- W empik go
Broken Knight. All Saints High. Tom 2 - ebook
Broken Knight. All Saints High. Tom 2 - ebook
Nie wszystkie historie miłosne są pisane na różowym papierze. Ta opowieść miałaby podarte strony, brakujące akapity i słodko-gorzkie zakończenie.
Ona – Luna Rexroth, otoczona przyjaciółmi, słodka, opiekuńcza, troskliwa… ale fałszywa. Sprawia wrażenie potulnej i niepozornej, lecz tak naprawdę dokładnie wie, czego chce i kogo pragnie.
On – Knight Cole, uwielbiany futbolista, śmiały i odważny, rzuca na kolana jednym spojrzeniem, ale jego oczy wciąż są skierowane wyłącznie na Lunę.
Kiedyś chłopiec z domku na drzewie pokazał Lunie, w jaki sposób przeklina się w języku migowym. Nauczył ją się śmiać. Dzięki niemu zrozumiała, jak piękne może być życie i jak słodka jest miłość.
Teraz Luna nie jest już jednak tym, kim była. Nie potrzebuje niczyjej ochrony. Knight będzie musiał zrozumieć, że nie wszyscy rycerze mogą być bohaterami. Jak tych dwoje poradzi sobie z podkręconą piłką, którą właśnie rzuca im los?
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66890-41-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Naszej brakowało rozdziałów i akapitów, a zakończenie było słodko-gorzkie.
Luna Rexroth jest nieśmiałą ulubienicą wszystkich.
Jest słodka.
Troskliwa.
Hojna.
Cicha.
I do tego sztuczna.
Pod tą fasadą potulnej chłopczycy, którą wszyscy kochają (i nad którą się litują), kryje się dziewczyna, która dokładnie wie, czego pragnie. I kogo: chłopca z domku na drzewie, który nauczył ją przeklinać w języku migowym.
Który nauczył ją, jak się śmiać.
Nauczył życia.
I miłości.
Knight Cole* to ulubiony futbolista i bohater całego miasta.
Przystojny.
Wysportowany.
Wygadany.
Popularny.
I do tego zakłamany.
Ten śmiały drań mógłby zapłodnić kobietę samym spojrzeniem, ale interesuje go tylko dziewczyna mieszkająca obok: Luna.
Tylko że Luna już nie jest taka jak kiedyś. Już nie potrzebuje jego ochrony.
Kiedy cudowny chłopiec All Saints High dostaje od życia w kość, zaczyna rozumieć, że nie każdy rycerz jest bohaterem.
A największa miłość czasami kwitnie pośrodku tragedii.
* _Knight_ oznacza rycerza – przyp. red.ROZDZIAŁ 1
Knight, 9 lat | Luna, 10 lat
Knight
Wbiłem pięść w pień dębu i poczułem na knykciach znajome pieczenie świeżo otwartej rany.
Kiedy krwawię, oddycha mi się lepiej. Nie miałem pojęcia, co to oznacza, ale z tego powodu moja mama płakała w łazience, kiedy myślała, że nikt nie słyszy. Za każdym razem, gdy patrzyła na moje wiecznie poobijane kostki, zalewała się łzami. Dlatego zostałem wysłany na cotygodniowe spotkania z pewnym gościem w garniturze, który wypytywał mnie o uczucia.
Słuchawki w uszach stłumiły odgłosy ptaków, świerszczy i szeleszczących pod moimi stopami liści. Świat jest do dupy. Mam go dosyć. Za hymn, gdy miałem ochotę coś zniszczyć, służyło mi _Break Stuff_ Limp Bizkit. Zgoda, może i Fred Durst wygląda w czapce jak moszna, ale nie jest głupi.
Łup.
Łup.
Łup.
Większość dzieciaków lubi się bić. Ale nie ja. Ja chciałem tylko krzywdzić siebie samego. Kiedy bolało mnie ciało, serce przestawało. To prosta matematyka i całkiem niezłe rozwiązanie.
Szyszka spadła mi na głowę. Zmrużyłem oczy. Moja głupia sąsiadka Luna siedziała na grubej gałęzi przed naszym domkiem na drzewie, podrzucając w dłoni kolejną szyszkę i kołysząc chudymi jak patyki nogami.
– Za co to było? – Wyrwałem słuchawki z uszu.
Skinęła na mnie głową, żebym wspiął się na drzewo. Nie ruszyłem się. Luna machnęła ręką.
– Nie. – Zebrałem w ustach ślinę i splunąłem na bok.
Luna uniosła jedną brew, jakby chciała zapytać, z czym mam problem. Była wścibska, ale tylko dla mnie. Do kitu.
– Vaughn ukradł mi rower – oznajmiłem.
Powinienem był spuścić wpierdol mojemu tak zwanemu najlepszemu przyjacielowi Vaughnowi, ale obawiałem się, że przez przypadek go zabiję. Powiedział, że chciał, abym stracił nad sobą panowanie. Powiedział, że powinienem dać upust emocjom. Cokolwiek to znaczy. Co to w ogóle jest „upust”? Co on o mnie wiedział? O moim gniewie? Jego życie wyglądało perfekcyjnie. Jego rodzice byli zdrowi. Nawet nie miał irytującego młodszego brata, takiego jak Lev.
Luna rzuciła we mnie kolejną szyszką. Tym razem ją złapałem, zamachnąłem się jak bejsbolista i cisnąłem w jej stronę, celowo nie trafiając.
– Powiedziałem: nie!
Luna wyciągnęła trzecią szyszkę – zawsze trzymała zapas w domku na drzewie, w razie gdyby naszli nas jacyś obcy, co szczerze mówiąc, nigdy się nie zdarzyło – i nią we mnie wycelowała.
– Ale ty jesteś głupia! – nie wytrzymałem w końcu i warknąłem.
Luna zamrugała.
– Przestań się tak na mnie lampić!
Znowu zamrugała.
– Cholera, Luna!
Nie obchodziło mnie, co powiedział Vaughn. Nigdy nie pocałuję tej dziewczyny, nawet nie chcę. Boże, miej mnie w swojej opiece, jeśli ona kiedykolwiek mnie o to poprosi.
Wspiąłem się na huśtawkę z opony, żeby wejść do naszego małego domku na drzewie. Vaughn uważał się za zbyt fajnego, by przesiadywać w takich miejscach. I bardzo dobrze. To kolejna rzecz, która łączyła mnie i Lunę, a której on nie był częścią.
Luna zeskoczyła z gałęzi. Przetoczyła się po ziemi, wyprostowała zwinnie niczym ninja i otrzepała ubrania z uśmiechem, usatysfakcjonowana. A potem zaczęła biec w stronę naszego osiedla.
– Gdzie tak pędzisz? – krzyknąłem, jakby miała mi odpowiedzieć.
Patrzyłem, jak jej plecy stają się tylko punktem w oddali. Zawsze czułem smutek, gdy znikała.
Poza tym to wszystko i tak było głupie. Nie znałem nikogo, kto mógłby namówić Vaughna do czegokolwiek. A Luna nawet nie mówiła. W ogóle. Poza tym nie potrzebowałem jej pomocy. Odszedłem od niego, bo gdybym tego nie zrobił, dostałby ode mnie to, na czym mu zależało – wpierdol. Ale ja nie byłem taki jak on. Moim życiowym celem nie było wkurzanie rodziców.
Jakiś czas później Luna wróciła na moim rowerze. Wstałem i osłoniłem oczy przed zachodzącym słońcem. Zawsze płonęło jaśniej, kiedy ocean miał je zaraz połknąć.
Pomachała do mnie, żebym zszedł na dół.
W odpowiedzi rzuciłem szyszką w jej ramię.
– Rexroth.
_Czego? _– uniosła brew w odpowiedzi. Potrafiła przekazać mi tysiąc rzeczy samymi brwiami. Taka z niej dziewczyna. Czasami miałem ochotę jej te brwi ogolić, żeby zrobić jej na złość.
– Ja zawsze wyrównuję rachunki. Pamiętaj o tym, jasne?
_Jasne_. – Przewróciła oczami.
– A teraz chodź tutaj.
Wskazała mój rower i tupnęła nogą.
Usiedliśmy ściśnięci w domku na drzewie. Zamiast jej podziękować, a wiedziałem, że powinienem to zrobić, wyciągnąłem kartki, które wcześniej wydrukowałem, i ułożyłem je na drewnianej podłodze między nami. Nasze lekko spocone, ciepłe czoła się zetknęły, kiedy jednocześnie spojrzeliśmy w dół. Postanowiłem nauczyć ją przekleństw w języku migowym – bo jej ojciec i terapeutka nigdy tego nie zrobią.
– Tu jest napisane, że „kurwa” to litera „k” uderzana trzy razy w drugą rękę. – Wykonałem gest ze strony, a potem przewróciłem kartkę. – Och, patrz. Jeśli chcesz powiedzieć „pieprz się”, pokazujesz po prostu środkowy palec i wydymasz wargi. Logiczne.
Nie patrzyłem na nią, ale czułem jej czoło opierające się o moje. Luna była dziewczyną, ale taką naprawdę fajną. Jedynym minusem było to, że zadawała zbyt dużo pytań oczami. Mama mówiła, że to dlatego, że Lunie na mnie zależy. Oczywiście nie zamierzałem tego przyznać, ale mnie również na niej zależało.
Uderzyła mnie w ramię. Przewróciłem kolejną kartkę.
Zademonstrowałem następny gest, oznaczający dziwkę.
– Kurde, twój tata by mnie zabił, gdyby się dowiedział, że cię tego uczę.
Postukała mnie mocniej w ramię, wbijając mi paznokcie w skórę.
Uniosłem głowę znad kartki.
– Co jest?
– _Czy wszystko w porządku?_ – zamigała.
Nie używała języka migowego zbyt często. Luna w ogóle nie chciała rozmawiać. Ani migając, ani zwyczajnie. W teorii potrafiła mówić. Gorzej z praktyką. Tak naprawdę nigdy nie słyszałem, żeby coś mówiła. Ale, jak mówili nasi rodzice, nie chodziło o jej głos, tylko o świat.
Rozumiałem to. Ja też nienawidziłem całego świata.
Po prostu nienawidziliśmy go na różny sposób.
Wzruszyłem ramionami.
– Jasne.
– _Przyjaciele nie pozwalają przyjaciołom zadręczać się bzdurami_ – zamigała.
Wow. Całe zdanie. A to nowość.
Nie rozumiałem, jaki jest sens używać języka migowego, jeśli ona w ogóle nie zamierzała mówić, ale nie chciałem sprawić jej przykrości.
– Mam gdzieś ten rower. – Odłożyłem kartkę, wyszedłem i ruszyłem w stronę naszej gałęzi.
Podążyła za mną i usiadła obok. Nawet nie lubiłem jeździć na rowerze. Siodełko obijało mi jaja i ogólnie mnie to nudziło. Jeździłem tylko dlatego, żeby spędzać czas z Luną. To samo tyczyło się kolorowanek. Nie znosiłem kolorować.
Przechyliła głowę. Pytanie.
– Mama jest znowu w szpitalu. – Podniosłem szyszkę i rzuciłem nią w stronę zachodzącego słońca i zbocza góry, przy której rosło nasze drzewo. Zastanawiałem się, czy szyszka dotarła do oceanu, czy była teraz mokra i zimna. Czy mnie nienawidziła.
Luna położyła swoją rękę na mojej. Nasze dłonie były tego samego rozmiaru, tylko jej brązowe, a moje białe jak świeży śnieg.
– Jest okej. – Pociągnąłem nosem i wziąłem kolejną szyszkę. – Wszystko okej.
– _Nienawidzę tego słowa._ Okej – zamigała Luna. – _Nie znaczy, że jest dobrze. Nie znaczy, że jest źle. Nic nie znaczy._
Spuściła głowę i zacisnęła dłoń na mojej ręce. Jej skóra była ciepła i lepka. Trochę to obleśne. Kilka tygodni temu Vaughn powiedział mi, że chce pocałować Carę Hunting. Ja nawet sobie nie wyobrażałem, jak można w ten sposób dotknąć dziewczyny.
Luna przyłożyła moją drugą dłoń do swojego serca.
Zawstydzony przewróciłem oczami.
– Wiem. Wiem, że mnie wspierasz.
Pokręciła głową i mocniej ścisnęła moją dłoń. Jej przeszywające spojrzenie trochę mnie przeraziło.
– _Zawsze. Wszędzie. Na zawsze_ – zamigała.
Wchłonąłem jej słowa. Miałem ochotę rozbić Vaughnowi gębę moim głupim rowerem, a potem uciec. I umrzeć. Chciałem umrzeć na pustyni, zmienić się w pył i pozwolić, żeby wiatr mnie rozwiał.
Chciałbym umrzeć, żeby mama nie musiała. Ja byłem bezużyteczny. Tak wiele osób polegało na mamie.
Tata. Lev. Ja.
No właśnie, ja.
Luna pokazała na słońce przed nami.
– _Zachód słońca?_ – zamigałem.
Zmarszczyła brwi.
– _Plaża?_
Pokręciła głową, przewróciła oczami.
– Jutro znowu wzejdzie słońce.
Nachyliła się. Przez chwilę myślałem, że zamierza zeskoczyć. Wyciągnęła agrafkę ze swoich vansów w kratę i przebiła nią palec wskazujący. Bez słowa podniosła moją dłoń i mnie również przebiła skórę. Złączyła nasze palce, a ja popatrzyłem na cieknącą krew.
Jej usta rozciągnęły się w uśmiechu. Miała nierówne zęby, nieco szpiczaste, niedoskonałe. Naszą krwią zapisała słowa „na dobre i na złe” na wierzchu mojej dłoni, omijając rozwalone knykcie. Pomyślałem o rowerze, który dla mnie odzyskała, i uśmiechnąłem się szelmowsko.
Przytuliła mnie, a ja się rozluźniłam w jej ramionach.
Nie chciałem jej całować. Miałem ochotę rozedrzeć sobie skórę i wciągnąć ją do swojego ciała.
Chciałem ją ukryć przed całym światem i zachować tylko dla siebie.
Knight, 12 lat | Luna, 13 lat
Luna
Moje imię znaczy „księżyc”.
Tata powiedział, że gdy się urodziłam, byłam pulchna i idealna. Byłam światełkiem, które zrodziło się w ciemności, dzieckiem, którego moja matka nie chciała, a on nie wiedział, co ze mną zrobić. Powiedział, że bez względu na to – a może właśnie z tego powodu – byłam najpiękniejszą i najbardziej zachwycającą istotą, jaką w życiu widział.
„Serce mi pękło, ale nie z żalu, lecz dlatego, że na twój widok urosło tak bardzo, że aż się pokruszyło”, powiedział mi kiedyś.
Mówił mi wiele rzeczy, żebym się czuła kochana. I oczywiście miał ku temu powód.
Moja matka zostawiła nas, zanim skończyłam dwa lata.
Przez te wszystkie lata przypominała mi się w najmniej oczekiwanych momentach: wracała w postaci wspomnień lub ukrytych zdjęć, których nie powinnam była znaleźć. Jej śmiech – dźwięk, którego za nic nie mogłam zapomnieć – prześlizgiwał się po mojej skórze jak płomienie.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że ona żyła. Mieszkała gdzieś pod tym samym niebem, oddychała tym samym powietrzem. Być może mieszkała w Brazylii, bo stamtąd pochodziła. Ale tak naprawdę to nie miało znaczenia – nieważne, gdzie przebywała, bo nie była ze mną. A kiedy raz jednak wróciła, okazało się, że zależy jej tylko na pieniądzach.
Kiedy do tego doszło, miałam pięć lat – nieco wcześniej tata poznał Edie, moją macochę. Val, moja prawdziwa mama, poprosiła o możliwość wspólnej opieki nade mną i takie alimenty, że wystarczyłoby dla małego państwa. Kiedy dotarło do niej, że się na mnie nie wzbogaci, znowu uciekła.
Wtedy się nauczyłam chodzić na palcach tak cicho, że w nocy niezauważona dostawałam się do kuchni, gdzie tata i Edie rozmawiali na poważne tematy. Nigdy mnie nie zauważyli. Udoskonalałam sztukę bycia niewidzialną od chwili, gdy Val przestała się ze mną widywać.
– Nie chcę, żeby się zbliżała do mojego dziecka – wycedził wtedy tata.
– Ja też nie – odpowiedziała Edie.
Moje serce zmieniło się w papkę.
– Ale jeśli wróci, musimy to rozważyć.
– A co, jeśli ona ją skrzywdzi?
– A co, jeśli dzięki niej Lunie się polepszy?
Doświadczenie nauczyło mnie, że czas jest świetny w dwóch rzeczach: uleczaniu ran i zabijaniu. Każdego dnia czekałam, aż będzie ze mną lepiej. Klękałam na koronkowych poduszkach pod parapetem i otwierałam okno, modląc się do wiatru, żeby wyjął mi z głowy wspomnienia matki.
Nie potrafiłam znienawidzić Valenciany Vasquez, kobiety, która pakowała swoje rzeczy przy mojej kołysce, kiedy ja płakałam, błagałam, wrzeszczałam, żeby nie znikała, a ona i tak mnie zostawiła.
Pamiętam tę scenę zatrważająco dokładnie. Podobno człowiek nie pamięta tego, co się wydarzyło przed drugim rokiem jego życia, ale ja miałam fotograficzną pamięć, moje IQ wynosiło 155, a mój mózg przebadano na wszystkie możliwe sposoby, więc wiedziałam, że pamiętam wszystko.
Wszystko, co złe.
Wszystko, co dobre.
Wszystko, co pomiędzy.
Dlatego też to wspomnienie wciąż było świeże w mojej głowie. Pamiętam determinację błyszczącą w jej piwnych, kocich oczach. Pamiętam zimny pot zbierający się pod moimi pulchnymi ramionami. Szukałam w myślach odpowiednich słów, a kiedy je odnalazłam, wykrzyczałam je tak głośno, jak tylko mogłam.
– Mamusiu! Proszę! Nie!
Zatrzymała się przy drzwiach, mocno zacisnęła palce na framudze, aż zbielały jej knykcie. Nie zamierzała ryzykować, że coś ją tknie, obróci się i weźmie mnie w ramiona. Pamiętam, że nawet nie chciałam wtedy mrugnąć powiekami, bo za bardzo się bałam, że zaraz zniknie.
Jej instynkt macierzyński wygrał jednak na sekundę i się obróciła.
Jej twarz się wykrzywiła, rozchyliła usta, przesunęła językiem po szkarłatnej szmince. Chciała coś powiedzieć, ale ostatecznie tylko pokręciła głową i wyszła. W radiu leciała melancholijna piosenka. Val często słuchała muzyki, żeby zagłuszyć mój płacz. Rodzice nie mieszkali razem, ale zajmowali się mną na zmianę. Tata dobijał się do Val, nie odpowiadała na jego telefony, więc zjawił się kilka godzin później i znalazł mnie w kołysce. Mój pampers był tak mokry, że ważył więcej niż moje drobne ciało.
Już nie płakałam.
Nie płakałam, nawet kiedy mnie podniósł.
Ani kiedy zabrał mnie do szpitala, żeby mnie zbadali.
Ani kiedy zachwycał się mną, całował mnie, gaworzył do mnie.
Ani wtedy, kiedy gorące łzy płynęły po jego policzkach, a on błagał mnie, żebym coś powiedziała.
Ani razu.
Od tamtego dnia cierpiałam na coś, co psychologowie nazywają mutyzmem wybiórczym. Oznacza to, że potrafiłam mówić, ale nie robiłam tego z własnej woli. Co oczywiście było bardzo głupie, bo wcale nie chciałam być inna. Ale byłam. To, że nie mówiłam, nie było kwestią mojego wyboru, tylko raczej fobią. Zdiagnozowano u mnie silny lęk społeczny i od dziecka chodziłam na terapię dwa razy w tygodniu. Zazwyczaj mutyzm wybiórczy oznacza, że dana osoba mówi w pewnych sytuacjach, gdy czuje się komfortowo. Ale ze mną tak nie było.
Tamta nieznana melodia, którą słyszałam, gdy Val odchodziła, zostawiła w moim mózgu czerwoną bliznę. A teraz rozbrzmiewając w radiu, znowu mnie atakowała.
Siedziałam w samochodzie z moją macochą Edie. Deszcz uderzał w szyby jej białego porsche cayenne. Spiker w radiu oznajmił, że to była piosenka _Enjoy the Silence_ Depeche Mode. Zaschło mi w ustach. Co za ironia – to te same usta, które nie chciały nic powiedzieć, i to bez wyraźnego powodu. Tak naprawdę jedyną przyczyną mojego milczenia było to, że kiedy w końcu się odezwałam, słowa nie wystarczyły mojej matce. Ja jej nie wystarczyłam.
Muzyka grała, a ja chciałam się skurczyć i zniknąć. Chciałam uciec z tego samochodu. Uciec z Kalifornii. Zostawić Edie, tatę i Racera, mojego młodszego brata – po prostu uciec i znaleźć się gdzie indziej. Gdziekolwiek. Gdzieś, gdzie ludzie nie będą mnie wytykać palcami i patrzeć na mnie z litością. Gdzie nie byłabym dziwolągiem jak z cyrku.
„Jezu, przecież minęło dziesięć lat. Czy ona nie może… nie wiem, darować sobie tej szopki?”
„Może tu nie chodzi o matkę. Widzieliście jej ojca? Jak paraduje z tą młodą kochanką…”
„Ta dziewczyna zawsze była dziwna. Ładna, ale dziwna”.
Chciałam się zanurzyć w samotności, pławić w tej myśli, że matka spojrzała mi w oczy i uznała, że nie jestem dla niej wystarczająco ważna. Chciałam się utopić we własnym smutku. Chciałam zostać sama.
Wyciągnęłam rękę, żeby wyłączyć radio, ale Edie się naburmuszyła.
– To moja ulubiona piosenka!
Oczywiście. Jasne.
Uderzyłam w okno otwartą dłonią, zawodząc słabym głosem. Był to dla mnie tak obcy dźwięk, że aż cała się zatrzęsłam. Siedząca obok Edie posłała mi spojrzenie, jej usta rozciągały się w lekkim uśmiechu, który zawsze się malował na jej twarzy.
– Twój tata wychował się na Depeche Mode – starała się odciągnąć moją uwagę od koszmaru, który właśnie przeżywałam.
Mocniej uderzyłam w okno samochodu, zaczęłam kopać plecak leżący przy moich stopach. Piosenka wbijała się w moje ciało, rozcinała mi żyły. Chciałam się stąd wydostać. Musiałam się stąd wydostać. Skręciłyśmy w ulicę, przy której znajdowała się nasza posiadłość w stylu śródziemnomorskim, ale dla mnie to nie było wystarczająco szybko. Nie mogłam „odsłyszeć” tej piosenki. Nie mogłam „odzobaczyć” odejścia Valenciany. Nie mogłam „odczuć” wielkiej ziejącej dziury w moim sercu, którą matka wybijała tam za każdym razem, gdy mi się przypominała.
Edie wyłączyła radio w tej samej chwili, gdy ja otworzyłam drzwi i wydostałam się ze zwalniającego samochodu. Przebiegłam kałużę i pobiegłam do domu.
Drzwi garażu zaczęły się unosić, błyskawica przecięła niebo, rozpadało się jeszcze bardziej. Słyszałam, że Edie woła mnie przez otwarte okno, ale jej krzyki pochłonęła burza będąca w Południowej Kalifornii rzadkością. Deszcz zmoczył mi skarpetki, nogi miałam ociężałe, stopy paliły mnie od biegu. Wzięłam swój rower z garażu, przerzuciłam przez niego nogę i ruszyłam ulicą. Edie zaparkowała i wybiegła z samochodu. Próbowała mnie gonić, wykrzykując moje imię.
Pedałowałam coraz szybciej, żeby wyjechać ze ślepej uliczki. Minęłam dom Followhillów i potężną posiadłość Spencerów, która rzucała cień na drogę. Dom Cole’ów, mój ulubiony, stał wciśnięty między nasz dom a Followhillów.
– Luna! – rozległ się za mną głos Knighta Cole’a.
Nawet nie byłam zaskoczona.
Okna naszych sypialni znajdowały się naprzeciwko siebie i nigdy nie zaciągaliśmy zasłon. Kiedy nie było mnie w moim pokoju, Knight zazwyczaj mnie szukał. I _vice versa_.
Ignorowanie Knighta było znacznie trudniejsze niż ignorowanie macochy, choć tak naprawdę kochałam Edie. Kochałam ją z zaciekłością, którą może czuć wobec matki tylko niebiologiczne dziecko – to była zachłanna, głęboka miłość, jeszcze lepsza niż zwyczajna, bo podszyta wdzięcznością i zachwytem.
Knight nie był dla mnie jak brat, mimo to uważałam go za rodzinę. Naklejał plastry na moje zadrapane kolana i przepędzał dręczycieli, którzy się ze mnie naśmiewali, chociaż bywali od niego dwa razy więksi. Wygłaszał nawet motywujące przemowy, zanim jeszcze w ogóle się dowiedziałam, czym one są i że ich potrzebuję.
Knight miał tylko jedną wadę: czułam się przy nim tak, jakby zniewolił fragment mojego serca. Zawsze się zastanawiałam, gdzie akurat przebywa. Jego samopoczucie było powiązane z moim. Jechałam na rowerze po wzgórzu w stronę czarnej żelaznej bramy do naszego luksusowego osiedla i zastanawiałam się, czy on też wyczuwa między nami tę niewidzialną nić. Czy gonił za mną, kiedy ja za nią ciągnęłam. Kiedy się za bardzo od siebie oddalaliśmy, czułam prawdziwy ból.
– Hej! Hej! Hej! – krzyczał za mną Knight.
Edie go dogoniła i teraz chyba się kłócili.
– Uspokoję ją.
– Ale Knight…
– Wiem, czego ona potrzebuje.
– Nie, skarbie, nie wiesz. Ona jest tylko dzieckiem.
– A ty jesteś tylko dorosłą. A teraz sobie idź!
Knight nigdy nie miał oporów, żeby stawiać się dorosłym. Ja natomiast zawsze trzymałam się zasad. Robiłam wszystko przepisowo, o ile nikt nie kazał mi mówić. Byłam wzorową uczennicą, która pomagała nieznajomym. Zbierałam śmieci z ulicy, nawet jeśli nie należały do mnie, i co święta oddawałam wybrane prezenty tym, którzy ich bardziej potrzebowali.
Ale moja motywacja nigdy nie była krystaliczna. Zawsze czułam się gorsza, więc starałam się być lepsza. Daria Followhill, sąsiadka w moim wieku, nazywała mnie Świętą Luną.
I nie myliła się. Odgrywałam rolę świętej, ponieważ przez Val czułam się jak grzesznica.
Pedałowałam coraz szybciej. Ciągle lało, deszcz chłostał moje ciało lodowatymi smagnięciami. Zmrużyłam oczy i przejechałam przez bramę osiedla.
Wszystko stało się tak szybko: oślepiły mnie żółte światła. Gorący metal otarł się o moją nogę, kiedy samochód próbował odbić w przeciwnym kierunku. Rozległ się ogłuszający klakson.
Ktoś złapał mnie za kołnierz bluzy z taką siłą, że niemal się udusiłam. Nim się zorientowałam, leżałam w kałuży na poboczu.
W tej chwili usłyszałam, jak mój rower zostaje zgruchotany. Samochód roztrzaskał go na kawałki. Siodełko przeleciało zaledwie parę centymetrów od mojej głowy, ramę odrzuciło w przeciwnym kierunku. Uderzyłam twarzą o beton. W ustach miałam błoto i krew. Zaczęłam kaszleć, próbowałam się przewrócić na drugą stronę, miałam wrażenie, że walczę z całych sił, a potem się okazało, że Knight siedzi na mnie okrakiem. Samochód wpadł w poślizg, zatoczył koło i wyjechał pędem z osiedla. Ulewa była tak mocna, że nie dostrzegałam nawet kształtu auta, nie wspominając o tablicy rejestracyjnej.
– Ty kutafonie! – zaklął Knight za samochodem tak głośno, że aż mnie zabolało w płucach. – Obyś zgnił w piekle!
Zamrugałam, starając się rozszyfrować jego minę. Jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie: targała nim burza w trakcie burzy. Knight był ode mnie o rok młodszy, ale wyglądał na starszego. Szczególnie w tej chwili. Jego czoło się zmarszczyło, rozchylił swoje różowe, jędrne usta, czarne jak węgiel rzęsy posklejały się od ciężkiego deszczu. Jedna kropla spłynęła po jego dolnej wardze, a potem po dołeczku w podbródku. Ten zwyczajny widok sprawił, że moje serce zapłonęło.
To był pierwszy raz, gdy zauważyłam, że mój najlepszy przyjaciel jest… cóż, piękny.
Co było głupie, szczególnie biorąc pod uwagę okoliczności. Uratował mnie przed pewną śmiercią, rzucił się na mnie, żeby nie uderzył we mnie pędzący samochód, a ja w tej chwili nie myślałam o Val, Edie, Depeche Mode czy kruchości życia, ale o tym, że chłopiec, z którym dorastałam, zaraz stanie się nastolatkiem. Przystojnym nastolatkiem. Chłopakiem, który będzie miał ciekawsze rzeczy do roboty niż ratowanie niezdarnej przyjaciółki z dzieciństwa czy uczenie jej, jak przeklinać w języku migowym.
Do tej pory miałam wrażenie, że wspomnienia związane z matką wydrążały dziurę w moim sercu, ale to było nic w porównaniu z wielką szczeliną, która się w nim utworzyła, kiedy spojrzałam na Knighta i zrozumiałam, że złamie mi ten kawałek serca, który miał we władaniu. Oczywiście nie zrobi tego złośliwie ani na pewno nie celowo. Ale to bez znaczenia. Śmierć to śmierć, nieważne, czy ktoś cię potrąci, czy uderzy w ciebie piorun.
A złamane serce to złamane serce.
Ból to ból.
– Pogrzało cię? – krzyknął mi w twarz.
Znajdował się tak blisko mnie, że czułam zapach jego oddechu – cukier, kakao i chłopak. Chłopak. Zostało mi jeszcze kilka lat, zanim to wszystko się zacznie na dobre. Byłam tak na nim skupiona, że nawet nie potrafiłam wzdrygnąć się od jego krzyku. Jak to możliwe, że wcześniej nie zauważyłam jego smukłego nosa, koloru jego oczu – tej żywej zieleni z plamkami granatu, dającej niemalże turkusowy odcień, którego w życiu nie widziałam? Tych królewskich linii kości policzkowych, które okalały jego twarz jak droga złota rama obraz?
– Odpowiedz mi, do cholery. – Uderzył pięścią w beton tuż przy mojej twarzy.
Kostki miał teraz tak spuchnięte, że rozmiarem przypominały piłeczki do golfa. Ostatnio zaczął przeklinać na poważnie. Niezbyt często, ale wystarczyło, bym zaczęła się od tego krzywić. Popatrzyłam na niego spokojna, bo wiedziałam, że nigdy mnie nie skrzywdzi. Zacisnął dłoń na uszkodzonej pięści i zawył z frustracji, a potem oparł swoje czoło o moje, dysząc ciężko. Żadne z nas nie mogło złapać oddechu, nasze klatki piersiowe unosiły się i opadały w jednym rytmie.
– Dlaczego? – warknął cicho. Wiedział, że nie uzyska odpowiedzi. Nasze włosy sklejały się ze sobą, jego kasztanowa grzywa plątała się z moimi ciemnymi lokami. – Dlaczego to zrobiłaś?
Próbowałam się uwolnić, żebym mogła zamigać, ale on przygniatał boki mojego ciała i ręce nogami, unieruchamiając mnie.
– Nie – warknął groźnie. – Powiedz mi to słowami. Potrafisz. Wiem o tym. Mama i tata mi powiedzieli. Mów, dlaczego to zrobiłaś.
Otworzyłam usta, rozpaczliwie chcąc odpowiedzieć na jego pytanie. Oczywiście miał rację. Potrafiłam mówić. To znaczy byłam do tego fizycznie zdolna. Wiedziałam o tym, ponieważ czasami pod prysznicem lub kiedy byłam zupełnie sama w ramach ćwiczeń powtarzałam ulubione słowa. Tylko po to, żeby sobie udowodnić, że mogę je wymówić, że po prostu wolę tego nie robić. Powtarzałam te słowa, a dreszcze przyjemności przebiegały mi po plecach.
Stare książki.
Świeże powietrze (szczególnie takie po deszczu).
Patrzenie na obserwujący mnie księżyc.
Koniki morskie.
Tata.
Edie.
Racer.
Knight.
A teraz Knight po raz pierwszy żądał, żebym się odezwała. Chciałam się odezwać. Co więcej, wiedziałam, że on zasługuje, żeby usłyszeć mój głos. Ale nie mogłam go z siebie wydobyć. Leżałam z otwartymi ustami, a po głowie błąkała mi się jedna jedyna myśl: „Nie tylko wydajesz się głupia, ale też na taką wyglądasz”.
– Powiedz to. – Knight potrząsnął moimi ramionami.
Ulewa przeszła w lekki deszcz i teraz lepiej widziałam. Jego oczy były zaczerwienione i zmęczone. Przeze mnie. Bo zawsze pakowałam się w kłopoty, z których on musiał mnie wyciągać.
Myślał, że próbowałam zrobić sobie krzywdę. Wcale tak nie było. Otwierałam i zamykałam usta jak ryba, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Starałam się, moje serce biło szybko pod żebrami.
– Aaa… Ja… Hmm…
Wstał, zaczął krążyć w tę i z powrotem. Przeczesywał palcami gęste mokre włosy, ciągnął je sfrustrowany.
– Ale ty jesteś… – Pokręcił głową, krople wody prysnęły dookoła. – Jesteś…
Wstałam i podbiegłam do niego. Nie chciałam nic więcej słyszeć. Nie chciałam się dowiedzieć, co o mnie myślał. Bo jeśli wierzył, że wjechałabym pod pędzący samochód, licząc na kolizję, to ewidentnie miał mnie za bardziej popieprzoną, niż rzeczywiście byłam.
Złapałam go za ramię i obróciłam. Zmarszczył brwi.
Gorączkowo pokręciłam głową.
– _Nie widziałam tego samochodu. Przysięgam_ – zamigałam.
– Mogłaś zginąć – krzyknął mi w twarz, uderzając się pobliźnionymi knykciami w serce. – Zostawiłabyś mnie samego.
– _Ale tak się nie stało_. – Zapewniałam go dłońmi, ramionami, palcami.
Usta mi drżały. Tutaj wcale nie chodziło tylko o nas. O Rosie, jego matkę, też. Knight bał się opuszczenia. Nie lubił, gdy ludzie znikali choćby na kilka dni, by wyzdrowieć w szpitalu.
– _Dzięki tobie_ – zamigałam. – _Ty mnie uratowałeś._
– Pamiętasz „zawsze, wszędzie, na zawsze”? Co się stało z tą durną obietnicą? Dlaczego nie dotrzymujesz umowy?
Powtórzył złożoną przeze mnie wiele lat temu przysięgę, jego głos ociekał odrazą. Rozłożyłam ramiona, żeby go przytulić, a on się poddał i wtopił w moje ciało. Połączyliśmy się jak dwa różne kolory, razem dające coś wyjątkowego i prawdziwego: odcień, którym tylko my mogliśmy malować. Knight ukrył twarz w moich włosach, a ja mocno zacisnęłam powieki, wyobrażając sobie, że robi to z kimś innym. Krew we mnie zawrzała, chociaż przemarzłam.
Mój.
Nie tylko pomyślałam to słowo. Moje usta poruszyły się, wymawiając je. Niemal je słyszałam. Mocniej ścisnęłam Knighta.
– Na dobre i na złe – wyszeptał mi do ucha.
Wiedziałam, że ma na myśli naszą obietnicę.
Czułam jednak, że to niesprawiedliwe. Nie miałam pewności, czy byłabym w stanie go uratować, jeśli zaszłaby taka potrzeba.
Jeśli ktoś taki jak Knight w ogóle potrzebowałby ratunku. Knight był normalnym dzieckiem. Mówił. Uprawiał sport, był towarzyski i bardzo pewny siebie. Edie powiedziała kiedyś, że jest tak przystojny, że łowcy talentów z modelingu zatrzymują Rosie w centrach handlowych i wciskają jej swoje wizytówki, błagając, żeby dla nich pracował. Był zabawny, czarujący i dziany. Świat tylko na niego czekał i wiedziałam, że kiedyś go podbije.
Rozpłakałam się w jego ramionach. Nie byłam beksą. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć, ile razy się rozpłakałam po odejściu Val. Teraz jednak nie mogłam się powstrzymać. Wiedziałam, że nie czeka nas szczęśliwe zakończenie.
On zasługiwał na kogoś lepszego niż dziewczyna, która nawet nie jest w stanie mu powiedzieć, co czuje.
On był doskonały, a ja miałam same wady.
– Obiecaj mi. – Dotknął ustami mojej skroni, od jego ciepłego oddechu przeszły mnie dreszcze.
Tym razem czułam inne dreszcze – jakby napełniające moje podbrzusze gorącą lawą. „Co mam mu obiecać?”. I tak pokiwałam głową, gotowa go zadowolić, mimo że on nawet nie dokończył zdania. Moje usta się poruszyły.
– Obiecuję. Obiecuję. Obiecuję.
Może dlatego mi nie ufał.
Może dlatego tamtej nocy zakradł się do mojej sypialni – i robił tak codziennie przez następne sześć lat – i otoczył mnie ramionami, upewniając się, że ze mną wszystko dobrze.
Czasami pachniał alkoholem.
Czasami inną dziewczyną. Słodką, owocową, nieznaną mi wonią.
Innym razem pachniał moim złamanym sercem.
Ale zawsze się upewniał, że jestem bezpieczna.
I zawsze wychodził, zanim tata pukał do moich drzwi, żeby mnie obudzić.
Przez sześć kolejnych lat Knight przed wyjściem całował mnie w czoło, dokładnie w tym miejscu, w którym tata chwilę później składał pocałunek na dzień dobry, a ja zawsze czułam tam żar ust Knighta, od których moja twarz płonęła.
Później widziałam w szkole, jak chodził luzackim krokiem, by wyrwać dziewczyny, które obnażały przed nim swoje serce i pozbywały się majtek. Jak przeczesywał palcami tę gęstą, błyszczącą grzywę, błyskał białymi zębami i porażał dołeczkami w policzkach.
Knight Cole występował w dwóch wersjach.
Jedna z nich należała do mnie.
Druga do kogoś innego.
Wiedziałam jednak, że chociaż spędzał ze mną czas, ciągle mnie chronił, zawsze traktował jak królową, to sam był królem pozostałych, a ja rządziłam tylko niewielkim fragmentem jego życia.
Którejś nocy, kiedy księżyc był w pełni i zaglądał do mojego okna, mój Knight pocałował wrażliwą skórę tuż za moim uchem.
– Jesteś moim księżycem – wyszeptał. – Rozświetlasz wszystkie mroczne miejsca jak księżyc władający niebem. Jest cichy. Jasny. Nie musi być ognistą kulą, żeby ktoś go zauważył. On po prostu istnieje. I zawsze będzie jaśnieć.
Od tamtego dnia zawsze nazywał mnie swoim księżycem.
Ja nie miałam dla niego żadnej ksywki, bo w ogóle się nie odzywałam.
Ale może właśnie dlatego wiele lat później domyślił się, że kłamałam – bo pominęłam prawdę. On nie był dla mnie niczym. Był wszystkim.