- W empik go
Bunt Kamila Martena - ebook
Bunt Kamila Martena - ebook
Warszawa, rok 1886. Kamil Marten kończy gimnazjum, ma zamiar kontynuować naukę na uniwersytecie. Chłopak jest zafascynowany ideą rewolucji, chce wstąpić do kółka socjalistycznego. Te same poglądy polityczne prezentuje śliczna Wisia Bohuszówna, która staje się sympatią Kamila.
Powieść polityczno-społeczna, która drobiazgowo portretuje rodzinę Martenów: wybuchową i nieczułą matkę, zaabsorbowanego własnymi sprawami ojca oraz czworo dzieci, z których każde samo boryka się z trudnościami związanymi z dorastaniem i kształtowaniem własnych losów.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-7427-6 |
Rozmiar pliku: | 352 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był sam początek roku 1886. Ranek niedzielny wstał leniwie, ciemny i ołowiany, zasnuty gęsto padającą krupą śnieżną, która od czasu do czasu większą gomółą przylepiała się do szyby z mocnym pacnięciem. Kamil leżał w łóżku z otwartymi oczami. Nie chciało mu się ubierać. Musiało już być późno, może dziesiąta godzina, ale nawet matka pozwalała wylegiwać się po tak silnej influency. Cóż za rozkosz nie myśleć, bodaj przez dwa tygodnie, o gimnazjum, tylko o tym, co go naprawdę obchodziło. Myśli te były smutne i ponure, ale w jego sennym jeszcze umyśle mieszały się z rozkoszą, że ma pokój sam dla siebie, że Gustaw się wyprowadził i że tym samym ofiarował mu najcenniejszą rzecz: samotność. Leżał i patrzył w okno. Tak ciepło w łóżku! A w więzieniu musi być zimno i te same placki miękkiego śniegu walą pewno w małe, wysoko nad ziemią umieszczone szybki. Skończył osiemnaście lat. Był dorosłym człowiekiem. Niedługo już opuści przebrzydłe gimnazjum i wstąpi na uniwersytet. A już teraz, o dumo, będzie należał do socjalistycznego kółka. Wraz z Bohuszówną. To jest dopiero dziewczyna! Zgromił się na wspomnienie jej jasnych, puszystych włosów i ogromnych, jakby zdziwionych oczu. To nie panna, o której by można myśleć z uśmieszkami. To towarzyszka. Gdyby nie ona, musiałby czekać jeszcze przeszło pół roku na przyjęcie do kółka. Gdyby nie ona, nie wiedziałby o procesie „Proletariatu“, nie znałby tego numeru „Walki Klas“, szwarcowanego z zagranicy. Nie miałby możności spotkania prawdziwego działacza socjalistycznego — studenta Broniszewskiego.
Poznał Wisię u panny Elżbiety Rzeczyckiej. Jej brat Kazimierz wyjechał do Lip przed świętami, uległszy namowom siostry. Po jego wyjeździe Elżbieta poczuła się ogromnie samotna. Starzy przyjaciele zaglądali teraz rzadko, wieczorne zebrania ustały prawie zupełnie. Elżbieta zresztą nie czuła się dobrze w towarzystwie męskim. Zaczęła też bardziej niż kiedykolwiek lgnąć do dawnych przyjaciółek, a nade wszystko do uczennic. Gwałtownie i gorąco zbliżyła się z Wisią Bohuszówną. Matka dziewczęcia, pochłonięta przyjęciami karnawałowymi, zachodziła teraz rzadko, natomiast Wisia, która czuła życzliwość starej panny, stała się częstym gościem. Panna Rzeczycka uczyła ją historii i literatury polskiej, które i bez tego Wisia znała wcale nieźle, studiując namiętnie ojcowską obszerną bibliotekę. Lekcje te były raczej pretekstem do poufnych i długich gawęd. Panna Elżbieta była pierwszą osobą naprawdę jej bliską. Matkę Wisia traktowała jak dziecko poczciwe i lekkomyślne, z którym nie można rozmawiać poważnie. Ojca kochała, ale bała się po trosze, przy tym widywała go rzadko. Uczyła się zrazu w komplecie wraz z paroma pannami z plutokracji i ziemiaństwa, ale te puste stworzenia, zajęte tylko strojami i plotkami, były jej antypatyczne. Odkąd wyraziła niebezpieczną chęć wyjazdu na studia, rodzice postanowili zmienić system jej nauczania. Poczęli angażować wybitnych i bardzo drogich nauczycieli języków, malarstwa (do którego Wisia nie miała najmniejszych zdolności), historii sztuki oraz nauk przyrodniczych. Wisia porzuciła komplet, uczyła się sama i zapewniano ją, że kształci się już w zakresie uniwersyteckim. Pannę Elżbietę obrała sobie sama i z nią czuła się najlepiej. Uczyła się pilnie, ale nie porzucała myśli o medycynie. Czekała jednak na sposobną chwilę, która ostatecznie zdecydowałaby o jej losie.
