Brzmienie sławy - ebook
Brzmienie sławy - ebook
Baletnica Amber O’Neill musi regularnie ćwiczyć w domu. Niestety, w jej sąsiedztwie zamieszkuje sławny muzyk rockowy, który wraz ze swoim zespołem codziennie gra tak głośno, że Amber nie może ani tańczyć, ani spać. W końcu staje przed drzwiami sąsiada, gotowa zrobić awanturę. Gdy Guy Wilder otwiera drzwi, Amber na jego widok traci głowę…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1934-1 |
Rozmiar pliku: | 781 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Guy Wilder definitywnie porzucił polowanie na gorące dziewczyny, które obiecują facetowi szczęście i dozgonną wierność. Ostatnio przelewał swe uczucia w nastrojowe ballady, które lubił śpiewać o północy głębokim, chwytającym za serce głosem. W takie słowa mężczyzna mógł uwierzyć bez obaw, że na końcu zostanie zraniony.
Był kawalerem, co wielce sobie chwalił. Za dnia angażował się w rozwój swojej firmy, a nocami komponował piosenki dla zespołu Blue Suede.
Przyjaźnił się z chłopakami na tyle, by po powrocie z podróży służbowej do Stanów ulec ich prośbie i użyczyć im noclegu w apartamencie ciotki Jean, którym miał się przez tydzień opiekować. Jedyny problem stanowiło to, że kumple potrafili dawać naprawdę niezłego czadu, a dzielnica należała do spokojnych. Wpuszczając ich do środka z instrumentami, omiótł niespokojnym wzrokiem półkoliste okienko nad drzwiami sąsiedniego apartamentu, ale chyba nie było nikogo, bo światło się nie świeciło.
Guy zamówił pizze dla wszystkich, ale kiedy zaczęli grać, zapomnieli o jedzeniu. Tempo rosło, muzycy wyraźnie się rozgrzewali, gdy nagle przez harmider przebił się stłumiony brzęk dzwonka.
Guy machnął ręką i muzyka ucichła. Przyjechał facet z pizzą, ale, nie wiedzieć czemu, zadzwonił do mieszkania sąsiada.
– Zapewniam pana, że to nie ja, nigdy nie zamawiam pizzy – tłumaczyła melodyjnym głosem kobieta. – To pewnie obok, ale panuje tam tak dziki hałas, że… – Nagle spostrzegła Guya i urwała.
Fiołkowe oczy, ciemna grzywka, wysokie kości policzkowe, usta słodkie i świeże jak dojrzałe wiśnie. Dość wysoka, szczupła, proporcjonalnej budowy, o niebotycznie długich nogach i piersiach tak cudownych, że zaparło mu dech, choć niewiele widział pod miękką bluzą z kapturem. Miała wszystkie krągłości i zagłębienia, o jakich marzą mężczyźni. Guy napomniał się w duchu, że powinien natychmiast przestać się na nią gapić. Trudno było jednak nie okazywać ciekawości, gdy spod długawej bluzy wystawała cienka marszczona spódniczka, a na zgrabne stopy założone były satynowe baletki. Guy sycił spojrzenie tym powabnym widokiem, kobieta natomiast mierzyła go karcąco, jakby jego męski wygląd nie wywierał na niej żadnego wrażenia.
Zapłacił za pizze, dając dostawcy sowity napiwek, i odwrócił się do nieznajomej ze słowami:
– Przepraszam za kłopot, panno…
– Amber O’Neill. Obawiam się, że nie zdaje pan sobie sprawy z hałasu, jaki pan czyni – powiedziała surowo. – Ściany są tu dość cienkie.
– Dziwna akustyka… Dziękuję za ostrzeżenie. – Nie mógł oderwać oczu od fiołkowych tęczówek i pełnych, miękkich warg. Kobieta była szalenie pociągająca.
– Niektórzy muszą pracować, wie pan? – Wciąż jeszcze nie uległa jego męskiemu urokowi. – Załatwiać ważne sprawy.
– Tak? – Postanowił się z nią podroczyć, ostatecznie było dopiero wpół do dziewiątej wieczorem. – Czy nigdy nie oddają się muzyce? – spytał prowokująco.
W tej samej chwili zauważył ukradkowe spojrzenie, jakim omiotła jego umięśnione ramiona, klatkę piersiową i biodra. Zatem surowość była jedynie pozorna, oczy bowiem zdradzały zaciekawienie. Błysk, który w nich zauważył, mógł otworzyć puszkę Pandory, kryjącą tyle przerażających możliwości…
Guy przywołał się w duchu do porządku. Mamrocząc słowa pożegnania, odwrócił się na pięcie i znikł w swoim mieszkaniu. Stał tam, oddychając urywanie, po czym gwałtownie otworzył drzwi i wyjrzał.
Za późno, kobieta już sobie poszła.
Pierś Amber falowała, gdy stojąc pośrodku obszernego pustego salonu, usiłowała odzyskać kontenans. Eteryczne dźwięki Clair de Lune wypełniły pokój, dając duszy ukojenie. Stanęła na puentach, wzniosła ręce nad głowę i zaczęła tańczyć… arabesque, arabesque, glissé…
To beznadziejne. Magia ulotniła się za sprawą nieoczekiwanego spotkania z nieznajomym. Poirytowana, wyłączyła muzykę. Taniec nie pomoże jej dziś na bezsenność. Z sąsiedniego apartamentu nadal dobiegał okropny hałas, choć niewątpliwie sprawcy przyciszyli głośność. Mimo to nie mogła przestać o nich myśleć, a ściśle biorąc o nim.
Nie miało to bynajmniej nic wspólnego z jego zmysłowymi ustami i zgrabną sylwetką; zresztą przywykła do świetnie zbudowanych facetów. Miała ich po dziurki w nosie, jeśliby kto pytał. Nie chodziło także o duże szare oczy ze zmarszczkami śmiechu w kącikach; przez dwadzieścia sześć lat napatrzyła się dosyć i na nie. Niepokojąca była raczej pewność siebie, która wylewała się z niego wszystkimi porami. Był tak obcesowy, że nawet się z nią nie pożegnał. No i dobrze, miała już za sobą wystarczająco gorzkie doświadczenia z mężczyznami i wiedziała, jak to jest mieć złamane serce.
Zdjęła baletki i wsunęła się pod kołdrę. Leżała na boku napięta jak struna, potem przewróciła się na drugą stronę. Po chwili znów napłynęły dręczące myśli: pieniądze, sklep, nieunikniony remont. Samotność. Mężczyźni o śmiejących się szarych oczach.
Po trzech nieprzespanych nocach, Amber z radością powitała okazję do drzemki w pomieszczeniu na zapleczu kwiaciarni, gdzie wykonywano bukiety i wiązanki. Niestety, księgowa Ivy, którą odziedziczyła razem ze sklepem, wybrała akurat ten moment na przykrą rozmowę o interesach.
– Będziesz musiała poczynić dalsze oszczędności, Amber. Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Krzywiąc się, Amber pocierała bolące skronie. Brak snu doprowadzał ją do rozpaczy, a wszystko to z winy tego mężczyzny. Gdyby Ivy przestała mówić choć na chwilę…
Amber była śmiertelnie zmęczona i nie chciała teraz myśleć o rachunkach. Co wieczór daremnie próbowała ignorować dobiegające z sąsiedniego mieszkania hałasy. Marzyła, żeby Jean i Stuart jak najszybciej wrócili z podróży poślubnej. I nie chciała wspominać kpiącego uśmieszku, z jakim tamten ją obserwował. Ani zmysłowego błysku w jego oczach. Może myślał, że jego zainteresowanie jej pochlebiło, ale tu się pomylił. Jeśli kobieta ma na sobie zwyczajny strój i jest nieumalowana, a mężczyzna patrzy na nią z podziwem, powstaje podejrzenie, że czyni tak z każdą i jest zwykłym, łasym na kobiece wdzięki podrywaczem. Jak jej ojciec. Byli nawet do siebie podobni. Typowi łamacze kobiecych serc. Lecz gdyby sąsiad zobaczył ją dzisiaj, nawet on nie zdołałby ukryć obrzydzenia. Amber wyglądała jak ofiara katastrofy.
Niech licho porwie cienkie ściany mieszkania! Dziś rano słyszała, jak sąsiad nuci pod prysznicem piosenkę, którą wczoraj ćwiczył z zespołem, ciepłym zmysłowym głosem, który wdzierał się do jej duszy.
Dlaczego Jean jej nie ostrzegła? Przecież zazwyczaj to Amber podlewała jej kwiaty i karmiła rybki w akwarium?
– …Serena to przykład pierwszy z brzegu – donośny głos Ivy przedarł się przez skłębiony tok jej myśli.
– Co? Proponujesz, żebym zwolniła Serenę? – spytała oszołomiona.
– Nie, jeśli znasz inny sposób obcięcia wydatków. W przeciwnym razie…
– Z nas wszystkich tylko ona naprawdę się zna na kwiaciarstwie. Wiem, że odkąd urodziła dziecko, trochę mniej się przykłada, ale to się zmieni. Ona potrzebuje pieniędzy, które jej płacę.
– Nie prowadzę tu ośrodka opieki społecznej – mruknęła Ivy niechętnie. – Za chwilę zaczniesz mówić o potrzebie nowego wystroju wnętrza.
Amber zacisnęła usta. Kwiaciarnia Fleur Elise należała do niej, odziedziczyła ją po matce, a Ivy nie miała tu nic do gadania. Na kursie zarządzania firmą Amber dowiedziała się jednak, że w przypadku konfliktu z podwładnymi należy zachować spokój, więc teraz ugryzła się w język.
Nie tak wyobrażała sobie prowadzenie kwiaciarni. Pragnęła udekorować jej wnętrze i postawić przed wejściem tysiące barwnych kwiatów, przede wszystkim róż, których zapach wabiłby klientów, a nie oszczędzać na wszystkim, jak doradzała jej księgowa. Instynkt podpowiadał jej, że ma w tym wypadku całkowitą rację. Gdyby tylko nie była tak wykończona z niewyspania, z pewnością umiałaby rzeczowo przedstawić swoje argumenty.
– Myślę o wzięciu kredytu – powiedziała, dyskretnie tłumiąc ziewnięcie.
Ivy spojrzała na nią z niedowierzaniem.
– Postradałaś zmysły, dziewczyno? – spytała ze zgrozą. – Jak chcesz go spłacić, jeśli interesy nie będą szły tak dobrze, jak zakładasz?
Amber była zła, że Ivy nazwała ją protekcjonalnie „dziewczyną”. Przecież nie była jej babcią, chociaż tak właśnie się ubierała. Była od niej starsza zaledwie o dwanaście lat.
– Czy musimy teraz o tym rozmawiać? Okropnie boli mnie głowa – jęknęła, masując sobie skronie.
Poza tym musiała pomyśleć o mężczyznach i zdradzie, o miłości i bólu, o nieokiełznanej namiętności. Dlaczego akurat teraz, nie potrafiła powiedzieć, ale tematy były palące. Dręczyły ją dokładnie od trzech wieczorów, od kiedy ujrzała przed sobą tamtego przystojniaka. Potem widziała go jeszcze raz w piekarni, w dziurawych dżinsach i spłowiałym, wystrzępionym podkoszulku. To może dziwne, ale wydał jej się szalenie seksowny. Ostatecznie była normalną zmysłową kobietą o adekwatnych potrzebach. Podobną do Eustacii Vye.
Rzeczoną Eustacię, egzotyczną heroinę romansu, odkryła wczoraj, kiedy ukradkiem oddawała się lekturze w kwiaciarni. Książka spoczywała teraz bezpiecznie w skrytce za paprociami. Eustacia była kobietą tak zmysłową, że jeśli zwisający konar musnął jej włosy, gdy konno pędziła przez las, zawracała, by raz jeszcze poczuć tę pieszczotę. Amber rozumiała oczywiście, że sama nie jest aż tak czarująca, chyba że na scenie, w blasku reflektorów, odziana w zwiewny tiul. Wtedy roztaczała prawdziwą magię.
Ziewnęła rozdzierająco. Chętnie poczułaby na ciele pieszczoty męskich rąk. Czy muzycy nie miewają najczęściej chudych ramion i zapadniętej klatki piersiowej?
Ivy mlasnęła z niezadowoleniem, przerywając tok jej myśli.
– Schowałaś przede mną te rachunki? – spytała.
– Nie, odłożyłam je na bok, żeby… Posłuchaj, nie mam ochoty teraz się tym zajmować.
Ivy nie znała litości. Była jak terier. Jeśli się czegoś uczepiła, to nie odpuszczała aż do końca.
– To źle wygląda, dziewczyno. – Pomachała Amber przed nosem plikiem rachunków. – Masz tylko jedno wyjście: sprzedać sklep.
Amber zmroziło, nie mogła złapać tchu.
– Ivy, mama kochała tę kwiaciarnię… Nie mogę tego zrobić.
Twarz księgowej nie wyrażała śladu zrozumienia.
– Twoja matka płaciła rachunki. I umiała skorzystać z dobrej rady.
Mama leżała teraz w zimnym grobie, a Amber wciąż jeszcze nie poradziła sobie z tą stratą. Nie cierpiała, gdy Ivy przywoływała jej przykład. Na szczęście była mistrzynią w powściąganiu irytacji, więc i tym razem zmilczała. Nie chciała się spierać, marzyła jedynie o wielu godzinach nieprzerwanego, spokojnego snu.
– Czy przyjrzałaś się cenie róż na długiej łodydze? – Ivy nie dawała za wygraną. – Czemu nie wybrałaś tańszego gatunku? Albo spójrz tutaj, frezje, są kosmiczne drogie, bo teraz nie ma na nie sezonu.
– Mama kochała te kwiaty. – Głos uwiązł jej w krtani z nagłego wzruszenia. – To ważne, żeby mieć w sklepie pachnący towar.
– Akurat! Zapach to luksus, na który nie możemy sobie pozwolić.
Amber znów ugryzła się w język. Musi przerwać tę nieprzyjemną rozmowę, zanim straci panowanie nad sobą i powie Ivy parę „ciepłych” słów. Wstała z krzesła, trzymając się za głowę.
– Wybacz, Ivy, mam okropną migrenę. Idę na górę, muszę się położyć. Bądź uprzejma zamknąć sklep, dobrze?
Ivy zmierzyła ją nieprzychylnym spojrzeniem. Niewypowiedziane słowa potępienia zawisły w powietrzu: „Twoja matka nigdy nie wychodziła przed czasem”. Nie była to do końca prawda, ale nieważne. Ani wtedy, ani teraz kwiaciarnia i tak nie miała zbyt wielu klientów.
Na dziewiątym piętrze budynku panowała niczym niezmącona cisza. Amber weszła do dusznego mieszkania i pootwierała okna. Rozpuściła długie włosy, zdjęła ubranie i z ulgą padła na łóżko. Gdyby nadal tańczyła w balecie, wracałaby teraz po próbie, nucąc Czajkowskiego, zmęczona, ale szczęśliwa. Owionął ją chłodny wietrzyk od zatoki. Stopniowo zmęczenie wzięło górę nad niespokojnymi myślami i Amber zapadła w lekką drzemkę. Z kojących ramion snu wyrwał ją okropny huk. Usiadła na łóżku z nerwami napiętymi jak struny. Hałas dochodził zza ściany.
Zerwała się, założyła pierwszą z brzegu spódnicę i bluzkę i boso wybiegła na korytarz. Podniosła pięść, by zabębnić z furią w drzwi sąsiada, gdy nagle się otworzyły i stanął przed nią we własnej przystojnej osobie, nieogolony, i jak zawsze niedbale ubrany.
– O, Amber – powitał ją lekko schrypniętym głosem. – Miło, że wpadłaś.
Czy usiłował żartować? Jego urok wcale na nią nie działał. Zwięźle wyjaśniła mu, że próbuje zasnąć i hałas jej przeszkadza.
– O szóstej po południu? – zdziwił się. – To trochę dziwna pora…
Zanim zamknął drzwi, wsunęła w nie stopę i zaczęła gorączkowo tłumaczyć, że przez niego i głupie bębny kolegów nie może zmrużyć oka. Zdziwił się i zapytał, czy Amber nie lubi muzyki? W krótkich, lecz treściwych słowach wyjaśniła mu, że nie uważa czynionego przezeń zgiełku za muzykę i zagroziła… niczym konkretnym, bo zdążył jej przerwać.
– Lubię odważne kobiety. Określ, co planujesz ze mną zrobić? – spytał, nie kryjąc typowego dla mężczyzn zainteresowania jej biustem i biodrami.
Zapragnęła rzucić się na niego, przegryźć mu krtań i podrapać twarz do krwi. Chyba zauważył tę morderczą chęć w jej oczach, bo roześmiał się i zaprosił ją do środka.
– Proszę posłuchać, panie…
– Nazywam się Guy. Guy Wilder. – Uśmiech rozpromienił twarz pirata z powieści przygodowej, ale nie zrobiło to na niej wrażenia.
Oddychała ciężko, gotując się w środku. Lodowatym tonem przekazała mu, że jeśli zespół nie zaprzestanie głośnych prób, zgłosi sprawę komitetowi mieszkańców.
– Czy Jean w ogóle wie, co się tu dzieje? Znam ją dobrze i wiem, że byłaby przeciwna zakłócaniu spokoju sąsiadom w dzień i w nocy.
Uprzejmie wyjaśnił, że odrobinę hałaśliwe próby odbywają się wczesnym – podkreślił to – wieczorem. Zespół nie ma gdzie ćwiczyć, a ponieważ zbliża się termin koncertu, jako autor utworów zaprosił chłopaków tutaj, do ciotki, co Amber może sprawdzić, jeśli tylko zechce.
Mgliście przypominała sobie opowieści o członkach rodziny Jean. Był wśród nich przyszły reżyser filmowy, naukowiec, który zakochał się podczas wyprawy na Antarktydę, a także przemiły chłopak, któremu narzeczona, ponoć miłość jego życia, uciekła sprzed ołtarza. O muzyku nie było raczej mowy.
Kątem oka dostrzegła rośliny, które Jean trzymała w przedpokoju. Wyglądały żałośnie. Niewiele myśląc, zaatakowała dokuczliwego sąsiada, że doprowadził je do takiego stanu, i spytała inkwizytorskim tonem, jak się mają rybki.
– Nie wiem – wyznał z rozbrajającym uśmiechem. Miała ochotę go za to zamordować. – Najlepiej będzie, jak sama to sprawdzisz.
Wyczuła sarkazm, ale zmilczała, i wyminąwszy go w progu, wkroczyła do pięknie urządzonego mieszkania. Stanęła jak wryta na środku salonu. Świeciła się tylko jedna lampa, ale światło z przeszklonego sufitu i akwarium pozwoliło jej dostrzec rozmiar katastrofy. Obok rozłożonego na niskim stoliku laptopa i na dywanie walały się stosy gazet, na wieku cennego fortepianu stały kieliszki do wina ze szwedzkiego kryształu, a nuty spadły na ziemię. Machinalnie podniosła je i zwinęła w rulon.
– Tak lepiej, prawda? Niektóre pokoje są jak ludzie, domagają się wręcz trochę luzu.
Odebrało jej mowę, czuła rosnącą złość i agresję. Ciężkim krokiem podeszła do akwarium; ku jej irytacji rybki pływały spokojnie, żadna nie unosiła się martwa na powierzchni wody. No dobrze, ale piękne mieszkanie Jean było zdewastowane przez tego wandala, który nie miał skrupułów, hałasował, jakby był na pustyni…
– Powinnaś się uspokoić – powiedział, podchodząc do niej tak blisko, że owionął ją jego męski zapach. – Chyba znam sposób, żeby cię nieco rozluźnić.
Furia musiała odebrać jej rozum, bo w odwecie trzasnęła go rulonem w twarz. Szare oczy błysnęły niebezpiecznie. Na policzku ukazała się podbiegnięta krwią kreska. Amber zastygła ze zgrozy i oszołomienia.
– Musisz nauczyć się nad sobą panować – powiedział miękko, ujmując ją za ramiona. Pod wpływem palącego dotyku rąk Guya Amber odzyskała zdolność mowy i zaczerwieniła się jak podlotek.
– Puść mnie – wybełkotała z bijącym sercem, złoszcząc się w duchu, że ciało zdradza jej uczucia. Miała miękkie kolana, za to sutki stwardniały jej na kamień. Gdy zwolnił uścisk, roztarła ramiona i wysyczała: – Zapewne wiele kobiet ulega twemu urokowi, Guy, ale ja do nich nie należę!
W jego oczach był płomień. Roześmiał się gardłowo i długim krokiem odszedł w głąb salonu.
– Lepiej biegnij do domu i ochłoń, dziewczyno. Bo jeszcze pewien podstępny facet namówi cię na coś, co mogłoby ci sprawić przyjemność.
Wymaszerowała z mieszkania, daremnie łamiąc sobie głowę nad stosowną ripostą. Z oddali doszła ją wypowiedziana ze śmiechem obietnica, że zapewne jeszcze nieraz się spotkają, po czym drzwi się za nią zamknęły.
Guy stał tak oszołomiony, jakby porwało go tornado i cisnęło w nieznane mu miejsce. Podwyższone tętno uspokoiło się dopiero po dłuższej chwili. Gwałtowna wymiana zdań sprawiła, że czuł się osobliwie podniecony. Co za ognista kobieta! Jaki temperament!
Rozmyślał, jak dumnie i prosto nosiła głowę i plecy, jak wdzięcznie się poruszała. Gdyby udało mu się zwabić ją przed obiektyw aparatu…
Od dawna nie czuł się tak wspaniale ożywiony.
Bezpieczna w swoim mieszkaniu, Amber ukryła płonącą twarz w poduszce. Wspomnienie gwałtownej wymiany zdań z przystojnym sąsiadem przyprawiało ją o żywsze bicie serca. Jak arogancko się do niej odnosił, choć i ona nie pozostała mu dłużna. Powinna się tego wstydzić, ale wcale nie było jej przykro. Co się z nią właściwie działo? Nikt ze znajomych nie uwierzyłby, że delikatna, słodka Amber użyła przemocy. Przecież zawsze była doskonale opanowana. To z pewnością wina braku snu. Jeśli się wkrótce nie wyśpi, trzeba ją będzie zamknąć w klatce dla bezpieczeństwa ogółu.
Daremnie przewracała się w pościeli; sen nie nadchodził. Nękały ją wspomnienia niedawnej sceny, protekcjonalne słowa sąsiada: „Biegnij do domu i ochłoń, dziewczyno”. Bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści. Wtem usłyszała, że zadowolony z siebie muzyk podśpiewuje. To ją ubodło, nie mogła przecież pozwolić, żeby tak łatwo triumfował. Zwlokła się z łóżka, wyszukała seksowny koronkowy biustonosz i sandałki na wysokiej szpilce. Przygładziła spódnicę, rozczesała długie włosy, podkreśliła rzęsy tuszem i spryskała się perfumami. Pamiętała też, żeby przypudrować nos. Łyknęła prosto z butelki soku z granatu i ruszyła pewnym siebie krokiem do wyjścia.
Do drzwi sąsiada zadzwoniła tylko raz.