-
W empik go
Buddyjskie terapie uzależnień - ebook
Buddyjskie terapie uzależnień - ebook
Autor zabiera nas w niezwykłą podróż do klasztoru Thamkrabok, gdzie mnisi pomagają osobom uzależnionym od narkotyków, alkoholu i nikotyny. Unikalny charakter książki oparty jest na trzech perspektywach: pacjenta walczącego z nałogiem, mnicha dążącego do oświecenia i założyciela zakonu, który stworzył tę metodę leczenia. Choć narracja jest prowadzona z humorem i dystansem, powaga problemu uzależnień została nienaruszona. W publikacji omówiono nie tylko terapię Thamkrabok, ale też inne buddyjskie.
| Kategoria: | Wiara i religia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8414-259-2 |
| Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niniejsza publikacja jest próbą zebrania wszelkich dostępnych informacji na temat terapii prowadzonych w zakonie Thamkrabok w Tajlandii. Przedstawia obraz widziany z trzech różnych perspektyw. Choć zostały w miarę poukładane w osobne części, przeplatają się wzajemnie, by czytelnik mógł proces detoksykacji zobaczyć pod różnymi kątami. W pierwszej części omówiłem warunki powstania zakonu i genezę opracowania terapii przez założycieli Thamkrabok. Jest to obraz widziany oczami pierwszego opata, Ajahna Chamroona. Drugą ważną relacją jest opis tej wcześniej teoretycznie omówionej terapii widzianej oczami pacjenta, który odbywa 10-dniową sesję w obszarze zamkniętym. Dziennik został wyłowiony z czeluści Internetu i przeredagowany w sposób utrudniający identyfikację autora i innych uczestników programu. Trzecią perspektywę wniosłem z mojej osobistej obserwacji. Spędziłem w Wat Thamkrabok blisko dwa lata, biorąc czynny udział w wielu prowadzonych na terenie Thamkrabok aktywności. Jest to opis osoby nieuzależnionej, która do klasztoru trafiła kierowana zwykłą ciekawością i chęcią przeżycia przygody życia. Zapewne żadna z tych relacji nie jest obiektywna — czytelnik powinien wyciągnąć własne wnioski i wyrobić sobie własne zdanie. Moja praca jest jedynie materiałem, który zebrałem w celu jak najpełniejszego zobrazowania metod stosowanych w zakonie i ich skuteczności. Podjąłem także nieśmiałą próbę wyjaśnienia procesów terapeutycznych na bazie obecnego stanu wiedzy medycznej. Czytelnik ma tutaj także możliwość zapoznania się z regułą monastyczną, historią buddyzmu, technikami medytacji oraz unikalną ścieżką tajskich mnichów leśnych, zwaną tradycją _tudong_.Nie każdy facet w sukience to mistrz zen, ale jak spędzisz dwa lata w buddyjskim klasztorze, to przynajmniej możesz udawać, że wiesz, o co chodzi. Moja przygoda z buddyzmem zaczęła się w miejscu, które dla wielu jest ostatnią deską ratunku — w tajskim zakonie Thamkrabok, słynnym na cały świat z terapii uzależnień. Jeśli wyobrażasz sobie buddyjski klasztor jako oazę spokoju, gdzie mnisi godzinami kontemplują w pozycji lotosu, to… cóż, niezupełnie odpowiada to rzeczywistości. Thamkrabok to nie tylko medytacja i mamrotanie buddyjskich sutt. Jest to głównie miejsce, gdzie narkomani, alkoholicy i inni desperaci walczą o nowe życie, wypluwając przy tym własne żołądki — dosłownie i w przenośni.
Dlaczego tam trafiłem? Bo miałem to szczęście (lub pecha, zależnie od punktu widzenia), że zamiast cieszyć się beztroskim all-inclusive w ramionach kolejnych młodych Tajek, postanowiłem spróbować życia mnicha. Nie tylko obserwowałem proces terapii, ale poniekąd też w nim uczestniczyłem, pomagając w klasztornej pracowni zielarskiej i przyswajając kolejne tajniki medytacji. Byłem świadkiem dramatycznych przemian, ale i scen, które spokojnie mogłyby trafić do scenariusza czarnej komedii.
Zakon Thamkrabok to miejsce niezwykłe — poniekąd szpital psychiatryczny, poniekąd buddyjski klasztor, a momentami nawet plan filmowy Tarantino. Terapia w Thamkrabok jest w wersji ekstremalnej. Zamiast luksusowych ośrodków rehabilitacyjnych z podgrzewanym basenem i dietą bezglutenową, pacjenci dostają ziołowy wywar, który w pięć minut zamienia ich w fontanny wymiocin. A to dopiero początek! Jest też przysięga, brzmiąca niczym pakt z samym diabłem, i całkowite odcięcie od świata, które pozwala spojrzeć na swoje życie z nowej perspektywy.
W książce tej nie znajdziesz wielu suchych akademickich teorii na temat uzależnień — zamiast tego opowiem Ci, jak wyglądają one naprawdę. Z humorem, dystansem i szczerością, bo wierzę, że to najlepszy sposób, by mówić o rzeczach poważnych. Będzie o cierpieniu i walce, ale też o absurdach, jakie niesie ze sobą życie w miejscu, gdzie duchowość spotyka się z twardą rzeczywistością i ludzkimi ułomnościami.
Gotowy? No to zapraszam na podróż do zakonu Thamkrabok — miejsca, gdzie buddyzm leczy uzależnienia, a człowiek uczy się więcej o sobie, niż kiedykolwiek chciałby wiedzieć.Tajlandia
Po rozwodzie wielu ludzi przewartościowuje swoje cele życiowe. Podczas gdy wcześniej cała ich motywacja opierała się na zapewnieniu rodzinie komfortowych warunków egzystencji, tak przynajmniej wygląda to od strony mężczyzny, to po rozwodzie stan majątkowy byłej małżonki ląduje na samym końcu listy życiowych priorytetów. Ba! Można by zaryzykować tezę, iż w opozycji do niej na dość wysokiej pozycji umacnia się chęć obniżenia tego komfortu jak najbardziej. Byli partnerzy ciężko zarobkują, by utrzymywać sporą grupę prawników zajmujących się utrudnianiem życia stronie byłej miłości życia. Na szczęście mój rozwód odbył się w przyjacielskiej, na ile to oczywiście możliwe, atmosferze i nie wywołał wielu negatywnych emocji. Niemniej jednak misternie konstruowana przez dziesięciolecia lista priorytetów ekonomicznych mających zaspokajać potrzeby członków rodziny runęła z łoskotem, wzbijając jedynie tabuny toksycznego dla umysłu kurzu.
Z boku obserwowałem moją byłą partnerkę, gdy nad ranem wracała z kolejnym podchmielonym młodym chłopakiem wyrwanym na jakiejś imprezie do mojego byłego już domu. Nie ukrywam, że z jednej strony mnie to bulwersowało, z drugiej jednak szczerze jej tej rozwiązłości seksualnej zazdrościłem. Gdy kajdany małżeństwa opadły z jej nadgarstków (i zapewne kostek), rzuciła się w szaleńczy pęd zaspokajania żądz i skrajnej zmysłowości. W krótkim czasie obskoczyła wszystkich moich znajomych. Bez cienia skrępowania zachwali mi jej niespożytą energię seksualną i sięgające niebiańskich sfer fantazje, których przestała się już bać lub kryć realizować. Niektórzy wręcz pukali się w czoło, że takiego potencjału przy sobie nie zatrzymałem. Zaczęło się od mojego niedoszłego wspólnika, który pierwszy zagnieździł się na dłużej w jej łonie, przestałem jednak obserwować jej dokonania, gdy odkryłem, że nawet moja księgowa wdziękom byłej żony nie zdołała się oprzeć.
Cóż! Zatopiony w filozofii chrześcijańskiej i posłuszny zakazowi cudzołóstwa owoc ten uznawałem za niejadalny. Jakże jednak byłem w błędzie! Gdy ruszyłem śladem mojej eksmałżonki, odkryłem to, co święte księgi skrupulatnie próbowały tuszować. Zdobywałem kolejne trofea sypialniane, co rusz obniżając pułap wiekowy moich partnerek. Zalotów zresztą coraz bardziej prostackich. Odkrycie cech umysłu kobiecego, który gloryfikował bogaty wygląd amanta, mocno skróciło drogę do damskiego łona. Tym kluczem do symbolicznego pasa symbolicznej cnoty było dwuosobowe auto z odkrywanym dachem i widocznie ekstrawagancki styl życia, na który dzięki Bogu mogłem sobie z racji prowadzonego biznesu pozwolić.
Mimo dość swobodnego dostępu do wdzięków płci pięknej, który zapewniał mi odpowiednio wysoki dochód, postanowiłem z kolegami odwiedzić światową stolicę rozpusty, Sodomę i Gomorę dwudziestego pierwszego wieku. Takim niechlubnym mianem cieszy się bowiem jedno z nadmorskich miast Tajlandii o wdzięcznej nazwie Pattaya.
Położone niedaleko Bangkoku miasto oferuje wszystko, o czym może sobie zamarzyć spragniony i zamożny człowiek — ze szczególnym podkreśleniem terminu „zamożny”. Piękne i zgrabne młode kobiety gotowe wejść pod stół i na polecenie szczekać, mężczyźni ze sztucznymi piersiami, kobiety bez piersi ale za to ze sztucznymi penisami, mężczyźni bez penisów ze sztucznymi waginami, kobiety w ostatnim miesiącu ciąży… Podobno nawet amatorzy seksu z dziećmi, tygrysami lub strusiami odnajdują się w Tajlandii. Słowa „jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla daj mi, luby”, które wkłada w usta młodej szlachcianki Aleksander Fredro, nabierają w Pattaya zupełnie nowego, bardziej literalnego znaczenia, które dla tajskich seks-pośredników wcale nie wyglądają tak abstrakcyjnie, jak w oczach polskich krytyków literackich.
Po powrocie z Tajlandii moje życie stanęło na głowie. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem pierwszego dnia pobytu w mojej firmie, była rezerwacja lotu do Bangkoku. Dopiero później pozwoliłem sobie na zapoznanie się z raportami moich pracowników. Gdy koledzy pytali mnie o pobyt w tym tropikalnym raju, z tajemniczym uśmiechem podpatrzonym u Jacka Nicholsona w „Locie nad kukułczym gniazdem” pokazywałem im zdjęcia. Nie było na tych zdjęciach ani piaszczystych plaż, ani rozłożystych palm lub błękitnej toni Zatoki Bengalskiej. Były na nich mniej lub bardziej ogolone damskie waginy, mniej lub bardziej bujne kobiece piersi, pośladki najróżniejszych karnacji, pomiędzy którymi kontrastowała moja blada i nieatrakcyjna gęba. Trudno o lepszy materiał reklamowy. Nic zatem dziwnego, że następny lot do Bangkoku był już grupowy.
Ekscytacja do tej pory nieznanymi terenami pożądania i rozpusty okazała się równie intensywna co krótkotrwała. Wyjście na ulicę i spośród tysięcy chętnych niewiast wybranie sobie towarzyszki upojnej nocy zapachniało nudą i obowiązkiem bardziej niż euforią. Zdrowe podniecenie coraz częściej wymagało medycznego wsparcia, a wypalenie i rozczarowanie stało się znowu uczuciem dominującym. Pewnego ranka wymeldowałem się z hotelu i pojechałem autobusem do Bangkoku, mając nadzieję na znalezienie natchnienia w ambasadzie, w której zgłosiłem chęć odbycia wolontariatu. Czekając na rozmowę z konsulem, która właściwie nigdy się nie odbyła, nawiązałem konwersację z czekającym po odbiór paszportu Polakiem. Niczym słowik o poranku śpiewał on o tajemniczym zakonie buddyjskim, do którego z Bangkoku można dostać się w dość prosty sposób. Sfotografowałem ulotkę informacyjną, którą mi pokazał, po czym się rozstaliśmy. Noc miałem spędzić z jedną z tajskich piękności, lecz coś we mnie pękło i pogoniłem ją do domu. Rano wsiadłem w autobus i postanowiłem spróbować czegoś nowego, o czym wcześniej nawet nie myślałem — spędzić kilka dni w buddyjskiej świątyni.
Na sfotografowanej wcześniej ulotce zamieszczona była w języku angielskim informacja o sposobach dojazdu. Pierwsze miejsca poświęcono zamawianiu taksówki lub kontaktu z numerem Thamkrabok, którego obsługa miałaby wysłać po odbiór zaprzyjaźnionego z mnichami kierowcę. Samodzielny dojazd transportem publicznym wymagał przesiadek, przez co był operacją delikatną i wymagającą, a przez to dość ryzykowną dla nieobeznanego z tajskimi zwyczajami komunikacyjnymi obcokrajowca. Na sugerowanym dworcu autobusowym nikt nie posługiwał się językiem angielskim — jednak fotografia ulotki zakonu zadanie ułatwiła. Pokazałem ją w informacji i uprzejmi Tajowie zaprowadzili mnie do odpowiedniego pojazdu. Kierowca dał mi na migi znać, że mnie wywoła i wysadzi na odpowiednim przystanku, co też się stało. Gdy busik odjechał, zostałem sam na pustym skrzyżowaniu. W bocznej drodze majaczyła brama z dwoma słoniami na zwieńczeniu trzymającymi w trąbach ziemski glob. Nieco skonfundowany poszedłem tą drogą. Na świątynnej ulotce logo było inne, a tajski alfabet składający się z poskręcanych robaków był mi wówczas jeszcze obcy, więc nazwy klasztoru nie odczytałem. Od bramy do świątyni jest niemal kilometr. Szedłem, podziwiając przepiękną okolicę, zachwycając się tropikalną roślinnością, kolorowym ptactwem i wsłuchując w odgłosy buszu, w który z każdym krokiem zagłębiałem się coraz bardziej. Nie opuszczała mnie obawa, że kierowca wysadził mnie jednak w złym miejscu i że żadnego klasztoru na końcu tej drogi nie znajdę. Z tyłu głowy ciągle miałem wątpliwości, czy aby decyzja o wyruszeniu w odległe miejsce w nieznanym mi kraju i odmiennej kulturze była tą właściwą.
Brama Wat Thamkrabok
Na końcu drogi klasztor Thamkrabok jednak był. Skierowano mnie do recepcji. Rozmowę ze mną przeprowadziła Angielka ubrana w białą szatę _anagārika_. Zapytała mnie o przyjmowane substancje. Nie byłem przygotowany na takie bezpośrednie zwierzenia. Wyrwany z kontekstu zauważyłem, że ostatnio viagrę łykałem garściami i przybyłem tu także, by od takiej suplementacji troszkę odpocząć. Na pytanie o konsumpcję alkoholu odpowiedziałem, że raczej unikam. Raz, że viagra wówczas nie działa, dwa że dna moczanowa ostro mnie z takiego spożycia później rozlicza. Biedna kobieta nie wiedziała, jak ze mną rozmawiać. Wyszło na to, że ani nie piję, ani nie palę, ani nie ćpam, a jedynym problemem, z którym się chciałbym w klasztorze zmierzyć, była abstynencja seksualna. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że choć zakon był męski, to w mnisie szeregi wkomponowani zostali dawni pracownicy erotyczni odległego Pattaya, których płeć i preferencje seksualne można by uznać za „nieustalone”. Abstynencja seksualna wymagała zatem pewnej ekwilibrystyki towarzyskiej i nocnego ryglowania się w swojej mnisiej celi.
Na detoksykację się nie nadawałem. Moja wizyta powodowana była ciekawością świata buddyjskiego a nie narkomanią. Gdy o tym wspomniałem, popatrzyła na mnie z niezrozumiałym jeszcze dla mnie politowaniem, zataczając koło, bezwiednie przesunęła palcem po swojej skroni i zaproponowała wizytę u zastępcy opata. Niech on się mną zajmie, jeśli ma na to odwagę. Zorganizowano tłumacza i zaprowadzono mnie do odzianego w brązowe prześcieradło łysego Taja. Po wymianie grzeczności i zreferowaniu potrzeby praktyki buddyjskiej tenże zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów (notabene owo powiedzenie infantylnie zakłada posiadanie przeze mnie dwóch głów, a nie kolejno główki i głowy), po czym zadzwonił do kogoś ze swojego telefonu. Zostałem zaakceptowany do programu post-detoksykacyjnego, w którym międzynarodowi narkomani przechodzą dodatkową terapię już poza ośrodkiem zamkniętym. Podziękowałem potrójnym ukłonem, o którym zostałem poinformowany w drodze na interview, po czym zostałem zaprowadzony w kolejne miejsce.
Zaniedbany wielokondygnacyjny budynek przeznaczono na tymczasowe lokum kilku młodych mężczyzn, którym przewodził mnich z Australii. Okazał się dość przyjaznym facetem i przyjął mnie do swojej grupy szczerze serdecznie. Dostałem własny pokój oraz matę do spania, którą rozłożyłem na pokrytej glazurą podłodze. Pobyt w tym luksusowym kurorcie nie był oczywiście bezpłatny, aczkolwiek cena za nocleg była zdecydowanie atrakcyjniejsza od kwot żądanych w bangkockich hotelach. Zasypiając, zastanawiałem się nad nieprzewidywalnymi ścieżkami życia. Jeszcze poprzedniego wieczora wtulony w kobiece gołe piersi nic nie wskazywało, abym następnego dnia miał wylądować na gołej podłodze gdzieś w odległym lesie pośród łysych facetów w dziwacznych sukienkach.Thamkrabok po raz pierwszy
Pomimo wczesnych godzin rannych, podczas których podjąłem podróż do Thamkrabok, do samego zakonu dotarłem późnym popołudniem. Moi nowi towarzysze niedoli przywitali się ze mną ostrożnie, po czym zajęli własnymi sprawami, nie wtajemniczając mnie jeszcze w rutynę dnia. Spałem więc do oporu i dopiero rano zająłem się socjalizacją. Poznany w ambasadzie pacjent, który mnie do Thamkrabok przekonał, ucieszył się na mój widok i został moim przewodnikiem po zespole świątynnym. Pokazywał mi wszelkie sekrety zakonu i zaznajamiał z prowadzoną przez mnichów terapią. Swoją rekonwalescencję rozpoczął tu kilka miesięcy temu, dzięki czemu nie był już takim nowicjuszem, jakim ja się okazałem. Mnich z Australii organizował cowieczorną sesję grupową, na której oznajmiał zasady panujące w zakonie oraz doradzał w sprawach technicznych. Plan dnia był wywieszony w aneksie kuchennym i należało go przestrzegać. Ważnym punktem była wieczorna recytacja _sutt_ z mnichami w sali Magsaysay. Obecność była obowiązkowa. Innym obowiązkowym wymogiem była praca. Należało spędzić minimum cztery godziny dziennie na pomaganiu w obowiązkach innym. Do wyboru był cały wachlarz aktywności, takich jak praca w pracowni stolarskiej, rzeźbiarskiej, zielarskiej, prace ogrodowe, porządkowe, przygotowywanie posiłków dla mnichów w kuchni lub zmywanie naczyń po śniadaniu. Gdyby dokładniej przeanalizować ten plan dnia pod kątem czasu wolnego, zbyt wiele nie zostawało do dyspozycji kuracjusza.
Bardzo ważną zasadą obowiązującą na terenie klasztoru był zakaz samowolnego opuszczania świątyni. Cokolwiek miałoby być powodem oddalenia się, należało zdobyć najpierw pisemną zgodę opata. W sali Magsaysay obok posągu Buddy leżały karty zezwolenia na opuszczenie terenu zakonu. Należało taką kartę wypełnić, podając dokładny powód wraz z argumentacją, wpisując datę i godzinę opuszczenia klasztoru oraz datę i godzinę powrotu, po czym udać się do kancelarii opata, porozmawiać z nim o takim wyjściu i zdobyć podpis zatwierdzający opuszczenie terenu. Karta ta była wymagana nawet w celu udania się do dentysty w pobliskiej miejscowości lub do sklepu spożywczego na oddalonej o trzy kilometry stacji benzynowej. Ograniczenie to miało sens ze względu na walkę z uzależnieniem. Rekonwalescenci nadal odczuwają potrzebę wypicia alkoholu lub zażycia substancji psychoaktywnych, nawet jeśli okres detoksykacji już się zakończył. Proces zdrowienia jest długotrwały, często wymaga wielu lat pobytu w odosobnionej placówce, która roztacza parasol ochronny nad uzależnionym do czasu uzyskania przez niego odpowiednio silnej woli. Z drugiej jednak strony ograniczenie wolności mocno kolidowało z moim poczuciem własnej wartości i sprawiedliwości społecznej. Ba! W trakcie pobytu w zakonie dokumenty tożsamości należało deponować w biurze klasztoru, co wiązało się z pobytem w strefie detoksykacyjnej. Po opuszczeniu tej strefy obowiązek depozytu paszportu nie był już formalny, jednak zastępca opata mocno naciskał, by paszporty oddawane mu były „na przechowanie”. Dotyczyło to już nie tylko samych pacjentów, ale jego dyspozycja miała obejmować także przebywające w klasztorze rodziny kuracjuszy a także gości nieuzależnionych, zainteresowanych wyłącznie praktyką buddyjską. Takie postawienie sprawy, które jest niezgodne ani z prawem międzynarodowym, ani z moim poczuciem sprawiedliwości, wywoływało wewnętrzny bunt, owocujący samowolnym opuszczaniem zakonu i udaniem się do miasto na piwo, którego zwykle raczej unikałem. Dusza rebelianta wyciągała mnie coraz częściej na te samowolne eskapady i coraz mniej się z nimi kryłem. Tym bardziej, że cały czas byłem osobą świecką.
Pewnego dnia dołączył do mnie ów kolega z Polski.
Na terenie klasztoru były dwie „restauracje” serwujące proste dania. Tylko mnichom przysługiwały darmowe posiłki, osoby świeckie musiały korzystać z zasobów lokalnych garkuchni. Wybór był skromny a dania zjadliwe, choć tyłka nie urywały. Na obiady wychodziłem więc samowolnie poza klasztorną bramę, gdzie lokalny mistrz kuchni genialnie przygotowywał ryż z mięsem. Dodatkowym atutem jego kulinarnych zdolności było zimne piwko, którym można było ostro pikantne dania popijać. Zimne piwko, choć medycznie dla mnie niewskazane, smakowało w tropikalnym klimacie wyśmienicie, tym bardziej że ze względu na pobliski Thamkrabok stało się owocem zakazanym. Raz przyłączył się do mnie ów Polak. Postawiłem mu obiad. I piwko. Potem drugie. I chyba też trzecie… Do klasztoru wracaliśmy już objęci w pół, tak nietykalni jak profil chmur. W naszych oczach był żar i ogień w nich, gdyśmy nietykalni przez klasztor szli. Mieliśmy świat u swych stóp, głowy pośród chmur, te obłoki niosły nas. Setki spojrzeń złych, ciężkich jak tony słów, chciały ściągnąć nas w dół… I choć można było to dziwne nasze zachowanie jakoś jeszcze wytłumaczyć złym samopoczuciem, kolega ów mój niczym na spowiedzi naszą eskapadę przez mnichem z Australii obnażył, dzięki czemu jako prowodyr całej tej sytuacji z klasztoru niemal w dniu następnym wyleciałem. Jednak jako osobie nieuzależnionej i niezależnej finansowo, wszak płaciłem słono za każdy dzień spania na tej twardej podłodze, został mi ów wybryk wspaniałomyślnie w buddyjskim duchu wybaczony i z ostatnim upomnieniem pozwolono mi w świątyni zostać dłużej.
Na początku mojego pobytu w Thamkrabok nie rozumiałem tych ograniczeń. Uznawałem je za zamach na moją wolność i godność. Nie widziałem i do tej pory nie widzę nic złego w alkoholu. Unikam spożywania go ze względów zdrowotnych, lecz jestem zdecydowanym przeciwnikiem zabraniania czegokolwiek i narzucania komukolwiek swojego zdania. Jeśli ktoś lubi pić, ćpać czy palić — jestem gorącym zwolennikiem depenalizacji alkoholu, narkotyków czy substancji zawierających nikotynę. Posiadanie wolnego wyboru uważam za nadrzędne w stosunku do konsekwencji zdrowotnych czy prawnych. Każdy ma własny rozum i niech każdy bierze odpowiedzialność za własne czyny i poglądy. W Thamkrabok owo moje niezachwiane przekonanie o posiadaniu przez ludzi własnego rozumu zostało jednak z łoskotem obalone.
Penitencjariusze Thamkrabok są głównie osobami z niezwykle słabą wolą, bardzo podatnymi na manipulację i wpływ otoczenia. Trudno szukać wśród nich osób z doświadczeniem biznesowym, które wymaga silnego charakteru, ciężkich, twardych i wielkich jaj, ponadprzeciętnej inteligencji, cierpliwości i samodyscypliny. Tych cech muszą dopiero się nauczyć, wypracować w sobie i utrwalić. Do tej pory szukali zawsze dróg na skróty. Potrzebne pieniądze najlepiej ukraść, żądzę natychmiast zaspokoić a wszelkiej odpowiedzialności niczym ognia unikać. Szczęście można osiągnąć poprzez pracę nad własnymi emocjami podobnie jak pieniądze zdobywać uczciwym etatem. Wstrzyknięciem heroiny uzyskuje się ten sam efekt bez typowych poświęceń. Błogość narkotyczna nie wymaga lat medytacji i doskonalenia samodyscypliny. Pojawia się już tu i teraz po podgrzaniu nad ogniem białego proszku i zaaplikowanie go spragnionemu błogości ciału. Dlatego też rehabilitacja wymaga roztoczenia nad pacjentami parasola, którego zadaniem jest ochrona przed sobą samym.
Atmosfera Thamkrabok jest więc nieco ciężka. Pacjenci, opacznie rozumiejąc politykę zakonu, pilnują innych pacjentów, zamiast poświęcić się pilnowaniu siebie samych. Donoszą na siebie wzajemnie, okradają się i okłamują. Stare zachowania jeszcze długo z nimi pozostaną. Klimat jest więc wymagający. Pozbawieni wolności i środków finansowych uzależnieni albo patrzą na innych z zazdrością, albo robią wszystko, żeby im zaszkodzić, czym zrównaliby ich w pozycji społecznej do siebie samych.Różnice między Thamkrabok a szpitalami rządowymi
Co najmniej połowa pacjentów zakonu miała już wcześniej przyjemność poddania się terapii w szpitalach państwowych lub prywatnych placówkach walki z uzależnieniami. Niektórzy przechodzili taki proces wielokrotnie, stając się stałymi bywalcami detoksów. W tradycyjnej terapii podaje się metadon, który redukuje nieprzyjemne objawy odstawienia i pozwala ten okres przejść bardzo łagodnie. Warunki w takich miejscach są także o niebo lepsze niż w Thamkrabok. Szpitale są dobrze wyposażone, każdy pacjent ma osobne łóżko a często nawet osobny pokój z własną łazienką, jedzenie jest wykwintne i smaczne. Nad dobrostanem pacjenta czuwa lekarz i pielęgniarki, psycholog prowadzi codzienne sesje motywujące. Mimo to, a może właśnie dlatego, skuteczność terapii jest niska. Według różnych statystyk od 80—95% pacjentów do uzależnienia wraca. Przyjemność takiej terapii jest obustronna. Zapewnienie komfortowych warunków i łagodnego efektu odstawienia owocuje zadowoleniem zarówno samego pacjenta, jak i całej ekipy tym pacjentem się zajmującej. Na czele zadowolonych stoi właściciel takiego centrum lub szpitala, który wszak za każdego kuracjusza otrzymuje od rodziny lub od NFZ pokaźne wynagrodzenie. Biznes szpitalny się kręci podobnie jak i kręci się biznes dealerów lub sklepów monopolowych — wszyscy są tu zadowoleni i każdemu, mimo pozornego oddania, zależy na kontynuacji dochodowego procederu.
Sytuacja w Thamkrabok wygląda wprost przeciwnie. Terapia nie kosztuje pacjenta ani jego rodzinę absolutnie nic, mnisi nie dostają żadnego wynagrodzenia, nie podawane są żadne środki farmakologiczne łagodzące objawy odstawienia. Nie ma ekonomicznego powodu, by terapia musiała zostać powtórzona. Ba! W Thamkrabok taką terapię można odbyć wyłącznie raz. Pacjenci, którzy po detoksie wrócili do narkomani lub alkoholizmu, nie są przyjmowani ponownie na oddział. O tej zasadzie są oni informowani w trakcie terapii na każdym kroku. Mnisi wyciągną do ciebie rękę, ale tylko raz. Nigdy więcej!
Bardzo prymitywne warunki pobytu wraz z bolesnym i wyjątkowo nieprzyjemnym efektem odstawienia utrwalają w umyśle pacjenta wrażenie poświęcenia. Wyjście z nałogu kosztuje. Kosztuje jego samego, a nie rodzinę lub zakład ubezpieczeń społecznych. On sam musi zapłacić za swoje słabości i swoją głupotę. Świadomość tego zastaje z nim nawet po opuszczeniu Thamkrabok — za wszystko w życiu trzeba zapłacić, nie ma na świecie nic za darmo. Tymczasem po terapii klasycznej powstaje w umyśle uzależnionego zupełnie inny obraz walki z uzależnieniem — smaczne darmowe jedzenie w komfortowych warunkach niczym w nadmorskim pięciogwiazdkowym resorcie, miła i niezwykle serdeczna obsługa machająca życzliwie na pożegnanie „zapraszamy ponownie, będziemy za tobą tęsknić”. I jak tu z takiej oferty nie skorzystać?!
Jeśli pacjent Thamkrabok wróci do narkotyków, nigdy nie zostanie przyjęty ponownie. Złamanie ślubowania _sajja_ oznacza koniec terapii i przyjęcie na siebie karmicznych tego konsekwencji. Konsekwencji nie tyle samego uzależnienia, co przede wszystkim konsekwencji nieudanej terapii. Poświęcenie mnichów pomagających uporać się z nałogiem jest walutą, którą trzeba bezwzględnie spłacić. Przysięga _sajja_ jest niczym cyrograf z samym diabłem. Dam ci wszystko, czego zapragniesz, panie Twardowski, ale gdy tylko pojawisz się w Rzymie, twoja dusza będzie moja. Tym Rzymem jest substancja zmieniająca stan świadomości, której pacjent ślubuje nie doświadczać ponownie.
Społeczność buddyjska, z której w przytłaczającej mierze składa się Thamkrabok, wierzy w prawo karmy. Jest to pewien rodzaj zasady energetycznej — ile dobra z siebie wydasz, tyle też otrzymasz z powrotem. Podobnie działa to w drugą stronę — całe zaabsorbowane dobro, które wyświadczył świat zewnętrzny pod postacią rodziny lub przypadkowych ludzi, trzeba bezwzględnie spłacić. Nie ma wybacz, nie ma zmiłuj się. Nie jest to prawo podlegające ludzkim inteligentnym zasadom, którymi można manipulować. Jest to prawo bardziej fizyczne, prawo przyczyny i skutku. Jeśli kopniesz kamień do przodu, nie poleci on do tyłu, nie poleci do góry na księżyc ani nie wbije się w płaszcz Ziemi. Zgodnie z prawem fizyki Newtona energia kopnięcia pozwoli kamieniowi przelecieć kilka metrów i się zatrzymać. Podobnie jest z prawem karmy, która działa bardziej w środowisku umysłu. Tam też odbywa się wymiana energetyczna. Ślubowanie zawiera się z samym sobą, z własną podświadomością, ukrytą inteligencją przez życie nas prowadzącą. Jest to bezwzględny i cyniczny sędzia, nie znający litości i nigdy nie zapominający ani wyrządzonych krzywd, ani uczynionego dobra. Cokolwiek w życiu pacjent nawywijał, jest to na zawsze utrwalone w umyśle i przyjdzie czas się z tego rozliczyć.
Zawarcie przymierza z własną podświadomością w formie przysięgi _sajja_ powoduje kosmiczne konsekwencje. To właśnie podświadomość kieruje kroki pacjenta do Thamkrabok, mając jeszcze nadzieję na uratowanie przeklętej duszy. Akt desperacji owej jest aktem finalnym — doświadczenie mnichów Thamkrabok sugeruje, że osoby łamiące ślubowanie kończą zazwyczaj tragicznie. Dlatego uświadamia się pacjentów o jego powadze. Założyciel zakonu Phra Chamroon powtarzał, by przed ślubowaniem wykluczyć osoby z niepoważnym nastawieniem do terapii, gdyż złamanie przyrzeczenia może dla tych pacjentów skończyć się śmiercią. Wskazywał, by leczyć tylko tych uzależnionych, których da się wyleczyć, czyli którzy przychodzą do Thamkrabok z odpowiednim nastawieniem. Pacjenci muszą sobie zdawać z tego sprawę.
Jeden z byłych pacjentów powiedział:
„Gdy składasz to ślubowanie, wiesz w głębi serca, że jeśli je złamiesz, już jesteś martwy.”
Po chwili dodaje, że widział to na własne oczy:
„Ci, którzy złamali ślubowanie, giną w wypadkach, tracą rozum albo popełniają samobójstwo.”
Sam ma kilka dowodów na takie działanie karmy. Jedną z pacjentek była dwudziestoletnia dziewczyna o imieniu Sasza. Pochodziła z Rosji. W ciągu swojego krótkiego jeszcze życia spróbowała niejednego środka odurzającego, bywała też w ekstremalnych sytuacjach życiowych. Piękną drobną blondynkę o słowiańskiej urodzie wykorzystywała narkomańska społeczność na różne sposoby. Jej stan zdrowia podczas pierwszej wizyty był dramatyczny. Nie została przyjęta do ośrodka za pierwszym razem. Matka została poproszona, aby odtrucie przeprowadzono w warunkach szpitalnych, gdyż organizm dziewczyny był skrajnie wyczerpany i metoda _cold_ _turkey_ mogłaby okazać się dla niej zbyt ryzykowana. Po odtruciu została w klasztorze na dłużej. Złożyła przysięgę _sajja_, wdziała białe szaty _anagariki_ i włączyła się w życie monastyczne. Nie było to życie usłane różami, gdyż przytłaczająca większość mnichów Thamkrabok wywodzi się z kierowanego uzależnieniami świata przestępczego. Nabytych latami uwarunkowań nie da się wymazać w dziesięć dni. Moralność uzależnionych też mocno odstaje od moralności osób z narkotykami i alkoholem nie mających nic wspólnego. Zarząd świątyni nie chciał dziewczynie pomóc w uzyskaniu pozwolenia na pobyt w Tajlandii, więc Sasza musiała opuścić klasztor na kilka dni i udać się do Laosu, by odnowić swoją wizę. Dostała od rodziny pieniądze na podróż, hotel i jedzenie, którymi sama musiała zarządzać. W Laosie zażyła narkotyk. Znaleziono ją martwą w pokoju hotelowym następnego dnia rano. Do rodziny wróciła w czarnym worku.
Innym przykładem jest mój podopieczny Mateusz. Wieloletni alkoholik, po dwóch wszywkach i kilku terapiach. Niezupełnie chciał poddać się leczeniu. Przyleciał na prośbę i nalegania swojej rodziny. Współpraca z nim była usłana cierniami. Oszukiwał, kłamał, udawał — byle tylko ugrać gotówkę. Wreszcie uciekł, upił się i w ambasadzie wyłudził bilet na lot powrotny do Polski. Przestrzegałem go przed takim scenariuszem. „Jeśli przerwiesz terapię i uciekniesz do Polski, to sięgniesz po alkohol i wkrótce umrzesz. Czy masz tego świadomość?” „Nie sięgnę po alkohol już nigdy. Czuję się zdrowy i mocny”. Nic do niego nie docierało. Próbowałem mu wytłumaczyć, jak działa karma i jak długi karmiczne bezwzględnie trzeba spłacać. Nie zdążył nacieszyć się Polską. Na warszawskim Okęciu został zatrzymany za jakieś stare grzeszki. Miał niespłaconą niewielką karę grzywny, którą w międzyczasie zaocznie sąd zamienił na dwa tygodnie pozbawienia wolności. Trzynastego dnia w areszcie zmarł.
Spośród pacjentów przybywających do Thamkrabok około 60 procent początkowo pochodziło z Bangkoku, a reszta z miast prowincjonalnych w całym kraju. W ostatnich latach proporcje się odwróciły i obecnie tylko 40 procent pochodzi ze stolicy. Niektórzy pacjenci przylecieli z kilkudziesięciu krajów zagranicznych, gdyż z biegiem lat terapia Thamkrabok stała się sławna na cały świat. Wśród pacjentów nie brakuje przedstawicieli Europy, Stanów Zjednoczonych, Australii czy Azji. Około 80 procent leczonych przypadków dotyczy uzależnienia od heroiny; pozostałe to marihuana, morfina, barbiturany, metadon i opium, choć z biegiem lat te proporcje się mocno zmieniają. Kobiety stanowią od 1—5% pacjentów. Najczęściej chcą uwolnić się od uzależnienia od tabletek nasennych (barbituranów), które powodują u nich drżenie i nerwowość. Wśród mężczyzn 70 procent jest w wieku od 14 do 25 lat, a około jedna trzecia to studenci. Do ośrodka zgłosiła się kiedyś cała rodzina wraz z małym dzieckiem, które uzależniło się od narkotyków poprzez ssanie mleka matki.
Według prowadzonych badań statystycznych przez mnichów Thamkrabok jedna trzecia młodych dorosłych użytkowników heroiny z obszarów miejskich wykazuje niestabilne cechy społecznoekonomiczne, takie jak bezrobocie i brak wykształcenia, i przyznaje się do działalności przestępczej w celu finansowania swojego nałogu. Grupa ta wyraźnie kontrastuje z użytkownikami opium, z których składali się pierwsi pacjenci Thamkrabok. Ci pochodzili głównie z północnych plemion górskich i około 80 procent z nich miało ponad 30 lat. Obecnie palaczy opium praktycznie już nie ma. W kontraście do uzależnionych od heroiny wszyscy palacze opium posiadali zatrudnienie w różnych zawodach związanych z działalnością wiejską, a zgłaszana działalność przestępcza była znikoma.
Badania statystyczne wykazują, że na całym świecie odsetek trwałego wyleczenia z uzależnień jest bardzo niski. Około 98% osób podejmujących terapię wraca do narkotyków, ponieważ ich sytuacja życiowa się nie zmienia. Samo odtrucie bez zmiany środowiska i przewartościowania życia nie jest skuteczne. Metoda motywacyjna, jaką stosuje się w Thamkrabok, ma jednak wyższy wskaźnik skuteczności. Niebagatelnym czynnikiem jest aspekt religijny. Jak wyjaśnił amerykański lekarz pracujący w Tajlandii z uzależnionymi: „Dopóki wierzą w skuteczność terapii i są wtopieni w społeczność innych wyleczonych uzależnionych, wskaźnik sukcesu jest bardzo wysoki. Gdy jednak opuszczają tę społeczność, czy to w Tajlandii, czy w Ameryce lub Europie, ich wiara w skuteczność powoli zanika i niemal nieuchronnie wracają do uzależnienia.”
W pierwszych latach działalności po opuszczeniu klasztoru przez pacjenta dokumentacja w Thamkrabok była niszczona. Miało to chronić go przed możliwymi konsekwencjami prawnymi, ponieważ wielu z podopiecznych wskazywało swoją przeszłość kryminalną. Większość informacji o losach tych pacjentów pochodziła z ustnych relacji nowych pacjentów, którzy pojawili się w Thamkrabok na podstawie ich rekomendacji. Przybywali tłumnie, ponieważ sami byli świadkami wyleczenia swoich towarzyszy. Później, w odpowiedzi na prośby władz państwowych i innych instytucji społecznych o statystyki dotyczące leczenia w Thamkrabok, Phra Chamroon wprowadził bardziej szczegółowy kwestionariusz rejestracyjny, ułatwiający późniejsze monitorowanie pacjentów. Oprócz imion i adresów członków rodziny lub krewnych, wymagane są również dane bliskich przyjaciół, przez których można się później skontaktować z pacjentem lub uzyskać informacje o jego stanie. Obecnie standardową procedurą jest kontrola po sześciu miesiącach i następnie raz w roku. Na listy i pocztówki wysyłane przez klasztor odpowiedziało 50 procent pacjentów. Z tych odpowiedzi wynika, że tylko około 30 procent wróciło do narkotyków, większość z nich w Bangkoku, gdzie dostęp do środków odurzających jest łatwiejszy. „Pacjenci, którzy najprawdopodobniej pozostaną wolni od nałogu, to ci, którzy mają rodzinę i podjęli pracę” — skomentował to Phra Chamroon.
Na podstawie doświadczeń z około 57 000 uzależnionych leczonych w Thamkrabok pomiędzy 1964 rokiem, kiedy program monitorowania pacjentów faktycznie się rozpoczął, a 1975 rokiem, Phra Chamroon klasyfikuje 60 procent przypadków jako stosunkowo łatwe, a 40 procent jako trudne. Odkrył, że 10 procent pacjentów jest w rzeczywistości „wyleczonych” już w momencie przybycia do klasztoru, ponieważ psychicznie odrzucili oni używanie narkotyków już w fazie przystąpienia do terapii i są zdecydowani to zrobić również fizycznie. Tę grupę w 35% stanowią studenci oraz 30% zatrudnieni. Pozostałe 35 procent, czyli osoby bez stabilnego źródła utrzymania i osoby parające się przestępstwem, są najbardziej narażone na nieskuteczną terapię.
W 1971 roku amerykański personel medyczny przeprowadził badanie 1250 laotańskich uzależnionych wysłanych do Wat Thamkrabok pod koniec lat 60. w ramach programu finansowanego przez rząd USA i nadzorowanego przez Laotańskie Ministerstwo Spraw Społecznych. Ich opinia była jednoznaczna: „Ten program jest skuteczny i powinien być nadal wspierany.” Ocena przeprowadzona po sześciu miesiącach wykazała „stosunkowo wysoką skuteczność.” Program został przerwany dopiero wtedy, gdy w sierpniu 1975 roku władzę przejął komunistyczny rząd Pathet Lao, który uznał kontrolę narkotykową za „kryminalny dowód imperialistycznej inwazji USA na Laos.” Nawet lekarze, tacy jak dr Aroon Shaowanassi, szef oddziału psychiatrycznego w szpitalu wojskowym w Bangkoku, którzy nie byli przekonani, że wskaźnik trwałego wyleczenia jest tak wysoki, jak twierdził Phra Chamroon, zgodzili się, że „ani Wojskowy Szpital Generalny, ani żaden inny ośrodek rehabilitacyjny nie odnosi większych sukcesów w leczeniu uzależnień niż Wat Thamkrabok.” Wyniki Phra Chamroona potwierdzają świadectwa wielu tajskich lekarzy, którzy zgłaszali wskaźnik wyleczeń na poziomie 60–80 procent wśród swoich pacjentów po odesłaniu na leczenie w Thamkrabok.
Phra Chamroon i inni znający działalność Thamkrabok zwracają uwagę, że sytuacja tam różni się od tej w innych ośrodkach. Leczenie prowadzą buddyjscy mnisi, a klasztor znajduje się w kraju zdominowanym przez buddyzm. Mnisi pracują z ludźmi, których wierzenia opierają się na animizmie, duchach oraz doktrynie buddyjskiej o reinkarnacji, według której złe uczynki w tym życiu skazują człowieka na gorszą egzystencję w kolejnym, bez możliwości uzyskania przebaczenia czy łaski w ostatniej chwili. Z kolei jeśli dobre uczynki przeważają nad złymi — choćby o jeden dzień — następne życie będzie lepsze. Mnisi z Thamkrabok starają się przekonać uzależnionego, że może poprawić nie tylko swoje obecne życie, ale i kolejne wcielenia. „Pacjent wzywa duchy w sobie, by były świadkami jego przysięgi. To, czy interpretuje te duchy jako coś zewnętrznego, czy jako swoją własną ‘duszę’, zależy od jego wykształcenia i światopoglądu. Ale ponieważ wierzy, że coś strasznego się wydarzy, gdy złamie przysięgę i wróci do narkotyków, ma silną motywację, by nigdy więcej ich nie zażywać.”
Na przestrzeni lat Thamkrabok spotykał się z krytyką na tle religijnym, politycznym oraz medycznym. Religijna krytyka wynikała z przekonania, że mnich nie powinien pracować ani angażować się w problemy innych ludzi, czego nauczają zasady _patimokkha_. Tymczasem zakonnicy odpowiadają na to, że mimo ścieżki monastycznej, na której podlegają surowemu zakazowi dotykania kobiety, to gdy budynek stoi w ogniu, a kobieta z okna woła o pomoc — nie mogą tego wołania o pomoc zignorować. Ludzie, którzy przychodzą do klasztoru, potrzebują naszej pomocy, ponieważ nie ma innego miejsca, które mogłoby im tę pomóc zaofiarować. Więc staramy się jak możemy… Nie mamy innego wyboru!
Rządowe ministerstwa zdrowia długo wahały się przed oficjalnym wsparciem działalności terapeutycznej Thamkrabok, ponieważ — jak wyjaśnił dowódca Policji ds. Zwalczania Narkotyków — „to, co robią mnisi, jest dobre, ale w rzeczywistości nielegalne. Nie mają przegotowania medycznego ani pielęgniarskiego. Nie ma tam nawet lekarza nadzorującego działalność klasztoru. Gdybyśmy to miejsce oficjalnie uznali za centrum leczenia uzależnień, moglibyśmy być zmuszeni do aresztowania jego mnichów, a tego robić zdecydowanie nie chcemy. Pomagają wszak oni wielu ludziom.”
Zresztą sam zarząd zakonu podchodzi bardzo ostrożnie do jakiejkolwiek oficjalnej formy wsparcia od rządu Tajlandii. Dzięki niej mógłby wszak pomagać większej liczbie ludzi, lecz kosztem zwiększonych regulacji i paraliżującej biurokracji, które mogłyby okazać się zbyt ograniczające i czasochłonne, a przez to wpłynęłyby negatywnie na skuteczność terapii. Jeszcze większym problemem byłoby udostępnienie delikatnej dokumentacji medycznej osobom spoza zaufanego kręgu mnichów Thamkrabok, co mogłoby zniechęcić uzależnionych do szukania pomocy. Trzeba pamiętać wszak, że wielu pacjentów ma bogatą przeszłość kryminalną. Obawa, że odnajdzie ich policja lub że ich leczenie zostanie ujawnione publicznie i wykorzystane przeciwko nim, zniszczy chęć podjęcia terapii w Thamkrabok. To dotyczyłoby zwłaszcza studentów z wyższych sfer i biznesmenów.
Klasztor pomaga również alkoholikom w ramach programu leczenia uzależnień, a także przyjmuje osoby szukające leczenia na wszystko — od przeziębienia po udar. Ci ostatni nie są specjalnie zachęcani do przyjazdu, ale mogą obozować w schronieniach klasztornych, otrzymują koce i maty oraz mają dostęp do ziołowych kąpieli parowych.