- W empik go
Bruksela. Zwierzęcość w mieście - ebook
Bruksela. Zwierzęcość w mieście - ebook
Nowa the capital of Europe. Zadeptywana przez urzędników Parlamentu Europejskiego, zamieszkiwana przez stare, bardzo bogate rodziny rentierów, ale też krzycząca współczesną sztuką uliczną i oszałamiająco różnorodna jak Wieża Babel.
Bruksela. Zwierzęcość w mieście to subiektywny przewodnik po miejscach, których nie znajdziecie na liście najpopularniejszych europejskich zabytków. To próby poszukiwania dzikości tuż obok centrum europejskiej praworządności. W mieście, w którym można zmyć makijaż, zdjąć wymyślne ciuchy i buty na obcasie. Gdzie można grzebać do woli w starych antykwariatach i odnajdywać w nich skarby. Grażyna Plebanek – czujna obserwatorka, ostra w swoich sądach, czasem szorstka, a czasem zaskakująco czuła – pokazuje, w jaki sposób brak zakorzenienia i bycie obcą przekłada się na spostrzegawczość i kulturową wolność. Jako emigrantka od wielu lat mieszkająca w Brukseli radzi: podczas zwiedzania tego miasta unikajcie oczywistych atrakcji turystycznych, nie wsiadajcie do autobusów, które obwiozą was po najważniejszych zabytkach. Zamiast tego zdajcie się na instynkt: weźcie głęboki oddech i pójdźcie za własnym nosem. Tropcie, szukajcie, zagubcie się i znajdźcie. Wypatrujcie tego, co nieoczywiste, dzięki czemu zbacza się z trasy. Wykreślajcie własne mapy. Bądźcie jak Zinneke – beztrosko łobuzerski i odważny kundel, który zna tu wszystkie uliczki.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-598-2 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rewers chmur wyglądał czyściej niż bure kłęby pętające się nad ziemią. Samolot wznosił się nad nimi, jakby szykował się do sanny. W słońcu, w ślizgu, bez jednej turbulencji przeniósł mnie nad Brukselę. Przeciął biel, a wtedy spod jego brzucha wychynął ten widok.
Nie tak łatwo to dostrzec, namacać prawdę o tym miejscu, wyczuć jego puls. Z pozoru szachownica równo podzielonych pól, ani grama dzikości. Bruksela 2020 może się taka wydawać, ale tylko z tej niepojętej odległości, o której pilotka poinformowała nieco rozbawionym głosem: „Lecimy na wysokości dziesięciu tysięcy metrów...”.
Niżej da się już wypatrzyć ten kształt – w każdym razie może go dostrzec trzecie oko, oko intuicji. Półdupkowy zarys serca. Kiedy się ogląda z góry Bru, jak ją nazywam, ten rysunek aż śmieszy. Jakby na domach usiadła mała dziewczynka i odcisnęła pupą pieczątkę. Jakby ten kiczowaty kształt wyrysował chłopczyk, sikając beztrosko na miasto. Jakby pieczołowicie oznaczył stare siedlisko pies, stróż tego miejsca, waleczny kundel z zadartą tylną łapą.
Serce, czy też radośnie odciśnięty tyłek, to brukselski tajny herb.
Jestem w Brukseli beznadziejnie zakochana. Od lat nieobiektywna, oddalam się stąd na dwa, maksymalnie trzy tygodnie, bo już po kilku dniach czuję się jak na odwyku. Wracam z bijącym sercem, zachwycona, że znów tu jestem. Dopadam swojego strychu, gdzie piszę, jak archetypowa wariatka, w pokoju, który kiedyś należał do panny służącej, jak nazywano protekcjonalnie pracownice obsługujące klasę średnią.
Kiedy się zastanawiałam, jak opisać mój zachwyt dla Bru, zawędrowałam początkowo w ślepą uliczkę. Opiszę atrakcje – kombinowałam – te wszystkie zamki, pomniki, architektoniczne wyczyny Victora Horty, kamienne udziwnienia.
A potem przyszła pandemia i mnie unieruchomiła. Jak cała reszta świata ugrzęzłam w czterech kątach, z pracą na strychu i odzipem na dachu. To była jedyna otwarta przestrzeń, która się przede mną rozciągała w ciągu tych dziwnych tygodni.
Takie warunki – odcięcia, zmiany, wypadnięcia z kolein – weryfikują utarte założenia, wywracają do góry oczywistości, robią sobie jaja z tak zwanych prawd. W przymusowej izolacji inaczej spogląda się na męża, przyjaciółki, dzieci, sąsiadów, kochanków. Na miłości, namiętności, lubienia i nielubienia. Na miasto.
Czego dowiedziałam się o Brukseli w czasie, kiedy patrzyłam na nią z dachu? Że jest kobietą. Że z głębi brukselskiego serca mówią do mnie bony, sprzątaczki, przeorysze, guwernantki, królowe, beginki. Pisarki i dziennikarki, tak jak ja walczące o to, żeby jakoś utrzymać się z pisania. Pogodzić role życiowe i nie dać im się przyszpilić. Pozostać pomiędzy, w niedookreśleniu, poza szufladkami z wypisanymi nazwami, bo tylko poza nimi jest wolność. Nie musiały zapisywać się serią bohaterskich czynów, żeby znaleźć się na mapie. Ich trwanie wpisało się w tkankę miasta, codzienne bycie odcisnęło ślad w brukselskim DNA, które stało się po trosze moim DNA. Czy – jak to się mówi po francusku – ADN.
Usłyszałam głos tutejszej rzeki. Jak w starej baśni brukselska rzeka jest królewną uwięzioną przez ohydnego smoka, Leopolda II, który kazał ją zamurować pod ziemią. Senne, której nazwę wymawia się „sen”, to sen wodnej dziewczyny o życiu toczącym się na powierzchni. Jesteśmy jej snem. A ona jest Korą, którą porwał Hades, dziewczyną, która ponad sto lat temu zjadła ziarnko granatu i musi żyć przez jakiś czas pod ziemią. Ale Sen, jak nazwałam rzekę, ma silną matkę. Słyszę jej mocne kroki, gdy schodzi na dół po córkę, kopie w dupę łobuza Leopolda i wrzeszczy: „Wypuszczaj moją dziewczynkę, skurwysynu!”.
Senne, Sen, wypływa z miasta i dopiero tam oddycha. Dotarłam do jej źródła i do ujścia, jeździłam wzdłuż niej rowerem, samochodem, chodziłam na piechotę. Tropiłam każdy centymetr, aby upewnić się, że rzeka żyje, szemrze, opowiada, chichocze. Że tańczy razem z matką.
Panna Sen – pasuje mi ta nazwa do tutejszej rzeki – ma wiele matek. Wiele kobiet w Brukseli żyło, rodziło, pracowało, było. Wmawia się turystom, że to rządzący z ich drastycznymi rozwiązaniami byli budowniczymi miasta. I dlatego ludzie przyjeżdżają tu oglądać zabytki, wypicowane budowle, turystyczny kicz spod znaku „zwiedź Atomium”.
A tu jest fajne życie! Magia Bru to legendy, psychodeliczność, zrywanie się z obroży definiujących ją określeń, bycie pomiędzy, życiodajne meandrowanie. Bruksela – a dobrze ją znam, od lat się przyjaźnimy – to miasto kobiet i psów, sikających dzieci i lwów, ptaków i drzew. Pal sześć zabytki.
Mój kuzyn, uroczy zresztą człowiek, powiedział kiedyś z namaszczeniem:
„Jak będziesz w Moskwie, to polecam pójście do Teatru Bolszoj”.
Nie chciałam mu robić przykrości, więc nic nie odpowiedziałam, ale tu mogę się przyznać: nienawidzę oczywistych atrakcji turystycznych. Nie cierpię zorganizowanego oglądania, po wierzchu, po kamieniach milowych wysranych przez oficjalną historię. Kiedy byłam w Moskwie, chodziłam wszędzie, ale noga moja nie postała w Bolszoj.
Szukam miast podziemnych. Węszę za ich tajemną prawdą, za nasyconym wilgocią zapachem spod ziemi. Obserwuję język ciała mieszkańców i swój własny, kiedy przemierzam nieznane ulice. Ciało wyczuwa to, czego rozum nawet nie podejrzewa. Reaguje na przemilczaną przeszłość.
Zresztą i tak większość z tego, co deklamują przewodnicy oprowadzający nas szlakami „ważnych zabytków”, przepada, ulatuje. Zdania wsiąkają w niebyt, zostaje kilka ozdobnych banałów, którymi usiłujemy po powrocie z wycieczki zaimponować znajomym.
„Obiektywne” opowieści to nie jest prawda o miejscu. To oficjalna, sztywna gadka, coś jak upiorne uśmiechy baletnic drobiących w Jeziorze łabędzim.
Pisząc tę książkę, opowieść o moim ukochanym mieście, chcę przemycić jedną tylko radę: odłóżcie przewodniki, nie googlujcie nazw, zapomnijcie o paradnych szlakach. Unikajcie autobusów, które w ciągu godziny „pokażą miasto”.
Wyjdźcie na ulicę, wciągnijcie powietrze w płuca i zamieńcie się w słuch. Wyłapcie dźwięki przyjazne dla ucha i te, które drażnią. Powąchajcie otoczenie. Idźcie tam, gdzie prowadzą zmysły i intuicja. Bądźcie brukselskim psem, kundlem przemykającym za tropem, który tylko jemu wydaje się ciekawy. Dziewczynką, która przykuca, żeby z tej perspektywy podziwiać świat. Chłopcem, który wypina się i sika na to, co reprezentacyjne i błyszczące.
Bruksela nie szumi rzeką, bo rzekę tu zamurowano, ale pluska jej opowieściami. Historie słychać w turkocie tramwajów, jazgocie motorynek, wyciu szlifierek i innych maszyn, bo miasto jest w stanie permanentnego remontu. Tu ciągle coś jest w przebudowie, work in progress. Bruksela nie pachnie frytkami ani goframi, chociaż przewodniki kreują ją na ojczyznę tychże, ale skoszoną trawą, wilgotnym materacem bezdomnego, skorupkami muli upchanymi w plastikowej torbie, która czeka na przyjazd śmieciarki.
Jest tyle Brukseli, ile patrzących, wąchających, dotykających jej poręczy, ścian, przysiadających na trawnikach. W tym mieście jedyny typ turysty, który się sprawdzi, to cierpliwy homo pedestrus, jak nazwał miejskiego włóczykija Edgar Allan Poe. Ktoś, kto plącze się po mieście, zagląda w zakamarki, pięknoduch wsłuchany w rytm własnych kroków, w oddech, który przyspiesza lub zwalnia, gdy on obserwuje świat w ruchu. Osobnik, który założy wygodne buty i wyruszy w dowolnym kierunku, tam, gdzie go ciągnie. Zrobi to, co dyktuje serce, własne oraz to widoczne z góry, znad Zaventem, półdupkowe serce brukselskie.
Nie oglądajcie tego, co wypada. Poznajcie jedną ulicę, jedną dzielnicę, jeden park – za to dobrze. Tak, żeby potem się śnił, wyświetlał pod zamkniętymi powiekami. To jest Bruksela.Panny pracują na szychty
Kiedy nie można było wychodzić, wspięłam się na dach. Nasz przykrywa ponadstuletnią kamienicę, jest jak kapelusz kani, popstrzony przebarwieniami, z ubytkami w rzędach dachówek. Żeby wyjść na część płaską, która przypomina lądowisko dla małych helikopterów, trzeba wdrapać się na strych. Chociaż pięter jest raptem cztery, to schodów bez liku, bo kamienice z końca XIX wieku mają wysokie sufity.
Strych to tak naprawdę kolejne piętro, dawniej mieszkalne. Dziś w malutkich pomieszczeniach trzyma się szpargały, ale przed wojną te pokoiki były królestwem służących. Nazwa chambre de bonne oznacza pomieszczenie dla osoby zatrudnionej przez rodzinę. Bonne à tout faire to ktoś do wszystkiego. Praktyka pokazuje, że były to najczęściej kobiety, chociaż są też w Brukseli dawne pokoiki dla szoferów zbudowane nad garażami.
Duży strych podzielony na wiele malutkich pokoi, a do tego jeden sedes. Nic dziwnego, że w Paryżu i Brukseli XIX wieku postępowi publicyści grzmieli, wytykając dramatyczne warunki, w jakich przyszło się gnieździć pracownicom i pracownikom zatrudnionym przez burżuazyjne rodziny. Powierzchnia kilku metrów zagarnięta w połowie przez skos, pod nim malutkie okno – tak mieszkali ludzie obsługujący bogaczy.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam brukselskie poddasze, pomyślałam o facjatce Ani z Zielonego Wzgórza. Oto co robi z nami literatura – zobaczyłam tu przytulność, usłyszałam deszcz bębniący romantycznie o dach. Dopiero później pojawiły się inne obrazy – smród nocników wepchniętych pod łóżko w tak małym pomieszczeniu, przeciekające dachówki, ziąb – bo zimą bywa tu wściekle zimno, a nie ma przecież kominka.
Chambres de bonne nie przestają mnie fascynować. Krążę wokół nich wyobraźnią, wymyślam scenariusze. Czy przychodził tu do nich pan, ojciec rodziny? Albo syn, który jeszcze nie miał kobiety? Czy młodsze i ładniejsze godziły się na obłapianki, bojąc się odesłania na wieś? Co się działo, gdy zaszły w ciążę? Jak się jej pozbywały? Tyle kobiet przewinęło się przez „pokoje służących”. I pewnie wielu mężczyzn.
Niektóre pokoiki, w których moi sąsiedzi trzymają niepotrzebne bambetle, nie mają zamków w drzwiach. Można tam wsunąć głowę. Na ścianach są jeszcze tapety sprzed stu lat, na wpół zdarte świadectwa gustu ich pracodawczyń. Jedna z tapet, odłażąca od ścian płatami, jest ozdobiona bukietami róż. A może to piwonie? Pionowe paski dzielą pęczki, przewija się motyw złotej wstążki. Kto je wybierał i dla kogo? Czy była to pani, która lubiła swoją służącą? Czy też estetka lub po prostu snobka konkurująca z sąsiadką, która z nich jest bardziej ludzka dla służby?
Historie zapisane w ścianach, westchnienia, sny, marzenia, jęki, śmiechy szemrzą jak fale Senne w murach brukselskich strychów. Opowiadają o kobiecych ciałach. I o właścicielach tych ciał. Własność była tu sprawą niejasną – ten, kto kobiety zatrudniał, brał w posiadanie ich czas, pot, dobry humor. Dla nich zostawały łzy, których na dole, w przestronnych mieszkaniach raczej nie widziano. Pewnie lały się tu, na górze, pod skosami dachów.
Tak się składa, że to również moje królestwo. Pokoik przynależy do mieszkania, więc gdy go zobaczyłam i dowiedziałam się, że ktoś tu kiedyś mieszkał, przeniosłam się z pisaniem na górę. Napisałam tu kilka książek, sztuki, scenariusze, mnóstwo artykułów. I po latach wiem, że te ściany widziały też radość. Dawały wolność i wytchnienie, przestrzeń, własny pokój. W sensie woolfiańskim ten pokój jest mój. Czy taki był dla mieszkających tu dziewczyn, kobiet, które ciężko pracowały na dole kamienicy – nie wiem. I to jest inspirujące – że nie wiem. Domyślam się, bezustannie drążę.
Jest taka pora, gdy ze strychu należy zejść. Zdarzało mi się zasiedzieć nad pracą, kończyłam pisać po północy. Kiedy zamykałam laptopa, czułam, że chwilowo nie jestem u siebie, niepostrzeżenie stałam się gościnią. Podejmowaną uprzejmie, ciepło i przyjaźnie, ale byłoby lepiej, gdybym już sobie poszła i wróciła dopiero rano. Bo teraz panny odpoczywają i trochę im przeszkadza moje stukanie. Co innego, gdy zacznie się ich dzień pracy – wtedy góra znów będzie moja. I tak się tu wymieniamy, pracujemy na szychty, starając się związać koniec z końcem.Widok z wychodka
Żeby wyjść na dach, trzeba przejść przez nieczynny wychodek. Sedes króluje w tym pomieszczeniu, ale to wydmuszka, instalacja została dawno odłączona. Zawsze mnie frapowało, kim był esteta, który zaprojektował tu okno. Co za luksus przyjść za potrzebą, a potem patrzeć na rozciągającą się panoramę miasta. Co prawda z domu naprzeciwko mógł zerkać ciekawski sąsiad, więc plan miał swoje wady.
Wychodzenie na dach do niedawna nie było codzienną praktyką, dlatego nie przystosowano go do tego celu. Ale izolacja związana z pandemią otworzyła oczy na nowe potrzeby. Powstał pomysł, by dach zazielenić. Władze miasta oferują dopłaty do takich przedsięwzięć ekologicznych. Ich pójście z duchem czasu napawa optymizmem, gdy wisi nad nami kryzys klimatyczny.
To również rewolucja w myśleniu obecnych budowniczych Brukseli. Ich poprzednicy w latach 50. XX wieku wdrażali bowiem plan amerykanizacji, którego celem było zapełnienie ulic samochodami. Przed Expo ’58 zbudowano pod miastem tunele, wydrążono je pod avenue Louise, wokół całego centrum aż do La basilique du Sacré-Cœur. Avenue Louise, pomyślana początkowo jako miejsce spacerów – jej poprzednia nazwa to Zielona Aleja – stała się jedną z najruchliwszych ulic miasta. Trudno się tu dziś włóczyć pieszo, bo wokół świszczą samochody.
Zmiany architektoniczne w związku z Expo były wyjątkowo brutalne dla tkanki miasta. Stąd pochodzi nazwa bruxellisation – „brukselizacja”, czyli brutalizacja Brukseli. Ówczesny minister robót publicznych i odbudowy, Henri Houdermarcq, który kształcił się między innymi w Stanach, głosił: „Transport indywidualny musi stać się priorytetem, bo wpisuje się w postęp ekonomiczny i społeczny”. Wychwalał zalety aut – że świadczą o prestiżu, dowożą od drzwi do drzwi, pozwalają oszczędzać czas, uniezależniają od innych. Zaletą jest nawet to, że nie trzeba w nich rozmawiać z innymi pasażerami, jak w pociągu. „Samochód jest królem” – przekonywał. Wprowadzenie go do powszechnego użytku stało się celem nadrzędnym polityki miasta. Mieszkańcy i ich potrzeby okazały się przeszkodami na drodze do nowoczesności.
W 1925 roku doliczono się w Brukseli blisko 90 tysięcy aut. Pół wieku później jeździło ich już ponad 3 miliony. Do dziś niektóre belgijskie firmy płacą swoim pracownikom część pensji w benzynie. Najdłuższy tunel w Brukseli ma dwa i pół kilometra. Nosi imię – jakżeby inaczej – Leopolda II.
Jaka jest więc motywacja dla rezygnacji z indywidualnego transportu, który jest zabójczy dla klimatu, a zatem dalszego przetrwania planety? Nadzieję dają młodzi Belgowie. To w Brukseli w 2019 roku uczniowie wychodzili co czwartek na ulice, w deszcz i pluchę, żeby zmusić uparty rząd do zmiany starych nawyków i pomyślenia o proekologicznej przyszłości.
Co z tego wyjdzie? Metoda, która w Belgii ma się dobrze, to zamiatanie pod dywan. Wielkie milczenie wisi nad wieloma kwestiami, nie tylko nad historią stosunków belgijsko-kongijskich, którą zna lepiej obywatel każdego ościennego państwa, ale nie Belgii. Konfrontacja z tematem, coś, czego w moim rodzinnym mieście Warszawie uczy legenda o bazyliszku, któremu sprytny szewczyk podstawił pod nos lustro, tu nie ma miejsca. Strach, co się zobaczy we własnych oczach, jest silniejszy.
Ale panna Sen ostatnio wyśniła, że tunel imienia Leopolda II dostanie nową nazwę. W chwili, gdy ta książka się ukaże, będzie miał nową patronkę. Kobietę.
Brutalizacja to proces nienowy dla miasta, Bruksela podlegała mu już wcześniej. Przykład dał król Leopold II wraz ze swoim poddanym i wykonawcą rozkazów – burmistrzem Jules’em Anspachem. Leopold łapał za czerwony ołówek i wykreślał z mapy to, co uważał za zbędne – ulice, domy, dzielnice. Wręcz całą rzekę. A wierny Anspach działał: zamurował Senne na całym odcinku, gdzie płynęła pod miastem. Wodę, nad którą osada się narodziła, przykrył i sprowadził do roli ścieku. Bo królowi zachciało się bulwarów à la Haussmann, jak w Paryżu.
Wypruwanie z miasta najstarszych ściegów z powodu widzimisię władcy ma tu długą brodę, dłuższą od Leopoldowej. Więcej o tych i innych odstręczających wyczynach w kolejnych rozdziałach. Co do brutalizacji z lat 50., 60. i 70. XX wieku, to zakładała też ona plan, by w Dzielnicy Północnej wybudować Manhattan. Wyburzono wiele budynków, a na ich miejsce postawiono ohydne wieżowce. Miała powstać dzielnica z drapaczami chmur. Co z tego wyszło, szkoda gadać, kto ciekaw, niech sam zobaczy.
Kilka dni przed oddaniem książki do druku, władze miasta ogłosiły, kim będzie patronka tunelu, który przez 35 lat nosił imię króla Leopolda. To piosenkarka i aktorka Annie Cordy, urodzona w Brukseli, w dzielnicy Laeken. Kandydatek było 15, wśród nich polska fizyczka i chemiczka, podwójna laureatka nagrody Nobla Maria Skłodowska-Curie, belgijska pisarka Marguerite Yourcenar, a także Rosa Parks, afroamerykańska działaczka na rzecz praw człowieka.
Wybór Cordy przyjęto w Brukseli z mieszanymi uczuciami. Uznano, że dziwna to decyzja, zważywszy na osiągnięcia pozostałych kandydatek. Poza tym piosenkarka jest znana głównie we frankofońskiej części Belgii. Nie zabrakło też niewybrednych żartów na temat tego, że nazwisko kobiety w zestawieniu ze słowem „tunel” może wywoływać sprośne skojarzenia. Ciekawe, że nikogo jakoś nie raziło połączenie „tunelu” z imieniem królewskim. Czyżby nad procesem dopuszczania kobiet do przestrzeni publicznej unosił się duch podwójnych standardów?
Fakt pozostaje faktem – rozpoczął się proces czegoś w rodzaju feminizacji miejskich nazw. W Brukseli 43 procent skwerów, placów i ulic ma patronów, z czego kobiety stanowią tylko 6 procent.
Thierry Demey, _Bruxelles: chronique d’une capitale en chantier. 2: De l’Expo ’58 au siège de la CEE_, Legrain, Bruxelles 1992. O ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty z książek obcojęzyczych w tłumaczeniu Autorki.Miejska przyzba
Kiedy w kwietniu 2020 roku odkryłam dach jako miejsce do kontemplacji miasta, urządziłam tam sobie przyzbę. Prastary wynalazek, który znam z Polski przydrożnej, ławeczka, na której siadają spracowani ludzie i kontemplują świat, znalazł swoje miejsce na moim dachu. Wiejskie, wschodnioeuropejskie siedzisko króluje nad miejskim krajobrazem zachodniej części kontynentu.
Przyzba zrobiła się sama. Okazało się, że ze ściany na zewnątrz budynku wystaje metalowe okucie, na oko bardzo stare, o tajemniczym przeznaczeniu. Nie mam pojęcia, do czego służyło, chociaż rozgryzłam już praktyczną stronę podobnych okuć wmontowanych od frontu budynku przy drzwiach wejściowych. Nazwałam je na prywatny użytek „dziobami” i umieściłam w powieści Pani Furia. Główna bohaterka Alia natyka się na te dziwne okucia, po tym jak sprowadza się z rodziną do Brukseli. Ulicę, przy której stoi jej dom, nazywa ulicą Dziobów, zamiast jej oficjalną nazwą.
Poszłam dalej niż bohaterka mojej powieści i dowiedziałam się w końcu, o co z brukselskimi dziobami chodzi. Tak naprawdę nazywają się gratte-pieds i są to metalowe wypustki, na których przed wejściem do domu czyściło się buty upaprane śniegiem, błotem i psimi kupami. Niedawno natrafiłam w antykwariacie na książkę Gratte-pieds de Bruxelles. Autorzy, Didier Serplet i Werner Lambersy, tropią w niej brukselskie „skrobaczki do stóp”, jak brzmi dosłowne tłumaczenie tej nazwy z francuskiego, czy też skrobaki lub skrobaczki do butów, jak mówi się po polsku.
Inna wdzięczna nazwa to décrottoir, co można przetłumaczyć jako „odgówiennik”. Brukselczycy z ich dosadnością przypominają mi warszawiaków, może dlatego czuję się tu u siebie.
Gratte-pieds to dziwne byty, wyszły z użycia i teraz po prostu są. Pilnują domów jak krasnale przycupnięte w bramach starych kamienic. Te brukselskie, ni to strzemiona, ni małe otchłanie w murze, idealnie symbolizują gwałtowny awans społeczny mieszkańców na przełomie XIX i XX wieku. Mówi się oficjalnie, że industrializacja zmieniła los tysięcy mieszkańców miasta. Jak wróżka, która zaczarowała dynię w karocę, tak epoka przemysłowa pozwoliła mieszczanom postawić okazałe kamienice. Wersji o kluczowej w bogaceniu się miasta roli industrializacji do dziś uczy się w belgijskich szkołach.
Prawda jest jak tutejsza rzeka – płynie w mrokach zapomnienia. Industrializacja miała duży wpływ na przekształcenie młodego państwa w twór o wyrazistszej tożsamości narodowej, ale do wywindowania statusu finansowego części obywateli istotnie przyczyniła się kolonizacja Konga. Dzięki bogactwom z byłych kolonii niektóre tutejsze rodziny obrosły w piórka, a postawienie wielkiej kamienicy w centrum miasta stało się obowiązkowym potwierdzeniem przynależności do klasy średniej.
„Dzioby” odbieram jako wyraz ówczesnej nuworyszowskiej mentalności. Świeżo wzbogaceni mieszczanie dbali o czystość ulic, posadzek i fasad. Ta skrzętność w polerowaniu – „żeby się nie zniszczyło” – wydaje się podzwonnym z czasów, kiedy ludzie nie mieli nic albo mieli naprawdę mało rzeczy.
„Dzioby” dla ochrony parkietów, ale do czego miało służyć okucie sterczące ze ściany na dachu? Jeszcze tego nie rozgryzłam. Za to „spolszczyłam” je, nałożywszy na podpórkę z podrdzewiałego metalu wypłukaną deszczem grubą deskę. Skąd wzięła się na dachu? Piękna, jakby rzeka właśnie wyrzuciła ją na brzeg.
Położyłam deskę na okuciu, usiadłam na niej. Oparłam się plecami o ścianę dachowej nadbudówki i głęboko odetchnęłam...
Dachy kamienic idą stopniowo w górę wraz z ulicą, która z jednej strony zsuwa się do placu, z drugiej łączy z żywotną arterią. To stamtąd dochodzi buczenie aut, warkot motorów, wycie karetek.
Moja przyzba znajduje się na wypustce biegnącej w stronę wewnętrznych ogródków. Obwarowana trzema kominami, zwieńczonymi brązowymi, połyskującymi tubami, nadaje dachowi wygląd promu. I tak płyniemy majestatycznie w dół do placu, lekko w górę, aż do opasanego tunelami środka miasta zwanego małym ringiem, którego kształt przypomina serce.
Dachy – mereżka skosów – czerwienią się, niektóre ukruszone. Dają wyobrażenie dawnej Brukseli, tej, która nie musiała przypominać Paryża z bulwarami Haussmanna ani amerykańskiego miasta z nieludzką geometryzacją ulic zbudowanych dla aut, a nie dla pieszych.
Ogródki, zakamarki, nieregularność, eklektyzm, style od Sasa do Lasa – to wszystko przywodzi na myśl miasto sprzed brukselizacji, ze ślepymi zaułkami, z kaczeńcami i irysami rosnącymi wzdłuż brzegów obdarzonej temperamentem Senne. Bo panna Sen potrafiła i zaleźć za skórę. Nie raz wylała, zalała, przytopiła.
Jeden z jej dopływów wił się tu, w dole ulicy. Sunę na swoim promie z przyzbą wzdłuż szlaku dawnych młynów, karczm, oberży, pralni i garbarni. Do dziś stoi tu most, chociaż dopływ wciśnięto pod trotuar.
Spomiędzy dachów wystają czubki drzew. Każda kamienica ma swoje drzewo, którego nie wolno tknąć. Dzielnica dba o nie, przysyła ekipy, które przycinają im gałęzie, delikatnie, jakby robiono manikiur księżniczce. Na drzewach mieszkają gołębie, szpaki, mam podejrzenia, że i wilga bywa wśród liści, ale co ja tam wiem, miejski człowiek. Rozpoznałam za to papugi, latają tu zielonymi eskadrami, skrzecząc bojowo.
Dach pachnie smołą. Podobno tak pachniała Senne, kiedy wiła się jeszcze między domami. Smołą, rybami, wędzeniem. A w porcie blisko placu Saint Catherine słychać było stukot takielunku, łopot żagli, unosiły się obłoki pary. Wszystko to do mnie przypływa, gdy tak siedzę na dachu-promie.
Nie powiem, dotarła tu i cywilizacja. Przy kominie pyszni się talerz satelitarny, podobnie jak na sąsiednich dachach. Nowe talerze oparte o stare kominy, nowoczesne mieszkania pod dawnymi „pokoikami dla służby” (niezręcznie mi się pisze „służba”, mentalność się zmieniła). Stara i nowa Bruksela pod jednym dachem. Na którym sobie siedzę.
Zerkam na dachówki, odruchowo sprawdzam, czy się nie obluzowują. Kiedy tak się dzieje, przychodzą je mocować pracownicy z Polski. To oni zakładali te talerze satelitarne. Nie mieszkają w chambres de bonne, ale mój remontowali. Polscy robotnicy i polska pisarka, lud pracujący brukselskich dachów i strychów.
A ja naraz myślę o parterze. Jest taki rodzaj kafelków, który mieszkaniec czy mieszkanka Brukseli pozna na końcu świata. Pokrywają podłogę mojej kuchni, podobnie jak w większości tutejszych kamienic, a także podłogi klatek schodowych. Kwadraty z chabrem, niebieskie płatki z charakterystycznym ząbkowaniem, wokół żółte zawijaski na beżowym tle. Przyszarzałe, niektóre pęknięte czy ukruszone były hitem początków XX wieku. Polscy robotnicy, którzy remontowali nam mieszkanie, zapytali, czy mają je skuć.
– Boże, ale czemu?! – przeraziłam się.
– No, żeby wymienić na nowe.
Nie zgodziłam się, ku ich zdumieniu. Potem się dowiedziałam od znajomych urodzonych w Brukseli, że kafelki przeżywają renesans, są rarytasem na targach staroci. Kojarzą mi się z polami, chwastami, z nielegalnym kwitnieniem. Odradza się w nich rzeka, szemrze Senne. Oczywiście tylko w kuchniach tych, którzy chcą jej słuchać.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------