Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Brühl: powieść historyczna z XVIII wieku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Brühl: powieść historyczna z XVIII wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 471 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Pięk­nym wie­czo­rem je­sien­nym, o słoń­ca za­cho­dzie, ostat­nie trąb­ki, zwo­łu­ją­ce my­śli­wych, od­zy­wa­ły się w le­sie, z jo­deł i bu­ków sta­rych zło­żo­nym. Sze­ro­kim go­ściń­cem, prze­rzy­na­ją­cym pusz­czę od­wiecz­ną, cią­gnę­ły wiel­kie­go dwo­ru ło­wiec­kie od­dzia­ły, po bo­kach lu­dzie z oszcze­pa­mi i sie­cia­mi; kon­ni w zie­lo­nych suk­niach ze zło­ty­mi ga­lo­na­mi i ka­pe­lu­szach z pió­ra­mi czar­ny­mi; środ­kiem stroj­ne to­wa­rzy­stwo i wozy ze zwie­rzy­ną, zie­lo­ny­mi ga­łę­zia­mi uma­jo­ną. Łowy mu­sia­ły pójść bar­dzo szczę­śli­wie, gdyż my­śliw­cy byli w we­so­łym uspo­so­bie­niu i na wo­zach ster­cza­ły rogi je­le­ni, zwie­sza­ły się łby dzi­ków z kła­mi za­krwa­wio­ny­mi.

Przo­dem wi­dać było or­szak pań­ski, świet­ne stro­je, pięk­ne ko­nie i kil­ka ama­zo­nek z ró­żo­wy­mi twa­rzycz­ka­mi. Wszyst­ko to przy­bra­ne było jak na uro­czy­stość i galę, bo łowy naj­mil­szą sta­no­wi­ły za­ba­wę pa­nu­ją­ce­go na­ów­czas mniej wię­cej szczę­śli­wie Sak­so­nii i Pol­sce Au­gu­sta II.

Sam król wiódł łowy, a u boku jego je­chał naj­mil­szy syn pier­wo­rod­ny… umi­ło­wa­ny na­ów­czas Sak­so­nii na­stęp­ca, na któ­rym spo­czy­wa­ły na­dzie­je na­ro­du. Król mimo wie­ku wy­glą­dał jesz­cze wspa­nia­le i rześ­ko, na ko­niu sie­dział ry­cer­sko, a syn, rów­nie przy­stoj­ny, z ła­god­niej­szą nie­co twa­rzą, nie­mal młod­szym bra­tem się przy nim wy­da­wał. Mno­gi i świet­ny bar­dzo dwór ota­czał dwóch pa­nów. Zdą­żał na noc do nie­da­le­kie­go Hu­berts­burg, gdzie syn ojca miał przyj­mo­wać, bo my­śliw­ski za­me­czek ten do nie­go na­le­żał. W Hu­berts­bur­gu cze­ka­ła na nich kró­le­wi­czo­wa Jó­ze­fa, sy­no­wa kró­lew­ska, ce­sar­skie­go Habs­bur­gów domu córa, nie­daw­no mło­de­mu Fry­de­ry­ko­wi po­ślu­bio­na.

Dwór kró­lew­ski był tak licz­ny, że mu się na zam­ku trud­no było po­mie­ścić. Za­wcza­su więc roz­bi­to nie opo­dal na­mio­ty w gaju i tam mia­ła noc spę­dzić znacz­niej­sza część pań­skie­go or­sza­ku. Na­kry­te już były sto­ły do wie­cze­rzy i w chwi­li gdy król wjeż­dżał na za­mek, roz­pusz­czo­ne my­śli­stwo po­czę­ło so­bie szu­kać wy­zna­czo­nych sta­no­wisk. Mrok pa­dać za­czy­nał; pod na­mio­ta­mi gwar­no już było i we­so­ło; od­gło­sy mło­dzień­czych śmie­chów, któ­re przy­tom­ność kró­la i star­szych ha­mo­wa­ła, roz­le­ga­ły się te­raz swo­bod­niej. Po znu­że­niu ca­ło­dzien­nym chwy­ta­no za sto­ją­ce fla­sze, choć mar­sza­łek nie dał jesz­cze znać do sto­łu. Na­mio­ty dla dwo­ru, ocie­nio­ne drze­wa­mi, oświe­ca­ły się za­pa­lo­ny­mi la­tar­nia­mi; tuż obok przy im­pro­wi­zo­wa­nych żło­bach usta­wia­no rżą­ce ko­nie, któ­rych gło­sy nie­kie­dy wy­wo­ły­wał y groź­ne klą­twy masz­ta­le­rzy. Nie zna­ne so­bie ru­ma­ki po­czy­na­ły zna­jo­mość od ką­sa­nia i kwi­ku, kla­ska­nie z ba­tów po­kój przy­wra­ca­ło. Da­lej jesz­cze psiar­nie kró­la da­wa­ły znać o so­bie szcze­ka­niem i war­cze­niem. Na­kła­da­no sfo­ry; i tu też do­zor­cy mie­li do czy­nie­nia, aby wrza­wę uśmie­rzać. Ale pod na­mio­ta­mi nie było ni­ko­go, co by mło­dzie­ży śmie­chy i śpie­wy, i kłót­nie śmiał po­wa­gą swą za­ha­mo­wać. Sprze­cza­no się jesz­cze o naj­pięk­niej­szą twarz, o naj­lep­szy strzał, o naj­po­chleb­niej­sze jego kró­lew­skiej mo­ści sło­wo.

Kró­le­wicz tego dnia był bo­ha­te­rem: po­ło­żył ze sztuć­ca, kulą w sam łeb tra­fiw­szy, odyń­ca, któ­ry wprost szedł na nie­go. Uno­szo­no się nad przy­tom­no­ścią umy­słu nie­zmier­ną i fleg­mą, z jaką ce­lo­wał dłu­go i wy­pa­lił. Gdy my­śliw­cy przy­pa­dli na strzał chy­żo, aże­by roz­ju­szo­ną be­stię do­bić kor­de­la­sa­mi, le­ża­ła już, bro­cząc krwią zie­mię. Król Au­gust po­ca­ło­wał syna, któ­ry rękę ojca a pana z usza­no­wa­niem usta­mi do­tknął i po­zo­stał po zwy­cię­stwie tak zim­nym i spo­koj­nym, jak był przed­tem. Je­dy­ną do­bre­go hu­mo­ru ozna­ką było, iż na ubo­czu po­tem faj­kę so­bie po­dać ka­zał i dym pusz­czał da­le­ko więk­szy­mi kłę­ba­mi niż zwy­kle.

Wcho­dzi­ła wów­czas w uży­wa­nie po­wszech­ne ro­śli­na zwa­na ta­bac­co, któ­rą i Sta­ni­sław Lesz­czyń­ski pa­lić lu­bił, pa­lił ją za­pa­mię­ta­le Au­gust Moc­ny, a na­mięt­nie syn jego, Fry­de­ryk. Szcze­gól­niej przy mę­skich ucztach i pi­wie nie obe­szło się bez fa­jek. Po­da­wa­no je na dwo­rze pru­skim u kró­la, czy kto chciał, czy nie chciał, a je­śli komu dym za­wa­dził koło ser­ca, śmia­no się zeń do roz­pu­ku.

Na­le­ża­ło do do­bre­go hu­lasz­cze­go tonu faj­kę ssać od rana do wie­czo­ra. Brzy­dzi­ły się nią nie­wia­sty, lecz ich wstręt nie od­strę­czał ów­cze­snych pa­nów od przy­jem­ne­go upo­je­nia, ja­kie owe to­bac­co przy­no­si­ło z sobą.

Bar­dzo mło­dym tyl­ko za­ka­zy­wa­no wcze­sne­go na­wyk­nie­nia do tego trun­ku, któ­ry z kar­ta­mi i wi­nem ra­zem ucho­dził za nie­bez­piecz­ne­go uwo­dzi­cie­la.

Pod na­mio­ta­mi też fa­jek wi­dać nie było. Znu­że­ni jeźdź­cy, po­zsia­daw­szy z koni, gdzie któ­ry mógł, po­pa­da­li na zie­mię, na ko­bier­cach, na kło­dach i ła­wach. W zam­ku wi­dać było za­pa­la­ją­ce się świa­tła rzę­si­ste i dźwięk mu­zy­ki do­cho­dził do gaju, w któ­rym roz­ło­żo­ny był dwór, służ­ba i cze­ladź pań­ska. Na­za­jutrz mia­no po­lo­wać w in­nym dzia­le la­sów i wcze­śnie roz­po­rzą­dzo­no, by wszy­scy byli go­to­wi. Nie­co opo­dal od po­zbie­ra­nych w gro­mad­ki star­szych pa­nów, na dro­dze wio­dą­cej do zam­ku, jak­by z chę­cią do­sta­nia się do nie­go, prze­cha­dzał się pięk­ny dwu­dzie­sto­let­ni mło­dzie­niec.

Po suk­ni ła­two było w nim po­znać pa­zia przy­wią­za­ne­go do oso­by kró­la je­go­mo­ści.

Zręcz­na bar­dzo, pięk­nej bu­do­wy, gięt­ka, wy­ła­ma­na, nie­co nie­wie­ście­go wdzię­ku po­stać mu­sia­ła nań naj­obo­jęt­niej­sze zwró­cić oko. Suk­nie na nim le­ża­ły, jak­by się w nich uro­dził, pe­rucz­ka, jak­by w niej przy­szedł na świat, ufry­zo­wa­ny, nie po­tar­ga­ła się na­wet w cza­sie ło­wów, a spod niej wy­glą­da­ła twa­rzycz­ka niby z mej­seń­skiej por­ce­la­ny, bia­ła, ró­żo­wa, nie­mal dzie­cin­nej i dzie­wi­czej pięk­no­ści, z uśmiesz­kiem w po­go­to­wiu na za­wo­ła­nie, z oczy­ma by­stry­mi, ale sto­ją­cy­mi na pana roz­ka­zach. Mo­gły one w każ­dej chwi­li po­ga­snąć i za­milk­nąć lub roz­pło­mie­nić i wy­po­wie­dzieć na­wet to może, cze­go w du­szy nie było. Ślicz­ny ów mło­dzie­niec po­cią­gał jak za­gad­ka. Ko­cha­li go nie­mal wszy­scy, nie wyj­mu­jąc kró­la, a mimo to nie było grzecz­niej­sze­go, usłuż­niej­sze­go, po­tul­niej­sze­go stwo­rze­nia na dwo­rze. Nie sta­rał się po­pi­sy­wać z ni­czym nig­dy, ni­ko­go nie chciał nig­dy za­ćmić, a mimo to, we­zwa­ny do ja­kiej­kol­wiek ro­bo­ty, wy­wią­zy­wał się z niej ze zręcz­no­ścią, ła­two­ścią, pręd­ko­ścią i roz­trop­no­ścią nad­zwy­czaj­ną.

Była to ubo­ga szla­chet­ka z Tu­ryn­gii ro­dem, ostat­ni i naj­młod­szy z czte­rech bra­ci Brüh­lów z Gan­gloffs-Som­mern. Oj­ciec jego na dwo­rze ma­lut­kim w We­is­sen­fels był ja­kimś mniej­szym jesz­cze rad­cą; po­zbyw­szy pono oj­czy­ste­go odłu­żo­ne­go ma­jąt­ku, nie miał co zro­bić z tym sy­nem, za­wcza­su go więc od­dał, aby się dwor­skiej trzy­mał klam­ki, księż­nie wdo­wie Fry­de­ry­ce Elż­bie­cie, miesz­ka­ją­cej naj­czę­ściej w Lip­sku. Na ów­cze­sne jar­mar­ki do tego mia­sta zjeż­dża­ły się dwo­ry ksią­żę­ce; lu­bił je nade wszyst­ko Au­gust Moc­ny i mó­wią, że na jed­nym z nich mło­dy paź ze swo­ją mi­luch­ną, uśmiech­nię­tą twa­rzycz­ką wpadł mu w oko. Księż­na go chęt­nie kró­lo­wi je­go­mo­ści ustą­pi­ła.

Oso­bliw­sza rzecz, że chło­pak, co ta­kie­go pań­skie­go, wspa­nia­łe­go a peł­ne­go ety­kie­ty dwo­ru nig­dy w ży­ciu nie wi­dział, a może i nie śnił, od pierw­sze­go dnia wro­dzo­nym in­stynk­tem wpadł na do­bry tor i tak swą służ­bę zro­zu­miał, że star­szych od sie­bie kró­lew­skich pa­ziów gor­li­wo­ścią i zręcz­no­ścią prze­ści­gnął. Król mu się wdzięcz­nie uśmie­chał; ba­wi­ła go po­ko­ra chło­pa­ka, któ­ry w oczy pa­trzał, my­śli zga­dy­wał, nie skrzy­wił się nig­dy, a przed sło­necz­nym ma­je­sta­tem kró­la Her­ku­le­sa i Apol­li­na pa­dał na twarz z uwiel­bie­niem. Za­zdro­ści­li mu słu­żą­cy z nim ra­zem, lecz krót­ko prze­jed­nał ich do­bro­cią, ła­god­no­ścią, skrom­no­ścią i chęt­nym do usłu­gi ser­cem. Nie oba­wia­no się wca­le, aby ta­kie nie­bo­żąt­ko po­kor­ne mo­gło zajść wy­so­ko. Ubo­gie też to było, a ro­dzi­na Brüh­lów, choć sta­ra szla­chec­ka, tak pod­upa­dła na­ów­czas, że o niej spo­krew­nie­ni za­po­mnie­li. Nie miał więc in­ne­go pro­tek­to­ra nad tę swo­ją wdzięcz­ną, miłą, uśmiech­nio­ną twa­rzycz­kę. Ale do ma­lo­wa­nia był też ład­ny. Ko­bie­ty, star­sze zwłasz­cza, pa­trza­ły nań wdzię­czą­cy­mi się oczy­ma, on swo­je na­ów­czas spusz­czał zmie­sza­ny. Nig­dy słów­ko zło­śli­we, ów dow­cip pa­ziow­ski, któ­ry za ce­chę mło­dzie­ży dwor­skiej ucho­dził, nie wy­rwa­ło się z ust jego. Brühl był z uwiel­bie­niem dla pana, dla do­stoj­nych dy­gni­ta­rzów, dla pań, dla so­bie rów­nych i dla ca­łej służ­by, i dla ka­mer­lo­ka­jów kró­lew­skich, któ­rym szcze­gól­ne po­sza­no­wa­nie oka­zy­wał, jak gdy­by już na­ów­czas znał tę wiel­ką ta­jem­ni­cę, że przez naj­mniej­szych do­ko­ny­wa­ły się naj­więk­sze rze­czy i że lo­ka­je oba­li­li ci­chut­ko mi­ni­strów, a mi­ni­strom trud­no było ru­szyć lo­ka­jów; wszyst­ko to szczę­śli­wie ob­da­rzo­ne­mu mło­dzień­co­wi dyk­to­wał in­stynkt, ja­kim go upo­sa­ży­ła mat­ka – na­tu­ra.

I w tej chwi­li, gdy Hen­ry­czek (piesz­czo­tli­wie go tak zwy­kle na­zy­wa­no)prze­cha­dzał się sa­mot­ny po ścież­ce do zam­ku od na­mio­tów wio­dą­cej, rzekł­byś, że to czy­nił, aże­by ni­ko­mu nie za­wa­dzać, a wszyst­kim na oku bę­dąc, stać do usług w po­go­to­wiu.

Tego ro­dza­ju lu­dziom szczę­ście dziw­nie słu­ży. Gdy tak bez celu się prze­cha­dzał, z zam­ku wy­biegł mło­dy, rów­nie pięk­ny chło­pak, pra­wie ró­wie­śnik co do lat, ale suk­nią i po­wierz­chow­no­ścią róż­ny od skrom­ne­go Brüh­la.

Znać było po nim, że sie­bie pew­ny, już nie­wie­le miał do ży­cze­nia. Słusz­ne­go wzro­stu, męż­ny, zręcz­ny, z oczy­ma czar­ny­mi… by­stro pa­trzą­cy­mi na świat, z po­sta­wą pań­ską, mło­dzie­niec szedł żywo, jed­ną rękę za­ło­żyw­szy za sze­ro­ką ka­mi­ze­lę, wy­szy­wa­ną bo­ga­to, dru­gą pod poły suk­ni my­śliw­skiej, ga­lo­no­wa­nej prze­pysz­nie. Pe­ru­ka, jaką miał na ło­wach, star­czy­ła mu za ka­pe­lusz. Rysy jego twa­rzy, po­rów­na­ne z mi­luch­ną Brüh­la, jak­by ma­lo­wa­ną przez wło­skie­go mi­strza XVII wie­ku, mia­ły zu­peł­nie róż­ny cha­rak­ter. Pierw­szy wię­cej był stwo­rzo­ny na dwo­ra­ka, dru­gi na żoł­nie­rza.

Kła­nia­li mu się wszy­scy po dro­dze i wi­ta­li go uprzej­mie, był to bo­wiem od lat dzie­cin­nych to­wa­rzysz i przy­ja­ciel kró­le­wi­cza, naj­ulu­bień­szy jego ło­wów wspól­nik, ma­łych ta­jem­nic po­wier­nik, hra­bia Alek­san­der Suł­kow­ski (syn nie­ma­jęt­ne­go też pol­skie­go szlach­ci­ca), któ­ry pa­ziem był wzię­ty nie­gdyś na dwór Fry­de­ry­ka, a te­raz do­mem i ło­wa­mi za­rzą­dzał. Już to samo zna­czy­ło wie­le, że mu kró­le­wicz po­wie­rzył, co miał naj­mil­sze­go w świe­cie, bo po­lo­wa­nie dlań sta­no­wi­ło nie za­ba­wę i roz­ryw­kę, ale całe za­ję­cie i naj­waż­niej­szą pra­cę. Suł­kow­skie­go sza­no­wa­no i oba­wia­no się ra­zem, bo choć Au­gust II wy­glą­dał przy swym zdro­wiu i sile na nie­śmier­tel­ne­go, prę­dzej lub póź­niej bó­stwo to mu­sia­ło skoń­czyć jak naj­prost­szy śmier­tel­nik. Z no­wym słoń­cem wscho­dzą­cym i ta gwiaz­da na ho­ry­zont sa­ski wnijść mu­sia­ła i przy­świe­cać jej swym bla­skiem.

Na wi­dok zbli­ża­ją­ce­go się Suł­kow­skie­go skrom­ny paź kró­lew­ski ustą­pił z dro­gi, przy­brał po­stać ba­ran­ka, zgiął się nie­co, uśmiech­nął wdzięcz­nie i zda­wał się taką oka­zy­wać ra­dość, jak­by mu naj­pięk­niej­sza z bo­giń dwo­ru Au­gu­sta się uka­za­ła. Suł­kow­ski przy­jął ten uśmiech i nie­me, peł­ne po­sza­no­wa­nia po­wi­ta­nie z po­wa­gą, ale z ła­ska­wo­ścią ra­zem. Z dala ręką, wy­ję­tą zza ka­mi­ze­li, po­trząsł i nie­co gło­wę uchy­lił, zwol­nił kro­ku, zbli­żył się i od­wra­ca­jąc do Brüh­la, rzekł we­so­ło:

– Jak się masz, Hen­ry­ku! Cóż tak sa­mot­nie roz­my­ślasz? Szczę­śli­wy, mo­żesz od­po­czy­wać, a ja tu za wszyst­ko od­po­wie­dzial­ny i nie wiem, od cze­go po­cząć, żeby o ni­czym nie za­po­mnieć.

– Gdy­byś hra­bia ka­zał mi so­bie po­móc?

– A! Nie, dzię­ku­ję ci; trze­ba obo­wiąz­ki swe speł­nić! Dla ta­kie­go go­ścia jak nasz pan mi­ło­ści­wy wszel­ki trud miły. – Wes­tchnął z lek­ka. – Cóż? Po­lo­wa­nie się uda­ło; ja, jak wiesz, nie mo­głem być na nim, łow­cze­go wy­sła­łem z ekwi­pa­ża­mi, w zam­ku tyle było przy­go­to­wań… – Tak! Po­lo­wa­nie się wy­bor­nie uda­ło. Naj­ja­śniej­szy Pan był w hu­mo­rze, w ja­kim go od daw­na nie wi­dzia­no.

Suł­kow­ski do ucha Brüh­lo­wi się po­chy­lił:

– Któż tam te­raz w al­ko­wie pa­nu­je? hę?

– Do­praw­dy, nie wiem. Mamy pono bez­kró­le­wie.

– A! a! To nie może być! – za­śmiał się Suł­kow­ski. – Die­skau? nie…

– A! Nie, to są daw­no po­grze­bio­ne rze­czy… ja nie wiem.

– Jak­że­byś ty, paź kró­lew­ski, nie wie­dział?

Brühl spoj­rzał nań z uśmie­chem.

– Kie­dy wszy­scy wie­dzą, pa­zio­wie wie­dzieć nie po­win­ni… My­śmy jak tu­rec­cy mu­ets głu­si i nie­mi.

– A! Ro­zu­miem – od­parł Suł­kow­ski – ale mię­dzy nami…

Brühl zbli­żył się do ucha hra­bie­go i rzu­cił w nie słów­ko dys­kret­ne, ci­che jak sze­lest list­ka spa­da­ją­ce­go z drze­wa je­sie­nią.

– In­ter­mez­zo – rzekł Suł­kow­ski. – Zda­je się, że te­raz po tylu wiel­kich dra­ma­tach, z któ­rych każ­dy tyle na­sze­go dro­gie­go pana kosz­to­wał bo­le­ści, pie­nię­dzy i tro­ski, już na in­ter­mez­zach po­prze­sta­nie­my.

Suł­kow­skie­mu pod na­mio­ty, do któ­rych zda­wał się kie­ro­wać, wi­dać już nie było pil­no ani na za­mek z po­wro­tem. Wziąw­szy Brüh­la pod rękę, co pa­zia uszczę­śli­wi­ło wi­docz­nie, za­my­ślo­ny, po­czął z nim prze­chadz­kę.

– Mam chwi­lę wy­tchnie­nia – ode­zwał się. – Miło mi jej użyć w wa­szym to­wa­rzy­stwie, cho­ciaż my obaj je­ste­śmy po­mę­cze­ni, tak że i roz­mo­wa być może tru­dem.

– O, ja nic a nic! – od­parł Brühl. – A wierz mi, hra­bio, dla was cho­dził­bym noc całą i nie czuł­bym się znu­żo­ny. Od pierw­szej chwi­li, gdym miał szczę­ście zbli­żyć się do was, uczu­łem ra­zem naj­wyż­szy sza­cu­nek i je­śli mi się go­dzi to po­wie­dzieć, naj­żyw­szą, naj­głęb­szą przy­jaźń. Przy­znać się mam? Ale praw­dzi­wie, żem się po tej dro­ży­nie wy­brał prze­cha­dzać z ja­kimś prze­czu­ciem, z na­dzie­ją, że was choć z dala zo­ba­czę i po­zdro­wię, a tu mię spo­ty­ka szczę­ście ta­kie.

Suł­kow­ski spoj­rzał na ura­do­wa­ną, roz­ja­śnio­ną twarz i ści­snął po­da­ną rękę.

– Wierz­cież mi – ode­zwał się – iż nie tra­fi­li­ście na nie­wdzięcz­ni­ka: na dwo­rze przy­jaźń taka bez­in­te­re­sow­na jest rzad­ka, a wziąw­szy się za ręce we dwóch da­le­ko zajść moż­na.

Oczy ich się spo­tka­ły, Brühl ski­nął gło­wą.

– Wy je­ste­ście przy kró­lu i w ła­skach.

– O, o! – od­parł Brühl. – Nie po­chle­biam so­bie!

– Ja wam za­rę­czam! Sły­sza­łem to z ust wła­snych Naj­ja­śniej­sze­go Pana, chwa­lił wa­szą usłuż­ność i ro­zum. Wy je­ste­ście w ła­skach lub na dro­dze do nich… to od was za­le­ży.

Brühl na­der skrom­nie zło­żył ręce.

– Nie po­chle­biam so­bie.

– Ja wam mó­wię – po­wtó­rzył Suł­kow­ski – ja mam ser­ce Fry­de­ry­ka, mogę się po­chwa­lić tym, że mnie przy­ja­cie­lem na­zy­wa. Są­dzę, że nie ob­szedł­by się beze mnie, – Wy to co in­ne­go – prze­rwał Brühl żywo. – Mie­li­ście to szczę­ście to­wa­rzy­szyć od naj­młod­szych lat kró­le­wi­czo­wi, mie­li­ście czas po­zy­skać jego ser­ce, a któż by się nie przy­wią­zał do was zbli­żyw­szy! Co do mnie, obcy tu nie­mal je­stem. Wi­nie­nem ła­sce księż­nej, że mnie przy boku Jego Kró­lew­skiej Mo­ści umie­ści­ła; sta­ram się wdzięcz­ność moją oka­zać, ale na śli­skiej po­sadz­ce dwo­ru jak­że to utrzy­mać się trud­no! Im wię­cej gor­li­wo­ści dla pana oka­żę, któ­re­go czczę i ko­cham, tym na więk­szą za­zdrość za­ra­biam. Każ­dy uśmiech pań­ski opła­ca się wej­rze­niem jadu peł­nym. Gdy czło­wiek mógł­by być naj­szczę­śliw­szym, musi drżeć.

Suł­kow­ski słu­chał roz­tar­gnio­ny.

– Tak, to praw­da – rzekł ci­cho – lecz wy ma­cie wie­le za sobą i oba­wiać się nie ma­cie po­wo­du. Uwa­ża­łem na was, me­to­dę przy­ję­li­ście prze­dziw­ną: je­ste­ście skrom­ni i ma­cie cier­pli­wość. Na dwo­rze do­syć jest ustać w miej­scu, to się po­su­nie mimo woli, a kto się na­zbyt rzu­ca, ten naj­ła­twiej pada.

– A! Czer­pię naj­droż­sze rady z ust wa­szych! – wy­krzyk­nął Brühl. – Co za szczę­ście mieć ta­kie­go prze­wod­ni­ka!

Suł­kow­ski zda­wał się za do­brą mo­ne­tę brać ten wy­krzyk­nik przy­ja­cie­la i z nie­do­strze­żo­ną dumą uśmiech­nął się: po­chle­bia­ło mu uzna­nie tego, o czym był w głę­bi du­szy naj­moc­niej prze­ko­na­ny.

– Nie lę­kaj się, Brühl – do­dał. – Idź śmia­ło, a ra­chuj na mnie!

Wy­ra­zy te zda­ły się w naj­żyw­sze za­chwy­ce­nie wpra­wiać mło­de­go Hen­ry­ka; zło­żył ręce jak do mo­dli­twy, twarz jego bły­sła ra­do­ścią, spoj­rzał na Suł­kow­skie­go i zda­wał się tyl­ko wa­hać, czy mu się do nóg nie ma rzu­cić. Wspa­nia­ło­myśl­ny hra­bia z pro­tek­cjo­nal­ną do­bro­cią uści­snął go.

W tej chwi­li na zam­ku za­brzmia­ły trą­by: był to ja­kiś znak zro­zu­mia­ły wi­dać dla mło­de­go fa­wo­ry­ta, któ­ry tyl­ko ręką daw­szy znak to­wa­rzy­szo­wi, że po­śpie­szać musi, rzu­cił się kro­kiem ży­wym ku zam­ko­wi.

Brühl po­zo­stał sam, wa­hał się tro­chę, co po­cząć z sobą. Król go od służ­by wie­czor­nej uwol­nił i po­zwo­lił mu spo­cząć tego wie­czo­ru, miał więc swo­bo­dę zu­peł­ną. Pod na­mio­ta­mi roz­po­czy­na­ła się wie­cze­rza dla dwo­ru. Chciał zra­zu pójść i ra­zem z in­ny­mi się za­ba­wić, po­tem z dala po­pa­trzyw­szy w bok się skie­ro­wał i za­du­ma­ny, ście­ży­ną w głąb lasu idą­cą, po­szedł wol­nym kro­kiem. Chciał być może sam na sam z my­śla­mi, choć wiek jego i twa­rzycz­ka o głę­bo­kie roz­my­śla­nia po­są­dzić go nie do­zwa­la­ły. Prę­dzej by na ów­cze­snym dwo­rze, peł­nym mi­ło­stek i in­tryg ko­bie­cych, o ja­kąś ser­decz­ną cho­ro­bę po­dej­rze­wać się go­dzi­ło. Ale na spo­koj­nej wiel­ce twa­rzy nie wi­dać było tro­ski ser­co­wej, któ­ra się ma­lu­je na niej ła­twy­mi do po­zna­nia symp­to­ma­ta­mi. Brühl nie wzdy­chał, pa­trzał chłod­no, brew miał na­marsz­czo­ną, usta za­cię­te, prę­dzej ra­cho­wał coś i kom­bi­no­wał, niż z uczu­ciem… wal­czył. Za­du­ma­ny tak głę­bo­ko, po­mi­nął na­mio­ty, ko­nie, psiar­nie, roz­ło­żo­ne ogni­ska lu­dzi spę­dzo­nych dla ło­wów, któ­rzy się z to­reb do­by­tym chle­bem z solą po­si­la­li, gdy obok pie­kły się dla pa­nów je­le­nie i wa­rzy­ły ko­rzen­ne po­lew­ki. Oko­ło dwóch­set do ob­ła­wy spę­dzo­nych Wen­dów gwa­rzy­ło ci­cho w ję­zy­ku nie­zro­zu­mia­łym, nie śmie­jąc na­wet gło­śniej się roz­śmiać. Z na­mio­tów do­la­ty­wa­ły ich we­so­łe okrzy­ki, spo­glą­da­li i im tam szu­mia­no gło­śniej, tym oni sta­ra­li się ci­szej spra­wo­wać. Łow­czych kil­ku czu­wa­ło nad tą ga­wie­dzią, któ­ra so­bie chleb swój z do­mów przy­nieść mu­sia­ła, bo o niej jed­nej na zam­ku nie pa­mię­ta­no. Dla psów go­to­wa­no w ko­tle stra­wę, o nich nikt się nie kło­po­tał. Pręd­ko też skoń­czy­li wie­cze­rzę o chle­bie i wo­dzie. Więk­sza część już się pod drze­wa­mi na tra­wie kła­dła, aby do rana snem się po­krze­pić. Brühl le­d­wie na nich okiem rzu­ciw­szy po­szedł da­lej.

Wie­czór był pięk­ny, spo­koj­ny, cie­pły, ja­sny i gdy­by nie opa­da­ją­ce li­ście żół­te sta­rych bu­ków, wio­snę by przy­po­mi­nał. W po­wie­trzu woń la­sów zdro­wa, za­pach uwię­dłej zie­le­ni, wy­zie­wy je­dlin uno­si­ły się lek­kim wie­trzy­kiem, któ­ry le­d­wie ga­łąz­ki po­ru­szał.

Za ga­jem, w któ­rym obo­zo­wa­no, pa­no­wa­ła już ci­sza, sa­mot­ność, pu­sty­nia, gwar tu za­le­d­wie do­la­ty­wał, drze­wa za­sła­nia­ły za­mek, moż­na się było są­dzić da­le­ko od lu­dzi.

Brühl pod­niósł gło­wę i wol­niej ode­tchnął; twarz, któ­rej ukła­dać nie po­trze­bo­wał dla lu­dzi, jak­by na wol­ność pusz­czo­na, przy­bra­ła wy­raz nowy; lek­ki, sar­do­nicz­ny uśmiech prze­biegł po niej i dzie­cię­cy ów, do­bro­dusz­ny, ła­god­ny wdzięk stra­ci­ła. Jed­ną ręką pod­parł się w bok, dru­gą do ust przy­ło­żył, za­du­mał. Są­dził się tu zu­peł­nie sam, lecz ja­kież było jego zdu­mie­nie i nie­mal prze­strach, gdy o kil­ka kro­ków, pod ogrom­nym bu­kiem sta­rym, spo­strzegł dwie po­sta­cie ja­kieś, nie­zna­ne, dziw­ne, po­dej­rza­ne. Mimo woli się cof­nął krok i po­czął pil­niej przy­pa­try­wać. W isto­cie o kil­ka­dzie­siąt tyl­ko kro­ków od kró­lew­skie­go obo­zu wy­glą­da­ło dziw­nie, po­dej­rza­nie na­wet tych dwóch lu­dzi, sie­dzą­cych pod drze­wem. Obok nich wi­dać było le­żą­ce kije po­dróż­ne i dwie to­reb­ki, z ra­mion tyl­ko co zdję­te.

Mrok wie­czor­ny nie da­wał do­brze ro­ze­znać twa­rzy ani ubio­rów; lecz Brühl do­my­ślił się ra­czej, niż zo­ba­czył, skrom­nie, po po­dróż­ne­mu przy­bra­nych dwóch mło­dych jak on sam ich­mo­ściów.

Wpa­trzyw­szy się pil­niej, do­strzegł twa­rzy nie­co, któ­re zda­ły mu się szla­chet­niej­szych ry­sów niż wę­drow­nej, rze­mieśl­ni­czej cze­la­dzi, za któ­rą zra­zu ich wziąć miał ocho­tę. Po ci­chu to­czy­ła się roz­mo­wa, ale do­sły­szeć jej nie mógł.

Lecz cóż tu, pod bo­kiem kró­la, ci po­dróż­ni na ustro­niu ro­bić mo­gli? Cie­ka­wość, oba­wa, nie­uf­ność nie do­zwo­li­ły mu odejść. Za­my­ślił się, czy­by nie na­le­ża­ło dać znać do na­mio­tów. Wię­cej po­tem in­stynk­tem niż ra­chu­bą wie­dzio­ny, przy­śpie­szył kro­ku i sta­nął tak, że go sie­dzą­cy na zie­mi zo­ba­czyć mo­gli. Uka­za­nie się jego mu­sia­ło nie­co zdzi­wić spo­czy­wa­ją­cych, gdyż je­den z nich wstał spiesz­nie i przy­pa­tru­jąc się przy­by­łe­mu chciał jak­by spy­tać, co tu robi i cze­go od nich chcieć może.

Brühl nie cze­kał tego py­ta­nia, pod­szedł kil­ka kro­ków i ode­zwał się to­nem do­syć su­ro­wym:

– Co tu wasz­mość ro­bi­cie?

– Od­po­czy­wa­my – ode­zwał się sie­dzą­cy na zie­mi. – Czy za­ka­za­nym jest tu spo­czy­nek po­dróż­nym? – Głos brzmiał ła­god­nie, a ję­zyk za­po­wia­dał wy­kształ­co­ne­go czło­wie­ka.

– O kil­ka­dzie­siąt kro­ków dwór Naj­ja­śniej­sze­go Pana i sam król.

– Czy­by­śmy mie­li za­wa­dzać? – do­dał zno­wu sie­dzą­cy, wca­le nie zda­jąc się str­wo­żo­nym.

– Ale wasz­mość sami so­bie naj­szko­dliw­si być mo­że­cie – od­parł Brühl żywo. – Lada kto z łow­czych może was tu od­kryć i po­są­dzić o ja­kie złe za­mia­ry.

Śmie­chem ła­god­nym od­po­wie­dział na to spo­czy­wa­ją­cy na zie­mi i wstał, a wy­szedł­szy z cie­nia drzew uka­zał się Brüh­lo­wi jako pięk­nej i szla­chet­nej po­sta­wy mło­dzian z dłu­gi­mi wło­sa­mi, na ra­mio­na spa­da­ją­cy­mi. Po jego stro­ju po­znać w nim było ła­two stu­den­ta jed­ne­go z nie­miec­kich uni­wer­sy­te­tów. Nie miał on żad­nych oznak na so­bie, ale pro­sta suk­nia, dłu­gie buty, z kie­sze­ni wy­glą­da­ją­ca książ­ka, cza­pecz­ka, jaką no­si­li stu­dio­si, do­sta­tecz­nie go ce­cho­wa­ła.

– Co wasz­mo­ścio­we tu ro­bi­cie? – po­wtó­rzył Brühl.

– Wy­szli­śmy na wę­drów­kę, aby Bogu od­dać cześć w na­tu­rze, aby ode­tchnąć po­wie­trzem la­sów, ci­szą ich uko­ły­sać du­szę do mo­dli­twy – po­czął po­wo­li mło­dzie­niec. – Noc za­sko­czy­ła nas tu­taj. O kró­lu, o dwo­rze nie wie­dzie­li­by­śmy na­wet, gdy­by nas tu nie do­szła wrza­wa ło­wiec­ka.

I wy­ra­zy, i spo­sób, w jaki je wy­ma­wiał sto­ją­cy przed nim, ude­rzy­ły Brüh­la. Czło­wiek to był z in­ne­go ja­kie­goś świa­ta.

– Po­zwo­lisz pan – do­dał spo­koj­nie stu­dent – iż jako za­pew­ne wła­dzę tu ja­kąś ma­ją­ce­mu, za­mel­du­ję oso­bi­stość moją. Je­stem Mi­ko­łaj Lu­dwik hra­bia i pan na Zin­zen­dor­fie i Pot­ten­dor­fie, a w tej chwi­li stu­dio­sus, szu­ka­ją­cy źró­dła mą­dro­ści i świa­tła, zbłą­ka­ny na ma­now­cach świa­ta wę­dro­wiec.

Skło­nił się. Usły­szaw­szy na­zwi­sko, Brühl po­pa­trzył uważ­niej. Świa­tło wie­czo­ra i lek­ki blask księ­ży­ca wscho­dzą­ce­go opro­mie­ni­ły pięk­ną twarz mó­wią­ce­go. Sta­li przez chwi­lę nie­mi, jak gdy­by obaj nie wie­dzie­li, ja­kim do sie­bie mó­wić ję­zy­kiem.

– Ja je­stem Hen­ryk Brühl, paź do oso­by Jego Kró­lew­skiej Mo­ści przy­wią­za­ny. Skło­nił się lek­ko.

Zin­zen­dorf zmie­rzył go oczy­ma.

– A! Bar­dzo mi was żal! – wes­tchnął.

– Jak to żal? Dla­cze­go? – za­py­tał zdu­mio­ny paź.

– Dla­te­go, że dwo­rac­two to nie­wo­la, że pa­zio­stwo to służ­ba i cho­ciaż sza­nu­ję pana na­sze­go, mi­lej mi ser­cem i du­szą po­świę­cać się czci i służ­bie Pana na nie­bio­sach, Pana nad pany, a mi­ło­ścią za­ta­piać w Je­zu­sie Chry­stu­sie Zba­wi­cie­lu. Wła­śnie pan zna­lazł tu nas na ci­chej mo­dli­twie, gdy­śmy my­śla­mi usi­ło­wa­li zjed­no­czyć się z Pa­nem na­szym, któ­ry nas krwią swą od­ku­pił.

Brühl tak był zdu­mio­ny, że krok od­stą­pił, jak­by się obłą­ka­ne­go uląkł w mło­dzień­cu, któ­ry z wiel­ką sło­dy­czą, ale bar­dzo pa­te­tycz­nie wy­mó­wił te wy­ra­zy.

– Wiem – do­dał Zin­zen­dorf spo­koj­nie – iż się to wy­dać wam musi, wam, co ma­cie w uszach jesz­cze szcze­bio­ta­nie i śmie­chy dwor­skie, dziw­nym i nie­przy­zwo­itym może; ale ile­kroć my­ślą po­boż­ną uda się za­ko­ła­tać do ser­ca chrze­ści­ja­ni­na uśpio­ne­go, jak­że tego nie do­peł­nić?

Brühl stał nie­my. Zin­zen­dorf zbli­żył się doń.

– To go­dzi­na mo­dli­twy… słu­chaj pan, lasy szu­mią chór wie­czor­ny: Chwa­ła Panu na wy­so­ko­ściach! Stru­mień szem­rze pa­cie­rze, księ­życ wszedł przy­świe­cać na­bo­żeń­stwu na­tu­ry, a ser­ca na­sze nie mia­ły­by się po­łą­czyć ze Zba­wi­cie­lem w tej uro­czy­stej chwi­li?

Osłu­pia­ły paź słu­chał i nie zda­wał się ro­zu­mieć.

– Wi­dzisz pan przed sobą dzi­wa­ka – do­dał Zin­zen­dorf – lecz czyż świa­to­wych dzi­wa­ków mało spo­ty­kasz i prze­ba­czasz im, a nie miał­byś po­bła­żyć z go­rą­ce­go du­cha pły­ną­ce­mu za­chwy­ce­niu?

– Praw­dzi­wie – szep­nął Brühl – ja sam je­stem po­boż­ny, lecz…

– Lecz za­pew­ne cho­wa­cie po­boż­ność wa­szą na dnie ser­ca, lę­ka­jąc się, by ją ręka, sło­wo pro­fa­nów nie tknę­ło? Ja ją wy­wie­szam jako cho­rą­giew, bom go­tów bro­nić jej ży­ciem i krwią moją. Bra­cie w Chry­stu­sie – rzekł, jesz­cze wię­cej zbli­ża­jąc się do Brüh­la Zin­zen­dorf – je­śli ci za­cię­ży­ło ży­cie w ukro­pie i wi­rze tego dwo­ru, bo in­a­czej so­bie nie tłu­ma­czę wie­czor­nej wa­szej prze­chadz­ki sa­mot­nej, siądź tu spo­cząć z nami, ra­zem się po­mó­dl­my. Ja czu­ję w so­bie pra­gnie­nie mo­dli­twy, a we dwóch, we trzech spo­tę­go­wa­na bra­ter­sko, może do­le­cieć do tro­nu Tego, któ­ry dla nas, ro­ba­ków, dał krew swo­ją. Bra­cie!

Brühl, jak­by się zląkł, aże­by go nie za­trzy­ma­no, cof­nął się nie­co.

– Zwy­kłem się mo­dlić sam – rzekł – a tam po­wo­łu­ją mnie obo­wiąz­ki, więc da­ru­je­cie mi.

Wska­zał ręką w stro­nę, od któ­rej gwar ich do­cho­dził. Zin­zen­dorf stał.

– Żal mi was! – za­wo­łał. – Gdy­by­śmy tu pod tym drze­wem za­nu­ci­li pieśń wie­czor­ną: "Bóg na­sza twier­dza, Bóg na­dzie­ja na­sza… "

– Na­ów­czas – do­rzu­cił paź – po­sły­szał­by to w łow­czy lub któ­ry z pod­ko­mo­rzych kró­la i nie za­mknę­li­by nas do kor­de­gar­dy, bo tu jej nie ma, ale­by od­pro­wa­dzi­li do Dre­zna pod Frau­en­kir­che i osa­dzi­li na od­wa­chu.

To mó­wiąc, ru­szył ra­mio­na­mi, skło­nił się lek­ko i chciał iść, ale Zin­zen­dorf za­stą­pił mu dro­gę.

– Czy istot­nie wzbro­nio­no się tu znaj­do­wać? – za­py­tał.

– Może to was po­dać w po­dej­rze­nie i na nie­przy­jem­no­ści na­ra­zić. Ży­czę się od­da­lić. Za Hu­berts­bur­giem jest wieś i go­spo­da, któ­ra da wy­god­niej­szy noc­leg niż pień bu­ko­wy.

– Któ­rę­dyż iść mamy, aby nie wnijść w dro­gę Naj­ja­śniej­sze­mu Panu? – za­py­tał Zin­zen­dorf. Brühl wska­zał dro­gę i już od­cho­dził.

– Wy­mi­nąć go­ści­niec bę­dzie do­syć trud­no, pa­nie hra­bio; lecz je­śli wam słu­żyć mogę wy­pro­wa­dza­jąc pod moją opie­kę na dro­gę: słu­żę.

Zin­zen­dorf i mil­czą­cy jego to­wa­rzysz po­bra­li pręd­ko wę­zeł­ki swe i kije i po­śpie­szy­li za Brüh­lem, któ­ry wca­le się nie zda­wał rad temu spo­tka­niu. Zin­zen­dorf miał czas nie­co ochło­nąć z eks­ta­zy, w ja­kiej go Brühl, nie­spo­dzie­wa­nie się zja­wia­jąc, za­stał. Wi­dać było w nim czło­wie­ka wyż­sze­go to­wa­rzy­stwa i przy­zwo­ite­go w obej­ściu. Osty­gł­szy zu­peł­nie, prze­pro­sił na­wet za to, że się tak dzi­wacz­nie ode­zwał.

– Nie dzi­wuj się pan – rzekł zim­no. – Na­zy­wa­my się wszy­scy chrze­ści­ja­na­mi i sy­na­mi Bo­ży­mi, a w isto­cie po­ga­na­mi je­ste­śmy mimo obiet­nic na chrzcie uczy­nio­nych. Obo­wiąz­kiem więc każ­de­go na­wra­cać i apo­sto­ło­wać, ja so­bie z tego czy­nię ży­cia za­da­nie. Cóż po na­uce w sło­wach, gdy jej nie ma w czy­nach? Ka­to­li­cy, pro­te­stan­ci, re­for­mo­wa­ni, wszy­scy, wszy­scy ży­wo­tem po­ga­na­mi je­ste­śmy. Bo­gów nie czci­my, bo oł­ta­rzów ich nie ma, ale im skła­da­my ofia­ry. Kil­ku księ­ży sprze­cza się i piwa na się o do­gma­ta; a Zba­wi­ciel na krzy­żu krwią opły­wa, któ­ra w zie­mię wsią­ka nada­rem­nie, bo nią lu­dzie zba­wio­ny­mi być nie chcą.

Wes­tchnął. W tej chwi­li, gdy koń­czył uro­czy­ste wy­ra­zy, uka­zał się obóz i buch­nę­ła zeń wrza­wa od ku­fli, któ­re speł­nia­no z ha­ła­sem. Zin­zen­dorf z prze­ra­że­niem spoj­rzał.

– Nie sąż to ba­cha­na­lia? Tyl­ko co nie sły­szę evoe – za­wo­łał. – Idź­my prę­dzej, przy­bi­ty się czu­ję do zie­mi i upo­ko­rzo­ny.

Brühl, przo­dem idą­cy, nie od­po­wie­dział nic. Tak wy­mi­nę­li obóz; idąc bo­kiem wska­zał im bli­ski go­ści­niec, a sam, jak­by co prę­dzej się chciał uwol­nić od to­wa­rzy­stwa tego, sko­czył żywo ku oświe­co­ne­mu na­mio­to­wi.

Jesz­cze w uszach brzmia­ły mu dzi­wacz­ne wy­ra­zy Zin­zen­dor­fa, gdy wi­dok oso­bli­wy oczom się jego w na­mio­cie przed­sta­wił. Wpraw­dzie w owych cza­sach i na tym dwo­rze nie był on tak bez­przy­kład­nym, aby miał zdu­mie­wać, wszak­że mało kto oka­zy­wał się pu­blicz­nie w ta­kim sta­nie, w ja­kim Brühl za­stał pana rad­cę wo­jen­ne­go Pau­li.

Rad­ca le­żał w środ­ku na­mio­tu na zie­mi, ogrom­ny gą­sior próż­ny, roz­bi­ty obok nie­go, obie ręce roz­krzy­żo­wa­ne, twarz kar­ma­zy­no­wa, suk­nie po­roz­pi­na­ne, po­dar­te, a wiel­ki pies goń­czy, znać fa­wo­ryt pań­ski, sie­dząc nad nim li­zał mu ob­li­cze i sko­wy­czał…

Sto­ją­cy wko­ło śmie­li się do roz­pu­ku.

Rad­ca wo­jen­ny Pau­li, któ­ry obo­wią­za­ny był za­wsze znaj­do­wać się pod ręką kró­la dla mno­gich ko­re­spon­den­cji, któ­re po trzeź­we­mu i po pi­ja­ne­mu na­wet z kan­ce­la­ryj­ną wpra­wą bar­dzo zręcz­nie re­da­go­wał, nie po raz pierw­szy tak nie­szczę­śli­wie zwy­cię­żo­nym zo­stał od gą­sior­ka. Tra­fia­ło mu się czę­sto w mięk­kim łożu i pod ławą, i przy ścia­nie spo­czy­wać po li­ba­cjach, ale tak skan­da­licz­nie jak dziś na po­śmie­wi­sko być wy­da­nym… prze­cho­dzi­ło mia­rę. Brühl, za­le­d­wie to spo­strzegł, rzu­cił się ku nie­szczę­śli­we­mu i za­jął się dźwi­ga­niem go z zie­mi. Dru­dzy opa­mię­taw­szy się do­po­mo­gli i z nie­ma­łym wy­sił­kiem uda­ło się pana rad­cę usu­nąć sprzed oczów, skła­da­jąc go na po­sła­nie z sia­na, któ­re było przy­go­to­wa­ne w ką­cie. W chwi­li gdy go we trzech ru­szo­no z zie­mi, obu­dził się Pau­li, po­wlókł oczy­ma po bliż­szych twa­rzach i wy­beł­ko­tał:

– Dzię­ku­ję ci, Brühl… ja wszyst­ko wiem, ro­zu­miem, pi­ja­ny nie je­stem… tak, mdło­ści. Ty je­steś wca­le do­bry chło­piec: dzię­ku­ję ci, Brühl.

To mó­wiąc, po­wie­ki przy­mknął, wes­tchnął cięż­ko, mruk­nął:

– Ot, to służ­ba! – i usnął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: