Break Point - ebook
Break Point - ebook
BREAK POINT to chwila, w której decydujesz, że nic nie stanie między tobą a twoim celem. Moment, w którym wychodzisz ze swojej strefy komfortu, aby iść naprzód.
Żołnierze sił specjalnych nie są nadludźmi. Nie trafiają w cel z każdym strzałem. Kule się od nich nie odbijają. Mają takie same słabości i wątpliwości jak każdy z nas. Ale zwykli ludzie też mogą robić rzeczy niezwykłe, pod największą presją, w najtrudniejszych sytuacjach.
W życiu Olliego Ollertona wszystko było ekstremalne, nie chodził na skróty. Jest byłym żołnierzem Sił Specjalnych. W wieku 18 lat wstąpił do Royal Marine Commandos. Brał udział w misjach w Irlandii Północnej i Iraku w ramach operacji Pustynna Burza. Po ukończeniu wyczerpującego 6-miesięcznego procesu selekcji SAS Ollie dołączył do Special Boat Service (SBS), gdzie służył 6 lat.
Jego życie to dowód na to, że każdy może zrobić coś niesamowitego, ponieważ dopiero wtedy, gdy nadchodzi czas kryzysu, kiedy jesteś w punkcie załamania – dowiadujesz się, kim naprawdę jesteś.
A jaki jest twój BREAK POINT? Co musi się stać, żebyś odbił się od dna?
Pamiętaj, że sekunda jest tylko tak długa albo tak krótka, jak czuje człowiek, który ją przeżywa.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16925-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Po drodze z Ammanu do Bagdadu nie ma zbyt wiele do oglądania. Jest oczywiście słońce wypalające dziury w hektarach błękitu. Wielbłądy i kozy skubiące niewidoczną gołym okiem zieleninę. Parę kraterów po bombach, jakieś podziurawione kulami samochody, w tym jaskrawoczerwone ferrari, które bardziej pasowałoby chyba na Księżycu niż tutaj. I niezliczone kilometry szosy spowitej falującym mirażem, przecinającej płaski, monotonny krajobraz pustyni.
Wydawało nam się, że jesteśmy na tej drodze od wieków. To była moja zmiana za kółkiem. Poprzedniego dnia jechałem nią czternaście godzin, teraz więc prowadziłem właściwie na autopilocie, czując się częścią samochodu, zrośnięty z asfaltem. Zanim ruszyliśmy w tę podróż, byłem przekonany – ba, miałem wręcz nadzieję – że zdarzy się coś nadzwyczajnego, co przełamie monotonię. Ale licznik tykał i dalej nic. Jedyne, o czym byłem w stanie myśleć, to żeby dojechać wreszcie do domu i walnąć się na swoje wyrko.
Właśnie zaznajamiałem Dave’a z planami na wieczór, gdy moją uwagę zwróciło coś, co pojawiło się w bocznym lusterku. Spojrzałem przez ramię i zobaczyłem za nami samochód mrugający światłami. Była 17.45, poza nim na drodze żywej duszy. W pierwszej chwili myślałem, że to amerykański konwój. Nie ma sprawy, przepuścimy. Ale kiedy samochód podjechał bliżej, przekonałem się, że to nie mogą być Amerykanie. Oni nie jeździli czarnymi mercedesami z przyciemnianymi szybami. To może jakaś firma ochroniarska, taka jak my? Czego mogli od nas chcieć, czy się zatrzymać? Mowy nie ma, żebym pozwolił sobie na takie ryzyko.
Poinformowałem Dave’a, że mamy możliwy kontakt na szóstej. Dave przyjrzał się i powiedział, że ścigają nas dwa wozy. Gdy zastanawiałem się nad opcjami, szyby w pierwszym opuściły się i wyjrzały cztery lufy kałachów. Kurwa, ciepło. Spojrzałem w lewo i przeczytałem drogowskaz nad szosą: FALUDŻA. Nagle pomyślałem, że to właśnie może być to coś wielkiego, na co miałem wczoraj taką cholerną nadzieję. I to jeszcze, ja pierdolę, co do kilometra tam, gdzie mówiłem! Prorok się znalazł, szlag by to trafił. Było to kusić kostuchę, idioto? Ależ ze mnie kretyn…
Poczułem mrówki na całym ciele, od palców u stóp po czubek głowy. Zmysły zaczęły się wyostrzać – coś jak wtedy, kiedy raptownie z jasnego trafi się w całkowitą ciemność. Nagle mózg skurczył mi się do rozmiarów orzeszka i nie byłem w stanie logicznie myśleć. Szok. Poczułem, jakbym już umarł, bo nagle widziałem to wszystko z góry. Nie miałem pojęcia, co robić. Poczułem się bardzo sam, bardzo malutki, bardzo nagi i nieskończenie żałosny. Zobaczyłem przy tej drodze porzucone ciało – bardzo podobne do mojego, tylko bez głowy. A dalej leżały pozostałe – Dave’a i dwunastu cywilów, którzy jechali w klimatyzowanych furgonetkach przed nami, pracowników telewizji ABC News.
Właśnie miałem eksplodować od tego napięcia i ciśnienia, kiedy rozległy się strzały. Eastwood we _Wzgórzu złamanych serc_ miał rację: seria z kałasznikowa ma bardzo charakterystyczny odgłos – przerażający, jeśli stoisz po niewłaściwej stronie lufy. A cztery kałachy naraz to była orkiestra z piekła rodem, cholernie głośna i paskudna. Prawdę mówiąc, brzmi podobnie jak seria trzasków poprzedzających zejście lawiny w górach. W naszej sytuacji nad wyraz odpowiednia paralela. Ale kiedy kilka pocisków przeleciało nad dachem samochodu na tyle nisko, że mogłyby zaszkodzić naszym podopiecznym, zaszło we mnie coś dziwnego: jakby hipnotyzer strzelił palcami, budząc mnie z transu.
W wojsku, jak robi się głośno, to sprawy stają się realne. Człowiek przechodzi na autopilota, włącza się szkolenie. Doskonale wiedziałem, że jeśli nie zapanuję nad stresem, to wszyscy mamy przesrane. Zacząłem od oddechu, ulotniło się wszystko, co było nieistotne w tym momencie, i nagle zacząłem myśleć racjonalnie. Ludzie w pojazdach z przodu nie mieli na nic wpływu – liczyło się to, co zrobię ja, bo od tego zależał ich los. Musiałem odrzucić na bok cały balast, różne naciski, obawy i niepokoje, aby stawić czoła zagrożeniu. Tylko tak mogłem rozwiązać tę sytuację.
To działo się bardzo szybko, ale gdy tylko opanowałem oddech, wszystko zwolniło. W efekcie byłem w stanie kontrolować prędkość wydarzeń. Możecie sobie myśleć, że sekunda to sekunda, i tyle. Ale sekunda jest tylko tak długa albo tak krótka, jak czuje człowiek, który ją przeżywa. Mamy moc zadecydować, ile trwa nasza sekunda, jeśli tylko nie jesteśmy zbyt przerażeni tym, co przeżywamy. Bo kiedy stres i panika przeważają, wtedy sekunda przemyka niezauważalnie. Ale jeśli zachowasz spokój, każda sekunda będzie trwała dwu- albo i trzykrotnie dłużej.
To można zobaczyć w relacjach sportowych w telewizji. Normalny człowiek z ulicy wrzucony na ring z zawodowym bokserem zaliczy natychmiast cios i poleci na dechy, zanim zrozumie, co się stało. Ale zawodowiec czyta w przeciwniku jak w otwartej księdze. Widzi, jak przygotowuje się do wyprowadzenia ciosu, wie, gdzie jest wycelowany, zdąży się uchylić i jeszcze wyprowadzić kontrę. To było teraz moje zadanie.
Kazałem Dave’owi przygotować się i zjechałem samochodem w prawo, na środkowy pas. Nie myślałem nad tym, to był instynkt. Tamci zrównali się z nami i podjechali z lewej. Skrajnie głupi, amatorski ruch z ich strony, bo wepchnęli się między nas i pas rozdzielający, a nawet nie wiedzieli, czy jesteśmy uzbrojeni. Oczywiście, że byliśmy. Kiedy wykonywałem manewr, kierownicę miałem w lewej ręce, a prawą trzymałem rękojeść HK MP5K, który leżał na moich kolanach z lufą wycelowaną w lewe drzwi. Dave za mną siedział z kałasznikowem, którego też trzymał poniżej linii okien.
Sprawdziłem kciukiem, czy bezpiecznik jest przestawiony na ogień ciągły, i przez wciąż zamknięte okno spojrzałem w lewo. Byłem już kilka razy w walce, ale pierwszy raz znalazłem się tak blisko przeciwnika, że widziałem białka jego oczu. Gość siedział może pół metra ode mnie, na miejscu pasażera. Gdyby okno było otwarte, mógłbym go dosięgnąć ręką. To był właściwie jeszcze chłopiec, w białej szacie i kefii na głowie. Był taki sam jak ja – pracował na zamówienie, nie na własny rachunek. Na twarzy nie było widać agresji, nie wyglądał groźnie, raczej tak, jakby wcale nie chciał być tam, gdzie był.
Może nie czuł się swobodnie, ale wyglądało na to, że zrobi, co będzie musiał. Lufę kałasznikowa opuścił na wysokość mojej twarzy, tak samo zrobił ktoś z drugą, sterczącą z tylnego okna. Spojrzałem mu prosto w te przeszywające niebieskie oczy i próbowałem nawiązać telepatyczny kontakt, desperacko czekałem, aż usłyszę: „Nie martw się, nie zamierzam cię zastrzelić”. Zamiast tego panowała cisza. Naprawdę nie chciałem zrobić tego, co zrobiłem chwilę potem. Ale jeden ruch jego palca na spuście i byłoby po mnie. Musiałem zacząć działać. To był _break point,_ punkt przerwania. Jeśli przeniosę sytuację na wyższy poziom i wsadzę kij w mrowisko, może być jeszcze gorzej. Czasem trzeba pogorszyć, żeby polepszyć – taki paradoks. Bo jak nic nie zrobię, to zacznie się strzelanina i mogą zginąć ludzie.
Ja także.
***
Stoimy w rzędzie pod drzwiami, kominiarki na głowach, broń gotowa do strzału. Kto czeka za tymi drzwiami – diabli wiedzą. Jest tylko cisza. Jak ruszymy, zrobi się bardzo głośno, bardzo szybko. Ktoś może oberwać. Ktoś może już nie wstać. Ktoś może zginąć.
Wbrew temu, co sobie niektórzy ludzie myślą, żołnierze Sił Specjalnych nie są jakimiś supermenami. Jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami. Nie potrafimy widzieć przez ściany czy zza rogu. Pociski się od nas nie odbijają i my też czasem chybiamy. A ponieważ wiemy, że żaden plan nie przetrwa pierwszego kontaktu, trenujemy i planujemy wszystko dokładnie, żebyśmy byli gotowi do walki. Jak się zrobi gorąco, jesteśmy przygotowani na wszystko, a w każdym razie powinniśmy.
W informatyce istnieje pojęcie „punkt przerwania”, definiowane jako „punkt programu wymuszający zawieszenie jego realizacji, służący do debugowania”. W Siłach Specjalnych jesteśmy tak wyszkoleni, że wiemy, kiedy taki punkt nadchodzi, kiedy trzeba się zawiesić i debugować. Bierzemy wtedy parę głębokich wdechów, by zapanować nad poziomem hormonu stresu, co z kolei pozwala się skupić. W naszym slangu nazywamy to „kalibracją”. Po niej robimy swoje. To taka mantra Sił Specjalnych – OKW: oddech – kalibracja – wpierdol. W ten sposób odzyskujemy kontrolę nad sytuacją, która grozi rozwinięciem się w niebezpiecznym kierunku.
Punkty przerwania nie są czymś wyjątkowym, ograniczonym do świata żołnierzy Sił Specjalnych. Stajemy przed nimi wszyscy. Nasze życie jest pełne punktów przerwania, one je definiują i kształtują. Nie trzeba się znaleźć w dramatycznych okolicznościach, ubierać na czarno od stóp do głów i wspinać z karabinem maszynowym po linie na burtę statku, żeby mieć z nimi do czynienia. Punktem przerwania może być problem w pracy, który trzeba rozwiązać, niespodziewany rachunek w nieodpowiednim momencie, kłótnia w związku. Albo nawet coś znacznie bardziej prozaicznego: punktem przerwania może się stać zlew pełen brudnych talerzy, stawiający nas przed koniecznością podjęcia decyzji, czy pozmywać je teraz, przed spaniem, aby rano nie mierzyć się z bałaganem w kuchni i być gotowym do wyjścia. To może być wybór między poświęceniem wieczoru na przygotowanie prezentacji biznesowej a sponiewieraniem się z kumplami w pubie.
Punkt przerwania to sytuacja, w której trzeba pójść o kolejne sto kroków dalej, wdrapać się na jakąś przeszkodę, nadłożyć drogi w przeciwnym kierunku, żeby postawić na swoim, osiągnąć cel. To moment debugowania, w którym podejmujemy decyzję, że nie pozwolimy sobie przeszkodzić w drodze do celu. Moment, w którym decydujemy się wyjść poza własną strefę komfortu, pójść naprzód i dorosnąć jako osoba. Moment, w którym odmawiamy poddania się narzuconym sobie ograniczeniom i wykraczamy poza to, czego się po sobie spodziewaliśmy. To wszystko sprawia, że punkt przerwania to kategoria raczej mentalna niż fizyczna.
Może wydawać się dziwne opisywanie ataków w Faludży jako przebywania w strefie komfortu. Ale spójrzcie na to z tej strony: wygodnym wyjściem było poddać się losowi i po prostu dać się zabić. Wiedziałem, że muszę podjąć decyzję, która mogła spowodować eskalację i sprawić, że położenie stałoby się jeszcze groźniejsze. Ale to była jedyna droga, żeby się z tej sytuacji wyrwać.
Ludziom może się wydawać, że zachowanie komfortu to rzecz ważna i dobra, ale tak nie jest. Ktoś może się czuć wygodnie, pracując w biurze pięć dni w tygodniu po osiem godzin, przynosząc do wygodnego domu pensję starczającą na wygodne życie i raty za wygodny samochód do jeżdżenia dwa razy w roku na wygodne wakacje. Ale taki komfort nie prowadzi do rozwoju i spełnienia. Pomimo wygodnej egzystencji taka osoba obumiera wewnętrznie.
Problem polega na tym, że alternatywa może nam się wydawać przerażająca. Jak zadanie prewencyjnego ciosu, uderzenie w atakujących, zanim oni wyprowadzą pierwszy cios. Taka decyzja zwykle wiąże się z odrzuceniem ciepłej, wygodnej egzystencji i świadomym wejściem w świat braku pewności. Świat, który na pierwszy rzut oka wydaje się gorszy od tego, w którym obecnie żyjemy. Wykraczając jednak poza te granice, możemy stworzyć szansę, by nasze życie stało się lepsze.1. ŻOŁNIERZ INDYWIDUALISTA
1
Żołnierz indywidualista
Jeśli ktoś ci powie, że nie ma mowy, abyś coś osiągnął, to działa to bardzo motywująco. Pewnie więc powinienem być wdzięczny nauczycielowi matematyki za te wszystkie negatywne opinie, jakie o mnie wygłaszał. Miałem wtedy czternaście lat, na lekcji jak zwykle gadałem z kolegami. Nauczyciel, nie pierwszy i nie ostatni raz, się wkurzył:
– Ollerton! Skup się, bo nic nie zrozumiesz!
Zerwałem się na równe nogi i odpaliłem:
– Mam to gdzieś! Idę do piechoty morskiej!
Matematyk spojrzał na mnie szyderczo znad biurka:
– Ollerton, nigdy nie będziesz w piechocie morskiej, bo nie masz pojęcia, co to dyscyplina!
To był punkt zwrotny. Niemal objawienie. Moment, w którym pojąłem z nadzwyczajną jasnością, że ja i szkoła po prostu nie jesteśmy sobie pisani. I nigdy nie będziemy. Wszyscy nauczyciele mówili, że jestem inteligentny, ale nauka mnie nie interesuje. I mieli rację. Nie interesowało mnie bycie częścią przestarzałego systemu produkującego bezwolne marionetki, pracujące za biurkiem od ósmej do piątej, ekscytujące się drogimi weselami, jeszcze droższymi hipotekami, licytujące się, kto ma większe kredyty do spłacenia.
Nie pasowałem do systemu edukacyjnego, jak zresztą wielu ludzi. Nie chciałem dać się zaprogramować jak inne dzieciaki, pozwolić wybić sobie z głowy wszelką kreatywność i marzenia. Byłem buntownikiem. Nie godziłem się z tym, żeby jacyś ludzie narzucali mi rzeczy, z którymi się nie zgadzałem.
Takich jak ja nonkonformistów społeczeństwo traktuje z podejrzliwością. „Jak to, nie interesuje go to, co mu stawiamy przed nosem w szkole?” Takich się spisuje na straty, szczuje watahą gorliwych marionetek, by byli ignorowani i poddani ostracyzmowi grupy rówieśniczej. Społeczeństwo ma gdzieś, jak dobrze funkcjonujesz jako jednostka – obchodzi je tylko, jak dobrze pasujesz do niego i czy czasem nie masz jakichś zadziorów, które można by ci oheblować. Ale ja zawsze uważałem – i zdania nie zmieniłem – że jeśli chcesz wykorzystać swój potencjał, to nie możesz się podporządkować.
Facet od matmy sądzi, że skoro odmawiałem podporządkowania się regułom rządzącym szkołą, nie zdołam podporządkować się dyscyplinie wojskowej. Mylił brak podporządkowania szkole z anarchizmem i brakiem podporządkowania w ogóle. Nie zauważał, że po prostu nie potrafił mnie zainteresować tym, czego nauczał.
Właśnie wtedy, gdy kumple i nauczyciele na równi uważali, że zaczynam odpadać i się staczam, ja w rzeczywistości zacząłem odnajdywać swoją drogę. Jasne, na tej drodze nie brakowało oblanych klasówek, wagarów, było nawet parę telefonów typu: „Matthew jest dzisiaj chory i nie przyjdzie do szkoły”, które wykonałem maminym falsetem. Swoją drogą, jakoś nigdy mi nie przyszło do głowy podszywać się pod ojca – ale przed mutacją i tak mojemu głosowi bliżej było do mamy niż do ojca. W końcu się przebudziłem. Nie byłem wcale przypadkiem spisanym na straty. Właściwie to byłem w stosunku do moich kolegów na uprzywilejowanej pozycji. Bo niewielu ludzi w tym wieku wie dokładnie, co chce zrobić ze swoim życiem. Nie było sensu się męczyć, bo byłem w stanie ze szczegółami wizualizować, gdzie chcę być za parę lat. Interesowało mnie tylko to, co miało związek ze służbą wojskową. Mentalnie już tam byłem, w plamiastym mundurze, z karabinem na ramieniu.
Szkoła to nie było jedyne miejsce, w którym osoba z autorytetem spisała mnie na straty, gdy byłem dzieckiem. Doskonale pamiętam wizytę z matką w Centrum Karier Marynarki Wojennej i Piechoty Morskiej, kiedy powiedziałem, że chcę wstąpić do służby. Kobieta za biurkiem spytała:
– A jak już wstąpisz do Królewskiej Piechoty Morskiej, to co chciałbyś robić?
Byłem na to pytanie zawczasu przygotowany i dokładnie obmyśliłem odpowiedź. Broszurę werbunkową znałem na pamięć, każde słowo i każde zdjęcie. Nie tracąc czasu, otworzyłem ją tam, gdzie było zdjęcie płetwonurka bojowego w pojeździe podwodnym. Stukając w nie palcem, oświadczyłem z dumą:
– O, właśnie to.
Pani w mundurze spojrzała na mnie i roześmiała się w głos.
– Taa, jasne. I może jeszcze kosmonautą. A co byś chciał robić tak naprawdę?
– Właśnie to chciałbym robić, być płetwonurkiem bojowym.
– Wszyscy tak mówią. No dobra, niech będzie. Powodzenia…
Mogła powiedzieć, że moje założenie jest szczytne, ale do realizacji wiedzie długa i trudna droga, którą, być może, pokonam, jak się do tego przyłożę i będę bardzo chciał. Ale zamiast tego zlekceważyła mnie i wyśmiała. To powinno być dla mnie sygnałem alarmowym, że świat wojskowy jest równie podejrzliwy wobec nonkonformistów jak szkoła.
Przypadkiem zrobiła najlepszą możliwą robotę. To nie było tak, że wypadłem stamtąd, waląc drzwiami i krzycząc: „Ja wam, kurwa, pokażę, buraki!”, ale w mojej podświadomości zakiełkowało ziarno. To zdjęcie płetwonurka w SDV¹ stało się dla mnie symbolem tego, co mogę osiągnąć, jeśli pozbędę się narzuconych mi ograniczeń.
***
Kochałem swój kraj i chciałem być częścią zwartej rodziny, bractwa jego obrońców. Żyłem tą ideą od czternastego roku życia – codziennie, od otwarcia oczu do zaśnięcia. Wszystko, co oglądałem i czytałem, było podporządkowane tej myśli: chciałem być żołnierzem. Prenumerowałem magazyn „Combat Survival” i każdy numer pochłaniałem od deski do deski. Marzyłem o bitwach i gromieniu wroga. To, że się tam dostanę i stanie się to moim udziałem, nie budziło we mnie żadnych wątpliwości. Gdyby mi się nie udało, chybabym się zabił.
Mój dziadek był kapitanem saperów, a będąc dzieciakiem, pochłaniałem w telewizji każdy obrazek z wojny falklandzkiej. Do dziś pamiętam zdjęcia z powrotu bohaterów: okrzyki, wiwaty, tysiące Union Jacków powiewających na ulicach. To była ostatnia prawdziwa wojna, jaką stoczyła Wielka Brytania, i ostatnia, gdy byliśmy sami, zdani tylko na własne siły. Jako dziecko widzisz tylko jasną stronę takiej historii, chwałę i męstwo, które karmią marzenia, by także ich zaznać. Nie ma ci kto opowiedzieć o całej reszcie, o straszliwych realiach, łamiących najsilniejsze ciała i umysły, o tym, że tysiące tych bohaterów, choć fizycznie nawet niedraśniętych, wróciło z wojny jako ludzkie wraki.
Była jeszcze jedna postać, która – zapewne wbrew intencjom – dodatkowo zmotywowała mnie do wstąpienia do wojska. Nazwijmy go John. Był z mojego miasta i odkąd pamiętam, między nami były tarcia. Może miało to coś wspólnego z tym, że odbiłem mu dziewczynę, no nie wiem. To on właśnie upewnił mnie w wyborze piechoty morskiej, bo sam się tam zaciągnął i od tego czasu na przepustkach strasznie się sadził. Za każdym razem, gdy przyjeżdżał, szedł z kumplami do klubu pod nazwą Clowns, a tamtejszy DJ witał go serdecznie, ogłaszając, że miasto zaszczycił „nasz własny Royal Marine Commando, powitajcie go wszyscy serdecznie, a zwłaszcza panie”, i tak dalej. Stałem oparty o bar i nie wierzyłem, że można być aż takim kretynem. Co za fiut! Ale tak naprawdę to pewnie mu zazdrościłem tych honorów.
Wkrótce do Johna doszło, że ja też się wybieram do piechoty morskiej, zaczął więc się chwalić w Burton, że jest członkiem sztabu szkoleniowego i prędzej mu kaktus wyrośnie na dłoni, niż mnie przepuści. Znowu ktoś mówił, że mi się nie uda – to już zaczynało być nudne. Miałem osiemnaście lat, gdy w końcu trafiłem na testy kwalifikacyjne do komandosów piechoty morskiej, dwa lata później, niż planowałem (o czym za chwilę). Byłem wtedy w doskonałej kondycji, trzydniowy test po prostu rozwaliłem, przyjęli mnie z pierwszą lokatą 29 maja 1989 roku – tę datę mam wyrytą w pamięci.
Nadal nie ufałem autorytetom, co niektórym może się wydawać dziwne. W wojsku autorytetu się nie podważa i mówi się nam wszystkim, że żołnierz musi się dostosować, żeby przeżyć. Ale w mojej wojskowej karierze odmowa dostosowania dawała o sobie znać raz za razem. Zanim się na dobre zaciągnąłem, już podważałem autorytet przełożonych.
Przed wyjazdem na trzydziestodwutygodniowe szkolenie podstawowe ogoliłem się na łyso. Oczywiście, gdybym tego nie zrobił, toby mnie i tak ogolili, ale ja wolałem zrobić to sam – w taki sposób i w takiej chwili, którą sam uznałem za stosowną. Drugi przejaw niezależności skończył się nieco mniej przyjemnie: w noc przed zameldowaniem na szkolenie skoczyłem z mostu do rzeki Trent i trzasnąłem w płytkie dno, rozwalając sobie twarz.
W pociągu do Centrum Szkolenia Komandosów w Lympstone poznałem Troya Robsona, czarnoskórego chłopaka z wielkim afro na głowie i grubym srebrnym łańcuchem ze swoim imieniem na szyi. Potem los nas złączył ponownie w 576 plutonie szkolnym i tak zaczęła się nasza wielka przyjaźń. Bardzo go lubiłem, podobnie jak wszyscy inni. Był jedynym czarnym w całym Centrum, trochę więc po nim jeździliśmy, ale on to wszystko przyjmował z dużym dystansem. Zaczęło się już na początku: członkom plutonu przydzielano broń. Nie mogłem się doczekać tej chwili. Kiedy wyszedłem z magazynu z nowiutkim SA80², byłem dumny, jak nie wiem co. Stanąłem w szeregu i od razu poczułem się prawdziwym żołnierzem. Nagle nad placem apelowym przetoczyła się burza śmiechu, a chwilę później do naszego szeregu dołączył Roy… z wielką dzidą. Śmiał się razem z nami, ale dziś taki numer skończyłby się śledztwem i pewnie spadłoby parę głów.
Szkolenie było od pierwszej chwili ostre, wręcz brutalne, no ale taka jest jego natura. Kilku rekrutów nie dociągnęło nawet do pierwszej nocy. Rozłąka z domem i zastraszanie przez zespół szkoleniowy okazały się dla nich nie do wytrzymania. Instruktorzy, pełnokrwiści komandosi Królewskiej Piechoty Morskiej, dla rekrutów byli nieomal bogami w ludzkiej skórze i cholernie nas przerażali. I wcale nie dlatego, że nas od razu rzucali na głęboką wodę. Pierwsze lekcje dotyczyły spraw naprawdę podstawowych: zachowania porządku i osobistej higieny, w co wchodziło golenie, kąpiel i prasowanie. Jak ja teraz żałowałem migania się od pomocy mamie z prasowaniem tej góry koszul po sobotnim praniu! Mogłem się nauczyć czegoś naprawdę przydatnego.
Z początku odrzucało mnie nadmierne, moim zdaniem, przywiązywanie wagi do szczegółów, którego od nas wymagano. Co jest, kurde, zaciągałem się na komandosa, żeby koszule prasować? Z czasem zrozumiałem, że te z pozoru błahe czynności – golenie, czyszczenie butów, prasowanie – to tak naprawdę jedynie metafora działania w obszarze konfliktu: abnegacja wchodzi w krew, staje się nawykiem, a tymczasem życie twoje i twoich kumpli zależy wprost od dopilnowania najdrobniejszych szczególików, na które normalnie nie zwrócilibyście uwagi. Wystarczy nie wyczyścić broni albo nie zajrzeć za drzwi przy czyszczeniu pomieszczeń czy postawić stopę pół podeszwy za taśmą znakującą rozminowany teren.
Tempo nauki było wytężone, przyswajaniu tego wszystkiego służyło ostre docieranie kotów, którego żaden żołnierz z tamtych lat nigdy nie zapomni. Nie było mi łatwo. Nikomu nie było. Ale miałem wciąż taką motywację, taką chęć, że ani na chwilę nie zwątpiłem w obecność na paradzie z okazji zakończenia kursu i wiedziałem, że będę dumny jak cholera z mojego zielonego beretu³. Każdy żołnierz jest przekonany, że jego pluton szkoleniowy był wyjątkowy. Ale w moim 576 plutonie naprawdę nie brakowało wspaniałych gości, z wieloma z nich wciąż przez te wszystkie lata utrzymuję kontakt i żadnego nigdy nie zapomnę.
