- W empik go
Brown Residence - ebook
Brown Residence - ebook
Marzycielski Everard i jego rozważna siostra Geraldine przyjeżdżają na wakacje do odludnej rezydencji wuja Jonathana, należącej od pokoleń do zamożnej rodziny Brownów. Kiedy wokół rodzeństwa zaczynają się dziać niepokojące rzeczy, a przeszłość mieszkańców owianej tajemnicą posiadłości domaga się ujawnienia, wyjście jest tylko jedno: stanąć twarzą w twarz ze skrywaną od lat prawdą, nawet jeśli okaże się niewygodna...
Krzysztof Sperkowski na nowo odkrywa klasyczny motyw wiktoriańskiego dworu, by stworzyć fascynującą opowieść o trudach dorastania, dziecięcej odwadze i potrzebie wytrwałości w dążeniu do prawdy. Przede wszystkim jednak Brown Residence to niezwykła historia o wspólnym odkrywaniu rodzinnej przeszłości – z dziejami tragicznej miłości w tle.
Kiedy z kolei prosił wuja, by mu opowiedział ciekawostki o wspólnych przodkach, kim byli, czym się zajmowali, Jonathan zawsze odkładał ten temat na później i obiecywał, że wróci do niego, kiedy będzie miał więcej czasu (…)
Pewnego razu zapytany po raz kolejny przez chłopca, kim byli jego rodzice i dziadkowie, zdenerwował się i odszedł od stołu. Tego samego dnia podczas wieczornej toalety panna Beatrice zabroniła Everardowi wracać do tematu w obecności wuja. Chłopiec niechętnie zastosował się do prośby i obiecał nie nękać go podobnymi pytaniami. Nie znaczyło to bynajmniej, że stracił zainteresowanie przeszłością rezydencji i jej mieszkańców. W końcu była to również jego rodzina.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-213-5 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– …osiem, dziewięć, dziesięć. Szukam! – krzyknęła panna Beatrice, zaczynając tym samym kolejną rundę zabawy w chowanego, którą dzieci tak bardzo lubiły. Powoli ruszyła na poszukiwanie, uważnie obserwując otoczenie i przysłuchując się wszystkiemu dookoła. Był piękny letni dzień. Słońce świeciło mocno na bezchmurnym niebie i wiał ciepły, przyjemny wiatr poruszający gałązkami drzew w niedużym zagajniku, w którym odbywała się gra.
– Hm, gdzie oni mogą być… – powtarzała na głos co kilka kroków i rozglądała się co chwila to w lewo, to w prawo, by sprawdzić, czy jej podopieczni nie kryją się za jakimś krzakiem lub drzewem.
– Zaraz was znajdę – powiedziała z uśmiechem. – Wiem, że gdzieś tu jesteście. Po chwili jej uwagę przykuł przewrócony dąb o tak grubym pniu, że spokojnie można by się za nim schować. W tym momencie przyspieszyła kroku i podeszła w jego stronę z przekonaniem, że tam ukrywają się dzieci.
– Mam was! – krzyknęła, lecz ku jej zdziwieniu nikogo tam nie było. Rozejrzała się gwałtownie i ponownie zaczęła przemierzać teren, zbaczając od czasu do czasu ze ścieżki.
– Gdzie oni mogli się schować? – pytała samą siebie. – Przecież liczyłam tylko do dziesięciu, nie mogli pójść daleko.
Po chwili zorientowała się, że przeszła cały zagajnik wzdłuż i wszerz, a dzieci nigdzie nie było. Podbiegła do granicy drzew i zatrzymała się. Przed nią znajdował się wąski pas łąki oddzielający zagajnik od wielkiego starego lasu, do którego dzieciom nie wolno było wchodzić.
„Nie mogły tam pójść. Wiedzą, że nie wolno” – pomyślała. Postanowiła raz jeszcze zbadać teren i obejść lasek dookoła. Mimo że przebiegła całą trasę, nadal nikogo nie wypatrzyła. Zmęczona i zdenerwowana wróciła na główną ścieżkę.
– Geraldine! Everard! – nawoływała. – Poddaję się! Gdzie jesteście?!
Nie usłyszała jednak żadnej odpowiedzi. Pobiegła na skraj zagajnika i zatrzymała się. Z biciem serca patrzyła w stronę lasu.
Nie minęło kilka sekund, nim usłyszała dochodzący z góry cichy dziecięcy śmiech.
– Ciii – uciszała młodszego brata Geraldine. Panna Beatrice spojrzała w górę i ujrzała twarze swoich podopiecznych siedzących na drzewie jakieś dwa metry nad ziemią.
– Tutaj jesteście – westchnęła z ulgą i zaśmiała się. – Ale się przez was strachu najadłam. Dacie radę zejść sami? – zapytała, wyciągając ręce ku górze.
– Damy radę! – odpowiedziała rezolutnie Geraldine.
– Możemy jeszcze raz zagrać? – zapytała dziewczynka, kiedy oboje zeszli na ziemię.
– Już nie, robi się późno. Musicie się porządnie wyspać. Jutro czeka was długa podróż – odpowiedziała cierpliwie opiekunka.
Następnie ruszyli w drogę powrotną do domu. Szli polną łąką wśród wysokich traw i kwiatów poruszających się na wietrze. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, zostawiając różowe i pomarańczowe ślady na niebie. Po pewnym czasie zza wysokich drzew zaczął wyłaniać się wielki stary dom przypominający nieduży zamek. Był to dwupiętrowy budynek zbudowany u schyłku XVIII wieku z jasnego popielatego kamienia, który jednak pod wpływem czasu stał się bardziej szary. Otoczony z dwóch stron lasem, miejscami porośnięty bluszczem, wyglądał bardzo okazale i majestatycznie. Wzniesiony ponad sto lat temu na zamówienie bogatej i szanowanej rodziny Brownów, w tym momencie należał do Jonathana Browna – wuja Geraldine i Everarda, którzy zawsze odwiedzali go podczas wakacji. Za każdym razem towarzyszyła im panna Beatrice, która opiekowała się nimi przez cały rok, ponieważ rodzice dzieci, uznani lekarze, spędzali mnóstwo czasu w londyńskich szpitalach. Na szczęście Everard i Geraldine bardzo lubili swoją nianię. Była niezwykle serdeczna i cierpliwa. Miała łagodną, przyjazną twarz i co najważniejsze – bardzo dobre podejście do dzieci. Uwielbiała swoją pracę, chociaż niedawno skończyła dwadzieścia dwa lata i całe jej doświadczenie ograniczało się do opieki nad dziećmi państwa Harveyów.
