- promocja
Bullet Train. Zabójczy pociąg - ebook
Bullet Train. Zabójczy pociąg - ebook
Mroczny thriller jednego z najpopularniejszych obecnie japońskich autorów, w którym sieć krzyżujących się spisków trzyma w napięciu do ostatniej stacji Akcja toczy się równie szybko, jak szybko jedzie japoński pociąg Shinkansen, do którego wsiadło dziewięciu zawodowych morderców i jeden amator. Profesjonaliści zyskują twarze zwykłych, z pozoru niewyróżniających się ludzi, a amator, który jest jeszcze uczniem gimnazjum, planuje intrygę z piekła rodem… Profesjonalni zabójcy wsiadają do tego samego pociągu, nie wiedząc o sobie nawzajem, ale czy to przypadek? I kto dojedzie do celu żywy? Czy Nanao, nazywany również Biedronką, największy pechowiec w branży, pracujący z tajemniczą Marią? Czy straszny, lecz równocześnie komiczny duet Mandarynka i Cytryna, którzy są najlepsi na rynku? Oprócz nich do poszukiwań walizki pełnej pieniędzy dołącza Książę, bezwzględny, wyrafinowany młodociany despota i Kimura, który znalazł się w pociągu, żeby pomścić synka. Ale to dopiero czwórka, nie licząc Księcia, poza nimi na pokładzie pociągu ukrywa się jeszcze pięciu innych morderców, a na ostatniej stacji czeka okrutny szef mafii... „Wirtuozerska, pełna czarnego humoru powieść, pełna niespodziewanych zwrotów akcji. Jakby Tarantino spotkał braci Coen!”. „The Times” „Niczym w powiększonym escape roomie umiejscowienie akcji w pędzącym pociągu zwiększa napięcie dziesięciokrotnie”. Barnes&Noble.com Na podstawie powieści powstał film Bullet Train z Bradem Pittem w roli głównej
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-713-6 |
Rozmiar pliku: | 759 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dworzec Tokio pęka w szwach. Yuichi Kimura dawno nie korzystał z tego dworca, więc nie umie ocenić, czy taki tłok jest normalny. Mógłby być, gdyby w pobliżu odbywała się jakaś masowa impreza. Stojąc wśród napierających z każdej strony ludzi, przypomniał sobie program o pingwinach, który oglądał razem z Wataru. Tysiące pingwinów stało jeden przy drugim. Ale w przypadku pingwinów to można jeszcze jakoś zrozumieć. Im jest zimno.
Kimura przeciska się przez tłum, mija sklepiki z pamiątkami i inne kioski, wydłuża krok.
Wspina się kilka schodków w górę i przechodzi przez bramkę w kierunku stacji Shinkansena. Obawia się, że jakiś czujnik wykryje pistolet, który schował w kieszeni, i nie dość, że bramka się nie otworzy, to jeszcze on sam zostanie obezwładniony przez strażników. Jednak nic takiego się nie dzieje. Kimura zatrzymuje się pod elektronicznym rozkładem jazdy, sprawdza numer peronu, z którego odjedzie Hayate. Mężczyzna w stroju strażnika nie zwraca na niego uwagi.
Mija go chłopak z plecakiem, wyglądający jak uczeń podstawówki. Kimura przypomina sobie Wataru i ból przeszywa jego serce. Wraca do niego obraz bezbronnego i tak dziecinnego jeszcze syna. Chłopiec leży bez świadomości na szpitalnym łóżku, a obok niego płacze matka Kimury: „Biedactwo! Że też coś takiego musiało mu się przydarzyć! Wygląda, jakby wszystko rozumiał, a tu takie nieszczęście!”. Te słowa pogłębiają jego ból.
Nie daruję draniowi — myśli. Nie do wiary, że potwór, który spycha sześcioletnie dziecko z dachu domu towarowego, chodzi jeszcze spokojnie po tej ziemi. Kimura czuje ucisk w piersi, ale nie ze smutku, lecz z gniewu. Energicznym krokiem idzie w stronę ruchomych schodów. Już nie pije. Chodzi prosto i nie trzęsą mu się ręce. W lewej dłoni trzyma papierową torbę z nadrukiem „Pamiątka z Tokio”.
Kiedy wchodzi na peron, Hayate już czeka. Mężczyzna przyspiesza. Wsiada do trzeciego wagonu przednimi drzwiami. Według informacji, jaką uzyskał od kumpli z dawnej pracy, miejsce, którego szuka, znajduje się w siódmym wagonie, w piątym rzędzie, po tej stronie, gdzie są po trzy fotele. Wsiada do wcześniejszego wagonu, żeby zbliżyć się do celu ostrożnie. Idąc środkiem pociągu, rozgląda się dyskretnie ponad oparciami foteli.
W pomoście między wagonami, strefie wydzielonej drzwiami, na połączeniu dwóch członów trakcyjnych pociągu, po lewej widzi wnękę z umywalką. Zatrzymuje się przed lustrem i zaciąga kotarę za swoimi plecami. Przygląda się własnej twarzy. Dawno niestrzyżone włosy. Mała kępka żółta w kąciku oka, pojedyncze włosy zarostu sterczące z brody i wyraźny meszek na policzkach. Twarz jest tak zmęczona, że nawet jemu samemu ciężko na nią patrzeć. Mężczyzna myje dokładnie ręce, aż do momentu automatycznego zatrzymania wody. Jego palce drżą. To nie od alkoholu, to ze zdenerwowania — powtarza sobie w myśli.
Od czasu gdy urodził się Wataru, Kimura nie trzymał broni w ręce. No, może podczas przeprowadzki albo robienia porządków. Dobrze, że się jej nie pozbyłem — myśli. Broń bardzo się przydaje, kiedy trzeba napędzić strachu jakiemuś pajacowi, który nie wie, gdzie jest jego miejsce.
Kimura ma wrażenie, że odbicie w lustrze zaczyna falować, wybrzuszać się i w pewnym momencie pęka. „Tak było dawniej. A teraz? Naprawdę umiesz jeszcze strzelać?” — pyta zdeformowana twarz w lustrze. „Teraz tylko pijesz, własnego syna nie umiałeś obronić”.
„Już nie piję”.
„Mały jest w szpitalu”.
„Dorwę drania, zapłaci za to”.
„Nie puścisz mu tego płazem, prawda?”
Piana emocji buzuje w jego głowie.
Wyjmuje pistolet z kieszeni czarnej kurtki, a z papierowej torby coś w kształcie niewielkiego wałka. Tłumik. Przykręca go do lufy pistoletu. Nie wyeliminuje dźwięku całkowicie, ale założony na ten mały, dwudziestodwukalibrowy pistolet sprawi, że zamiast huku rozlegnie się trzask podobny do wystrzału z dziecięcej zabawki.
Patrzy jeszcze raz w stronę lustra, kiwa głową, wkłada pistolet z powrotem do papierowej torby i wychodzi zza kotary.
Prawie zderza się z młodą kobietą, która pcha wózek minibar z napojami i przekąskami dla pasażerów. „Uważaj!” — już chce się awanturować, ale widząc puszki z piwem na wózku, czym prędzej się oddala.
„Jeden łyk i po tobie. Zapamiętaj” — powiedział mu kiedyś ojciec. „Alkoholizm jest nieuleczalny. Raz się napijesz i znów będziesz na dnie”.
Przechodzi do czwartego wagonu. Pasażer na fotelu po lewej stronie, zaraz za automatycznymi drzwiami, właśnie zakłada nogę na nogę i Kimura zahacza o wystającą przez moment w przejściu stopę mężczyzny. Zawartość papierowej torby jest teraz nieco większa, bo do tłumika doszedł pistolet, i to właśnie ta torba zderzyła się z nogą pasażera. Kimura szybko podnosi pakunek wyżej i obejmuje ramionami, jakby to było coś bardzo cennego.
Napięcie Kimury wzrosło do tego stopnia, że jest bliski gniewu. Ogląda się, żeby spojrzeć na intruza. Przystojny mężczyzna, który nosi okulary w czarnych oprawkach, przeprasza, spuszczając głowę. Kimura gryzie się w język i idzie dalej, ale zza pleców słyszy:
— Torba się panu podarła. Czy mogę pomóc?
Kimura sprawdza stan torby. Faktycznie, jest dziurawa, ale otwór nie jest tak wielki, żeby widać było pistolet.
— Spadaj — mówi i idzie dalej.
Opuszcza czwórkę i nie zwalniając kroku, przechodzi przez dwa kolejne wagony.
— Jak to? To w Shinkansenie pierwszy wagon jest na końcu? — spytał kiedyś Wataru. Oczywiście, to było jeszcze przed wypadkiem.
— To dlatego, że pierwszy wagon to ten, który jest najbliżej Tokio — odpowiedziała matka Kimury.
— Babciu, co to znaczy?
— Liczy się wagony: pierwszy, drugi i tak dalej, zaczynając od tego, który jest najbliżej Tokio. Dlatego, kiedy jedziesz do nas, do babci i dziadka, to pierwszy wagon jest na końcu pociągu, a kiedy wracasz do Tokio, to pierwszy wagon jest na początku.
— Mówi się, że pociągi do Tokio są „pod górę”, a z Tokio „z góry”, to dlatego, że wszystko kręci się wokół Tokio — dodał ojciec Kimury.
— To znaczy, że dziadek i babcia, żeby do nas przyjechać, muszą się męczyć pod górę?
— Nie szkodzi, żeby się z tobą spotkać, żadna góra nie jest nam straszna.
— Ale to pociąg się męczy pod górę.
Dziadek puścił oko do Kimury.
— Twój synek jest uroczy, zupełnie do ciebie niepodobny.
— Tak? A to mnie pytano, jak byłem mały, czy „w rodzinie wszystko w porządku”.
Rodzice nie przejęli się tą uwagą.
— To się nazywa pomyłka genetyczna — żartowali dalej.
Mężczyzna wchodzi do siódmego wagonu. Po lewej stronie po dwa fotele w rzędzie, po prawej trzy. Wszystkie zwrócone są w kierunku jazdy. Kimura wkłada dłoń do torby i zaciska palce na pistolecie. Stawia duże kroki, licząc przy tym rzędy. Jeden, dwa…
Jest dużo więcej wolnych miejsc, niż się spodziewał. Pojedynczy pasażerowie siedzą oddaleni od siebie, to tu, to tam. W piątym rzędzie przy oknie siedzi młody chłopak. Spoza oparcia fotela Kimura widzi tył jego głowy, kołnierzyk białej koszuli, coś w rodzaju marynarki na ramionach. Młodzieniec siedzi wyprężony, w pozie bijącej zdrowiem i sukcesem. Zwrócony jest w stronę okna. Wygląda tak, jakby zachwycał się widokiem innego Shinkansena, który właśnie wjeżdża na stację.
Kimura zbliża się do chłopaka powoli. Kiedy dzieli go od celu tylko jeden rząd foteli, przez moment zastanawia się — czy ten, jak się wydaje, dzieciak zdolny jest do takiej zbrodni? Patrząc na jego smukłe ramiona i delikatne plecy, ma się wrażenie, że to tylko gimnazjalista, zachwycony samodzielną podróżą Shinkansenem. Przez ułamek sekundy Kimura waha się, jakby poluzował się sznurek worka, w którym trzyma gniew i determinację.
Nagle mężczyzna widzi przed oczami tysiące iskier, ma wrażenie, że znalazł się w centrum fajerwerku.
W pierwszej chwili myśli, że coś się stało z instalacją elektryczną w pociągu. Nieprawda. To jego własna instalacja wysiadła, nastąpiło krótkie spięcie w połączeniach jego nerwów i po fajerwerku przyszła ciemność. Wpatrzony w okno młodzieniec odwrócił się błyskawicznie i przystawił do uda mężczyzny mały przyrząd, który trzymał schowany w dłoni. Urządzenie wyglądało jak pilot do telewizora. To ten sam paralizator domowej roboty, którego używali gimnazjaliści — zauważył Kimura w ostatniej chwili, zanim zdrętwiał, a włosy na całym jego ciele stanęły dęba.
Kiedy znowu otwiera oczy, siedzi na fotelu przy oknie. Ma związane ręce. Nogi w kostkach również. A raczej unieruchomione paskami na rzepy. Może zginać kończyny w stawach, ale nie może wstać.
— Wujaszku, jesteś naprawdę głupi. Nie spodziewałem się, że tak łatwo cię zmanipulować. Nawet program w komputerze nie zachowuje się tak posłusznie. Wiedziałem, że przyjdziesz, i wiem, czym się dawniej zajmowałeś — niewinnym głosem mówi chłopak, który siedzi teraz po jego lewej stronie. Wyraźne górne powieki, ładny nos — wygląda niemal jak dziewczyna.
To on zepchnął syna Kimury z dachu domu towarowego dla zabawy. Gimnazjalista peroruje dalej, jakby zjadł wszystkie rozumy:
— Nie mogę się nadziwić, że poszło tak gładko. Życie jest piękne. Ale nie dla ciebie, przykro mi. A tak się starałeś, żeby nie pić!
OWOCE
— Jak twoja rana? — pyta Mandarynka, siedzący przy przejściu. Pytanie skierowane jest do Cytryny, siedzącego przy oknie. Mężczyźni znajdują się w trzecim wagonie, rząd dziesiąty, trzy fotele w rzędzie.
— Dlaczego nie jeździ już seria 500? Lubiłem zwłaszcza te niebieskie. — Cytryna wzdycha, patrząc przez okno. — O jakiej ranie mówisz? — dodaje po chwili, marszcząc brwi, jakby pytanie dotarło do niego z opóźnieniem. Długie, nastroszone włosy przypominają lwią grzywę, ale nie wiadomo, czy to fryzura, czy tylko tak się zwichrzyły w czasie snu. Skośne, ledwo widoczne spod grubych azjatyckich powiek oczy, usta wciąż wykrzywione w grymasie niezadowolenia. Cytryna ciągle narzeka na pracę i jest leniwy.
Ciekawe, czy to charakter wpłynął na jego wygląd, czy na odwrót: wygląd zdeterminował jego charakter? — zastanawia się Mandarynka.
— Nie pamiętasz? Wczoraj oberwałeś nożem. Masz rozcięty policzek.
— Coś ty? Kiedy?
— Jak ratowaliśmy jego. — Mandarynka wskazuje palcem młodego człowieka, który znajduje się pomiędzy nimi.
Dwudziestopięcioletni mężczyzna siedzi skulony, spoglądając na przemian to na Cytrynę, to na Mandarynkę. W porównaniu do wczorajszego wieczoru, gdy go uratowali, wygląda dużo lepiej. Nawet nie minęła doba, a już się uspokoił. Kiedy go znaleźli, trząsł się jak osika, po tym jak siedział związany wiele godzin. To typ człowieka, który nie czyta książek — myśli Mandarynka. Jednobarwny i pusty w środku, dlatego tak łatwo mu się dostosować. Gdy coś już minie, to od razu o tym zapomina. Poza tym zero empatii. Właśnie tacy ludzie powinni czytać powieści, ale nigdy tego nie robią.
Spogląda na zegarek. Jest dziewiąta rano. A więc uratowali tego młodego mężczyznę dziewięć godzin temu. Jedyny syn Yoshio Minegishiego. Był przetrzymywany trzy piętra pod ziemią w piwnicach pewnego biurowca w dzielnicy Fujisawa Kongo. Mandarynka i Cytryna przyszli mu z pomocą.
— Nie żartuj. To się nie mogło zdarzyć. Kto by się odważył?
Cytryna jest tego samego wzrostu co Mandarynka, ma około stu osiemdziesięciu centymetrów. Obaj są szczupłej budowy ciała i może dlatego często się zdarza, że ludzie biorą ich za bliźniaków, a przynajmniej braci. Mówią o nich „ta para bliźniaków, płatnych zbójców” albo „rodzinny biznes”, ale w Mandarynce burzy się krew, gdy to słyszy. Nie porównujcie mnie z tym bezmyślnym leniem! Oczywiście Cytryna pewnie nie ma nic przeciwko temu. I to, że Cytrynie wszystko jedno, Mandarynkę denerwuje jeszcze bardziej. Nawet jakiś pośrednik powiedział kiedyś: „Z Mandarynką pracuje się dobrze, a z Cytryną — same kłopoty. Imiona mówią same za siebie: cytryn nikt nie je, bo są za kwaśne”.
No właśnie.
— To skąd masz tę czerwoną krechę na policzku? Zresztą słyszałem, jak krzyczałeś, kiedy ten zbir drasnął cię nożem.
— Ja? Z takiego powodu nawet bym nie pisnął. Może wrzasnąłem, bo mnie wkurzył. „Oj, coś ty taki słaby!” — tak musiałem krzyczeć. A ta kreska na twarzy to nie od noża. To wysypka. Jestem uczulony.
— Nigdy nie widziałem wysypki, która by wyglądała jak rana cięta.
— A jesteś stwórcą wysypek?
— O czym ty mówisz?
— Jesteś stwórcą wszystkich wysypek i alergii? Nie? Wielki znawca! Myślisz, że wiesz więcej ode mnie o alergiach? Ja żyję z nimi dwadzieścia osiem lat. Ty nie masz o tym pojęcia.
— Nie jestem stwórcą alergii. Ale to nie jest wysypka.
Tak jest zawsze. Cytryna najpierw zwala winę na kogoś innego, potem chełpi się, jaki to on jest wspaniały, i generalnie mówi od rzeczy. Mandarynka może się tylko albo zgodzić, albo puścić tę paplaninę mimo uszu, inaczej Cytryna nigdy nie skończy. Tymczasem siedzący między nimi, wystraszony młody Minegishi nieśmiało próbuje dojść do głosu:
— Przepraszam…
— Czego? — pyta Mandarynka.
— Czego? — powtarza Cytryna.
— Chciałem tylko zapytać... kim jesteście ?
Poprzedniego wieczoru, kiedy go znaleźli, mężczyzna zwisał bezwładnie z krzesła, do którego był przywiązany. Odzyskał świadomość, gdy zaczęli go wynosić, ale powtarzał tylko „przepraszam, przepraszam” i nie byli w stanie się z nim dogadać.Rzeczywiście, nie mieli okazji się przedstawić.
— Ja jestem Dolce, a on jest Gabbana — błaznuje Mandarynka.
— Nie, ja jestem Donald, a on Douglas — wtóruje mu Cytryna, kiwając głową.
— Co ty znowu? — Już w trakcie zadawania tego pytania Mandarynka domyśla się, że to imiona lokomotyw z bajki Thomas i przyjaciele1. O czymkolwiek byłaby mowa, Cytryna zawsze kieruje rozmowę na swój ulubiony temat: animowany serial dla dzieci, z modelami pociągów i pouczającymi historiami. Większość swoich poglądów podpiera przykładami z serialu o lokomotywach, jakby stamtąd czerpał całą swoją wiedzę o życiu.
— Już ci mówiłem… Donald i Douglas to bliźniacy, czarne parowozy. Wysławiają się bardzo wytwornie. Na przykład: „Spójrz, przyjacielu, czyż to nie Henry?”. Piękny język, chwyta za serce. Prawda, że chwyta?
— Nie chwyta.
Cytryna wsuwa rękę do kieszeni kurtki, szpera w niej trochę i wyjmuje jakąś lśniącą kartkę.
— O, to jest Donald. — wskazuje palcem czarny kształt.
To, co trzyma w ręce, to arkusz naklejek przedstawiających lokomotywy, bohaterów serialu.
— Tyle razy ci to powtarzam, a ty ciągle nie pamiętasz. Może po prostu nie chcesz zapamiętać?
— Nie chcę.
— Co za ponurak. Dam ci te naklejki, tylko zapamiętaj wreszcie. Popatrz, tu się zaczyna, Thomas, tu masz Olivera, są wszystkie, nawet Diesel. — Cytryna zaczyna wymieniać imiona pozostałych lokomotyw.
— Daj mi spokój. — Mandarynka odpycha naklejki.
— To jak się w końcu nazywacie? — młody Minegishi ponawia pytanie.
— Ryunosuke Akutagawa i Motojiro Kajii2 — mówi Mandarynka.
— Bill i Ben, Harry i Burt to też bliźniacy.
— My nie jesteśmy bliźniakami!
— W takim razie, panowie Donaldzie i Douglasie — wtrąca się młody Minegishi poważnym głosem — czy to mój ojciec poprosił was, żebyście mnie uratowali?
Cytryna drapie się w ucho, wygląda, jakby nie był zainteresowany tym tematem.
— Hmm… coś w tym rodzaju. Ale czy to była prośba? Raczej nie odważylibyśmy się odmówić.
— Raczej nie — zgadza się Mandarynka.
— A swoją drogą, ty też się go boisz? Czy dla ciebie on nie jest taki straszny? — Cytryna trąca mężczyznę czubkiem palca, ale to wystarcza, by tamten znów się zaczął trząść.
— Nie, nie, dla mnie nie jest straszny.
Cytryna uśmiecha się gorzko. Wreszcie przyzwyczaił się do specyficznej woni foteli w pociągu.
— A słyszałeś, co robił, kiedy mieszkał w Tokio? Krąży dużo różnych historii. Jak ta o dziewczynie, która była mu winna pieniądze. Podobno spóźniła się ze spłatą długu pięć minut, a on odciął jej za to dłoń. Nie palec, całą dłoń. I nie z powodu pięciu godzin, tylko pięciu minut. A potem tę odciętą… — Cytryna nie kończy zdania, zdając sobie sprawę, że to nie jest temat na rozmowę w Shinkansenie.
— Tak, słyszałem tę historię — mówi młody Minegishi przepraszającym tonem. — Upiekł ją potem w mikrofalówce. — Zabrzmiało to tak, jakby przypomniał sobie o jakimś kulinarnym hobby ojca.
— A to znasz? — Cytryna podnosi palec wskazujący i pochyla się trochę do przodu, żeby lepiej go było widać. — O tym, jak przyprowadził dłużnika i jego syna i obu wręczył brzytwy, żeby ze sobą walczyli?
— Tak, tak, znam.
— Naprawdę? — pyta z niedowierzaniem Mandarynka.
— Twój ojciec ma proste zasady — mówi Cytryna, patrząc przez okno na Shinkansen odjeżdżający z sąsiedniego peronu. — Jeśli ktoś mu przeszkadza, każe go zabić, a jak coś jest za trudne, to się wycofuje. Dawniej w Tokio w tym biznesie fortunę robił Terahara, on też nie przebierał w środkach.
— Wiem, słyszałem o nim. Jego firma nazywała się „Panna”.
Młody robi się coraz bardziej pewny siebie, nie podoba mi się — myśli Mandarynka. W powieści to by mogło być interesujące, ale w życiu? Kontakt z rozpuszczonym bachorem to nic ciekawego, tylko denerwuje.
— „Panna” rozpadła się jakieś sześć, siedem lat temu. Terahara wraz synem zginęli, a firma została podzielona. Ale twój ojciec wyczuł niebezpieczeństwo, zamknął biznes w Tokio i przeniósł się do Morioki. Sprytnie — kończy swoją myśl Cytryna.
— Bardzo dziękuję.
— Dziękujesz? Przecież ja go nie chwalę.
Cytryna tęsknym wzrokiem odprowadza białe wagony za oknem.
— Dziękuję, że mnie uratowaliście. Myślałem, że to koniec. Nie mogłem się ruszyć, a ich było chyba ze trzydziestu. Na dodatek w głębokiej piwnicy. Nawet gdyby ojciec zapłacił okup, to i tak chyba by mnie zabili. Wydawało mi się, że strasznie go nie lubią. Myślałem, że już po mnie.
Przez swoją gadatliwość młody Minegishi coraz mniej podoba się Mandarynce.
— Bystry jesteś. Po pierwsze, rzeczywiście, wielu ludzi nienawidzi twojego ojca. Nie tylko ci, którzy cię więzili. Mało komu udaje się przeżyć spotkanie z nim, ale tych, którzy go lubią, jest chyba jeszcze mniej. I tak jak się domyślałeś, zabiliby cię, nawet gdyby dostali okup. Co do tego nie ma wątpliwości. Rzeczywiście, byłoby po tobie.
Mandarynka i Cytryna otrzymali zlecenie od Minegishiego z Morioki, żeby dostarczyć okup i uratować syna. Łatwo powiedzieć, ale zadanie było karkołomne.
— Twój stary ma duże wymagania — mruczy pod nosem Cytryna, wyliczając na palcach. — Uratować syna, odebrać pieniądze i zabić wszystkich przeciwników. Wszystkie marzenia muszą mu się spełnić.
Zadania miały skalę ważności. Najważniejsze było życie syna, potem — odzyskanie okupu, zabicie wszystkich członków bandy znalazło się na trzecim miejscu.
— Ale wy wywiązaliście się ze wszystkich zadań, prawda? To niesamowite! — Młodemu z podniecenia świecą się oczy.
— Cytryna, a gdzie walizka? — zaniepokoił się Mandarynka. Cytryna miał się zająć walizką, w której były pieniądze na niedoszły okup. Nie była tak wielka jak te, z którymi podróżuje się za granicę, ale nie była też mała. Miała porządny uchwyt i kółka. Mandarynka nie widzi jej ani na półce, ani przy fotelu.
— A więc zauważyłeś? — Cytryna rozpiera się w fotelu i kładzie stopy na oparciu fotela przed nim. Jest wyraźnie zadowolony z siebie. — Tutaj wsadziłem walizkę. — Szpera ręką po kieszeni.
— Tutaj? W kieszeni? Co ty bredzisz?
Cytryna śmieje się.
— W kieszeni jest tylko to. — Wyjmuje z kieszeni kawałek papieru wielkości wizytówki i wymachuje nim w powietrzu.
— Co to jest? — młody Minegishi próbuje przyjrzeć się kartce.
— To jest kupon na loterię. Dostałem go w supermarkecie, do którego wstąpiliśmy po drodze. Losowanie jest co miesiąc, a główna nagroda to bilet lotniczy. Są tak rozrzutni, że nie ma ograniczeń, możesz lecieć, gdzie i kiedy chcesz.
— To dla mnie?
— Dla ciebie? Nie żartuj. Tatuś ci kupi.
— Cytryna, skończ już z tą loterią. Gdzie walizka? — denerwuje się Mandarynka. Ogarniają go złe przeczucia.
Cytryna podnosi dumnie głowę.
— Ty się, Mandarynka, w ogóle nie znasz na pociągach, więc pozwól, że ci wytłumaczę. W pomoście między wagonami jest specjalny stelaż na walizki albo narty. Tam zostawiłem.
Mandarynka przez moment nie może wydobyć głosu. W przypływie furii uderza łokciem siedzącego obok mężczyznę. Młody Minegishi jęczy z bólu: „Co robisz?”. Mandarynka nie zwraca na niego uwagi.
— Cytryna, rodzice cię nie nauczyli, że wartościowego bagażu nie wypuszcza się z ręki? — próbuje mówić spokojnym tonem.
Cytryna robi obrażoną minę.
— Jak ty się do mnie odzywasz? A niby gdzie miałem położyć walizkę? Siedzimy obok siebie, trzech dorosłych mężczyzn. Walizka się tu nie zmieści! — Cytryna wyrzuca z siebie słowa tak gwałtownie, że krople śliny spadają na mężczyznę obok. — Musiałem ją gdzieś położyć!
— Mogłeś położyć ją na półce nad głową.
— Ona jest ciężka! Ty jej nie niosłeś, więc nie wiesz.
— Niosłem przez chwilę, nie była taka ciężka.
— Gdyby ktoś zobaczył takich brudnych, podejrzanych typów jak my z walizką, od razu by się domyślił, że w środku są pieniądze. To niebezpieczne.
— Nikt by się nie domyślił.
— Oczywiście, że tak. A poza tym to przecież wiesz, że moi rodzice zginęli w wypadku, zanim poszedłem do szkoły. Dlatego niewiele zdążyli mnie nauczyć. Ale jednego mnie uczyli: nigdy nie kładź walizki tam, gdzie siedzisz!
— Kłamiesz!
W kieszeni spodni Mandarynki wibruje komórka. Mężczyzna wyjmuje telefon, spogląda na ekran i krzywi się.
— Twój tatuś — zwraca się do młodego Minegishiego. Następnie wstaje i idzie do pomostu między wagonami. W tym momencie Shinkansen rusza.
Drzwi do pomostu z tyłu wagonu otwierają się automatycznie. Mandarynka odbiera telefon i przykłada go do ucha. Słyszy głos starego Minegishiego.
— Jak tam? — Głos jest cichy, ale wyraźny. Mandarynka podchodzi do okna i podąża wzrokiem za oddalającym się krajobrazem.
— Jesteśmy w Shinkansenie. Właśnie ruszył.
— Czy mój syn jest bezpieczny?
— Gdyby nie był, nie siedzielibyśmy w pociągu.
Kolejne pytania dotyczą tego, czy odzyskali pieniądze i co się stało z porywaczami. Pociąg nabiera prędkości i hałas robi się coraz większy. Mandarynka z trudem słyszy pytania, ale odpowiada.
— W momencie, gdy dostarczycie mi syna, jesteście wolni.
Siedzisz sobie spokojnie w swojej rezydencji. Naprawdę martwisz się o syna? — Mandarynka musi ugryźć się w język.
Minegishi rozłącza się. Mandarynka kieruje się w stronę wnętrza wagonu, żeby wrócić na swoje miejsce, automatyczne drzwi otwierają się, a w nich, ku jego zaskoczeniu, ukazuje się Cytryna. Dziwne uczucie — naprzeciwko niego stoi mężczyzna tego samego wzrostu. Wygląda jak jego własne lustrzane odbicie. Ale jest gorzej wychowany i ma okropny charakter. Zupełnie jakby Mandarynka widział się w krzywym zwierciadle, powiększającym złe cechy.
— Mandarynka, mamy problem! — mówi Cytryna nerwowym głosem.
— Problem? Jaki problem? Nie wciągaj mnie w swoje problemy.
— To też twój problem.
— Co się stało?
— Powiedziałeś przed chwilą, że powinienem położyć walizkę z pieniędzmi na półce nad nami.
— Powiedziałem.
— Nie dawało mi to spokoju, więc postanowiłem tak zrobić. To miejsce na bagaż jest w pomoście z przodu.
— Dobra decyzja. No i?
— Walizka zniknęła.
Partnerzy razem przechodzą na drugi koniec wagonu. Obok toalety i umywalki znajduje się stelaż na walizki. Ma dwie półki. Na dole leży jedna wielka torba podróżna, a po walizce z okupem nie ma ani śladu. Obok miejsca na walizki jest jeszcze półka, na której dawniej prawdopodobnie znajdował się automat telefoniczny.
— Więc zostawiłeś ją tutaj? — Mandarynka wskazuje puste miejsce na stelażu.
— Tak, tutaj.
— To gdzie się podziała?
— Poszła do toalety?
— Walizka?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki