w raju, prze­peł­niony szczę­ściem, teraz zasty­głem z prze­ra­że­nia.

Włą­czył mi się instynkt i zaczą­łem roz­wa­żać ucieczkę. Ale kiedy leci na cie­bie wście­kła pięć­dzie­się­cio­ki­lo­gra­mowa małpa, nie ma za dużo czasu na roz­my­śla­nia. Błę­kitne niebo prze­sło­niła czerń – i robiło się coraz ciem­niej. A potem całe niebo zwa­liło się na mnie.

Szym­pan­sica powa­liła mnie i przy­ci­snęła do ziemi jak wielki głaz z kre­skówki. Unio­sła wiel­kie łap­ska nad głowę i z wielką siłą zaczęła mnie okła­dać, niczym roc­kowy per­ku­si­sta walący w swe bębny i tale­rze. Zoba­czy­łem jej straszne zębi­ska tuż nad swoją twa­rzą i zasło­ni­łem się ramio­nami. Zaci­snęła zęby i zaczęła mną szar­pać, jak pies szma­cianą lalką. Otwo­rzy­łem oczy i przez palce widzia­łem tuż nad sobą jej pysk z zębami ocie­ka­ją­cymi krwią. Nie czu­łem bólu, ale instynk­tow­nie wie­dzia­łem, że to nie była jej krew, ale moja.

I wła­śnie w tam­tej chwili, naj­strasz­niej­szym momen­cie mojego krót­kiego życia – ślepa panika ustą­piła prze­moż­nej chęci życia. Zro­zu­mia­łem, że mam wybór: albo zostanę tu, gdzie jestem, i ta małpa mnie zagry­zie, albo spró­buję uciec. Innymi słowy – muszę pogor­szyć swoją sytu­ację, żeby ją polep­szyć.

Skoro mały szym­pans był przy­kuty do palika, to może i matka też? Cóż mi pozo­stało innego, jak poło­żyć w tym całą nadzieję. Jakoś udało mi się skrę­cić tułów, co spra­wiło, że sie­dząca na mnie szym­pansica stra­ciła rów­no­wagę i na chwilę powstała mię­dzy nami luka. Natych­miast pod­nio­słem stopę i ude­rzy­łem nią w pierś szym­pansa. Strach dodał mi na tyle siły, że wła­ści­wie odbi­łem się od niej i sta­ną­łem na rów­nych nogach, odbie­ga­jąc parę kro­ków. Moja prze­ciw­niczka odzy­skała rów­no­wagę i ruszyła za mną w pogoń.

I wła­śnie wtedy, gdy rzu­ciła się, by ponow­nie mnie powa­lić – skoń­czył jej się łań­cuch, szar­piąc ją za obrożę, jak Bustera w kre­skówce z Tomem i Jer­rym. Byłem poza zasię­giem jej kłów i pazu­rów, ale to jej wcale nie uspo­ko­iło. Rzu­cała się, kła­pała okrwa­wioną pasz­częką i prze­ra­ża­jąco wrzesz­czała. Wszę­dzie było mnó­stwo krwi, nie mia­łem poję­cia, z któ­rej czę­ści mojego ciała try­ska. Ale byłem bez­pieczny – o pół kroku zale­d­wie, ale bez­pieczny.

Pew­nie zasta­na­wia­cie się, gdzie słu­ży­łem, kiedy to wszystko się wyda­rzyło? W końcu na Bli­skim Wscho­dzie szym­pan­sów raczej nie można się spo­dzie­wać. Otóż myli­cie się. Kiedy przy­da­rzył mi się ten incy­dent, byłem od paru dni dzie­się­cio­lat­kiem, a małpy były czę­ścią mena­że­rii cyrku, który odwie­dził Bur­ton-on-Trent, moją rodzinną metro­po­lię. Co dowo­dzi, że chwile decy­du­jące o życiu lub śmierci mogą trwać led­wie sekundy i przy­da­rzać się w naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­nych oko­licz­no­ściach, przyj­mu­jąc wręcz sur­re­ali­styczny prze­bieg.

Selek­cja Sił Spe­cjal­nych obna­żyła naj­czar­niej­sze zakątki mojej duszy, póź­niej, w służ­bie mia­łem do czy­nie­nia z zatwar­dzia­łymi kry­mi­na­li­stami, na peł­nym morzu w ciemną bez­k­się­ży­cową noc robi­łem naloty na statki szmu­glu­jące nar­ko­tyki, prze­ży­łem walkę w okrą­że­niu i widzia­łem lufy skie­ro­wane w moją twarz. Ale ni­gdy, ni­gdy w życiu nie byłem tak bli­sko śmierci, jak wtedy z tą szym­pan­sicą, którą prze­ra­zi­łem i roz­wście­czy­łem, pod­cho­dząc za bli­sko do jej dziecka. Pod­jęta w ułamku sekundy decy­zja, że już czas stam­tąd zni­kać, była cał­ko­wi­cie instynk­towna, nie byłem świa­dom jej pod­ję­cia, ale to wła­śnie ona ura­to­wała mi życie. To był mój pierw­szy punkt prze­rwa­nia.

***

Z dzie­ciń­stwa nie pamię­tam zbyt wiele. Ten okres był dla mnie serią trau­ma­tycz­nych zda­rzeń, które niczym olbrzy­mie ciemne chmury zdu­siły pamięć o wszyst­kich jasnych momen­tach. Ale odkąd się­gam pamię­cią, zawsze byłem czarną owcą.

Naj­wcze­śniej­szym wspo­mnie­niem jest incy­dent z bar­dzo ele­ganc­kiego pry­wat­nego przed­szkola St Wystan’s w wio­sce Rep­ton, w Der­by­shire. Któ­re­goś dnia w cza­sie zabawy o mało nie udu­si­łem swo­jego wów­czas naj­lep­szego kum­pla, Toby’ego. Obaj mie­li­śmy może po pięć lat, myślę, że po pro­stu się wygłu­pia­li­śmy – ale to był znak nad­cho­dzą­cych kło­po­tów.

W Rep­ton mój ojciec pro­wa­dził firmę inży­nie­ryjną, a ponie­waż stać go było, aby­śmy razem z bra­tem i sio­strą cho­dzili do tego przed­szkola, to zna­czy, że firma odnio­sła suk­ces. Ale ja czuję się okra­dziony z dzie­ciń­stwa. Mój ojciec był wik­to­riań­ski w każ­dym calu i kochał dys­cy­plinę. Nie był ni­gdy czło­wie­kiem oka­zu­ją­cym uczu­cia, ale o to aku­rat nie mam do niego żalu, taka była po pro­stu norma dla ojców w tam­tych cza­sach. Oprócz tego był pra­co­ho­li­kiem i ocze­ki­wał także od nas, że zaha­ru­jemy się na śmierć. Nie pozwo­lono nam być nor­mal­nymi dziećmi jak nasi przy­ja­ciele. Kiedy nasi kum­ple się bawili, ojciec zatrud­niał nas do róż­nych robót. A to budo­wa­li­śmy z nim mur, a to piło­wa­li­śmy drewno, to znów kosi­li­śmy traw­niki albo wypro­wa­dza­li­śmy psy na spa­cery, przy któ­rych mara­ton był nic nie­zna­czą­cym spa­cer­kiem.

Mie­li­śmy wielki dom, w któ­rym zawsze było coś do roboty. Mnó­stwo ziemi, w tym naprawdę strome skarpy. Raz w mie­siącu razem z bra­tem musie­li­śmy kosić na nich trawę, spusz­cza­jąc po nich na linie wielką kosiarkę i wcią­ga­jąc ją z powro­tem. Gdy już to zro­bi­li­śmy, zawsze były jakieś kłody do pocię­cia i porą­ba­nia. A jak jesz­cze słońce nie zaszło – w lecie dni trwały bez końca – wsia­da­li­śmy na rowery i peda­ło­wa­li­śmy do domu dziadka, jakieś dzie­więć kilo­me­trów, żeby tam kosić trawę w sadzie. I potem oczy­wi­ście jecha­li­śmy z powro­tem. Tak, odkąd pamię­tam, wyglą­dał nasz każdy week­end. Cza­sem mam wra­że­nie, że byłem raczej pra­cow­ni­kiem mojego ojca niż jego synem.

Tata był zawsze szczo­dry na Boże Naro­dze­nie. To był jego spo­sób oka­zy­wa­nia miło­ści. Ale to go nie powstrzy­my­wało od kupo­wa­nia nam dość dziw­nych pre­zen­tów. Któ­re­goś razu pod cho­inką leżały dwie paczki, dla mnie i dla brata, iden­tyczne kształ­tem i wiel­ko­ścią. Odpa­ko­wa­li­śmy je, a w środku były… sie­kiery. Mia­łem wtedy chyba dwa­na­ście lat.

– Dla­czego tata dał nam sie­kiery? – Popa­trzy­li­śmy na sie­bie zdzi­wieni. – Nie za sta­rzy jeste­śmy na zabawę w Indian?

Dwa dni póź­niej zagadka się wyja­śniła, gdy wska­zał nam drzewa, które mie­li­śmy wyciąć i porą­bać na opał. Dom był olbrzymi i miał staj­nię, choć ni­gdy nie mie­li­śmy konia. Staj­nia słu­żyła za dre­wut­nię, wypeł­nioną po sufit chru­stem na pod­pałkę i pola­nami, któ­rymi opa­la­li­śmy wszystko w zimie. Zanim przy­szła zima, rąba­li­śmy to drewno na zapas przez wszyst­kie week­endy, od rana do nocy.

Pew­nego dnia miał mnie odwie­dzić kolega, ale się nie poja­wił. W ponie­dzia­łek, gdy go tylko zoba­czy­łem, od razu wysko­czy­łem na niego z buzią, czemu nie przy­szedł.

– Jak to nie przy­sze­dłem, chło­pie? Gdy tylko sta­ną­łem w drzwiach, twój stary wrę­czył mi sie­kierę i przez dwie godziny musia­łem rąbać drwa, zanim wresz­cie uznał, że star­czy, i dopiero wtedy mi powie­dział, że i tak ni­gdzie nie wyj­dziesz.

Tata nawet sło­wem nie wspo­mniał o jego wizy­cie. Oczy­wi­ście histo­rie takie jak ta roz­no­szą się w szkole bły­ska­wicz­nie. I już po chwili nie było wię­cej chęt­nych do odwie­dzin.

Kiedy byłem dziec­kiem, pro­blemy same mnie znaj­do­wały – tu skutki eks­plo­zji butel­ko­wa­nej lemo­niady na waka­cjach we Fran­cji, kiedy szkło poha­ra­tało mi nogi odłam­kami

Nie pamię­tam, abym w dzie­ciń­stwie zbyt wiele się bawił, ale zawsze mia­łem ten­den­cję do podej­mo­wa­nia ryzyka i zwy­kle koń­czyło się to pro­ble­mami. W cza­sie waka­cji w Lyme Regis poszli­śmy z bra­tem i sio­strą na spa­cer. Po jakimś cza­sie mama i tata zaczęli się zasta­na­wiać, gdzie się podzia­li­śmy, a wtedy zauwa­żyli jakieś poru­sze­nie przy falo­chro­nie. Pode­szli zoba­czyć, co się dzieje, aku­rat w chwili, gdy przy wtó­rze okrzy­ków zachęty zebra­nych nasto­lat­ków wzią­łem roz­pęd i sko­czy­łem z falo­chronu do zatoki. Mia­łem wtedy trzy lata. Innym razem, też w Lyme Regis, wbi­łem sobie w udo wielki haczyk węd­kar­ski. Jako że to był mój ulu­biony haczyk, naj­bar­dziej opła­ki­wa­łem moment, w któ­rym trzeba go było prze­ciąć, żeby dał się wycią­gnąć. Kiedy indziej we Fran­cji, wycho­dząc ze sklepu, upu­ści­łem dwie butelki z gazo­waną lemo­niadą, a te po ude­rze­niu w lastry­kową pod­łogę eks­plo­do­wały z hukiem jak gra­naty, wbi­ja­jąc w moje nogi grad drob­nych jak igła szkla­nych odłam­ków. Kiedy dosze­dłem do naszej przy­czepy kem­pin­go­wej, nogi mia­łem pokryte sko­rupą zaschnię­tej krwi i biedna mama o mało nie zemdlała na ten widok.

Mia­łem chyba sie­dem lat, gdy oglą­da­łem w tele­wi­zji kre­skówkę z Tomem i Jer­rym, w któ­rej Jerry pod­łą­czył Toma do prądu i widać było wszyst­kie jego kości. Ten widok mnie zachwy­cił i zasta­na­wia­łem się, czy to jest w rze­czy­wi­sto­ści moż­liwe. Posze­dłem więc na górę, wykrę­ci­łem żarówkę z lampki na noc­nym sto­liku i wsa­dzi­łem palce w oprawkę. W całym domu świa­tło zamru­gało, a mama usły­szała mój straszny wrzask. Kiedy wpa­dła do pokoju, włosy mi stały dęba i ponoć dymiły – podob­nie jak palce. Do dziś mam pamiątkę tam­tego incy­dentu w postaci naro­śli na kciuku.

Innym razem moje rodzeń­stwo wpa­dło na wspa­niały pomysł i zamknęło mnie w walizce, którą wetknęło na półkę do szafy. Udało mi się wydo­stać z walizki, potem wyleźć na półkę i zesko­czyć – tylko tro­chę pomy­li­łem się, wybie­ra­jąc miej­sce lądo­wa­nia, i roz­kwa­si­łem nos o kra­wędź meta­lo­wej skrzyni wywrotki marki Tonka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: