Breslau forever - ebook
Breslau forever - ebook
Zabójcze śledztwo w zabójczo malowniczym mieście.
Staszewski to najlepszy pies wrocławskiej komendy (nie mylić z pieskiem noszącym w zębach teczkę za przełożonym). Prowadzi śledztwo w idiotycznej sprawie, która ciągnie się od lat 30. zeszłego stulecia. Jeden po drugim ginęli zajmujący się nią oficerowie. Nie ma i nie było żadnego podejrzanego.
W przedwojennym Breslau to samo śledztwo rozłożyło na łopatki funkcjonariuszy niemieckiej kripo. W ruinach powojennego Wrocławia – milicjantów obywatelskich. Do czego doprowadzi Staszewskiego? Do spisku, sekty, klątwy, sedna Breslau czy jak poprzedników… do śmierci.
Problem w tym, że ludzie, nie wiedzieć czemu wybuchają, podpalają się albo popełniają samobójstwo w któryś z bardziej tradycyjnych sposobów.
Za każdym razem otaczają się kwiatami. Zawsze towarzyszy im rytuał powtarzalności.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-843-6 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kilka lat później ulicą Łaciarską, zwaną dawniej Altbuserstrasse, szedł przerażony oficer Milicji Obywatelskiej. Powinien wezwać posiłki. Ale jak? Na piechotę do komendy głównej czy najbliższego komisariatu? Łaciarska była jednym wielkim gruzowiskiem, Miszczuk ledwie mógł się przedrzeć. Rozpiął tandetną kurtkę, którą otrzymał z dostaw UNRRA. Wyjął radziecką tetetkę i przeładował. Podskórnie czuł, że mu to nie pomoże. Jednak musiał rozwiązać tę sprawę.
Ulica Łaciarska w roku 2006 wyglądała ślicznie, ponieważ gdy w przedszkolu z lewej strony zasadzono dziesiątki drzew, stała się jedyną oazą zielni w samym centrum, tuż przy Rynku. Sławek Staszewski, oficer policji, nie zwracał jednak uwagi na piękne drzewa i krzewy. Rozpiął swoją zajebistą kurtkę „The North Face”, wyjął Hecklera&Kocha i przeładował. Miał dziwne wrażenie, że sam pistolet niewiele mu pomoże. Wyjął więc z kieszeni telefon, zadzwonił na komendę i zalogował się jako „swój”. Odebrali błyskawicznie.
– Potrzebuję wsparcia – powiedział do operatorki.
– Mam w okolicy trzy radiowozy. Przysłać wszystkie?
– Tak. A może ma pani kogoś z brygady antyterrorystycznej?
Słyszał stukot klawiatury komputera w słuchawce. Potem krótkie „bip”, kiedy namierzała go GPS-em.
– Mam dwa cywilne samochody w pobliżu – powiedziała. – Podesłać?
– Tak. I proszę ściągnąć posiłki z innych części miasta. Bardzo pilne.
– Aż tak źle? Co się dzieje?
– Błagam. Niech pani załatwi, co się da na plac Nankiera. Za chwilę.
Albert Grunewald siedział w „Piwnicy Świdnickiej” ze swoim przyjacielem, weteranem pierwszej wojny światowej. Zjedli obfite śniadanie, sączyli teraz piwo, usiłując ignorować rozentuzjazmowanych gości wokół. Był rok 1939.
Richard Kuger mimo braku jednej ręki sprawnie przerzucał strony gazety.
– Jezus, zaczęliśmy wojnę z Polską.
– Przecież nakryjemy ich czapkami.
– Tak. Tylko że już z nimi walczyłem. – Spojrzał na swój kikut. – Hitlerowi coś się pomyliło.
– Co? Hiszpania, Austria, Czechosłowacja...
– A tak, tak. Hiszpania, Austria i Czechosłowacja. Ale teraz żarty się skończyły. Zaczęli się Polacy.
– Przesadzasz. Zmiażdżymy ich małe państewko.
– Oczywiście. Jednak się nie zdziw, kiedy ich flaga będzie powiewać nad Bramą Brandenburską w Berlinie. Spróbuj wtedy zachować przymilny wyraz twarzy.
Grunewald wypił łyk piwa. Doskonałego, zimnego, z silnym posmakiem goryczki. Znajdujące się pod „Piwnicą” katakumby były doskonałym miejscem do przechowywania tego napoju. Podobno podziemne korytarze ciągnęły się aż do browaru położonego nad portowym kanałem Odry. Ale szczerze w to wątpił. Z tego, co wiedział, na pewno sięgały podziemi supernowoczesnego banku wybudowanego na rogu Rynku i placu Solnego. Wrocław w ogóle stał się supernowoczesnym miastem. Modernistyczna rewolucja w architekturze była widoczna na każdym kroku. Te wszystkie obłości, wygięte szyby, budynki w kształcie okrętów pokonujących sztormy, industrialne koncepcje... Było co zwiedzać. Ale piwo, na szczęście, przechowywano tradycyjnie. W wilgotnych, mrocznych podziemiach sięgających pamięcią średniowiecza. Polskiego średniowiecza. Ta myśl naprowadziła Grunewalda na tok myślenia swojego przyjaciela.
– O czym ty mówisz?
– O tym, że podczas powstania śląskiego wypadł zza węgła jeden Polak i rąbnął mnie bagnetem. Za młody był, nie trafił w serce ani w brzuch. Trafił w rękę. Tyle że brudny bagnet miał.
– Jak to Polacy. Zawsze wszystko u nich brudne.
– Za dużo czytasz gazet. Ucięli mi rękę z powodu gangreny. – Kuger wysączył kolejną dawkę piwa. – Ostrze było posmarowane gównem. A na to nie ma lekarstwa. Obcięli mi rękę, żebym mógł żyć.
Uśmiechnął się.
– A kiedy go złapali, zdążył jeszcze rzucić nożem w oficera. I trafił w szyję. No trudno. Szyi nie da się amputować. A przynajmniej nie bez zgonu pacjenta. Więc oficer umarł sobie.
– Nie przesadzasz?
– Słuchaj. Żarty naprawdę się skończyły. Czechosłowacja czy Austria. Wszystko jedno. Wszędzie zwyciężymy. Ale usiłuj utrzymać przyjazny wyraz twarzy, jak oni będą zatykać swoją flagę na Bramie Brandenburskiej. Może przeżyjesz.
Grunewald skrzywił się w udawanym obrzydzeniu.
– No nie. Ty jesteś normalnie defetystą.
– Nie jestem. – Następny łyk piwa. – Ja po prostu widziałem oczy tego Ślązaka, który mnie zaatakował. Czysta, żywa furia. Uwierz mi. Oni nie darują.
– Przecież to zwykła nasza prowincja.
Kuger tylko pokręcił głową.
– Zacznij już trenować pokłony dla zwycięzców. Francja, Anglia, USA, Związek Radziecki. Wszędzie zwyciężymy. Jedynie Polacy nam nie darują – powtórzył po raz kolejny. – Wejdą w pakt z diabłem, za który zapłacą wszystkim, co mają. Ale nie darują. Znam tych sukinsynów.
– Gadanie.
– Tak myślisz? To przypomnij sobie, skąd się wzięło twoje nazwisko.
– O Boże Święty. Niby skąd?
– Od bitwy pod Grunwaldem. Któryś z twoich przodków musiał położyć tam głowę. Postaraj się nie podzielić jego losu.
Przerwali, żeby kelner mógł zebrać naczynia po śniadaniu.
– Jak tak ciebie słucham, to zaczynam się bać tego, że w ogóle żyję – podjął Grunewald po chwili.
Kuger popatrzył przyjacielowi w twarz.
– Bagnet posmarowany gównem. Ja nie mam ręki, a oficer spoczywa sobie w mogile gdzieś na Śląsku.
– Boże... Zmieńmy temat. Co mamy na dzisiaj?
W starym niemieckim budynku siedział Miszczuk, oglądając przez okno miasto, które stało się jednym wielkim gruzowiskiem. Dostał obiad w kantynie, która jeszcze nie tak niedawno była stołówką gestapo. Zupa ze szmaty, to rozklepane do imentu „coś” i kiepskie kartofle sprawiały, że co chwilę mu się odbijało. Pochodził ze wsi, wiedział, co to prawdziwe kartofle. Wkręcił do maszyny papier z firmowym nadrukiem „Heil Hitler” u dołu. Nie znaleźli innego, więc przekreślali to ołówkiem – jedyny sposób. Niektórzy wypalali zapalniczkami, ale jakoś głupio było dać komunistycznej zwierzchności przepalony albo ucięty od dołu papier. Zresztą maszyna, na której pisał, wyglądała jeszcze śmieszniej. Nie miała polskich znaków, miała za to specjalny klawisz „SS”, który odbijał od razu znak dwóch piorunów.
„Zaczalem sledztwo w zleconej sprawie”. – Stukał powoli jednym palcem. – „Richard Kuger, auto...”
– Wasiak, jak się pisze autochton? – spytał kolegę w pokoju.
– Nie wiem. – Tamten zamyślił się na chwilę. – Zaczyna się chyba na „A”.
– O kurrrrr... Jakie „h”?
– Nie wiem. Daj mi spokój. – Wasiak o mało nie wylał „zabarwionej na czarno wody”, jak nazywali amerykańską kawę z dostaw. – Ja ze wsi jestem. Nie wiem, jak się pisze „h”.
Obaj dostali do podziału ogromną paczkę z UNRRA. Miszczukowi przypadła tandetna, ale fajna amerykańska kurtka. Wasiakowi porządne wojskowe buty. Reszta poszła na pół. Nie wiedzieli tylko, co zrobić z takimi gumkami w nawoskowanym papierze. Rozpakowali jedną, żeby zobaczyć, co to jest. Zwykły krążek zwiniętej gumy. Nikt w komendzie nie miał pojęcia, do czego to służy. Nawet komendant, bo aż do niego dotarli.
– No, chyba na chuja założyć – zażartował i wrzucił prezerwatywę do kosza. – Tylko po co?
Nie wiedzieli. On zresztą też. Dużą część paczki przehandlowali na szaberplacu przy Nankiera i teraz mieli dość papierosów oraz bimbru. Miszczuk zaciągnął się amerykańskim camelem, a Wasiak nalał samogon do dwóch szklanek.
– No to zdrowie!
– Zdrowie.
Wypili, choć zapach zestrzeliwał muchy w locie.
– Co mamy na dzisiaj?
– Jakaś dziwna sprawa. Ten autokar...
– Autochton?
– No, ten Kuger, tak. Twierdzi, że przed wojną mieli bardzo dziwną sprawę.
– Przed wojną? No to sobie jaja robi. Nie będę ślęczał nad sprawą, w której jedna gospodyni zabiła męża kuchennym nożem, a druga ma duchy w składziku. Trzeba było to sobie rozwiązać przed atakiem na Polskę! Niemców już tu nie ma.
– Nie do końca. To jest bardzo dziwne coś.
Staszewski wziął kawę z automatu i niósł gorący kubeczek do swojego pokoju. Miał dość tych gównianych kaw, herbat czy zup. Ale jako kawaler, choć z odzysku, nie miał czasu na gotowanie w domu. Nie miał nawet czasu zrobić sobie kanapki. Nie było już żony, która mogła włożyć mu trochę chleba do teczki. Zadzwonił do McDonalda, żeby mu przysłali swoje gówno, byle szybko. Był strasznie głodny.
Usłyszał piękną melodię, którą ustawił sobie jako dzwonek telefonu. Zerknął na wyświetlacz. Adwokat jego żony. Olał – nie odbierał. Miał przedziwną sprawę. Szybko stukał w klawisze. Chryste Panie! Zabity agent kripo Grunewald. Zabity oficer milicji Miszczuk oraz jego podwładny Wasiak. Co może łączyć te sprawy? Co może łączyć dwa zdarzenia, szczególnie dzisiaj, po wielu latach? Kto w ogóle zlecił śledztwo? Wiadomo, że prokuratura. Ale o co chodzi? Jakiś przestępca grasował we Wrocławiu i przed wojną, i po wojnie? To przecież niemożliwe. A zresztą nawet jeśli... to sprawa była już dawno przedawniona. O co chodzi w tym gównie? Co to za pierdoły jakieś są?
Ktoś w prokuraturze jednak miał głowę na karku. Sprawy się łączyły. Staszewski wystukał numer do sekretariatu prokuratury.
– Cześć, Dorotko. Psy się zgłaszają.
– Cześć. – Roześmiała się. – Tu świątynia proroka.
– Słuchaj, o co chodzi z tym Niemcem Grunewaldem i milicjantem Miszczukiem? Jakoś w ogóle nie kumam.
– Nie mam zielonego pojęcia. Przełączę cię na archiwum.
– Dobra, dzięki.
Usłyszał stuk klawiszy, ale po tamtej stronie było zajęte. Czekając, aż automat połączy go ponownie, wyjął z kieszeni mały czytnik diviksów. Wybrał pierwszy lepszy film z dysku i oglądał, trzymając urządzenie na kolanie. Ręce mu się trzęsły, chyba za dużo pił ostatnio. Najpierw rozwód z żoną, potem piekielne wyrzuty sumienia z powodu dzieci. Wszystko mu się psuło. Przełączył na inny film. Francuzi właśnie obrywali w Wietnamie, kiedy odezwała się archiwistka:
– Tak, słucham?
– Dzień dobry. Staszewski z policji. Dostałem od was jakieś dziwne materiały.
– Momencik. Już sprawdzam.
Znowu stuk klawiszy.
– Tak, widzę pańskie zgłoszenie.
– Czemu mi ktoś przysłał informacje sprzed wojny?
– Nie wiem, proszę pana. Zadał pan pytanie, a komputer wybrał wszystkie wypadki odpowiadające konkretnym kryteriom.
– Ale przecież wysłała mi pani dane dotyczące Alberta Grunewalda z 1939 roku.
– To nie ja. To komputer.
– Proszę pani. Jeśli ktoś popełniał zbrodnie w trzydziestym dziewiątym i zakładając, że nie był wtedy przedszkolakiem, ale miał, powiedzmy, dwadzieścia lat, to dzisiaj miałby ile? – Sam gorączkowo obliczał to w myślach, bo był kiepski z matematyki. – To daje osiemdziesiąt siedem lat. Czy wyobraża pani sobie staruszka w tym wieku, który nadal popełnia zbrodnie?
– To nie ja. To komputer panu odpowiedział na zadane kryteria. Mamy już wprowadzone archiwa milicji, a nawet przedwojennego kripo. Wszystkie akta były w budynkach przejętych po wojnie. A my mamy teraz taki fajny amerykański skaner...
– Ale kto mi przysłał dane z 1939? – Staszewski zdenerwował się tak, że czytnik o mało nie spadł mu z kolan.
– Powtórzę jeszcze raz: komputer. Zadał pan pytanie, lecz nie ograniczył czasowo zasięgu poszukiwań. To taki przycisk na dole w oknie formularza. Więc maszyna wysłała panu wszystko, co miała i co odpowiadało kryteriom.
– Rozumiem. Dziękuję.
Zamyślony odłożył słuchawkę. Przecież zbrodni nie mógł popełniać facet, który miał prawie dziewięćdziesiąt lat. Jeśli nawet jeszcze żył, to leżał w łóżku, robił do pampersa, popijał letnią herbatkę i czekał na pielęgniarkę. Niemożliwe!
No dobrze. A może to organizacja? Ale jaka? Działająca na terenie Wrocławia od 1939 roku? Śmieszne. Przecież najpierw były Niemcy, które chciały rządzić światem, a potem Polska, która przejęła to miasto. Niemożliwe, żeby istniał ktoś, kto popełniał zbrodnie non stop przez prawie siedemdziesiąt lat.
Miszczuk został oficerem, ponieważ zasłużył się na wojnie. Niemiecki kontratak rozsypał radzieckie siły na tym odcinku. Zagrożony był nawet ruski sztab. I w tym momencie ruszyły do ataku dwa polskie czołgi. Miszczuk przywiązał sobie na szyi dziecinną żeliwną wanienkę. Miała służyć jako zbroja. Za nim szedł Wasiak. Jedną ogromną stalową patelnię wsunął w gacie, drugą za kurtkę – rękojeść wystawała mu przez kołnierz. Obaj mieli po dwie pepesze.
– Jesteśmy polskimi czołgami! – krzyczeli.
Walili, każdy z dwóch pepesz trzymanych w rękach. Rosyjski oficer wyskoczył z bunkra, żeby zobaczyć to zjawisko.
Dostali po dwa pociski. Miszczuk w wanienkę, Wasiak w patelnię. Niemcy strzelali precyzyjnie. Uciekali, bo im się chyba nie chciało ginąć. Inni Rosjanie też wyszli na zewnątrz, patrząc z pewnym zdumieniem.
– A wy co tu robicie? – zapytali.
– No, generalnie służymy za czołgi, obywatelu jakiś tam... Nie umiem rozeznać się w waszych stopniach. – Miszczuk szarpał się z przywiązaną do szyi wanienką. – Panie, no...
– Ja nie pan.
– No... no... Panie oficyjerze.
– Śmiesznie to mówisz. – Rosjanin uśmiechnął się nagle. Usiadł na cembrowinie nieczynnej fontanny. Odsunął czapkę na potylicę. – A skąd jesteś?
– Ze wsi.
– Z jakiej?
– A Mohylowo. Daleko stąd. Dziadowie prawili, że była tam straszna bitwa między naszymi i obcymi. Ale dostaliśmy chyba w dupę.
– No, ale teraz ty bijesz wroga w dupę.
– Chyba tak.
Rosyjski oficer zapalił papierosa.
– Wiesz co? Ja też jestem Polakiem, jak i generał Głuzdowski, który prowadzi to natarcie. Tak jak ty w ruskiej armii. Trzeba było się sprzymierzyć z diabłem, żeby zabrać im Breslau. My nie darujemy.
– Tak jest, panie oficyjerze.
– Oddamy diabłu wszystko. Ale... – zaciągnął się głęboko – Breslau będzie nasz. Zdobędziemy go albo oni się poddadzą.
Przerwały mu głośne komunikaty wygłaszane po niemiecku z megafonów. Wezwanie do kapitulacji, opis tego, co działo się wokół miasta, oraz wyjaśnienia, że armia Schoernera nie przyjdzie na pomoc, bo spieprza na Zachód jak może najszybciej.
– Słuchaj. Pogadajmy jak Polak z Polakiem.
– Kiedy pan po polsku prawie nie mówi.
Oficer uśmiechnął się lekko.
– Odważny jesteś. – Skinął głową. – Za zasługi wojenne mianuję cię porucznikiem. Tego drugiego, z patelnią na jajach, mianuję sierżantem.
– Tak jest, towarzyszu!
– No, nareszcie poprawnie się odezwaliście. Choć ze mnie taki „towarzysz” jak z koziej dupy fortepian. – Zsunął czapkę z powrotem na czoło. – W polskiej armii mówi się „ku chwale ojczyzny”. No, ale my na razie w innym wojsku jesteśmy. – Wstał lekko. Był bardzo szczupły. – Kiedy już zdobędziemy Breslau, to spróbujcie go bronić. Już wy nie popuścicie. – Znowu uśmiech. – Chłopi z dziada pradziada.
Breslau stał się Wrocławiem już po kilku dniach. Miszczuk i Wasiak zgłosili się do Milicji Obywatelskiej w kilka miesięcy później, po demobilizacji. Obaj zostali przyjęci, bo mieli wzorowe papiery – służba w Armii Radzieckiej, chłopskie pochodzenie i ordery za męstwo. Zapłacili diabłu, co było trzeba. Tyle, ile mogli. Diabeł jednak chciał więcej. Zapisali się do partii, ponieważ tak im kazano. Chodzili w niedzielę na czyny społeczne, polegające na odgruzowywaniu tego morza ruin, choć dla chłopów z urodzenia praca w niedzielę była gorejącą raną. Toż to grzech. Ale skoro partia kazała... Trudno. Zaciskali zęby i robili swoje. Ukradkiem chodzili do kościoła. Każdy w innym punkcie miasta, żeby nikt ich nie namierzył. Miszczuk potrafił nawet przejść na piechotę z centrum do kościoła na Karłowicach. Tam i z powrotem. Ale dzięki temu go nie rozpoznano.
Pracowali nieźle. Szabrownicy, złodzieje, bandyci. Strzelaniny na Biskupinie, który wydawał się wtedy odległy jak Dziki Zachód od Anglii. Tam łatwo było stracić życie. Ale nie trafiło na takich, co się boją czegokolwiek. Szli na piechotę. Jeepy i ciężarówki były dla bezpieki. Miszczuk i Wasiak nie okazali się aż tak godni jak oficerowie UB – Wilenstein, Blugenwitz czy Rozewidzki, żeby ich wozić amerykańskimi autami.
Partia o nich dbała jednak. Najpierw przydzielono im kozetki we wspólnej sali mieszczącej dwadzieścia osób. Do tego stołówka dawnego gestapo, gdzie dostawali byle co, ale za to za grosze. A potem przydział na służbowe mieszkanie. Niestety, mieszkanie miało niewielką wadę. Nie posiadało jednej ściany i strasznie tam wiało. Żeby nie wypaść po nocy, kiedy chodzili sikać, ustawili rząd pustych butelek po bimbrze przed krawędzią przepaści. Nawet zaspany facet, jeśli kopnie taką flaszkę i usłyszy łoskot, to zawróci. To się sprawdzało. Z zazdrością patrzyli na polskie rodziny, które przybywały, ciągnąc za sobą wózki z tym, co pozwolono im zabrać ze Wschodu – z Wilna czy Lwowa. Obaj byli samotni. Gdy obu wcielono do ruskiej armii, ich rodzinami zajęli się Ukraińcy. No i teraz pozostali sami. Bez bliskich, bez swoich wsi, bez żadnego mienia poza tą jedną amerykańską paczką oraz tym, co dała im partia. Dwa kiepskie koce z napisem „Wehrmacht” i dwa doskonałe materace z napisem „US Army”. Było ciepło pomimo braku ściany, bo nakrywali się kurtkami. Dało się żyć. Tylko ta dziwna sprawa...
Staszewski podkręcił kaloryfery w swoim mieszkaniu. Było odrobinę za zimno. Najpierw wziął gorącą kąpiel. Potem przełknął dwie tabletki aspiryny i witaminę C. Przygotował sobie drinki i piwo. Włączył panoramiczny telewizor. Jak zwykle o tej porze. Ktoś coś gotuje, a prezenterzy krążą pomiędzy ludźmi, którzy na przykład hodują króliki. Bryndza. No i jeszcze amerykańskie seriale, w których Joe strzela do przestępców, albo brazylijskie, w których José kocha Juanitę, ale coś mu nie wychodzi. Pewnie ma wrzody na penisie, pomyślał Staszewski. Oglądał jednak te seriale ze złomowiska, bo po prostu nie miał siły szukać czegoś sensownego. Od czego to się zaczęło? – pytał się w myślach. Grunewald, Miszczuk, Wasiak. Wszyscy polegli w jednej sprawie. Jak to możliwe?
Zadzwonił do archiwum. Włączył tryb głośnomówiący w telefonie, bo robił sobie kawę.
– Przepraszam, że przeszkadzam – krzyczał znad elektrycznego czajnika w kuchni. – Czy mamy akta Alberta Grunewalda? Rok 1939.
Chwila oczekiwania.
– Tak, mamy. Mamy też jego pamiętnik.
– O!
– Podesłać panu?
– Bardzo proszę.
– Adres e-mail, poproszę.
Podał.
– I z góry dziękuję.
Elektryczna golarka na baterie nie była zbyt sprawna, ale nie wymagał od niej nic więcej. Nie miał w planach spotkania ze swoją kobietą dzisiaj. Mógł pozostać niedogolony.
Pamiętnik Grunewalda? To chyba będzie interesujące. Ciekawe, od czego się to wszystko zaczęło...
Kuger kuśtykał z celi więzienia śledczego do pokoju przesłuchań. Miał tylko jedną rękę. Opierał się na kuli, bo teraz miał też tylko jedną nogę. Na szczęście dwaj strażnicy nie wyzłośliwiali się i usiłowali go podtrzymać. Dotarł do pokoju przesłuchań.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.