Żeby zostać komandosem piechoty morskiej, trzeba na koniec kursu podstawowego zaliczyć test. Jednym z jego składników jest pokonanie toru przeszkód w Ośrodku Sprawności Fizycznej w pełnym oporządzeniu i z bronią. Na końcu toru ostatnią przeszkodą była pionowa ściana wysokości dwóch metrów. Dla większości z nas – żaden problem. Ale było wśród nas paru bardzo niskich chłopaków – i dla nich był to poważny problem. Mieliśmy takiego jednego, ksywka Yoda, bo był z niego krzepki knypek, jak Yoda z _Gwiezdnych wojen_. Yoda podchodził do toru dwukrotnie i za każdym razem oblewał na tej cholernej ścianie. Została mu już tylko jedna próba. To był znakomity żołnierz i dobry kolega, bardzo lubiany, uczynny – tyle tylko, że niziołek, sięgający większości z nas pod pachę. Wymyśliliśmy więc z Troyem, jak mu pomóc: wbijemy w tę ścianę gwóźdź, żeby Yoda miał się na czym oprzeć i sięgnąć rękami na szczyt, to już się dalej podciągnie.
Z Justinem i tatą na mojej przysiędze. Ale to mama przywróciła mnie na prostą drogę – i to jej zawdzięczam wszystko
Udało się gdzieś znaleźć w miarę prosty gwóźdź, tylko młotka nie udało się zorganizować. Musieliśmy więc zadowolić się patelnią. W noc przed ostatnią poprawką na OSF podkradliśmy się z Troyem na tor przeszkód, pod tę ścianę – a trzeba trafu, że stała ona akurat naprzeciwko bramy z posterunkiem wartowniczym. Na nasze szczęście w nocy była burza, waliłem więc patelnią w ten gwóźdź tylko wtedy, gdy rozlegał się grzmot pioruna. Zawsze mi się to przypomina, gdy oglądam _Skazanych na Shawshank_ i tę scenę, w której Andy Dufresne uderza kamieniem w rurę kanalizacyjną do wtóru bijących piorunów. Waliłem tak, że aż cały się trząsłem od siły uderzenia, hałas był nieziemski. Co palnąłem w ten gwóźdź, to wartownik wyskakiwał z budki i świecił latarką po okolicy, a my robiliśmy „padnij”. Ale w końcu po chyba dziesięciu uderzeniach patelnią gwóźdź wbił się na tyle głęboko, że mógł utrzymać ciężar człowieka i uznaliśmy, że wystarczy.
Rano wzięliśmy Yodę na bok i mówimy:
– Chłopie, jak dobiegniesz pod ścianę, spójrz w dół: trzy cegły od dołu po lewej będzie coś, co ci pomoże.
Poszliśmy potem ze wszystkimi zagrzewać swoich i zobaczyć, jak mu pójdzie. Kiedy przyszła w końcu kolej Yody, ten dotruchtał pod mur i jakby nigdy nic – hyc, i już był na drugiej stronie, jak gimnastyk w skoku przez kozła. Instruktorzy wytrzeszczali gały z niedowierzaniem. I wszyscy inni, którzy tak się męczyli z tym cholernym murem. Nigdy nikt nie wpadł na to, że to nasza sprawka. Yoda skończył kurs i ostatecznie doszedł w piechocie morskiej do stopnia majora. Parę lat temu spotkałem go w Bristolu. Nie zgadniecie, jaki tam prowadzi biznes: ścianę wspinaczkową!
W miarę postępów szkolenia rozwijałem się i wzmacniałem, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. O mały włos pobiłbym rekord końcowego testu, który polegał na utrzymaniu się jak najdłużej w terenie i uchodzeniu pogoni. Zabrakło mi dosłownie paru sekund. W czasie kursu po raz pierwszy ktoś powierzył mi odpowiedzialność za innych – zostałem dowódcą sekcji. Dla kogoś tak młodego było to naprawdę coś i wpłynęło cudownie na moją pewność siebie.
Właśnie odebrałem nasuwki z odznaką dowódcy sekcji, kiedy wpadłem na wspomnianego wcześniej Johna z mojego rodzinnego miasta.
– Cześć, a co ty tu robisz? Przecież miałeś już dawno skończyć.
Gość spojrzał na mnie, na moje nasuwki i wyglądał nieszczególnie, trochę jakby się chciał zapaść pod ziemię.
– Emm, jestem w plutonie poszukiwawczym – wydukał w końcu.
W tym czasie pluton poszukiwawczy, którego zadaniem było wyłapanie przekradających się przez wyznaczony rejon poszukiwań kandydatów na komandosów, składał się z odrzutków i łamag, z których rzadko który miał szansę na ukończenie kursu. Patrzyłem na swego starego wroga i byłem w siódmym niebie. Ożeż ty dziadu, a tak się wszystkim chwaliłeś, jak to zdałeś kurs, jak tu szkolisz i jak mnie udupisz, a sam jesteś na wylocie? Oczywiście więc, jako człowiek dojrzały, przy najbliższej okazji powiedziałem każdemu, kto chciał słuchać, i upewniłem się, że całe Burton poznało prawdę o Johnie i jego osiągnięciach. Opowiadanie niestworzonych historii o swojej służbie (w naszym slangu „nadymanie”) nigdy nie popłaca – wojsko jest przeżyciem stadnym, tu zawsze znajdą się świadkowie każdego osiągnięcia i każdej wpadki. John nigdy nie został komandosem i szczerze wątpię, by świadomość tego, że niechcący pomógł mi wybrać drogę życiową, jakoś bardzo go pocieszała.
Wizyta rodziców na końcowej defiladzie w Lympstone była jednym z najwspanialszych momentów w moim życiu. Stojąc tam w galowym granatowym mundurze i korkowym hełmie, czułem się przepotężny. Jak średniowieczny rycerz w błyszczącej zbroi. Do tej pory byłem zlepkiem problemów, działałem ludziom na nerwy, zawalałem szkołę, nigdy nie dawałem nic w zamian za dobro, które mnie spotkało. Teraz to się miało diametralnie zmienić.
Mama była bardzo zadowolona, że wybrałem karierę wojskową. Sama, kiedy była młoda, została przyjęta do oficerskiej szkoły marynarki wojennej, ale tata nie pozwolił jej rozpocząć tam nauki. Zawsze tego żałowała, podejrzewam więc, że mój wybór ożywił w niej tamtą pasję. Było w tym także pewnie wiele ulgi, bo parę lat wcześniej były całkiem wyraźne symptomy, że się stoczę. Tata też był dumny, ale dla mnie to był dzień na cześć mamy, podziękowanie za wszystkie wyrzeczenia, które musiała znieść, by mnie wychować.
Po defiladzie i rozdaniu świadectw rozdano przydziały służbowe. Jechałem do Szkocji do 45 Commando, wyspecjalizowanego w walce w warunkach arktycznych. Miało ono reputację najtrudniejszego – i właśnie dlatego je wybrałem, żeby się sprawdzić. Głupi błąd. Skoro jako prymus miałem wybór, trzeba było iść do 40 Commando w Taunton. Nasze Commando nazywano „Arktycznymi Wojownikami”, a tamci mieli ksywę „Słoneczni Chłopcy”, bo całymi dniami wylegiwali się na plażach Kornwalii.
Przyjeżdżając do Szkocji, miałem nadzieję, że dołączam do bractwa wojowników najlepszych z najlepszych. Bardzo naiwnie. Po przyjeździe zrzuciłem worek na wartowni i poszedłem zjeść obiad oraz odebrać przydział zakwaterowania. Kiedy wróciłem i otworzyłem worek, na wierzchu leżała kartka, na niej ktoś zamaszyście wymalował fiuta z jajami i napisał: „Witaj w 45, chuju”. Kurde, co ja najlepszego zrobiłem? Jeszcze nawet nie wszedłem, a już mi ktoś mówi, żebym się nie puszył, znał swoje miejsce. Może i zabawne, ale zapowiadało się, że na tym się może nie skończyć.
W mundurach galowych na zakończenie szkolenia w 1990 roku, przed wyjazdem do 45 Commando w Szkocji. Troy (z lewej) do dziś pozostał moim najlepszym kumplem
Ulubioną koszarową rozrywką było tu mordobicie, zwłaszcza wieczorem, gdy wszyscy wracali z miasta narąbani jak szpadle. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że obicie mordy młodemu to część rytuału wejścia – kwestia nie „czy”, tylko „kiedy”. Któregoś dnia przyszła pora na moją inicjację. Gdy wróciłem z pubu wcześniej i zasnąłem, jeden z chłopaków, niejaki Ray, wskoczył na mnie kolanami i wylądował mi na twarzy, łamiąc nos. Następnego dnia mieliśmy wyruszyć na pierwsze zagraniczne ćwiczenia do Holandii, a zamiast tego znalazłem się w szpitalu. Tyle snów, oczekiwań, tyle pasji i co z tego wyszło: pierwszy smak krwi, ale mojej własnej. Spodziewałem się jakiegoś rytuału wejścia, nawet czegoś drastycznego i bolesnego, ale nie rozumiałem, czemu miał mi coś takiego zrobić człowiek, który sam dopiero tu przybył. No nic, witamy w piechocie morskiej…
To, co dowódcy myśleli, że się dzieje, i to, co się działo naprawdę, to były dwie zupełnie różne rzeczy. Komandosi piechoty morskiej we wszystkim, co robili, byli ze swej natury ekstremistami, działy się więc rzeczy, przy których bladły dowcipy z szatni rugbystów. Nowym podawano do picia „eliksir śmierci” – kufel do piwa wypełniony mieszanką wysokooktanowych alkoholi, którą trzeba było wypić duszkiem. Normalnego człowieka by to zabiło. Innym razem, gdy piliśmy na mieście, któryś ze starszych kolegów dość natrętnie zaczął mi stręczyć jakąś dziewczynę, choć nie była w moim typie. Byłem nieźle wcięty, ale mimo to udało mi się oprzeć. Następnego dnia facet jakby nigdy nic, roześmiany, mówi:
– Dobrze, żeś jej nie puknął, młody, ona ma hifa!
Myślałem, że to żart. Ale nie. Okazało się, że wszyscy ją znają, i nawet dorobiła się ksywy „Mary, tester komandosów z 45”. To był bardzo czarny, sadystyczny humor.
Kto się nie godził na inicjację, głupie gadki i picie na granicy ryzyka, uznawany był za niepasującego. A kto był niepasujący, nie znał dnia ani godziny. Niepasujący był do odstrzału, rzecz oczywista i jasna dla każdego do tego stopnia, że nawet goście zupełnie w porządku stawali się w końcu tępymi brutalami, byle tylko nie odstawać i nie dawać powodu do ataków. Wojna na Falklandach skończyła się w 1982 roku, czyli minęło osiem lat, a najgorszymi zbirami wcale nie byli ci, którzy ją przeżyli, ale głównie tacy, co się nie załapali i musieli nadrabiać miną.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie widzę nic szczególnie zdrożnego w zmuszaniu ludzi do robienia głupich rzeczy po pijaku, śpiewaniu durnych piosenek czy noszeniu kobiecych ciuszków. To ostatnie ma zresztą w Królewskiej Piechocie Morskiej długoletnią tradycję. Krążą legendy o zawartości walizek, które ponoć każdy Royal Marine trzyma pod łóżkiem, pełnych sukienek, pasów z podwiązkami, pończoch, peruk i lakieru do paznokci. Niejedna matka mogłaby im pozazdrościć tych kreacji. Sam raz czy dwa przebierałem się za laskę i zbierałem gratulacje (w szkole też chadzałem w babskich ciuchach na bale przebierańców, to zapewne po prostu druga natura). Nie brakuje tam ekscentryków, ale są to wszystko dość nieszkodliwe zabawy.
Po paru miesiącach byłem już „dziadkiem” i miałem prawo natłuc kogoś po mordzie. Zamiast tego posłałem jednego z młodych – Tima McAllistera, późniejszego drużbę na moim ślubie – żeby wypożyczył na mieście i przywiózł do naszej kwatery leżak. Chyba zgodzicie się, że to trochę przyjemniejsza forma inicjacji? W dodatku wszyscy z niego skorzystaliśmy, a kiedy nam się znudziło, zaczęliśmy go wynajmować innym chłopakom, dzięki czemu wpadło trochę grosza. Zawsze miałem głowę do interesów.
Ale oprócz nieszkodliwej zabawy były jeszcze pobicia, nocne obszczywanie śpiących, różne akcje mające na celu wyłącznie upokorzenie i złamanie ludzi, którzy przecież mieli być braćmi i towarzyszami broni. Tej brutalizacji nienawidziłem. Gdybyście się zastanawiali, to z Rayem – tym, co mi nos złamał – jakoś się nie zaprzyjaźniliśmy, a w ogóle to niedługo potem dostał dożywocie za zabójstwo popełnione na przepustce.
Wstąpiłem do Królewskiej Piechoty Morskiej z żarliwej chęci służenia krajowi i królowej oraz żeby sprawdzić granice swoich możliwości. Od małego idealizowałem tę formację. A potem trafiłem między swoich dziecięcych idoli, a tam się działy takie rzeczy. Ci ludzie mieli być po mojej stronie, rozumiecie więc chyba, że czułem się lekko zawiedziony. Jak miałem szanować i podziwiać gości zdolnych do takich czynów? Dla nich pewnie to, co robili, to całe „ściganie kotów”, to była szkoła charakterów. Ale dla nas niepewność, jaką odczuwaliśmy każdej nocy, czy ktoś nie otworzy kopniakiem drzwi i bez żadnego powodu nie spuści manta pierwszemu z brzegu, była okropna. Ja już wcześniej zaznałem takiego strachu. Niespecjalnie napawał mnie entuzjazmem. Za to bardzo skutecznie odzierał z wiary.2. DZIKIE DZIECKO
2
Dzikie dziecko
Przez rozsuniętą połę namiotu widać było piękny krąg rozświetlonej słońcem trawy, odgrodzony ciężarówkami i namiotami. Na środku coś się poruszało – widziane z cienia w ciemnym namiocie zdawało się czarną plamą, której krawędzie rozmywało palące słońce.
Jak w transie opuściłem bez wahania bezpieczny cień pod tropikową płachtą i mrużąc oczy, wyszedłem prosto w słońce. Niebo było niebieskie, bez jednej chmurki, a upał przyprawiał mnie o dreszcze. Mrugnąłem kilka razy, przyzwyczajając się do jaskrawego światła, i od razu obraz się wyostrzył: tym czarnym kształtem okazało się szympansiątko, które cicho gaworzyło, pogryzając różne owoce leżące u jego stóp. W jednej chwili cały świat poza mną i małpką przestał dla mnie istnieć. To był nasz wspólny mały kawałek raju i nic innego się nie liczyło.
Wstrzymałem oddech i zaryzykowałem podejście o krok bliżej. W ustach mi zaschło, a serce waliło, jakby miało rozerwać klatkę piersiową. Radość przygody wzięła jednak górę nad obawą. Po chwili stałem już nad moim nowym przyjacielem, a on podniósł na mnie świecące ślepka. Piękne, błyszczące, brązowe, pełne radości, niewinne, ufne i wrażliwe. Patrzyliśmy sobie w oczy przez chwilę, która zdawała mi się wiecznością. Zupełnie jakby nas przyciągał jakiś niesamowity, zwierzęcy magnetyzm. W końcu przypomniałem sobie o oddychaniu.
Szympansiątko oderwało wtedy wzrok ode mnie i spojrzało pod nogi, powąchało trawę, po czym podniosło jakiś kawałek owocu i mi podało. To był wspaniały, podniosły moment. Zaprzyjaźniłem się z dzikim zwierzęciem! Tak jak o tym marzyłem, oglądając filmy z Davidem Attenboroughem. Wziąłem owoc, choć oczywiście go nie zjadłem, ale żeby mu nie robić przykrości, udało mi się go dyskretnie rzucić przez ramię. Szympansowi to nie przeszkadzało. Wydał z siebie zadowolony głos, a ja się do niego uśmiechnąłem. W życiu nie byłem tak szczęśliwy, myślałem, że się popłaczę ze szczęścia.
I nagle nasze szczęście przerwał ryk, jakby z nieba spadł nam na głowy odrzutowy myśliwiec. Nawet dziś na wspomnienie tego straszliwego wrzasku mam ochotę zatkać uszy. Wśród cieni rzucanych przez krąg ciężarówek kątem oka zauważyłem szybko zbliżający się kształt. Zanim zdążyłem zgadnąć, co to takiego, kształt wypadł z cienia na rozświetloną trawę i nagle urósł. To była druga małpa, ale dziesięć razy większa od mojego nowego kumpla. Znacznie mniej przyjazna. Wręcz wściekła. I biegła prosto na mnie.
Szympansica, matka mojego koleżki, ruszyła na mnie galopem, a jej ogromne ramiona darły po drodze trawę. Była coraz bliżej, jej wrzask był coraz głośniejszy, byłem nim sparaliżowany. W końcu była tak blisko, że zobaczyłem odsłonięte straszliwe zęby gotowe do walki. Sekundy temu byłem w raju, przepełniony szczęściem, teraz zastygłem z przerażenia.
Włączył mi się instynkt i zacząłem rozważać ucieczkę. Ale kiedy leci na ciebie wściekła pięćdziesięciokilogramowa małpa, nie ma za dużo czasu na rozmyślania. Błękitne niebo przesłoniła czerń – i robiło się coraz ciemniej. A potem całe niebo zwaliło się na mnie.
Szympansica powaliła mnie i przycisnęła do ziemi jak wielki głaz z kreskówki. Uniosła wielkie łapska nad głowę i z wielką siłą zaczęła mnie okładać, niczym rockowy perkusista walący w swe bębny i talerze. Zobaczyłem jej straszne zębiska tuż nad swoją twarzą i zasłoniłem się ramionami. Zacisnęła zęby i zaczęła mną szarpać, jak pies szmacianą lalką. Otworzyłem oczy i przez palce widziałem tuż nad sobą jej pysk z zębami ociekającymi krwią. Nie czułem bólu, ale instynktownie wiedziałem, że to nie była jej krew, ale moja.
I właśnie w tamtej chwili, najstraszniejszym momencie mojego krótkiego życia – ślepa panika ustąpiła przemożnej chęci życia. Zrozumiałem, że mam wybór: albo zostanę tu, gdzie jestem, i ta małpa mnie zagryzie, albo spróbuję uciec. Innymi słowy – muszę pogorszyć swoją sytuację, żeby ją polepszyć.
Skoro mały szympans był przykuty do palika, to może i matka też? Cóż mi pozostało innego, jak położyć w tym całą nadzieję. Jakoś udało mi się skręcić tułów, co sprawiło, że siedząca na mnie szympansica straciła równowagę i na chwilę powstała między nami luka. Natychmiast podniosłem stopę i uderzyłem nią w pierś szympansa. Strach dodał mi na tyle siły, że właściwie odbiłem się od niej i stanąłem na równych nogach, odbiegając parę kroków. Moja przeciwniczka odzyskała równowagę i ruszyła za mną w pogoń.
I właśnie wtedy, gdy rzuciła się, by ponownie mnie powalić – skończył jej się łańcuch, szarpiąc ją za obrożę, jak Bustera w kreskówce z Tomem i Jerrym. Byłem poza zasięgiem jej kłów i pazurów, ale to jej wcale nie uspokoiło. Rzucała się, kłapała okrwawioną paszczęką i przerażająco wrzeszczała. Wszędzie było mnóstwo krwi, nie miałem pojęcia, z której części mojego ciała tryska. Ale byłem bezpieczny – o pół kroku zaledwie, ale bezpieczny.
Pewnie zastanawiacie się, gdzie służyłem, kiedy to wszystko się wydarzyło? W końcu na Bliskim Wschodzie szympansów raczej nie można się spodziewać. Otóż mylicie się. Kiedy przydarzył mi się ten incydent, byłem od paru dni dziesięciolatkiem, a małpy były częścią menażerii cyrku, który odwiedził Burton-on-Trent, moją rodzinną metropolię. Co dowodzi, że chwile decydujące o życiu lub śmierci mogą trwać ledwie sekundy i przydarzać się w najbardziej nieprawdopodobnych okolicznościach, przyjmując wręcz surrealistyczny przebieg.
Selekcja Sił Specjalnych obnażyła najczarniejsze zakątki mojej duszy, później, w służbie miałem do czynienia z zatwardziałymi kryminalistami, na pełnym morzu w ciemną bezksiężycową noc robiłem naloty na statki szmuglujące narkotyki, przeżyłem walkę w okrążeniu i widziałem lufy skierowane w moją twarz. Ale nigdy, nigdy w życiu nie byłem tak blisko śmierci, jak wtedy z tą szympansicą, którą przeraziłem i rozwścieczyłem, podchodząc za blisko do jej dziecka. Podjęta w ułamku sekundy decyzja, że już czas stamtąd znikać, była całkowicie instynktowna, nie byłem świadom jej podjęcia, ale to właśnie ona uratowała mi życie. To był mój pierwszy punkt przerwania.