Do panny Elżbiety śpieszyła gorliwie, choć reszta profesorów przychodziła do niej, opłacana po królewsku przez Bohusza. Ojciec pozwalał córce chodzić do Rzeczyckiej chcąc okazać wszelkie względy przyjaciółce żony. Wisia oddychała swobodniej wbiegając po stromych schodach na poddasze. Nie puszczano jej samej, toteż wlokła za sobą zawsze uprzykrzoną pokojową. Ale pokojowa zostawała w przedpokoju, a ona znajdowała się z panną Elżbietą w miłym pokoiku z widokiem na dachy Starego Miasta i mogła z nią gadać i gadać bez końca.
Ta osobliwa lekcja polegała bowiem na tym, że mówiła głównie uczennica i to o sprawach dość odległych od przedmiotu studiów. Musiała się przed kimś wygadać, podzielić myślami i wewnętrznymi walkami. Mistrzem jej nie był nikt z profesorów ani nawet panna Elżbieta, tylko daleki kuzyn, rzadko bywający u Bohuszów, student Broniszewski, ten sam, o którym z podziwem i lekką zawiścią myślał Kamil. Student ten miał już lat około trzydziestu. Uwięziony w czasie wielkiej fali aresztowań pierwszych działaczy socjalistycznych w 1878 roku, siedział dwa lata w Cytadeli, po czym zabroniono mu mieszkać w Warszawie na przeciąg lat trzech.
Nie chcąc przyjąć żadnej pomocy materialnej od bogatej rodziny, wziął kondycję w pewnym dworze i tam siedział korzystając z ogromnej biblioteki, ucząc się, a nawet pisząc. W ciągu tego czasu opracował duże dzieło o obyczajach ludu wiejskiego, a nawiązawszy je do obrzędów plemion pierwotnych rzucił na obszerne tło antropologiczne. Dziełem tym zwrócił na siebie uwagę opinii i prasy. Tak niewiele publikacji naukowych ukazywało się w owym czasie w Królestwie! Dzięki tej książce Broniszewski, wróciwszy do miasta, uzyskał sporo doskonale płatnych lekcji prywatnych w bogatych domach i mógł kontynuować przerwane studia z tą tylko różnicą, że porzuciwszy rozpoczętą uprzednio medycynę zapisał się na prawo. Bohusz ze względu na jego młodą sławę i na pokrewieństwo zaangażował go do kształcenia córki, ale na swoje nieszczęście nie kontrolował lekcji. Młody Broniszewski uczył Wisię historii cywilizacji, która wówczas w wielkiej była modzie, ale uczył ją też wstrętu do majątku powstałego, jak twierdził, z nieludzkiego wyzysku robotników, uczył ją konieczności życia dla innych i kształcenia się na którymś z uniwersytetów zagranicznych. Wisia chłonęła wszystkie jego słowa. Ten młody rewolucjonista onieśmielał ją jeszcze bardziej niż ojciec. Przyjmowała wszystkie jego nauki bez zastrzeżeń, ale zwierzać się wolała pannie Elżbiecie. Jej też przynosiła nową wiedzę zdobytą u Broniszewskiego i dopiero dyskutując ze starą panną przyswajała ją sobie na dobre. Pragnęłaby może z kuzynem Hubertem spotykać się częściej, ale matka dbała o to, aby poza lekcjami znajomość nie przeszła w zażyłość. Młody uczony, o którym tak pochlebnie pisano, był pożądanym ze wszech miar profesorem, ale należało go trzymać z daleka. Cóż to bowiem za towarzystwo dla Bohuszówny: socjał, były aresztant i w dodatku nędzarz? Tak więc stosunki Wisi z Hubertem utrzymywano we Właściwych granicach.
Jakże dobrze czuła się Wisia na mansardce Rzeczyckich. Takie mieszkanie chciałaby mieć kiedyś! Co za rozkosz — brak służby. Co za ulga — brak złoceń, perskich dywanów i brzydkich obrazów w grubych ramach!
— Pani nie ma pojęcia, jak ja się wstydzę tego naszego zbytku — mówiła do panny Elżbiety chrupiąc skromne pierniczki. — Nigdy mi to nie sprawiało przyjemności, ja się nie nadaję do salonów jak mama. Mnie te zbytki męczą i nudzą. A odkąd kuzyn Hubert wytłumaczył mi, jakim kosztem przyszło to bogactwo... I że to właściwie do nas nie należy... Że gdyby była sprawiedliwość, toby właśnie po tych dywanach i salonach chodzili ci, co je wyprodukowali. Że to wszystko jest niejako kradzione. Wie pani, jak to się raz zrozumie, to już potem brzydzi wszystko: i jedwabna suknia, i koronki, i powóz, którym tu do pani przyjechałam, i ta biedna niewolnica, która czeka na mnie w przedpokoju. Jestem zwyczajną złodziejką, proszę pani, tylko że w naszym ustroju nie karze się złodziei. To znaczy, karze się małych, a nie tych wielkich, prawdziwych...
— Ależ, Wisiu! — odpowiadała zgorszona panna Elżbieta — wszystko ma swoje granice. Twój ojciec uczciwie pracuje.
— Otóż to, że według tego, co mówi kuzyn Hubert, nie bardzo uczciwie. On osobiście może nie jest temu winien, tylko system. Nie powinno być dozwolone, aby on zarabiał krocie, a Wincenty Brzózka, któremu wczoraj w fabryce maszyna oderwała rękę, dostawał grosze. Bo zresztą mój ojciec nie z pracy ma te krocie. To na niego zarabia Wincenty Brzózka i inni jemu podobni. To ich mój ojciec okrada, każdemu dziobnie po trochu i ziarnko do ziarnka uzbiera sobie kapitał. A ich dzieci są głodne. Gdyby ojciec chciał im płacić to wszystko, co oni naprawdę zarobili, całą wartość tego, co wyprodukowali, to sam by nic nie miał. Mogę pani przynieść broszurę o teorii nadwartości.
— Ależ, Wisiu! — odpowiadała panna Elżbieta, kiedy argumenty uczennicy wydawały jej się słuszne. Czasem jednak próbowała się opierać. — Ojciec twój włożył kapitał, dał budynki i maszyny, dał swój talent organizacyjny i fachowy. Należy mu się chyba za to coś więcej niż to, co zarabia zwykły robotnik.
— Za talenty i zdolności należy mu się może więcej — odpowiadała nieubłagana córka. — Ale budynki, maszyny, pieniądze nie mają żadnej wartości bez robotnika. Tylko praca ma wartość. Reszta to narzędzia pomocnicze. Tylko człowiek, robotnik, może wydobyć z tego nowe wartości, tylko on zdolny jest coś wyprodukować. I produkty jego pracy powinny należeć do niego, nie do mego ojca.
Panna Elżbieta sprzeczała się czasem do upadłego, ale lekcje z Wisią stawały się dla niej coraz bardziej interesujące. Z bólem przyznawała rację swej pupilce, gdy ta twierdziła, że powstanie 1863 roku było skazane z góry na zagładę, gdyż nie potrafiło pociągnąć za sobą szerokich mas ludowych, że ciemiężeni chłopi nie mieli żadnego powodu ufać obietnicom szlachty i iść za nią. „Kuzyn Hubert“ pojawiał się często w przemówieniach Wisi, ale panna Elżbieta na próżno starała się wydostać od młodej dziewczyny jakieś sentymentalne zwierzenia. Wisia nic nie miała w sobie romantyzmu, takiego romantyzmu, jakim żyła dotąd panna Elżbieta. Była ogromnie poważna i ani jej w głowie postały jakiekolwiek przekomarzania się z młodym człowiekiem. Mówiła z nim, a potem też z ulubioną nauczycielką, o produkcji i kapitale, o wyzysku robotników i o nadwartości, z jej też ust usłyszała panna Elżbieta po raz pierwszy nazwisko Karola Marksa. Szczególna to była dziewczyna, surowa, poważna, trochę oschła jak na gust panny Elżbiety. Jej dziecinna twarzyczka i młodzieńcza uroda stanowiły dość zabawny kontrast z tą powagą i z tą oschłością.
— To wszystko jest może słuszne — mówiła panna Elżbieta — ale dla mnie trochę za bardzo suche. Czy ty masz serce, moje dziecko?
— To się dopiero okaże, proszę pani — odpowiadała Wisia — jeżeli potrafię złożyć całe swoje życie w ofierze słusznej sprawie, to chyba okaże się, że mam serce. Na razie dość było serca w Polsce. Niech teraz zacznie być ważna głowa.
— Ależ z ciebie sensatka. Mówisz jak profesor z siwą brodą.
Na to Wisia śmiała się jak prawdziwa młoda dziewczyna i ściskała pannę Elżbietę.
— Ja mówię tak, jak powinnam mówić, kochana, złociutka. Ale naprawdę to nie potrafię się przeciwstawić nawet rodzicom. Przecież muszę pojechać na ten uniwersytet, naprawdę muszę. A boję się nędzy. Mam wstręt do majątku, a boję się, że jak ojciec się rozgniewa, to mi nie będzie przysyłał na utrzymanie za granicę. Gdybym była coś warta, tobym rzuciła wszystko i pojechała bez jego zgody. Tylko z czego tam żyć? Albo może wziąć kondycję, uskładać sobie pieniędzy i wyjechać, a potem rok znowu być nauczycielką i znów wyjechać? Co pani myśli?
— Koniec świata! Milionowa panna, która myśli jechać na kondycję. Tego za moich czasów nie było.
— Teraz będzie dużo rzeczy, jakich nie było za pani czasów. Cóż świat byłby wart, gdyby się nie zmieniał? Ale ja czekam swojej chwili. Na pewno jeszcze tak się ułożą okoliczności, że ojciec zechce wysłać mnie na studia. A kiedy już będę lekarką, nie wezmę grosza z jego obrzydliwych pieniędzy. I pracą swoją zwrócę choć część tego, co on im zabrał.
Podczas jednej z takich rozmów przyszedł do mieszkania Rzeczyckich Kamil Marten. Ojciec jego miał atak podagry i odsyłał jakąś pożyczoną książkę. Prawdziwą przyczyną, dla której Cyprian posyłał syna do siostry przyjaciela, było to, że nie mógł w inny sposób zawiadomić panny Idalii o swojej chorobie. Listu niesposób było wysłać, bo jakże uniknąć kontroli zazdrosnej Konstancji. Sykając z bólu i jęcząc zwlókł się z fotela, wziął byle jaką książkę i kazał synowi odnieść na Kanonię. Wiedział, że Idalia dowie się od Elżbiety o jego chorobie i zrozumie, czemu ją przestał odwiedzać.
Rzeczycka wprowadziła młodego gościa do pokoju i siadła bezsilnie w fotelu, tak dalece Kamil przypomniał jej młodego Cypriana Martena. Te same czarne, wijące się włosy, ten sam typ francuski. Patrzyła na ślicznego chłopca, jak się patrzy na utraconą młodość; zabiło w niej serce dawnej entuzjastki. To był prawdziwy Cyprian Marten, a nie ów starszy pan z brzuszkiem. Gdyby ona miała kiedykolwiek syna, to właśnie byłby taki. I nagle przez sekundę wydało jej się, że jest wdową po tym żyjącym, trochę już zapomnianym człowieku, a tu koło niej siedzą ci, którzy właśnie powinni przy niej siedzieć: syn i córka. Należałoby jej się to, mieć takie ładne, mądre, duże dzieci. Czemu to zwyczajne szczęście innych kobiet było jej niedostępne?
Tymczasem dwoje młodych, zdziwionych nieco milczeniem pani domu, zaczęło że sobą rozmowę. Wisia odezwała się pierwsza z jawną antypatią:
— Czy pan jest krewnym pana Gustawa Martena?
— To mój brat.
— Mój ojciec kiedyś mówił o panu Gustawie — ciągnęła dalej Wisia z jawną niechęcią. — To, zdaje się, bardzo zdolny młody człowiek.
— Być może — odparł obojętnie Kamil. — Nie żyję blisko z bratem.
— Tym lepiej. To jest, przepraszam pana. Chciałam powiedzieć, że panowie, zdaje się, nie są bardzo do siebie podobni.
— Pan wygląda na większego idealistę — odezwała się wreszcie panna Elżbieta, jeszcze wciąż z pewnym trudem. — Pan przypomina ojca.
Kamil czuł się ogromnie zmieszany. Ta panienka patrzyła na niego tak przenikliwie, a panna Rzeczycka taka dziwna. Co należy odpowiedzieć, kiedy ktoś mówi, że się wygląda na idealistę? I skąd one mogą to wiedzieć? Nieprzyzwyczajony do towarzystwa kobiecego, czerwienił się i czuł się ogromnie głupio.
— Pan Gustaw wygląda na człowieka, który raczej dba o własną karierę — ciągnęła panna Elżbieta, wciąż nieco rozmarzona. — Pana zaś z pewnością interesują bardziej sprawy ogólne. O, pan Gustaw, o ile mogę sądzić ze słów pańskiego ojca, zajdzie daleko.
— Nie cierpię ludzi, którzy zachodzą daleko — burknęła Wisia.
— Tak nie należy mówić, moje dziecko — skarciła panna Elżbieta z przyzwyczajenia nauczycielskiego. — Ale zapewne idealiści łatwiej pozyskują nasze serca.
Kamil czuł się jak na cenzurowanym. Pragnąłby odejść, ale nieczęsto trafiała mu się gratka przebywania w towarzystwie takiej ślicznej panny. Spoglądał na nią ukradkiem i bardzo pragnął coś powiedzieć, co ukazałoby go w jak najlepszym świetle.
— Wydaje mi się — rzekł wreszcie — że istnieje jeszcze i trzeci typ. Człowieka trzeźwo patrzącego na swoje obowiązki społeczne, wyznającego nie jakieś mgliste ideały, ale pragnącego walczyć dla polepszenia doli ludu.
— Pan jest zwolennikiem pracy u podstaw? — zapytała panna Elżbieta.
— Jestem zwolennikiem rewolucji — odparł Kamil.
— Brawo! — zawołała Wisia.
Porozumieli się ze sobą jednym spojrzeniem, jakby dotknięciem czułka, którym rozpoznają się owady.
— Rewolucja? — powiedziała panna Elżbieta w zamyśleniu. — To bardzo straszne słowo.
— To najpiękniejsze słowo na świecie! — zawołała Wisia. — I niech pani pomyśli, nie taka mała rewolucyjka miejscowa, takie powstanie, które nikogo za granicą nie obchodzi, ale wielka, międzynarodowa rewolucja proletariacka, początek nowego świata.
— Cierpienie, krew, śmierć — szepnęła panna Elżbieta.
Tu już młodzi zakrzyczeli ją chórem:
— Bez cierpienia i bez krwi nic na świecie nowego nie powstaje. Muszą być ofiary. Proletariatowi nikt nie da wolności, on ją sobie sam musi zdobyć.
Słowa te, nowe dla panny Elżbiety, nasycały mocno atmosferę uniwersytecką owych czasów i przesiąkały do młodzieży gimnazjalnej. Miały w sobie duży ładunek emocji i wielką siłę eksplozywną. Wisia i Kamil wypowiadając je poczuli, że należą do jednego gatunku. Były one niby średniowieczne zawołania, oznaczające przynależność do jednego rodu. Ich radość z tej wspólnoty była tym większa, że Wisia znała tylko jednego człowieka, który podobnie myślał: Broniszewskiego, Kamil zaś tylko dwóch: Stacha Lipskiego i Henryka Beila. Reszta to byli obcy lub wrogowie. Uśmiechali się więc do siebie, a panna Elżbieta uśmiechała się do nich. Lubiła wojowniczą młodzież. Nowe prądy były jej trochę obce, ale bliższe niż mieszczańskie, przyziemne hasła pracy organicznej. Ale młodzież przejmowała ją lękiem. Więc znowu, znowu miała przeżyć to, co było już tylko wspomnieniem młodości, wciąż jednakowo bolesnym.
— Między nami jest wielka różnica — rzekła Wisia z młodzieńczą pewnością siebie. — Wyście chcieli jak najlepiej, ale nie rozumieliście spraw społecznych. My chcemy nie tylko Polskę, ale cały świat przemienić, żeby nie było ucisku, krzywdy, wyzysku.
— Myśmy też kochali lud — broniła się panna Elżbieta.
— Kochali i trzymali go w pańszczyźnie — parsknęła gniewnie Wisia.
— A o klasie robotniczej w ogóle nie mieliście pojęcia — wtrącił Kamil.
Od tego dnia młodzi spotykali się dość często u panny Elżbiety. Wisia podawała na gorąco wszystkie myśli, które jej zaszczepił Broniszewski. Panna Elżbieta i Kamil słuchali. Czasem dyskutowali do upadłego. Nowy świat otwierał się przed nimi, nowe myśli, nowe hasła walki. Przyjemnie było na mansardce. Nie było tu rodziców i mogli mówić na każdy temat. Panna Elżbieta protestowała czasem i dyskutowała z niemniejszym ogniem niż młodzi, ale nie gorszyła się nigdy i szanowała każde zdanie. Małe pokoiki na poddaszu, skąd wymiotło starych po wyjeżdzie Kazimierza, zabrzmiały nowym życiem.
Czasem przecież zdarzało się, że młodzi goście spotykali się z dawnymi gośćmi, z przyjaciółmi pana Kazimierza lub koleżankami szkolnymi Elżbiety. Zazwyczaj wtedy milczeli, surowe wychowanie bowiem wyrobiło w nich nieufność do starszych. Kiedy jednak wynikała rozmowa na tematy ogólne, wszystko, co „nudziarze“ mówili, wydawało im się staroświeckie, pozbawione znaczenia i nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Toż ci ludzie nie wiedzieli o współczesnych ruchach społecznych, a socjalizm wciąż był dla nich utopijną mrzonką. Słabo interesowali się coraz potężniejącym ruchem strajkowym, a o Marksie słyszeli tylko mgliście. Kamil i Wisia traktowali ich z szacunkiem, ale i ze współczuciem, niemal jak kaleki. Lubili przychodzić do mieszkania Rzeczyckich, bo ich pociągało, zresztą nieświadomie, wnętrze tak zupełnie różne od tego, do jakiego przyzwyczajeni byli w domu: Wisia do męczącego i zawstydzającego bogactwa, Kamil do nieznośnego zaduchu mieszczaństwa. U Rzeczyckich panował nastrój swobody i brak wszelkiego przymusu. Dzięki tej miłej i udzielającej się atmosferze młodzi, pozostając często sami w jednym z pokoików lub nawet w przedpokoju, mogli rozmawiać spokojnie. Dogadali się prędko. Wisia była starsza i wiedziała więcej, Kamil raczej słuchał, ale nie potrzebowali wielu słów, żeby się porozumieć.
Wisia pożyczała chłopcu książki, które jej znosił potajemnie kuzyn Broniszewski. Kamil ze swej strony dostarczył jej „Szkice“ Spencera, które dostał od Beila, i owo lipskie wydanie „Dziadów“. Bohuszówna twierdziła, że może po jakimś czasie kuzyn Hubert wprowadzi ich do tajnego socjalistycznego kółka. Ale obecnie wszelkie zebrania ustały albo, jak mówił kuzyn, odbywały się w bardzo szczupłych grupach. Rozgromienie „Proletariatu“ przeraziło i przygnębiło najśmielszych. Wszędzie czaili się prowokatorzy. Trzeba było przeczekać. Tymczasem zaś myśli rewolucyjnej młodzieży skupiały się koło postaci aresztowanych, o których większość społeczeństwa nic nie wiedziała. Z napięciem, boleśnie oczekiwano dalszych ich losów.
*
Kamil też wciąż o nich myślał. Widział przed sobą cele więzienne i wpatrywał się w nieznajome sobie, a tak przecie teraz bliskie i drogie postacie skazańców. Myślał, co może czuć Kunicki, Pietrusiński, Ossowski i Bardowski. Skazani na powieszenie, a każą im jeszcze żyć. Kiedy wykonają wyrok? Dlaczego nie zabijają ich od razu? Dlaczego przedłużają torturę wyroku torturą oczekiwania. I jakże to może być, aby tacy czyści, szlachetni mieli zginąć tak marnie. Czy nic ich nie uratuje od śmierci? Więc ciągle trzeba ginąć i ginąć dla jakiejś sprawy? Za czasów ojca — w powstaniu, teraz — dla socjalizmu. Zginąć dla socjalizmu, to może i jego los...
Kamil poruszył się niespokojnie na łóżku. Tak było ciepło i wygodnie. Nie można sobie było nawet wyobrazić tego wszystkiego. Tak jakby się myślało o innej planecie.
Ale ginąć dla socjalizmu to ginąć dla całej ludzkości, nie tylko dla swego narodu jak za czasów ojca. I zresztą czemu zaraz ginąć? Przecież tylko czterech proletariatczyków skazano na śmierć, resztę na katorgę i więzienie, które się przecież kiedyś kończą. A ci wszyscy, których nie zdołali ująć? A ci, którzy jeszcze przystąpią do ruchu? Jak jego nie powstrzymają żadne kary i więzienia, tak nie powstrzymają innych. Socjalizm musi zwyciężyć i to na pewno niedługo, może za kilka lat. Rewolucja się zbliża, a z nią nowy, szczęśliwy ustrój!
Zrobiło mu się wesoło. Wyskoczył z łóżka i ubrał się pośpiesznie. Ale kiedy podszedł do okna, znów go nawiedziła myśl o skazańcach, którzy może tak samo jak on w tej chwili spoglądają na lecące płatki śniegu... Z egotyzmem, właściwym młodości, myśląc o nich siebie widział za kratami więzienia i pod słupem szubienicy. Czasem wierzył, że dorównałby im w odwadze i pogardzie śmierci, czasem jednak ogarniał go lęk.
Te zmienne uczucia uważał za niegodne prawdziwego socjalisty i działacza, jakim miał stać się niedługo. Daleką przeszedł drogę w ciągu paru miesięcy, które dzieliły go od potajemnego składania wierszy w drukarni. Starał się myśleć trzeźwo, nie dać się skusić żadnym idealistycznym mrzonkom.
„No, cóż — pomyślał zapinając szelki — ofiary są konieczne. Żaden postęp, żadna rewolucja nie może się obyć bez ofiar. Muszę się pozbyć tej czułostkowości“.
W tej chwili rozległo się ciche pukanie do drzwi i do pokoju wśliznęła się Anka. Dokoła głowy sterczały jej zakręcone papiloty, miała na sobie odświętną sukienkę bordo z wysokim jak u dorosłej osoby kołnierzykiem, ale z oczu jej lały się łzy.
— Czego beczysz? — zapytał szorstko brat, któremu wszystkie jej możliwe zmartwienia wydały się nieskończenie błahe wobec zaprzątających go myśli.
— Słuchaj, Kamil, ja tego nie zniosę, ja tego nie wytrzymam — rozpłakała się na dobre dziewczynka. — To takie okropne.
— Co takiego? — spytał lekceważąco brat. — Mówże jasno, o co ci chodzi? I, naprawdę, te wszystkie zmartwienia...
— To nie są „moje zmartwienia“ — wyszlochała Anka. — To jest okropne, tragiczne. Ja muszę coś zrobić, żeby do tego nie dopuścić!
— Ale do czego, na miłość boską?
— Do tych zaręczyn. Boże, Boże, co robić?
— Ach, prawda, zapomniałem — odparł obojętnie brat. — Ale ostatecznie tyle ważniejszych rzeczy mam na głowie. Zaręczyny, znów piła rodzinna. Chyba nie dlatego się mażesz?
— Dlatego — odparła ponuro Anka. — Nienawidzę go. Nie dopuszczę do tego...
— Nienawidzisz Alojzego Malinowskiego? Oszalałaś! To jest przecież zwykły osioł, ale nie ma żadnego powodu do nienawiści.
— Jest stary. Jest wstrętny. Ja nie chcę, żeby Hesia...
Kamil wzruszył ramionami i znów podszedł do okna.
— Właściwie, ile on ma lat?
— Czterdzieści siedem. O trzydzieści więcej niż Hesia.
— Tak, to sporo. A czemuż się ta cielęcina na to godzi?
— Ty wiesz... Mama... No i Hesia jest za łagodna. Ale ja stoczę za nią walkę.
— Głupia jesteś! Nie wtrącaj się do nie swoich rzeczy — burknął Kamil całkowicie „braterskim“ tonem. — Co ty się tam znasz na małżeństwach? I czy w ogóle myślisz, że to coś takiego ważnego? Głupia szopka, mieszczańska kombinacja interesów, w której pieniądz i wyrachowanie odgrywają większą rolę niż miłość. A patronuje temu religia też dla interesu. Mężczyzna i kobieta powinni być zupełnie wolni, schodzić się, kiedy się pokochają, rozchodzić, kiedy miłość wygaśnie. I co im tam po błogosławieństwie jakiegoś klechy i po całej asyście gromady, zwanej rodziną. Wiem, że nie powinienem o tym mówić do ciebie, bo masz jeszcze mleko pod nosem, ale ostatecznie nie taka z ciebie głupia gęś jak inne, więc już możesz to i owo zrozumieć. Jeżeli Hesia zgadza się na taką ohydną transakcję, to znaczy, że nie jest więcej warta niż ta cała gromada filistrów i wobec tego nie masz czego się rozpływać we łzach.
Anka słuchała tych słów z szeroko rozwartymi oczami. Kamil zawsze umiał powiedzieć coś dla niej nowego, coś niespodziewanego, co zmieniało postać przemyśliwanej przez nią rzeczy.
— Zamiast płakać, naucz się pogardzać tym wszystkim — pouczał Kamil. — Nie daj się wciągnąć w taką matnię jak Hesia. Nie pozwól, jak będziesz starsza, żeby mama wyrokowała o twoim losie. Nie zgódź się na żadne tam zaręczyny, suknie ślubne, welony i na to w ogóle, żebyś była przedmiotem handlu. Dlaczego wydają Hesię za Malinowskiego? Bo jest bogaty. A on znowu za swoje pieniądze kupuje sobie młodą żonę. Choć mógłby, co prawda, poszukać ładniejszej — dodał nawiasem.
— Przecież ja właśnie o to! — krzyknęła Anka. — Ja wiem, że to wszystko obrzydliwe i dlatego muszę coś zrobić, żeby nie dopuścić...
— Nikt się ciebie nie będzie pytał o opinię. Pozostaw Hesię jej losowi. Jej nic nie uratuje od filisterstwa. Byle miała gdzie kurze ścierać, będzie szczęśliwa. Pomyśl o sprawach ważniejszych. Czy wiesz, głupia, co się teraz dzieje?
Podszedł blisko do siostry i szepnął jej tajemniczo:
— Bohaterowie giną za sprawę ludu. Rewolucja się zbliża. Może niedługo nastąpią ważne wydarzenia. A ty zawracasz sobie głowę jakimś głupim małżeństwem.
Anka z przejęcia chwytała powietrze ustami.
— Co, jak? Nic mi nie opowiadasz już od tak dawna. Przychodzisz, znikasz; domyślam się wielu rzeczy, ale od pewnego czasu coś się zmieniło. Nie jesteś ten sam co dawniej.
Kamil usiadł na rozesłanym łóżku i patrzył wciąż w okno, z zamyśleniem. Po chwili spojrzał na stojącą obok, niespokojną siostrę i poklepał ją po ręce:
— Siadaj. Mamy teraz chwilkę czasu, to porozmawiamy. Ale wszystkiego nie mogę ci powiedzieć. To są sprawy ludzi dorosłych — dodał tonem wyższości.
Anka nie zaprotestowała. Wpatrzona w brata, gotowa mu była przyznać nad sobą całkowitą supremację. Byle tylko chciał mówić. Matka nie wejdzie do nich tak wczesnym rankiem. Hesia jeszcze śpi, to była dobra chwila. Jedyną osobą, którą nie tylko kochała, ale wielbiła, był Kamil. Czasem z właściwą sobie skłonnością do uniesień całowała jego marynarkę, wiszącą w korytarzu. Odkąd Gucio się wyprowadził, Kamil nie miał z kim rozmawiać w swoim pokoju, więc już nie słyszała jego głosu przez ścianę, co jej bardzo dolegało. Ponieważ jednak brat wstawał wcześnie, żeby mieć dla swobodnego czytania kilka rannych godzin, Anka zaglądała do niego, choć najczęściej wyganiał ją surowo. Dziś jednak miała szczęście, dziś chciał z nią rozmawiać. Z zamierającym sercem słuchała zawsze, co mówił. Tym razem Kamil jednak długo milczał.
— To właściwie szkoda, że jesteś jeszcze dzieckiem — powiedział wreszcie. — I do tego dziewczyną... Chociaż bywają kobiety wyborne, znakomite. Może i ty będziesz kiedyś taka. W każdym razie o pewnych rzeczach powinnaś wiedzieć. Tylko pamiętaj... Język za zębami!
Anka spojrzała nań spojrzeniem wyrażającym: „Czyż potrzebujesz mi to mówić“. Kamil ciągnął dalej:
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.