Zarówno dziesięcioletnia dziewczynka, jak i jej opiekunka czuły się w rezydencji jak w wielkim zamku z wieloma niepotrzebnymi pomieszczeniami oraz długimi na dziesiątki metrów korytarzami, które oznaczały tylko dużo sprzątania i więcej czasu zmarnowanego na przemieszczanie się. Dodatkowo pokoje były zimne i nieprzyjazne, a sprzęt domowy często szwankował. Wolały mniejsze miejskie kamienice pełne ciepła i rodzinnej atmosfery, dlatego nie potrafiły zachwycić się wielce okazałą siedzibą przodków Jonathana, pomimo wielu cennych przedmiotów, które rodzina gromadziła latami. Były to między innymi srebrne zbroje rycerskie wiszące na ścianach, skrzyżowane szable i miecze oraz obrazy, najczęściej przedstawiające krajobrazy lub szykownie ubrane postacie przechadzające się po ogrodzie. Między nimi wisiało też kilka portretów. Cała rezydencja liczyła aż trzy salony – po jednym na każdym piętrze – oraz około dwudziestu innych pomieszczeń, w tym sypialnie, pokoje gościnne i łazienki. Dla siedmioletniego Everarda stary dom był natomiast fascynującym miejscem pełnym uroku i tajemnic. Często, kiedy nikt go nie pilnował, urządzał sobie przechadzki, chcąc poznać jak najwięcej zakamarków. Niestety większość pokoi była zamknięta na klucz. Ciekawość tak go męczyła, że kiedyś przy wspólnej kolacji zapytał wuja, czy mógłby mu pokazać część pomieszczeń, ale odpowiedź była odmowna. Kiedy z kolei prosił wuja, by mu opowiedział ciekawostki o wspólnych przodkach, kim byli, czym się zajmowali, Jonathan zawsze odkładał ten temat na później i obiecywał, że wróci do niego, kiedy będzie miał więcej czasu. Oczywiście był to zwykły wykręt, a wuj sprawiał wrażenie, jakby pytania o sprawy rodzinne mocno go irytowały.
Pewnego razu zapytany po raz kolejny przez chłopca, kim byli jego rodzice i dziadkowie, zdenerwował się i odszedł od stołu. Tego samego dnia podczas wieczornej toalety panna Beatrice zabroniła Everardowi wracać do tematu w obecności wuja. Chłopiec niechętnie zastosował się do prośby i obiecał nie nękać go podobnymi pytaniami. Nie znaczyło to bynajmniej, że stracił zainteresowanie przeszłością rezydencji i jej mieszkańców. W końcu była to również jego rodzina. Zmęczeni po zabawie powoli zbliżali się do domu. Nagle usłyszeli dochodzący z ogrodu dźwięk silnika samochodowego.
– O, spójrzcie, wrócił wasz wujek – oznajmiła dzieciom opiekunka. Wszyscy troje podeszli, żeby się z nim przywitać.
– Dzień dobry – przywitała się Beatrice, a po niej dzieci.
– Dobry – wymamrotał Jonathan, zatrzaskując drzwi samochodu. Jego wyraz twarzy jak zwykle wyrażał znudzenie, jakby chciał powiedzieć: „dajcie mi wszyscy święty spokój”. Był wysokim mężczyzną w średnim wieku o ciemnych, lekko siwiejących włosach i zimnym spojrzeniu. Zazwyczaj nosił sztruksowe spodnie i podniszczoną koszulę w kratę. Widać było, że nie zależało mu na robieniu dobrego wrażenia.
– Jak panu minął dzień? – zapytała z uprzejmości Beatrice.
– Dobrze – odpowiedział bez entuzjazmu, nawet na nich nie patrząc i nie próbując w żaden sposób okazać zainteresowania ani zadowolenia, że wrócił do domu i widzi znajome twarze.
– Mogę w czymś panu pomóc? – zapytała, widząc, jak otwiera drzwi, żeby zdjąć coś z tylnych siedzeń. Panna Beatrice należała do tych osób, które stale chciały być użyteczne.
– Nie trzeba – odparł i zatrzasnął za sobą drzwi samochodu. Narzucił torbę na ramię, po czym ruszył w stronę domu.
– Niech się pani nie przejmuje. On zawsze jest taki – pocieszająco powiedziała Geraldine do panny Beatrice na widok jej zawiedzionej miny.
– Tak, wiem – zapewniła podopieczną Beatrice trochę urażona arogancją gospodarza. – No nic, chodźmy do środka, robi się późno – zarządziła.
Poszli w stronę głównych drzwi, innych niż te, którymi wchodził Jonathan. Gospodarz nie mieszkał w samej rezydencji, tylko w niedużym domku zbudowanym z tego samego kamienia co główna siedziba. Domek przylegał do reszty budynku z prawej strony.
Panna Beatrice otworzyła duże, ciężkie drzwi i cała trójka weszła do środka. Na pierwszy rzut oka wnętrze dworu sprawiało wrażenie okazałego i zamożnego. W rzeczywistości jednak wystrój był raczej ponury. Zarówno po prawej, jak i po lewej stronie wejścia stały dwie identyczne stare szafy na ubrania koloru zgniłego brązu. Oddalone były od siebie o jakieś trzy metry i miały za zadanie oddzielić przedsionek od salonu. Naprzeciwko drzwi znajdowały się schody wykonane z ciemnego drewna z ładnie wyrzeźbionymi poręczami. Wychodząc z przedsionka po lewej stronie, mijało się salon zastawiony sporą liczbą mebli. Jego ściany do wysokości parapetów były oklejone ciemnym gładkim drewnem, a powyżej bordową tapetą, nieco wyblakłą ze starości. Urozmaicały ją białe wzory kwiatów i roślin z długimi wijącymi się łodygami. Mimo iż okna były dość duże, tylko pojedyncze promienie światła słonecznego przedostawały się do środka z powodu wysokich drzew. Wnętrze było więc dość ciemne, a przez to ponure.
Wszyscy troje udali się na prawo do kuchni na szybką kolację. Jadalnia była jedynym jasnym i wesołym pomieszczeniem. Dzieci zjadły po kawałku chleba z zimną pieczenią z obiadu. Wypiły też herbatę, cały czas gorącą, gdyż na niewygasłym piecu stale grzała się woda dla domowników.
– Czas na kąpiel – oznajmiła dzieciom opiekunka i ruszyła do ich pokoju.
Geraldine i Everard zrobili to samo. Weszli po skrzypiących schodach na pierwsze piętro. Naprzeciwko klatki schodowej znajdowały się drzwi do jednego z pokoi dla gości, w którym spało rodzeństwo. Na każdym półpiętrze było umiejscowione w ścianie wąskie, zaokrąglone u góry okno z widokiem na wysokie rozłożyste jodły należące do lasu, którego granica zaczynała się jakieś cztery metry za domem. Gdy dzieci weszły do sypialni, panna Beatrice poleciła im zdjąć wierzchnie ubrania i spakować do walizek, a sama poszła na dół po wodę do kąpieli. Wróciła po kilku minutach z wiadrem pełnym wrzątku i poszła do łazienki. Prawdopodobnie odnawiano ją w ciągu ostatnich lat, sądząc po jej nowoczesnym wyglądzie i wyposażeniu. Była dość duża i przestronna. Na podłodze leżały czarne i białe kafelki ułożone w szachownicę, a ścianę, przy której stała wanna, zdobił obraz przedstawiający górski krajobraz.
Po wieczornej toalecie cała trójka wróciła do pokoju dzieci. Po prawej i lewej stronie drzwi stały dwie identyczne białe szafy, miejscami porysowane. Przy dwóch równoległych ścianach stały dwa łóżka z białą pościelą. Przy każdym z nich znajdowały się małe szafki nocne, a nad nimi wąskie, podłużne okna, takie same jak na klatce schodowej. Można było przez nie podziwiać odległe wzgórza porośnięte wrzosami rozciągające się za podwórkiem Brown Residence. W tym momencie chowało się za nimi słońce, oświetlając na pomarańczowo chmury i skrawek nieba.
Panna Beatrice zarządziła pakowanie. Nakazała dzieciom zostawić jedynie ubrania na jutrzejszą podróż. Kilkanaście minut później zegar wybił dziewiątą.
– Już bardzo późno, kładźcie się spać – powiedziała opiekunka, po czym domknęła walizkę Everarda.
– Mogę jeszcze chwilkę poczytać? – zapytała nianię Geraldine, robiąc maślane oczy.
– Wolałabym nie, jest już bardzo późno. Poczytasz jutro w samochodzie albo jak wrócimy do domu.
– No dobrze – zgodziła się dziesięciolatka i wskoczyła pod kołdrę.
– Ty też, Everardzie, idź do łóżka – zwróciła się do chłopca panna Beatrice.
Everard niechętnie posłuchał polecenia.
– I mam nadzieję, że dziś zamierzasz spać, a nie włóczyć się po domu. Obiecujesz?
– Obiecuję – przysiągł chłopiec.
– A więc śpijcie dobrze. Dobranoc – powiedziała panna Beatrice, gasząc światło.
– Dobranoc – odpowiedziały chórem dzieci. W tej chwili opiekunka wyszła z pokoju, a Everard przekręcił się na drugi bok w stronę siostry.
– Cieszę się, że już jutro będziemy w domu – odezwała się Geraldine. – Bardzo się stęskniłam za rodzicami. A ty?
– Trochę. Szkoda tylko, że znowu nie dowiedziałem się niczego od wuja – wyznał siedmiolatek.
– Nie żałuj, pewnie i tak nie usłyszałbyś nic ciekawego.
– Skąd wiesz?! – Everard podniósł głos. – Nic nie wiesz o tym domu!
– Uspokój się – syknęła Geraldine – bo panna Beatrice usłyszy! Poza tym możesz zapytać jutro rodziców – zaproponowała. – Mama może będzie coś wiedziała i ci opowie. A teraz lepiej spróbujmy zasnąć. Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedział Everard nadal trochę urażony, po czym westchnął ciężko.
Leżał pogrążony w myślach, wpatrując się w sufit. Nie należał do ludzi twardo stąpających po ziemi i różnił się od większości swoich rówieśników. Zwykle unikał towarzystwa, a w szkole – zamiast bawić się z resztą dzieci – wolał spędzać czas samotnie. Do jego ulubionych zajęć należało oglądanie książek o piratach, rycerzach i wielkich bohaterach oraz snucie marzeń o niezwykłych przygodach. Lubił rysować i oglądać ilustracje zamków. Wyobrażał sobie, że jest wielkim królem albo walecznym rycerzem przemierzającym konno pola bitewne. Kiedy snuł śmiałe marzenia, widział siebie w przyszłości odkrywającego zaginione miasta lub świątynie. Krótko mówiąc, ciekawiło go wszystko, co tajemnicze, nieodkryte, a nawet mroczne. Uwielbiał też studiować mapy świata, marząc o wielkich podróżach w nieznane. Oprócz pasji poznawania cechowały go odwaga i upór. Jeśli był czegoś pewny lub bardzo czegoś pragnął, miał w sobie wielką determinację, żeby osiągnąć cel. Niemniej boleśnie przeżywał każdą porażkę i rozczarowanie.
Można powiedzieć, że Geraldine stanowiła jego przeciwieństwo. Jedyne, co ich łączyło, to pewność siebie oraz przekonanie, że mają rację. Geraldine była ponadto osobą oczytaną, praktyczną i bystrą. Bardziej niż brat lubiła przebywać w grupie, działać, rozmawiać i błyszczeć, a bujanie w obłokach nie było w jej stylu. Pilniej się uczyła, a szkoła nie była dla niej tak nudna jak dla Everarda. Zainteresowania brata niekiedy przerażały Geraldine, jej pasje zaś chłopiec określał jako nudne i mało oryginalne. Jednak mimo różnicy wieku i zainteresowań byli całkiem zgodnym rodzeństwem i potrafili znaleźć wspólny język.
Tymczasem słońce zupełnie schowało się za horyzontem, a pokój rozświetlał jedynie blask księżyca i pojedynczych gwiazd. Głęboką ciszę zakłócał tylko regularny oddech śpiącej Geraldine i ciche pohukiwanie sowy dochodzące z dworu. Przez długi czas chłopiec nadal nie mógł usnąć, a gapienie się w sufit strasznie go nudziło.
Wreszcie bez pośpiechu wstał z łóżka i usiadł na szafce nocnej tuż przy oknie. Było tak ciemno, że granica widoczności znajdowała się jakieś dziesięć metrów od domu, którego światła rozjaśniały fragment podwórka. Za to zarysy drzew i wzgórz dało się dostrzec tylko wówczas, gdy się intensywnie wytężyło wzrok.
Mimo wszystko dla Everarda ciemny, ledwo widoczny świat stanowił ciekawszy obiekt niż sufit nad głową. Przez kilka kolejnych minut wpatrywał się w coraz bardziej rozgwieżdżone niebo i księżyc, co jakiś czas zakrywany małymi półprzezroczystymi chmurami. Chciał możliwie jak najdłużej cieszyć się chwilą. Jeszcze nigdy nocne niebo nie robiło na nim takiego wrażenia. Wyglądało inaczej niż skrawek nieba, który na co dzień oglądał z okna swojego pokoju w Londynie. Sklepienie nad rezydencją sprawiało wrażenie bardziej nierzeczywistego, wręcz bajkowego. Gwiazdy świeciły mocniej, a księżyc był większy i pełen niezwykłego srebrzystego blasku.
W tej chwili chłopiec pragnął jedynie wyjść na dwór, spacerować po pobliskim lesie i polach oraz rozkoszować się wolnością, jakiej jeszcze nigdy nie zaznał. Jednym z jego życiowych planów, obok odkrywania nieznanych miejsc, było wyprowadzenie się z miasta na wieś, jak najdalej od cywilizacji. Miasto oznaczało dla niego jedynie tłum ludzi, ciasnotę i hałas. Siedział tak na szafce i rozmyślał o życiu na odludziu jeszcze dobrych dwadzieścia minut, dopóki oczy nie zaczęły mu się mocno kleić. Ostatni raz spojrzał przez okno, po czym wstał i wpełznął do łóżka, przykrywając się kołdrą po samą głowę. Zamknął oczy i przytulił się do poduszki.
Znowu zobaczył piękny księżyc na tle czarnego nocnego sklepienia ozdobionego tysiącem gwiazd. Podziwiał je, spacerując ścieżką wiodącą przez rozciągające się na wiele kilometrów pole położone malowniczo wśród pagórkowatego terenu. Wiał lekki wiatr, poruszając łodygami traw, zarośli i gałęziami pojedynczych sosen. Kiedy spojrzał przed siebie, zorientował się, że droga, którą idzie, prowadzi do lasu. Rząd granicznych drzew widoczny z oddali odznaczał się jeszcze głębszą i bardziej aksamitną czernią od nocnego nieba. Niewiele myśląc, szedł dalej, jakby pod wpływem nieznanej siły, która nie pozwalała mu zawrócić. Instynkt podpowiadał, że musi iść dalej przed siebie, bo znajdzie tam coś ważnego, chociaż nie wiedział co. Już nie oglądał nieba, lecz patrzył prosto przed siebie i przyspieszył kroku.
Po chwili dotarł na skraj wielkiego boru. Zatrzymał się na kilka sekund, żeby popatrzeć na korony nierealnie wysokich sosen tuż przed wejściem do lasu, po czym ruszył dalej, bacznie obserwując otoczenie. Jeszcze parę chwil temu, w sypialni przy oknie, na myśl o podobnym spacerze czułby wielką satysfakcję i podniecenie. Nie wiedzieć czemu nie ogarniały go jednak w tym momencie żadne silne emocje, jakby był tylko biernym obserwatorem, a nie uczestnikiem zdarzeń. Szedł cały czas jednakowym tempem, nie zbaczając ze ścieżki. Mijał wielkie sosny i pojedyncze jodły stojące na podłożu z mchu wśród niskich, rzadkich krzewów. Podobny widok towarzyszył mu przez dłuższą chwilę, zanim nie dotarł do rozwidlenia dróg. Zatrzymał się.
Ścieżka wiodąca w prawą stronę była węższa i otoczona gęsto porośniętymi jodłami i świerkami. Lewa zaś była szersza. Po jednej jej stronie rosły ciasno te same iglaki, co przy prawej ścieżce, a po drugiej stronie – te same wysokie sosny wyrastające z dywanu mchów. Dwa razy rzucił okiem na każdą z dróżek, po czym mechanicznie ruszył lewą ścieżką niczym dobrze zaprojektowany robot. Im dalej szedł, tym rzadziej rosły drzewa po obu stronach. Po chwili mógł zauważyć, iż po lewej stronie wszystkie drzewa były od siebie oddalone o jakieś pięć metrów. Postanowił pospacerować między nimi. Coraz bardziej zapuszczał się w głąb lasu. Podziwiał okazałe korony drzew i niebo nad nimi, w ogóle nie patrząc pod nogi. Nagle potknął się o wystający korzeń i przewrócił. Gdy po jakimś czasie się ocknął i powoli podniósł, otrzepując z ubrania resztki ziemi i mchu, zorientował się, że już nie jest w tym samym miejscu, co wcześniej.
Znalazł się w ciemnym, drewnianym pomieszczeniu zbudowanym na planie prostokąta. Jedynym źródłem światła było nieduże dachowe okienko, przez które przedostawał się blask księżyca i gwiazd. Widoczna była tylko część pomieszczenia, ponieważ na jego końcu stały naprzeciwko siebie po dwie drewniane kolumny. Nie wiedział, co znajdowało się za nimi, bo było za ciemno. Obraz owego pomieszczenia utrzymał się przez jakieś pięć sekund, po czym znowu się zmienił. Tym razem chłopiec zobaczył sylwetkę młodej ciemnowłosej kobiety. Miała zamknięte oczy, a na jej twarzy malowało się głębokie zamyślenie. Jej głowa pochylona ku dołowi osłonięta była szarą, przezroczystą chustą falującą na wietrze. Po chwili uniosła ją i kierując znaczące spojrzenie ku chłopcu, głośnym szeptem powiedziała: „Everard”. Jego serce zabiło mocniej. Obraz znowu się zmienił, jakby pod wpływem zaklęcia. Chłopiec ponownie znajdował się w lesie. Usłyszał głośny strzał, któremu towarzyszył nagły błysk. Rozległ się krzyk kobiety pełen bólu i przerażenia.
W tej chwili Everard gwałtownie poderwał się z łóżka, wydając z siebie zduszony okrzyk. Jego szeroko otwarte oczy wyrażały strach i zaskoczenie. Serce waliło mu jak młot, a ciszę przecinał przyśpieszony świszczący oddech. Minęła dłuższa chwila, zanim dotarło do niego, że to był tylko zły sen i nic mu nie grozi. Odetchnął głęboko z ulgą i z powrotem się położył. W pokoju szarzało, więc musiał być już ranek. Panowała głęboka cisza, a Geraldine spała spokojnie w tej samej pozycji, w jakiej zasnęła. Everard jeszcze chwilę nie mógł otrząsnąć się z oszołomienia.
Rozważania chłopca zakłócił nagle dźwięk skrzypiących drzwi dochodzący z pobliskiego pokoju, a następnie odgłos kroków zbliżających się do pokoju dzieci. Everard zamknął oczy i odwrócił się w stronę ściany. Udawał, że śpi. Do środka weszła panna Beatrice ubrana w szarą sukienkę z włosami upiętymi z tyłu w mały kok. Podeszła najpierw do Geraldine. Obudziła ją delikatnie, dotykając ramienia dziewczynki. Następnie zwróciła się do Everarda, który udając, że dopiero się obudził, zaciskał oczy i pojękiwał cicho. Kiedy powoli podnosił się z łóżka, zobaczył przez okno, jak wuj Jonathan zmierza w stronę domu.
– Zacznij się ubierać, Everardzie, koniec spania – popędzała panna Beatrice. Musiała go często upominać, gdyż chłopiec miał problemy z koncentracją i łatwo tracił kontakt z rzeczywistością. Dzieci poszły się przebrać i umyć do łazienki, a panna Beatrice zaniosła ich bagaż do przedpokoju. Kiedy zeszły na dół, opiekunka podała im śniadanie i herbatę. Dzieci podziękowały i wszyscy troje usiedli do stołu.
– Wie pani, kiedy rodzice przyjadą? – spytała Geraldine.
– Spodziewam się ich w każdej chwili.
– Już nie mogę się doczekać! – ucieszyła się dziewczynka.
W przypadku Everarda było inaczej. Myśl o powrocie do domu i o spotkaniu z rodzicami nie mogła dotrzeć do jego świadomości. Cały czas miał w głowie obraz wypadku w lesie. Zastanawiał się, czy ta sytuacja rzeczywiście mogła się wydarzyć, czy też był to po prostu zły sen. Po chwili panna Beatrice pośpiesznie wstała od stołu.
– Kończcie jeść – zarządziła, odnosząc swój talerz i filiżankę do kuchni, po czym poszła na górę. Gdy rodzeństwo zostało samo, Geraldine skierowała wzrok na brata.
– Dobrze się czujesz? Dziwnie wyglądasz… – zapytała, widząc przygnębienie na twarzy chłopca.
– Tak, dobrze – bąknął Everard.
– Widzę przecież, że coś jest nie tak – rzekła stanowczo dziewczynka. – Powiedz, o co chodzi – zachęciła.
Everard przez chwilę zastanawiał się, czy powiedzieć jej prawdę. Po paru sekundach namysłu odetchnął głęboko i spojrzał siostrze w oczy.
– Miałem straszny sen – wyznał. – Chodziłem po lesie. Na początku podobało mi się, ale – głos mu się załamał – później stało się tam coś strasznego. Ktoś strzelał, a potem krzyknęła kobieta – opowiedział w skrócie siedmiolatek.
Siostra patrzyła na niego ze współczuciem.
– To okropne – przyznała – ale to tylko sen. Po prostu nie myśl o tym. Też czasem miewam koszmary.
– A jeszcze wcześniej widziałem nieznaną kobietę, która wypowiedziała moje imię.
Siostra spojrzała na niego z niepokojem.
– To naprawdę straszne, ale to nadal tylko zły sen i nic więcej. Poza tym ciesz się, w końcu wracamy do domu – powiedziała. Rzadko widziała go tak przygnębionego.
Everard nic nie odpowiedział. Nie umiał cieszyć się z powodu powrotu do domu jak jego siostra. Dla niej koniec wakacji oznaczał spotkanie z rodzicami, na co długo i niecierpliwie czekała, kontakty ze szkolnymi przyjaciółmi i wyjazd z domu wuja, gdzie czuła się obco. Dla siedmiolatka natomiast koniec wakacji oznaczał powrót do szkoły – ostatniego miejsca, w którym miałby ochotę przebywać. Nie mógł się pogodzić z myślą, że kończy się kolejny pobyt u wuja Jonathana, a nie udało mu się niczego nowego odkryć ani dowiedzieć.
Geraldine skończyła jeść bułkę. Wzięła duży łyk herbaty, po czym odeszła od stołu. Odniosła naczynia do kuchni i pobiegła na górę. Everard pośpiesznie skończył posiłek i podążył za siostrą. Gdy dopakowali kilka ostatnich rzeczy do bagażu podręcznego, usłyszeli przez otwarte okno dźwięk silnika samochodowego. Czarny opel kadet z włączonymi przednimi światłami parkował przed rezydencją. Geraldine wydała okrzyk radości i podskoczyła kilka razy w miejscu. Właśnie przyjechali rodzice. Dziewczynka wypuściła torebkę z rąk i wybiegła ich powitać.
– Nie tak szybko! Uważaj na schodach! – krzyczała panna Beatrice za dziesięciolatką.
Geraldine otworzyła wielkie drzwi i rzuciła się rodzicom w objęcia. Panna Beatrice zatrzymała się zaraz za drzwiami i oglądała tę uroczą scenę, uśmiechając się szeroko. Gdy już się sobą nacieszyli, przybysze przywitali się z opiekunką. Państwo Harveyowie stanowili elegancką i przystojną parę w wieku około czterdziestu lat.
– Dzień dobry, miło panią widzieć – przywitała się pani Kristen, podając pannie Beatrice rękę.
– Dzień dobry, panią również – odpowiedziała młoda kobieta z serdecznym uśmiechem.
– A dzieci były grzeczne? Nie sprawiały problemów? – spytała, również śmiejąc się, pani Harvey.
– Grzeczne, grzeczne. Nie było żadnych kłopotów – odpowiedziała panna Beatrice, głaszcząc Geraldine po głowie.
– A gdzie Everard? – zapytała pani Kristen, wypatrując syna przez otwarte drzwi.
– Jest na górze, zaraz przyjdzie. Wejdźmy może do środka – zaproponowała panna Beatrice, przepuszczając gości. – Proszę usiąść, zrobię państwu herbatę. Nie wiem, gdzie jest pan Jonathan. Z pewnością zaraz przyjdzie. Wczoraj przypominałam mu o państwa przyjeździe. Pójdę po Everarda.
– Nie trzeba, poproszę Geraldine – pani Kristen spojrzała na córkę i klepnęła ją dwa razy w ramię. Dziewczynka posłusznie wstała z miejsca. Pobiegła po schodach do dziecięcego pokoju. Brat stał nieruchomo, odwrócony plecami do drzwi i wpatrzony w widok za oknem. Podeszła i chwyciła go za rękę.
– Chodź się przywitać z rodzicami – powiedziała i pociągnęła go w stronę wyjścia.
– No dobrze, ale puść mnie! – oburzył się chłopiec, wyrywając swą rękę z uścisku siostry.
– Zachowuj się! – pouczyła go Geraldine i oboje zeszli na dół. Kiedy weszli do salonu, panna Beatrice razem z państwem Harveyami siedzieli przy stole i pili herbatę.
– Ooo, zszedł nasz bohater! – zawołał triumfalnie pan Harvey na widok syna. Wszyscy siedzący przy stole skierowali spojrzenia w stronę chłopca.
– Dzień dobry, synku – przywitała go uradowana pani Kristen. Geraldine, zirytowana brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony Everarda, szepnęła mu jadowicie do ucha, żeby się przywitał i popchnęła go do przodu. Chłopiec rzucił jej lodowate spojrzenie i, ociągając się, poszedł się przywitać. Najpierw podszedł do mamy. Mocno go objęła, pocałowała w czoło i powiedziała cicho, że bardzo się stęskniła. Następnie podszedł do ojca, który objął go i kilka razy poklepał po plecach. Everard do żadnego z rodziców nie powiedział ani słowa. Po powitaniu stanął z boku, ale wszyscy zachęcali go, żeby usiadł z nimi przy stole. Chociaż nie miał w tej chwili ochoty przebywać w jakimkolwiek towarzystwie, zgodził się i usiadł na krześle obok swojego taty.
Przez kolejnych kilka minut siedział cicho, słuchając, jak wszyscy dookoła rozmawiają i się śmieją. Najbardziej zaangażowana w dyskusję była Geraldine. Opowiadała, jak jej mijał czas w domu wuja oraz w co bawiła się z bratem i opiekunką. Raz pani Kristen poprosiła Everarda, żeby dodał coś od siebie, opowiedział, czy dobrze się bawił, jak się czuje, ale dostała tylko wymijającą i nie do końca szczerą odpowiedź, że wszystko w porządku. Nie ciągnęli go więc dalej za język przyzwyczajeni do tego, że chłopiec potrzebował czasu, aby dostosować się do nowej sytuacji.
– No dobrze, czas się zbierać – zarządziła pani Kristen, widząc, że wszyscy skończyli pić herbatę. – Zamieniłabym tylko jeszcze kilka zdań z Jonathanem.
– Rozejrzę się za panem Brownem – zaoferowała panna Beatrice, wstając od stołu. Pani Harvey podziękowała jej, a następnie wraz z mężem i dziećmi zaczęli nosić bagaże do samochodu. Kiedy byli całkowicie spakowani, zza drzwi wyszedł Jonathan ubrany w te same co zwykle sztruksowe spodnie i znoszoną koszulę, a tuż za nim pojawiła się panna Beatrice. Na widok kuzyna pani Harvey zatrzymała się na chwilę, po czym z niepewną miną podeszła do niego.
– Witaj, Jonathanie – powiedziała na powitanie, wymuszając grzecznościowy uśmiech. Chociaż w głębi serca czuła do niego wdzięczność i doceniała pomoc, jakiej jej udzielił, przyjmując po raz kolejny dzieci pod swój dach, nie mogła przezwyciężyć niejasnego uczucia żalu. Po prostu nie mogła pojąć, dlaczego podoba mu się samotne życie w wielkim domu koło lasu, z dala od ludzi i cywilizacji. Dodatkowo jego skrytość, tajemniczość oraz dystans sprawiały, że nawet ona, jego kuzynka znająca go od najmłodszych lat, czuła się niekomfortowo w jego towarzystwie. Gdyby nie opieka i czujne oko panny Beatrice, do której miała bezgraniczne zaufanie, nie zdecydowałaby się wysłać swoich pociech do Brown Residence.
– Witaj, Kristen – odpowiedział kuzynce, podając jej rękę i uśmiechając się krzywo. – Miło cię widzieć – dodał.
– Ciebie również – uśmiechnęła się, tym razem szczerze. – Jak dzieci? Dobrze się sprawowały?
– Tak, zachowywały się, jak należy.
– No to dobrze – zaśmiała się pani Kristen i rozejrzała dookoła. – Wiesz co, chodźmy do Bernarda i – jeśli pozwolisz – chwilę porozmawiajmy.
– Ooo, witaj Jonathanie – pozdrowił go pan Harvey, który skończył właśnie układać kufry na zewnętrznej półce bagażowej. Jonathan kiwnął milcząco głową i mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
– Co nowego u ciebie, kuzynie? – zapytał pan Harvey, chcąc nawiązać konwersację.
– Hm, wszystko po staremu – odpowiedział Jonathan po krótkiej chwili namysłu.
– To chyba dobrze?
– Hm, dobrze, że nie dzieje się nic złego – próbował powiedzieć coś na kształt żartu Jonathan.
– Ha, ha, no to dobrze – zaśmiał się pan Harvey. – Oby tak dalej.
Chwilę niezręcznego milczenia przerwała pani Kristen.
– Już wszystko zapakowane. Chyba możemy się powoli zbierać – zaproponowała, patrząc raz na męża, raz na kuzyna.
– No dobrze – pan Bernard zwrócił się do Jonathana i wyciągnął do niego rękę. – Jeszcze raz dziękujemy ci bardzo za pomoc.
– Nie ma za co, naprawdę – zapewnił ten drugi, jakby chciał okazać, że goszczenie dzieci wraz z ich opiekunką to dla niego czysta przyjemność, co nie do końca było zgodne z prawdą. Bardziej chodziło o to, żeby dobrze wypaść przed państwem Harveyami.
W ślady pana Harveya poszła jego żona. Dziękując i żegnając się ze swoim introwertycznym kuzynem, uściskała go i zaproponowała przyjazd do nich do Londynu, chociaż na kilka dni, żeby lepiej poznał miasto i ich przyjaciół oraz miło spędził czas. Jonathan tylko podziękował za propozycję i oświadczył, że na razie jest zbyt zajęty, ale może kiedyś skorzysta, co oczywiście oznaczało, że w ogóle nie ma zamiaru kiedykolwiek ich odwiedzić. Pani Kristen, która dobrze to wiedziała, zapewniła tylko, że nie ma problemu i że może do nich wpaść, kiedy tylko będzie mu pasowało. Następnie panna Beatrice wyciągnęła rękę na pożegnanie, również dziękując za gościnę. Czuła się dość dziwnie, ponieważ w ciągu całego pobytu zamieniła z nim kilka, może kilkanaście zdań i wcale nie doświadczyła w tym czasie zainteresowania ani uprzejmości z jego strony, ale ponieważ była dobrze wychowaną, miłą osobą, nie okazała tego. Geraldine i Everard dostali od rodziców sygnał, że teraz ich kolej na pożegnanie. Jako pierwsza podeszła do wuja nieco skrępowana Geraldine. Podała mu rękę i podziękowała za gościnność. To samo zrobił Everard.
– No dobrze, a więc w drogę – oznajmił pan Harvey, klasnąwszy w dłonie.
Dorośli raz jeszcze zapewnili Jonathana o swojej wdzięczności, po czym cała rodzina wsiadła do samochodu. Pani Kristen i pan Bernard z przodu, a z tyłu panna Beatrice z Geraldine po prawej i Everardem po lewej stronie. Kiedy ruszyli, pomachali do Jonathana, a on do nich.
Gdy opuścili teren Brown Residence, Geraldine znów zaczęła wesołą rozmowę z rodzicami. Już po chwili wszyscy śmiali się i żartowali. Wszyscy oprócz Everarda. Cały czas nachodziły go myśli związane z dzisiejszym snem. Z ciemnym, mrocznym lasem i tajemniczą zbrodnią. Żałował, że już wyjeżdża, nie odkrywszy żadnych tajemnic domu, który na długo opuszczał. Czy to okrutne wydarzenie, którego był świadkiem, mogło zdarzyć się naprawdę? Czy ma coś wspólnego z okolicą Brown Residence? Snując rozważania, patrzył przez okno samochodu na oddalający się dom wuja i nieruchomy las, jakby nic się wokół niego nie działo. Rozmowy i śmiech członków rodziny docierały do niego zagłuszone. Chłopiec tonął w swoich myślach, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w wielką rezydencję, dopóki nie zniknęła za wrzosowym wzgórzem.2. SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ
Everard ostrożnie otworzył oczy i niezdecydowanym, powolnym ruchem wyciągnął lewą rękę spod kołdry, po czym zaczął szukać dzwoniącego przeraźliwie budzika. Znalazł go szybko i natychmiast wyłączył. Następnie przeciągnął się leniwie, wziął głęboki oddech i usiadł na łóżku, przecierając twarz i poprawiając włosy wchodzące do oczu. Nie zdawał sobie jeszcze do końca sprawy z tego, że właśnie powrócił do realnego świata. Powoli wsunął kapcie na nogi, podszedł do okna i rozsunął zasłony, wpuszczając do pokoju orzeźwiające światło słoneczne.
Z okna rozciągał się miły dla oka widok na okazałą kamienicę z jasnego kamienia ozdobioną niewielkimi rzeźbami dookoła okien. Między kamienicą a budynkiem, w którym mieszkała rodzina Harveyów, znajdowały się dwa szerokie pasy chodnika i niezbyt ruchliwa ulica. Na chodnikach stały symetrycznie względem siebie wysokie latarnie, gdzieniegdzie drzewa, a pod nimi zielone ławki. Wielu ludzi chodziło tędy do pracy lub szkoły, a niektórzy urządzali sobie relaksujące spacery. Jeszcze inni, siedząc na ławkach, czytali gazety bądź po prostu odpoczywali. Everard, już nieco bardziej ożywiony, przeszedł na drugi koniec pokoju do szafy z ubraniami. Wisiały tam na wieszakach chłopięce marynarki – beżowe, granatowe lub ciemnoszare – a także koszule oraz kilka par spodni. Większość wieszaków była jednak pusta, ponieważ chłopiec pakował się dzień wcześniej i odłożył już do walizki znaczną część ubrań. Po wyjęciu przypadkowej szarej marynarki i białej koszuli wykonał krok w lewo, po czym zatrzymał się przed biurkiem, nad którym – oprócz dwóch półek pełnych książek i paru modeli myśliwców – wisiał gruby ścienny kalendarz. Po wyrwaniu strony z wczorajszą datą chłopiec zobaczył kartkę z przekreśloną czerwonymi kreskami jedynką. Oznaczało to tylko jedno – długo oczekiwany dzień wyjazdu, pierwszy lipca 1938 roku, a wraz z nim powrót do domu wuja Jonathana, pierwszy raz od sześciu lat. Jeszcze niedawno trzynastolatek pewnie ucieszyłby się z wyjazdu do Brown Residence. Mógłby znowu powęszyć po tajemniczym i niezbadanym domu. Jednak ostatnio jego entuzjazm i chęć odkrywania zagadek świata znacznie osłabły. Trudno się dziwić, skoro powodem wyjazdu Everarda i szesnastoletniej Geraldine była trudna sytuacja, w jakiej znalazła się ich rodzina.
Ojciec, Bernard Harvey – mężczyzna o dużej sile i krzepkim dotąd zdrowiu – zapadł na szkarlatynę, którą zaraził się od jednego ze swoich pacjentów. Wszystko zaczęło się ponad dwa tygodnie wcześniej od ogólnego osłabienia, kaszlu i bólu głowy. Później pojawiła się jeszcze gorączka. Chociaż rodzinę Harveyów stać było na leczenie oraz fachową opiekę, stan pana Bernarda cały czas się pogarszał. Dlatego jego żona uznała, że najlepszym rozwiązaniem będzie odesłanie dzieci na wieś do kuzyna Jonathana. Sama miała zamiar całe dnie i noce spędzać w szpitalu świętego Tomasza, gdzie obecnie przebywał jej mąż, zapewniając mu jak najlepsze leczenie oraz obecność bliskiej osoby. Początkowo pan Harvey był przeciwny odsyłaniu dzieci do Brown Residence, gdyż wiedział, że bardzo przeżywają jego chorobę. Jednak ostatecznie pani Kristen samodzielnie podjęła decyzję i stanęło na tym, że dzieci wyjeżdżają.
Everard starał się w tym momencie nie myśleć o przykrości, która spadła na całą rodzinę, i nie stał długo przy kalendarzu. Od razu po oderwaniu kartki z minioną datą, trzymając w ręku marynarkę i koszulę, podszedł do komody i wyciągnął parę szarych krótkich spodenek. Następnie szybko wyszedł z pokoju na korytarz, minął szerokie drzwi do salonu i skierował się do łazienki. Zamknął drzwi i stanął przed umywalką.
Wpatrując się w swoje lustrzane odbicie, przemywał twarz i oczy chłodną wodą. Nie był już tym samym chłopcem co sześć lat temu. Od czasu ostatniej wizyty w Brown Residence urósł o jakieś trzydzieści centymetrów, a jego twarz nabrała młodzieńczych rysów. Jedyne, co pozostało bez zmiany, to brązowe włosy i zielone rozmarzone oczy.
Po szybkiej toalecie Everard ubrał się i poszedł do salonu. Jego mama i siostra już tam na niego czekały. Ściany pokoju zdobiły tapety koloru przytłumionej żółci i pomarańczy, które w ciekawy sposób ożywiały wnętrze. W centralnej części pokoju gościnnego na drewnianej podłodze leżał wielokolorowy dywan, na którym ustawiony był ciemnobrązowy owalny stół. Za stołem przy ścianie naprzeciwko okna stał wielki regał pełen książek i albumów rodzinnych.
Everard zajął miejsce przy stole, gdzie było już przygotowane dla niego nakrycie, i przywitał się milcząco z siostrą i matką. Nastrój przygnębienia panował w domu Harveyów już od ponad tygodnia, ale tego dnia był jeszcze bardziej wyczuwalny. Pani Kristen, zawsze bardzo elegancka i zadbana, od kilku dni nie przywiązywała wagi do swego wyglądu. Nie malowała się, nie dbała o fryzurę i nie zwracała uwagi na to, czy wszystkie elementy stroju pasują do siebie. Chociaż szukała zapomnienia w pracy, czasami ciężko było jej się skupić, przez co wszystko zajmowało jej więcej czasu. Do niedawna towarzyska, teraz unikała ludzi i nie była w stanie długo usiedzieć w miejscu. Dlatego zawsze po pracy wychodziła na samotne spacery, podczas których wstępowała najwyżej na chwilę do kościoła. Nie lubiła przebywać sama w domu, zwłaszcza kiedy nie miała nic do zrobienia.
W podobny sposób reagowała w ciężkich chwilach Geraldine. Unikała towarzystwa z wyjątkiem najlepszej przyjaciółki, której mogła się pożalić. Bardzo dobre świadectwo szkolne wcale jej nie satysfakcjonowało, mimo że pracowała ciężko cały rok i ostatecznie osiągnęła lepsze wyniki, niż się spodziewała. Przejmowała się chorobą ukochanego ojca do tego stopnia, że miewała problemy z zasypianiem. Wyjazd do Brown Residence również jej się nie uśmiechał, tym bardziej że nie wiadomo było, ile tygodni mają tam spędzić. Ale tego też nie okazywała, gdyż nie chciała przysparzać mamie dodatkowych przykrości.
Podobnie jak w przypadku Everarda, minionych sześć lat bardzo ją zmieniło. Wyrosła i wyładniała. Ciemnoblond włosy najczęściej wiązała z tyłu, a jej styl cechowała naturalna prostota. Najczęściej nosiła buty na lekkim obcasie i sukienki do kolan z krótkimi rękawami. Jedyną ozdobą, na jaką sobie pozwalała, były dekoracyjne kołnierzyki. Wraz z wiekiem zmienił się również jej charakter. Jako mała dziewczynka lubiła stawiać na swoim przy każdej okazji. Obecnie zwracała uwagę na zdanie innych ludzi. Kiedyś miewała skłonności do histeryzowania, teraz stała się bardziej opanowana i poważna. W wieku wczesnoszkolnym wydawała się bystrą dziewczynką, ale wtedy najbardziej lubiła bawić się z przyjaciółkami. Miała mnóstwo pomysłów na zabawy i należała do niewielkiego grona małych dzieci, które nie wstydziły się poznawać nowych ludzi. Dlatego była naturalną liderką grupy. Krótko mówiąc, mała Geraldine była zarówno dobrą uczennicą, jak i dziewczynką o żywym temperamencie. Nauczycielki ceniły jej bystrość i ganiły ją za zbytnią ruchliwość. Starsza Geraldine była dużo bardziej refleksyjna, a choroba ojca tylko tę cechę pogłębiła.
Everard siedział przy stole i przez kilka dłuższych chwil wpatrywał się w talerz, jakby był wyjątkowo trudnym zadaniem z algebry. Widząc jego zamyślenie, pani Kristen nakazała mu się pośpieszyć.
– Zacznij jeść, musimy wyjść w ciągu piętnastu minut – poleciła synowi, a w jej głosie czuć było rezygnację. Chłopiec wziął sztućce do ręki i powoli zaczął jeść jajko sadzone i chleb. Wszyscy byli tak przygnębieni, że nawet przełykanie jedzenia sprawiało im trudność. Everard jadł powoli. Pani Kristen i Geraldine siedziały milcząco z filiżankami w dłoniach. Wydawało się, że chcą przedłużyć tę wspólną chwilę. Nie wiedziały, kiedy znowu zasiądą razem w salonie przy herbacie.
– Pójdę się szykować – westchnęła Geraldine po chwili, wstając od stołu. Odniosła filiżankę do kuchni, po czym udała się do swego pokoju. W tym samym czasie pani Kristen spojrzała na zegarek.
– Kończ już śniadanie, zaraz wychodzimy – nakazała synowi.
– A o której mamy pociąg? – zapytał trzynastolatek, jakby nigdzie mu się nie spieszyło.
Pani Kristen znowu spojrzała na zegarek.
– Dokładnie o ósmej, a jeszcze trzeba dojechać na dworzec.
Everard przyśpieszył i w minutę skończył śniadanie. Jego mama nadal siedziała, opierając głowę na rękach. Chłopiec dopakował jeszcze do bagażu przybory do mycia. Chwilę pomęczył się z zapięciem, po czym zamknął walizkę i udał się z nią do salonu. Tam czekały już na niego mama z siostrą, której bagaż był znacznie większy niż Everarda. Pani Kristen i Geraldine pośpiesznie założyły płaszcze.
– Na pewno wszystko wzięliście? – upewniła się pani Kristen.
– Tak, na pewno – odpowiedziała Geraldine.
– Ja też – oświadczył Everard.
– No to w drogę – zarządziła ich mama. Wychodząc, wzięła jeszcze swój ulubiony czerwony kapelusz z kokardą, a kiedy dzieci wyszły z mieszkania, zamknęła drzwi na klucz. Geraldine założyła szary kapelusik, który wcześniej trzymała w ręku. Następnie cała trójka skierowała się do windy. Zwykle dzieci nie korzystały z niej, ale tym razem postanowili zjechać ze względu na pokaźny bagaż.
Powitała ich piękna pogoda. Z racji tego, że był to początek wakacji i wczesna godzina – około siódmej dwadzieścia – nie było żadnych dzieci ani młodzieży śpieszącej w mundurkach do szkoły. Jedynymi przechodniami byli ludzie dorośli. Niektórzy z nich prawdopodobnie szli do pracy, na co wskazywały eleganckie stroje i teczki, które ze sobą nieśli. Wśród nich byli mężczyźni ubrani w jasne, letnie garnitury, zwykle w kolorze beżowym lub szarym, gładkie lub w kratkę. Kobiety podążające prawdopodobnie do biur lub sklepów ubrane były w płaszcze narzucone na przepisowe w swoich branżach ciemne spódnice i jasne bluzki.
Aby dotrzeć na dworzec, Harveyowie musieli zamówić wcześniej taksówkę. Samochód czekał już na nich przed domem. Kierowca przejął walizki i umieścił je w bagażniku. Harveyowie mieszkali w wyjątkowo ładnej i zadbanej części Londynu – w północnym Westminsterze, blisko centrum miasta. Dlatego wszystkie budynki i kamienice mogły stanowić wizytówkę stolicy. Co prawda większość z nich była szara lub biała, ale dzięki zdobiącym je estetycznym rzeźbom lub kolumnom, pomiędzy oknami, wyglądały okazale, a dla niektórych przyjezdnych wręcz zachwycająco. Każdy budynek w tej części miasta liczył cztery lub pięć pięter. Zwykle na parterach znajdowały się sklepy, księgarnie i kawiarnie. Za to na wyższych kondygnacjach mieściły się mieszkania zamożnych londyńczyków.
Kilkuminutową podróż spędzili w milczeniu. Rodzeństwo spoglądało przez okno na architekturę miasta, która zmieniała się w czasie jazdy. Przejeżdżając przez ścisłe centrum, gdzie znajdowały się okazałe pałace mieszczące parlament, urzędy czy wyższe uczelnie, każdy obserwator mógł zauważyć, że budynki robiły niezwykłe wrażenie. Były wyższe niż te poza centrum miasta, zbudowane ze szlachetniejszych budulców, przyozdobione licznymi kolumnami i rzeźbami. Oddalając się od serca Londynu, można było dostrzec, jak obraz miasta stopniowo się zmieniał. Kolor zabudowy z białego i szarego przechodził w jasnobrązowy lub ceglasty, a kamienice stawały się niższe i skromniejsze. Po chwili taksówka wioząca milczącą grupę stanęła między rozległym skwerem a dworcem kolejowym Euston – jednym z największych i najpopularniejszych w Londynie.
Wybudowano go z niemałym rozmachem. Największe wrażenie robiło wejście do części głównej dworca przypominające szklany łuk triumfalny, u którego szczytu znajdował się ogromny witraż w kształcie półkola. W centrum witraża wisiał biały zegar ze złotymi wskazówkami. Poniżej znajdowało się pięć par wysokich i szerokich drzwi oddzielonych od siebie smukłymi marmurowymi kolumnami. Wszystkie drzwi były szeroko otwarte.
Wnętrze budynku również robiło pozytywne wrażenie. Było nowoczesne i przestronne, a zarazem estetyczne i przyjazne.
Dzieci nigdy jeszcze nie jechały pociągiem, gdyż – jak wiele dobrze sytuowanych rodzin – Harveyowie podróżowali głównie samochodem. Pani Kristen, co prawda, kilkakrotnie wyjeżdżała z tej stacji, kiedy odwiedzała kuzyna Jonathana, ale było to jeszcze w młodości, zanim wyszła za mąż. Euston był bowiem jedynym londyńskim dworcem, z którego pociągi dojeżdżały do Szkocji. Miejsce, a właściwie odludzie, gdzie znajdował się dom Jonathana, położone było w połowie trasy, między Londynem a Glasgow, stosunkowo niedaleko miasta York.
Fakt, iż na terenie hali głównej nie przebywało obecnie zbyt wielu ludzi, sprawiał, że wydawała się jeszcze większa i bardziej przestronna. Panowała w niej cicha, spokojna atmosfera, dzięki której można było się poczuć, jakby się przebywało nie na dworcu, lecz w świątyni. Światło wpadające przez witraż oraz szklane sklepienie dodawało wnętrzu niesamowitego uroku. Everard po raz pierwszy poczuł, że ten wyjazd może znaczyć dla niego więcej, niż się początkowo spodziewał.
Wraz z siostrą podążali za matką. Mimo upływu wielu lat dobrze wiedziała, w którą stronę powinni się kierować. Po przebyciu całej sali, kiedy minęli po drodze kasy biletowe ustawione w jej centrum oraz liczne sklepy z żywnością, ubraniami, biżuterią lub pamiątkami, trafili na schody prowadzące w dół. Po zejściu na niższy poziom znaleźli się w tunelu biegnącym prostopadle do schodów. Naprzeciwko zejścia znajdowały się tablice i strzałki wskazujące drogę na poszczególne stacje. Pani Harvey bez wahania udała się na lewo. Tunel ten miał około trzech metrów wysokości i pewnie z pięć metrów szerokości, a do jego sufitu co kilka metrów przymocowane były podłużne lampy. Szli jakąś minutę, mijając czasem pojedynczych przechodniów z bagażem podróżnym. Prosto z korytarza wychodziło się na perony.
Harveyowie przeszli na peron drugi. Pani Kristen w międzyczasie wyjęła z torebki kopertę, w której znajdowały się dwa bilety. Pociąg już na nich czekał, a do odjazdu pozostało jakieś dziesięć minut.
– Wagon trzeci, przedział dwudziesty pierwszy – powiedziała pani Harvey. Gdy po chwili znaleźli wejście do odpowiedniego wagonu, odwróciła się do syna i córki. – Proszę, wasze bilety – wręczyła każdemu po jednym. – Mamy jeszcze niecałe dziesięć minut, więc… – zawahała się, nie za bardzo wiedząc, jak pożegnać się z dziećmi, tym bardziej że pierwszy raz wysyłała je same na drugi koniec kraju. Ponadto nie było do końca wiadomo, ile czasu nie będą się widzieć, a wszystko zależało od tego, jak szybko pan Harvey wyzdrowieje. Tego, że może nie wyzdrowieć, nie brała pod uwagę.
Po chwili namysłu dodała:
– Chcę, żebyście nie martwili się o tatę. Jest w najlepszych rękach. Na pewno dojdzie do siebie – to tylko kwestia czasu. Módlcie się codziennie o jego powrót do zdrowia, bądźcie życzliwi dla wujka, podziękujcie mu koniecznie za to, że udziela nam pomocy i… tak jak wam już wcześniej mówiłam, pewnie będzie was prosił, żebyście codziennie pomogli mu trochę zająć się domem, sprzątaniem – znowu się zawahała. – Bardzo was proszę, wywiązujcie się ze wszystkiego sumiennie i koniecznie pozdrówcie go ode mnie i od taty. Mam nadzieję, że zobaczymy się jak najprędzej. Może uda nam się porozmawiać telefonicznie do tego czasu. Jak poprosicie, to wuj udostępni wam telefon.
Skończywszy, uściskała mocno dzieci. Pomimo iż ich rozstanie nie powinno trwać bardzo długo, najwyżej kilka tygodni, czuli się trochę, tak jakby mieli się już nigdy więcej nie zobaczyć. Szczególnie Geraldine odnosiła takie wrażenie i z trudem powstrzymała się od płaczu.
Po uściskach i kilku czułych słowach Everard i Geraldine weszli do pociągu. Zatrzymali się na chwilę przy drzwiach, żeby jeszcze raz rzucić mamie jakieś pożegnalne słowo. W tej samej chwili konduktor zagwizdał głośno i nakazał wsiadać. Posłusznie przeszli na wąski korytarz, by poszukać odpowiedniego przedziału. Kiedy już go znaleźli i usadowili się w nim, usłyszeli ponownie ogłuszający hałas, w którym mieszały się dźwięk gwizdka, szczęk pracujących maszyn i buchanie pary. Pociąg ruszył. Na widok osamotnionej postaci mamy Geraldine poderwała się, po czym zaczęła wołać i machać obiema rękami. Everard nie zareagował tak gwałtownie. Mimo że ścisnęło go na moment w gardle, poprzestał na podniesieniu ręki. Po chwili pociąg nabrał prędkości. Opuścił teren stacji Euston i skierował się na północ.