***
Z dzieciństwa nie pamiętam zbyt wiele. Ten okres był dla mnie serią traumatycznych zdarzeń, które niczym olbrzymie ciemne chmury zdusiły pamięć o wszystkich jasnych momentach. Ale odkąd sięgam pamięcią, zawsze byłem czarną owcą.
Najwcześniejszym wspomnieniem jest incydent z bardzo eleganckiego prywatnego przedszkola St Wystan’s w wiosce Repton, w Derbyshire. Któregoś dnia w czasie zabawy o mało nie udusiłem swojego wówczas najlepszego kumpla, Toby’ego. Obaj mieliśmy może po pięć lat, myślę, że po prostu się wygłupialiśmy – ale to był znak nadchodzących kłopotów.
W Repton mój ojciec prowadził firmę inżynieryjną, a ponieważ stać go było, abyśmy razem z bratem i siostrą chodzili do tego przedszkola, to znaczy, że firma odniosła sukces. Ale ja czuję się okradziony z dzieciństwa. Mój ojciec był wiktoriański w każdym calu i kochał dyscyplinę. Nie był nigdy człowiekiem okazującym uczucia, ale o to akurat nie mam do niego żalu, taka była po prostu norma dla ojców w tamtych czasach. Oprócz tego był pracoholikiem i oczekiwał także od nas, że zaharujemy się na śmierć. Nie pozwolono nam być normalnymi dziećmi jak nasi przyjaciele. Kiedy nasi kumple się bawili, ojciec zatrudniał nas do różnych robót. A to budowaliśmy z nim mur, a to piłowaliśmy drewno, to znów kosiliśmy trawniki albo wyprowadzaliśmy psy na spacery, przy których maraton był nic nieznaczącym spacerkiem.
Mieliśmy wielki dom, w którym zawsze było coś do roboty. Mnóstwo ziemi, w tym naprawdę strome skarpy. Raz w miesiącu razem z bratem musieliśmy kosić na nich trawę, spuszczając po nich na linie wielką kosiarkę i wciągając ją z powrotem. Gdy już to zrobiliśmy, zawsze były jakieś kłody do pocięcia i porąbania. A jak jeszcze słońce nie zaszło – w lecie dni trwały bez końca – wsiadaliśmy na rowery i pedałowaliśmy do domu dziadka, jakieś dziewięć kilometrów, żeby tam kosić trawę w sadzie. I potem oczywiście jechaliśmy z powrotem. Tak, odkąd pamiętam, wyglądał nasz każdy weekend. Czasem mam wrażenie, że byłem raczej pracownikiem mojego ojca niż jego synem.
Tata był zawsze szczodry na Boże Narodzenie. To był jego sposób okazywania miłości. Ale to go nie powstrzymywało od kupowania nam dość dziwnych prezentów. Któregoś razu pod choinką leżały dwie paczki, dla mnie i dla brata, identyczne kształtem i wielkością. Odpakowaliśmy je, a w środku były… siekiery. Miałem wtedy chyba dwanaście lat.
– Dlaczego tata dał nam siekiery? – Popatrzyliśmy na siebie zdziwieni. – Nie za starzy jesteśmy na zabawę w Indian?
Dwa dni później zagadka się wyjaśniła, gdy wskazał nam drzewa, które mieliśmy wyciąć i porąbać na opał. Dom był olbrzymi i miał stajnię, choć nigdy nie mieliśmy konia. Stajnia służyła za drewutnię, wypełnioną po sufit chrustem na podpałkę i polanami, którymi opalaliśmy wszystko w zimie. Zanim przyszła zima, rąbaliśmy to drewno na zapas przez wszystkie weekendy, od rana do nocy.
Pewnego dnia miał mnie odwiedzić kolega, ale się nie pojawił. W poniedziałek, gdy go tylko zobaczyłem, od razu wyskoczyłem na niego z buzią, czemu nie przyszedł.
– Jak to nie przyszedłem, chłopie? Gdy tylko stanąłem w drzwiach, twój stary wręczył mi siekierę i przez dwie godziny musiałem rąbać drwa, zanim wreszcie uznał, że starczy, i dopiero wtedy mi powiedział, że i tak nigdzie nie wyjdziesz.
Tata nawet słowem nie wspomniał o jego wizycie. Oczywiście historie takie jak ta roznoszą się w szkole błyskawicznie. I już po chwili nie było więcej chętnych do odwiedzin.
Kiedy byłem dzieckiem, problemy same mnie znajdowały – tu skutki eksplozji butelkowanej lemoniady na wakacjach we Francji, kiedy szkło poharatało mi nogi odłamkami
Nie pamiętam, abym w dzieciństwie zbyt wiele się bawił, ale zawsze miałem tendencję do podejmowania ryzyka i zwykle kończyło się to problemami. W czasie wakacji w Lyme Regis poszliśmy z bratem i siostrą na spacer. Po jakimś czasie mama i tata zaczęli się zastanawiać, gdzie się podzialiśmy, a wtedy zauważyli jakieś poruszenie przy falochronie. Podeszli zobaczyć, co się dzieje, akurat w chwili, gdy przy wtórze okrzyków zachęty zebranych nastolatków wziąłem rozpęd i skoczyłem z falochronu do zatoki. Miałem wtedy trzy lata. Innym razem, też w Lyme Regis, wbiłem sobie w udo wielki haczyk wędkarski. Jako że to był mój ulubiony haczyk, najbardziej opłakiwałem moment, w którym trzeba go było przeciąć, żeby dał się wyciągnąć. Kiedy indziej we Francji, wychodząc ze sklepu, upuściłem dwie butelki z gazowaną lemoniadą, a te po uderzeniu w lastrykową podłogę eksplodowały z hukiem jak granaty, wbijając w moje nogi grad drobnych jak igła szklanych odłamków. Kiedy doszedłem do naszej przyczepy kempingowej, nogi miałem pokryte skorupą zaschniętej krwi i biedna mama o mało nie zemdlała na ten widok.
Miałem chyba siedem lat, gdy oglądałem w telewizji kreskówkę z Tomem i Jerrym, w której Jerry podłączył Toma do prądu i widać było wszystkie jego kości. Ten widok mnie zachwycił i zastanawiałem się, czy to jest w rzeczywistości możliwe. Poszedłem więc na górę, wykręciłem żarówkę z lampki na nocnym stoliku i wsadziłem palce w oprawkę. W całym domu światło zamrugało, a mama usłyszała mój straszny wrzask. Kiedy wpadła do pokoju, włosy mi stały dęba i ponoć dymiły – podobnie jak palce. Do dziś mam pamiątkę tamtego incydentu w postaci narośli na kciuku.
Innym razem moje rodzeństwo wpadło na wspaniały pomysł i zamknęło mnie w walizce, którą wetknęło na półkę do szafy. Udało mi się wydostać z walizki, potem wyleźć na półkę i zeskoczyć – tylko trochę pomyliłem się, wybierając miejsce lądowania, i rozkwasiłem nos o krawędź metalowej skrzyni wywrotki marki Tonka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki