Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bunt na "Elsynorze" - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bunt na "Elsynorze" - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 505 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Od sa­me­go po­cząt­ku po­dróż zły wzię­ła ob­rót. Mu­sia­łem opu­ścić ho­tel w mroź­ny mar­co­wy ra­nek, prze­je­chać całą Bal­ti­mo­rę od koń­ca do koń­ca, – aby, śpie­sząc się bar­dzo, sta­nąć punk­tu­al­nie o dzie­wią­tej na koń­cu molo. O dzie­wią­tej miał mnie ho­low­nik stam­tąd za­brać w. dół rze­ki i od­sta­wić na po­kład El­sy­no­ry. Ale sta­ło się in­a­czej. Co raz bar­dziej zi­ry­to­wa­ny, mar­z­łem i cze­ka­łem, zsu­nąw­szy się w głąb tak­sów­ki. Na prze­dzie szo­fer i Wada trwa­li skur­cze­ni i zgar­bie­ni. Na­zew­nątrz ka­ro­se­rii mo­gło być o pół stop­nia chłod­niej, ni­że­li we­wnątrz. I ho­low­ni­ka ani oko.

Po­ssum, foks­te­rier, mały szcze­niak, któ­rym mnie Gal­bra­ith obar­czył tak nie­roz­waż­nie, skom­lił i dy­go­tał mi w za­na­drzu pod da­chą, któ­rą mia­łem na so­bie. I nie chciał się uspo­ko­ić. Usta­wicz­nie skom­lił i dra­pał, i usi­ło­wał wy­do­stać się z fu­tra. A kie­dy mu się to wresz­cie uda­wa­ło, rów­nie gwał­tow­nie, nie mo­gąc znieść zim­na, usi­ło­wał za­szyć się w fu­tro jak naj­głę­biej.

Usta­wicz­ne skom­le­nie i ru­sza­nie się tego szcze­nia­ka nie wpły­wa­ło, by­najm­niej, ko­ją­co na moje roz­stro­jo­ne ner­wy. Przede wszyst­kim nic mnie nie ob­cho­dził, be­stia. Nic mnie ze szcze­nia­kiem tym nie łą­czy­ło. Był mi obcy. I nie­raz pod­czas tego roz­pacz­li­we­go wy­cze­ki­wa­nia bra­ła mnie chęt­ka od­da­nia go szo­fe­ro­wi. Gdy prze­cho­dzi­ły dwie małe dziew­czyn­ki – wi­docz­nie cór­ki do­zor­cy molo – ują­łem już) na­wet za klam­kę drzwi­czek auta, by je za­wo­łać i ob­da­rzyć kwi­kli­wym zwie­rza­kiem.

Po­ssum to po­że­gnal­ny po­da­ru­nek od Gal­bra­itha. Otrzy­ma­łem go pocz­tą, ter­mi­no­wą z New Yor­ku, w ho­te­lu w Bal­ti­mo­re. Zu­peł­nie rzecz w sty­lu Gal­bra­itha. A mógł prze­cież, jak to każ­dy inny przy­zwo­ity czło­wiek zro­bił­by nie­za­wod­nie, przy­słać mi owo­ce, lub choć­by, kwia­ty. Zły duch ja­kiś na­tchnął go jed­nak prze­wrot­ną my­ślą i życz­li­wość jego dla mnie przy­bra­ła po­stać szcze­ka­ją­ce­go, skom­lą­ce­go dwu­mie­sięcz­ne­go szcze­nię­cia. Z na­dej­ściem foks­te­rier­ka za­czę­ły się do­pie­ro kło­po­ty. Nie zdą­ży­łem się obej­rzeć i zde­cy­do­wać, co z nim zro­bić, a już uzna­ny zo­sta­łem przez ho­te­lo­we­go szwaj­ca­ra za po­dej­rza­ne in­dy­wi­du­um. A po­tem Wada z wła­sne­go po­pę­du, przez bez­den­ną swą głu­po­tę, oczy­wi­ście, spró­bo­wał prze­szmu­glo­wać szcze­nia­ka do swe­go po­ko­ju i zo­stał schwy­ta­ny na go­rą­cym uczyn­ku przez ho­te­lo­we­go de­tek­ty­wa. Od­ra­zu Wada za­po­mniał całą swą an­gielsz­czy­znę i za­czął się po­słu­gi­wać wy­bu­cho­wą ja­pońsz­czy­zną, de­tek­tyw zje­chał na ro­dzi­my swój żar­gon ir­landz­ki, szwaj­car zaś, dał mi do zro­zu­mie­nia, że tego się wła­śnie po mnie spo­dzie­wał.

Niech li­cho po­rwie psa, a i Gal­bra­itha, że mnie w to szcze­nię ubrał! A po­tem, sie­dząc i mar­z­nąc na tym roz­pacz­nym bre­kwa­trze, za­czą­łem i sie­bie kląć w żywe ka­mie­nie i mój idio­tycz­ny po­mysł wy­bie­ra­nia się w po­dróż na ża­glow­cu do­ko­ła Przy­ląd­ka Horn.

Oko­ło dzie­sią­tej przy­szedł pie­cho­tą ja­kiś mło­dzie­niec, nie­okre­ślo­ne­go wy­glą­du, i przy­niósł ku­fe­rek, któ­ry zo­stał mi w parę mi­nut po­tem od­da­ny przez do­zor­cę molo:Do­zor­ca wy­ja­śnił, że to ku­fe­rek pi­lo­ta, i dał szo­fe­ro­wi wska­zów­ki, jak zna­leźć dru­gie molo, z któ­re­go nie wia­do­mo kie­dy miał mnie za­brać na El­sy­no­rę ja­kiś inny ho­low­nik. To mnie jesz­cze bar­dziej roz­zło­ści­ło. Dla­cze­go nie zo­sta­łem po­in­for­mo­wa­ny tak do­kład­nie, jak pi­lot.

W go­dzi­nę po­tem, gdy sta­łem w mej tak­sów­ce u wjaz­du dru­gie­go molo, przy­był za­po­wie­dzia­ny pi­lot. Osob­nik ten zu­peł­nie nie był po­dob­ny do pi­lo­ta. Spo­dzie­wa­łem się uj­rzeć syna mórz z po­sie­ka­ną, twa­rzą, opię­te­go w gra­na­to­wą kurt­kę, a sta­nął przede mną mio­do­usty dżen­tel­men, typ pro­spe­ru­ją­ce­go do­brze bu­si­nesst­ne­na, ja­kie­go na każ­dym kro­ku spo­ty­ka się w klu­bach. Przed­sta­wił się z punk­tu, więc za­pro­si­łem go do lo­do­wa­te­go wnę­trza mej tak­sów­ki, w któ­rej tkwi­łem z Po­ssu­mem na ło­nie, ob­sta­wio­ny do­ko­ła ba­ga­ża­mi. Ale i on nic nie wie­dział. Ja­kieś zmia­ny za­szły. Ka­pi­tan West zmie­nił swe za­rzą­dze­nia. Pi­lot spo­dzie­wał się przy­by­cia ho­low­ni­ka każ­dej chwi­li.

I ho­low­nik przy­był rze­czy­wi­ście, ale o pierw­szej po po­łu­dniu. I czte­ry go­dzi­ny mu­sia­łem cze­kać na ten ob­mier­z­ły ho­low­nik i szczę­kać zę­ba­mi. Mia­łem czas, by przyjść do prze­ko­na­nia, że nie przy­pad­nie­my so­bie do gu­stu z Ka­pi­ta­nem We­stern. Jesz­cze go nie wi­dzia­łem na oczy, ale spo­sób, w jaki mnie trak­to­wał od sa­me­go po­cząt­ku, był, oględ­nie się wy­ra­ża­jąc, lek­ce­wa­żą­cy. Kie­dy El­sy­no­ra, przy­byw­szy z ła­dun­kiem jęcz­mie­nia z Ka­li­for­nii, le­ża­ła na Erie Ba­sin, przy­je­cha­łem spe­cjal­nie z New Yor­ku, by obej­rzeć ten sta­tek, któ­ry miał być mi do­mem w cią­gu wie­lu mie­się­cy.

By­łem za­chwy­co­ny wszyst­kim, co zo­ba­czy­łem na stat­ku, ale szcze­gól­nie urzą­dze­niem ka­bin. Sa­lo­nik, wy­bra­ny dla mnie, był zu­peł­nie za­da­wa­la­ją­cy i o wie­le ob­szer­niej­szy, niż przy­pusz­cza­łem. Ale, zaj­rzaw­szy do ka­bi­ny ka­pi­ta­na, do­pie­ro zro­bi­łem wiel­kie oczy. Była urzą­dzo­na na­praw­dę z wiel­kim kom­for­tem. Dość, je­że­li po­wiem, że przy­le­ga­ła do niej ła­zien­ka, a prócz wie­lu in­nych rze­czy, sta­ło w niej wiel­kie mo­sięż­ne łóż­ko, ja­kie­go naj­mniej moż­na się było spo­dzie­wać na frach­tow­cu.

Zde­cy­do­wa­łem, na­tu­ral­nie, że ła­zien­ka i wiel­kie łóż­ko mo­sięż­ne dla mnie zo­sta­ną prze­zna­czo­ne. Gdy zwró­ci­łem się do agen­tów, by uło­ży­li to z ka­pi­ta­nem, żą­da­nie moje zbi­ło ich z tro­pu i zmię­sza­ło. – Zu­peł­nie nie zda­ję so­bie spra­wy, ile rzecz taka może kosz­to­wać – po­wie­dzia­łem. I do ceny nie przy­wią­zu­ję wagi. Czy bę­dzie mnie kosz­to­wać pięć­dzie­siąt, czy pięć­set do­la­rów, mu­szę mieć to po­miesz­cze­nie.

Har­ri­son i Gray, moi ajen­ci, po­ro­zu­mie­wa­li się chwi­lę na ubo­czu, po­tem zaś oświad­czy­li, że nie mają wiel­kich na­dziei, by Ka­pi­tan West zgo­dził się na moją pro­po­zy­cję. Nie sły­sza­łem jesz­cze – ja na to – by któ­ry z ka­pi­ta­nów nie przy­jął ta­kiej ofer­ty – oświad­czy­łem, ufny w wy­mo­wę do­la­rów. – Prze­cie ka­pi­ta­no­wie trans­atlan­tyc­kich pa­row­ców sta­le sprze­da­ją swo­je po­miesz­cze­nia.

– Ale Ka­pi­tan West nie jest ka­pi­ta­nem trans­atlan­tyc­kie­go pa­row­ca – za­uwa­żył spo­koj­nie Mr. Har­ri­son.

– Niech pan nie za­po­mi­na, że mam na tym stat­ku spę­dzić dłu­gie mie­sią­ce – od­par­łem. Je­śli bę­dzie trze – ba, niech pa­no­wie po­su­ną się do za­ofia­ro­wa­nia do ty­sią­ca do­la­rów.

– Spró­bu­je­my – po­wie­dział Mr. Gray – ale uprze­dza­my, by pan bar­dzo nie li­czył na na­sze sta­ra­nia. Ka­pi­tan West jest obec­nie w Se­ar­sport i na­pi­sze­my do nie­go dziś jesz­cze.

Ku memu wiel­kie­mu zdu­mie­niu w parę dni po­tem Mr. Gray za­wia­do­mił mnie przez te­le­fon, że Ka­pi­tan West od­rzu­cił moją pro­po­zy­cję. – Czy za­ofia­ro­wał mu pan ty­siąc do­la­rów? – za­py­ta­łem. – Cóż on na to?

– Wy­ra­ził żal, że nie może zgo­dzić się na pań­ską pro­po­zy­cję – od­po­wie­dział Mr. Gray.

Na­stęp­ne­go dnia otrzy­ma­łem list od Ka­pi­ta­na We­sta. Pi­smo i zwro­ty były sta­ro­świec­kie i ce­re­mo­nial­ne. Ża­ło­wał, że do­tąd nie mie­li­śmy spo­sob­no­ści się wi­dzieć, i upew­niał, że przy­pil­nu­je, by moje po­miesz­cze­nie urzą­dzo­no jak naj­wy­god­niej. Wy­dał już od­po­wied­nie roz­ka­zy Mr. Pi­ko­wi, pierw­sze­mu ofi­ce­ro­wi na El­sy­no­rze, i ka­zał wy­jąć grodź mię­dzy moim sa­lo­ni­kiem, a przy­le­głym za­pa­so­wym sa­lo­nem. Poza tym pi­sał – i, czy­ta­jąc te sło­wa po­raz pierw­szy uczu­łem ani­mo­zję do Ka­pi­ta­na We­sta – że gdy­bym po wy­ru­sze­niu był nie­za­do­wo­lo­ny; z mego po­miesz­cze­nia, go­tów był­by za­mie­nić się ze mną na apar­ta­men­ty.

Na­tu­ral­nie po ta­kiej od­mo­wie nic na świe­cie nie zdo­ła­ło­by mnie skło­nić do za­ję­cia wiel­kie­go mo­sięż­ne­go łóż­ka Ka­pi­ta­na We­sta. I ten to Ka­pi­tan Na­ta­na­el West, któ­re­go jesz­cze na oczy nie wi­dzia­łem, zmu­sił mnie do mar­z­nię­cia na mo­lach przez czte­ry bite go­dzi­ny. Po­sta­no­wi­łem tedy, że im mniej wi­dy­wać go będę w po­dró­ży, tym le­piej; z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią po­my­śla­łem o pa­kach ksią­żek, któ­re z New Yor­ku wy­sła­łem na El­sy­no­rę. Dzię­ki Bogu mo­głem się obejść bez to­wa­rzy­stwa ka­pi­ta­na pod­czas po­dró­ży.

Od­da­łem Po­ssu­ma Wa­dzie, za­ję­te­mu roz­ra­chun­kiem z szo­fe­rem. Ma­ry­na­rze z ho­low­ni­ka prze­no­si­li ba­gaż na swój po­kład. Zbli­ża­ła się chwi­la po­wi­ta­nia z Ka­pi­ta­nem We­stern. Od pierw­sze­go rzu­tu oka zo­rien­to­wa­łem się, że z wy­glą­du tak samo nie przy­po­mi­na on ka­pi­ta­na, jak pi­lot prze­cięt­ne­go pi­lo­ta. Zna­łem naj­wy­bit­niej­szych przed­sta­wi­cie­li tej pro­fe­sji i nie był do ni­ko­go z nich po­dob­ny, a już z bez­czel­nym, gru­bo­li­cym szy­prem, o ja­kich w po­wie­ściach czy­ta­łem, z szy­prem o gło­sie zdar­tym i prze­pi­tym nie miał nic wspól­ne­go. U boku jego sta­ła ko­bie­ta z ogrom­ną muf­ką, okry­ta sza­lem z czer­wo­ne­go lisa. Nie sza­rym tle po­kła­du sta­no­wi­ła ja­skra­wą pla­mę.

– O Boże! – jego żona! – rzu­ci­łem szep­tem do pi­lo­ta. Czy je­dzie z nim?…

Ukła­da­jąc się z Mr. Har­ri­so­nem, wy­raź­nie za­strze­głem, że z jed­ną je­dy­ną rze­czą nie mógł­bym się po­go­dzić – gdy­by Ka­pi­tan El­sy­no­ry za­bie­rał z sobą żonę w tę po­dróż. I Mr. Har­ri­son, uśmiech­nąw­szy się, za­pew­nił mnie, że Ka­pi­ta­no­wi We­sto­wi żona nie bę­dzie to­wa­rzy­szy­ła.

– To jego cór­ka – od­po­wie­dział pi­lot pół­gęb­kiem. – Wi­dać go od­pro­wa­dza. Żona mu umar­ła wię­cej niż przed ro­kiem. Mó­wią, że to go wła­śnie skło­ni­ło do po­wro­tu na mo­rze.

Ka­pi­tan zro­bił parę kro­ków ku mnie. Nim wy­cią­gnię­te ręce na­sze się spo­tka­ły, nim wy­raz jego twa­rzy zmie­nił się przy po­wi­ta­niu, a war­gi się po­ru­szy­ły, w zdu­mie­wa­ją­cy spo­sób prze­mó­wi­ła do mnie jego in­dy­wi­du­al­ność. Wy­so­ki, smu­kły z pięt­nem rasy w twa­rzy, co ra­czej wy­czu­łem w pierw­szej chwi­li, był tak chłod­ny, jak dzio­nek ten był zim­ny, zrów­no­wa­żo­ny, jak król, lub ce­sarz, tak da­le­ki od wszyst­kie­go, jak naj­dal­sza z gwiazd sta­łych, tak bez­na­mięt­ny, jak twier­dze­nie Eu­kli­de­sa. A po­tem, w chwi­li, gdy ręce na­sze mia­ły się ze­tknąć, w ką­tach jego oczu zbie­gły się drob­niut­kie zmarszcz­ki i padł z nich błysk ta­kiej nie­osią­gal­nej, opa­no­wa­nej po­go­dy du­cha! Ja­sny błę­kit tę­czó­wek na­lał się, rzekł­byś, za­bar­wił wnętrz­nym cie­płem; twarz rów­nież zda­wa­ła się nim na­le­wać; cien­kie war­gi, ostro przez chwi­lę za­ry­so­wa­ne, sta­ły się mięk­kie w li­nii, ni­czym war­gi Bern­hard­ta, gdy dźwię­ki ura­bia na sło­wa.

I tak wy­so­kie­go od pierw­sze­go wej­rze­nia na­bra­łem o nim mnie­ma­nia, że do­zna­łem za­wo­du, gdy się ode­zwał. Spo­dzie­wa­łem się, usły­szeć z jego ust sło­wa mą­dro­ści i sło­wa ła­ski peł­ne. Tym­cza­sem w naj­ba­nal­niej­szy w świe­cie spo­sób wy­ra­ził żal z po­wo­du zwło­ki, któ­ra za­szła. Po­wie­dział to, co praw­da, gło­sem, któ­ry bar­dziej li­co­wał z moim o nim wy­obra­że­niem. Był to głos ci­chy, dźwię­czą­cy szla­chet­nym me­ta­lem, nie­mal za ni­ski, a prze­cie czy­sty, jak dzwon, z lek­kim no­so­wym ak­cen­tem, tra­cą­cym sta­ro­świec­czy­zną New – En­gland).

– I opóź­nie­niu win­na ta oto mło­da oso­ba – za­koń­czył, przed­sta­wia­jąc mnie swej cór­ce – Mar­ga­ri­to – to Mr. Pa­thurst.

Z li­sie­go fu­tra wy­cią­gnę­ła się ku mnie ręka w ob­ci­słej rę­ka­wicz­ce i dwo­je sza­rych oczu za­czę­ło we mnie świ­dro­wać po­waż­nie i z upo­rem. Am­ba­ra­su­ją­cy był ten zim­ny, prze­ni­kli­wy, in­kwi­zy­tor­ski wzrok, nie dla­te­go, by w nim kry­ło się wy­zwa­nie, ale że był tak bez­czel­nie rze­czo­wy. Po­dob­nie się pa­trzy na stan­gre­ta, któ­re­go przyj­mu­je się na służ­bę. Nie wie­dzia­łem jesz­cze wte­dy, że wy­bie­ra­ła się rów­nież w tę po­dróż i że bu­dził w niej cie­ka­wość, rzecz na­tu­ral­na, czło­wiek, ma­ją­cy być jej to­wa­rzy­szem po­dró­ży w cią­gu pół roku. Ale się spo­strze­gła pręd­ko i zwró­ci­ła do mnie z uśmie­chem oczu i ust.

To­wa­rzy­sząc We­stom… do ka­ju­ty ho­low­ni­ka, usły­sza­łem skom­le­nie i roz­pacz­li­we kwi­ki Po­ssu­ma, to też po­sze­dłem do Wady, by za­brać psa do ogrza­ne­go wnę­trza stat­ku. Wada krzą­tał się do­ko­ła ba­ga­żu i pod­pie­rał wła­śnie je­den z mych ku­fer­ków krót­kim au­to­ma­tycz­nym ka­ra­bin­kiem. By­łem zdu­mio­ny na wi­dok ba­ga­żu, obok któ­re­go moje ku­fer­ki wy­glą­da­ły jak ka­my­ki u stóp skał. W pierw­szej chwi­li wzią­łem to za za­pa­sy okrę­to­we, za­raz jed­nak zmie­ni­łem zda­nie, spo­strze­gł­szy, że góra skła­da się z ku­frów, pu­deł, wa­li­zek, pa­czek i to­bo­łów wszel­kie­go ro­dza­ju i kształ­tu. Wzrok mój za­trzy­mał się na czymś, ma­ją­cym po­dej­rza­ny wy­gląd dam­skie­go pu­deł­ka do ka­pe­lu­szy. Wid­nia­ły na nim ini­cja­ły „M. W…”. Tak, ale Ka­pi­tan West miał na imię Na­ta­na­el. Ro­zej­rzaw­szy się le­piej, do­strze­głem parę „N. W.”, wszę­dzie na­to­miast „M. W”. Wów­czas przy­po­mnia­łem so­bie, że Ka­pi­tan West na­zwał swą cór­kę Mar­ga­ri­tą.

Taka mnie złość wzię­ła, że nie chcia­łem wra­cać do ka­ju­ty. Cho­dzi­łem wiel­ki­mi kro­ka­mi wzdłuż po­kła­du, zno­sząc sto­icz­nie ziąb i gry­ząc usta. Tak sta­now­czo do­ma­ga­łem się od agen­tów, by nie było na okrę­cie ka­pi­tań­skiej żony. Myśl o obec­no­ści ko­bie­ty w cia­snych po­miesz­cze­niach okrę­to­wych przej­mo­wa­ła mnie dresz­czem. Ale nie przy­szła mi na myśl cór­ka ka­pi­ta­na. By­łem nie­mal zde­cy­do­wa­ny wy­rzec się po­dró­ży i po­wró­cić na ho­low­ni­ku do Bal­ti­mo­ry.

Zży­ma­jąc się tak, prze­zią­błem na wie­trze, gdyż szyb­kość ho­low­ni­ka była znacz­na i ostry pęd po­wie­trza. Zo­ba­czy­łem Miss West wy­cho­dzą­cą wła­śnie na po­kład. Rzu­ca­ło się w oczy, ile sprę­ży­sto­ści było w każ­dym jej kro­ku. Mimo ry­sów wy­ra­zi­stych, w twa­rzy mia­ła coś na­da­ją­ce­go jej po­zo­ry isto­ty fi­li­gra­no­wej, cze­mu znów za­da­wa­ła kłam; moc­na bu­do­wa jej cia­ła. Tak przy­najm­niej wnio­sko­wa­łem z jej po­ru­szeń, gdyż okry­ta bez­kształt­nym fu­trem syl­wet­ka jej zu­peł­nie się za­cie­ra­ła.

Od­wró­ci­łem się na pię­cie i po­grą­ży­łem w me­lan­cho­lij­ną kon­tem­pla­cję zwa­łu ba­ga­ży. Ogrom­na paka przy­ku­ła mój wzrok; sta­łem z wle­pio­ny­mi w tę pakę ocza­mi, gdy Miss West ode­zwa­ła się u mego boku.

– To wła­śnie była wła­ści­wa przy­czy­na na­sze­go opóź­nie­nia – po­wie­dzia­ła.

– Cóż to ta­kie­go? – za­py­ta­łem zgo­ła obo­jęt­nie.

– Ależ, for­te­pian El­sy­no­ry, cały od­no­wio­ny. Zde­cy­do­waw­szy się na tę po­dróż, za­raz za­te­le­gra­fo­wa­łam do Mr. Pika – to pierw­szy ofi­cer, pan wie. Zro­bił wszyst­ko, co było w jego mocy. Nie jego wina, tyl­ko fir­my for­te­pia­no­wej. Cze­ka­jąc dziś na for­te­pian, po­wie­dzia­łam im parę słów do słu­chu, aż im w pię­ty po­szło.

Za­śmia­ła się na to przy­po­mnie­nie i za­czę­ła szpe­rać mię­dzy ku­fra­mi. Upew­niw­szy się, że to cze­go szu­ka­ła, znaj­du­je się na miej­scu, od­wró­ci­ła się i już mia­ła odejść.

– Nie idzie pan do ka­ju­ty; tam cie­pło? Bę­dzie­my na miej­scu do­pie­ro za pół go­dzi­ny.

– Kie­dy zde­cy­do­wa­ła się pani na tę po­dróż? – spy­ta­łem ni stąd ni zo­wąd.

Tak szyb­kim i ostrym ob­rzu­ci­ła mnie spoj­rze­niem, że mu­sia­ła zdać so­bie spra­wę z mego nie­za­do­wo­le­nia i we­wnętrz­ne­go wtrzą­su.

– Dwa dni temu – od­po­wie­dzia­ła. – Dla­cze­go? Jej szyb­kość orien­ta­cji zbi­ła mnie z tro­pu i nim zdo­by­łem się na od­po­wiedź pod­ję­ła:

– Niech pan się nie tra­pi, że jadę, Mr. Pa­thurst. Da­ła­bym gło­wę, że le­piej od pana znam się na da­le­kich po­dró­żach, i że nam bę­dzie do­brze i wy­god­nie. Pan, wi­dzę, na­przy­krzać mi się nie bę­dzie, a ja, z mej stro­ny, rę­czę, że też się panu nie będę na­przy­krza­ła. Już nie raz po­dró­żo­wa­łam z pa­sa­że­ra­mi i na­uczy­łam się da­wać so­bie radę sama w wie­lu sy­tu­acjach, w któ­rych oni nie umie­li się zna­leźć. Roz­pocz­nij­my po­dróż bez ura­zy, a nic, nie­za­wod­nie, nie po­róż­ni nas w dro­dze. Wiem, o co panu cho­dzi, – Boi się pan, że bę­dzie panu wy­pa­da­ło mnie ba­wić. Niech pan wie za­tem, że nie po­trze­ba mi ba­wie­nia. Nig­dy naj­dłuż­sza po­dróż nie była dla mnie za dłu­ga i za­wsze mia­łam tyle do ro­bo­ty. I nig­dy się nie nu­dzę, i… nie zno­szę plo­tek,ROZ­DZIAŁ II

Świe­żo za­ła­do­wa­na El­sy­no­ra le­ża­ła, w wo­dzie bar­dzo głę­bo­ko. Przy­bi­li­śmy do miej­sca.Za mało znam się na okrę­tach, bym mógł za­chwy­cać się jej li­nią, a przy­tem nie by­łem uspo­so­bio­ny do za­chwy­tów. Wciąż na­my­śla­łem się, czy nie skrę­cić kar­ku memu pro­jek­to­wi i nie wró­cić na ho­low­nik. Z tego, co pi­szę o so­bie, moż­na­by wy­wnio­sko­wać, że na­le­żę do typu lu­dzi chwiej­nych. Prze­ciw­nie.

Na nie­szczę­ście, od pierw­szej chwi­li uło­że­nia pla­nu po­dró­ży, nie pa­li­łem się do niej. W grun­cie rze­czy wy­bie­ra­łem się w po­dróż, gdyż do ni­cze­go in­ne­go rów­nież nie mia­łem ocho­ty. Od pew­ne­go cza­su ży­cie utra­ci­ło dla mnie urok. Nie by­łem wy­czer­pa­ny, ani też, w ści­słym zna­cze­niu tego sło­wa, znu­dzo­ny. Ale siła atrak­cyj­na jak­by dla mnie wy­pa­ro­wa­ła z wszyst­kich rze­czy. Prze­sta­łem się in­te­re­so­wać ludź­mi i ich bez­sen­sow­ny­mi, drob­ny­mi, „po­waż­ny­mi” spra­wa­mi. Już od daw­na stro­ni­łem od ko­biet, zda­jąc so­bie spra­wę z ich pry­mi­tyw­no­ści, z okrut­ne­go nie­mal po­świę­ce­nia się i prze­ję­cia za­da­niem płci; zbyt do­brze je ro­zu­mia­łem, by móc się nimi przej­mo­wać i za­chwy­cać! I uświa­do­mi­łem so­bie tak­że zni­ko­mość sztu­ki. Sztu­ki pięk­ne! Ależ to ku­glar­stwo, szar­la­ta­ne­ria, któ­ra z ca­łym pa­to­sem my­dli oczy nie tyl­ko wiel­bi­cie­lom swym, ale i adep­tom!

Dra­piąc się po schod­ni na po­kład El­sy­no­ry, sze­dłem po li­nii naj­mniej­sze­go opo­ru. Rów­nie do­brze mo­głem się cof­nąć. Nie wie­le bra­ko­wa­ło, bym, sta­nąw­szy na po­kła­dzie okrę­tu, ka­zał zo­sta­wić moje rze­czy na ho­low­ni­ku, bym po­że­gnał Ka­pi­ta­na We­sta i jego cór­kę, ży­cząc im szczę­śli­wej po­dró­ży.

Są­dzę nie­omal, że tym piór­kiem, któ­re prze­wa­ży­ło sza­lę na stro­nę po­dró­ży, był go­ścin­ny uśmiech Miss West, któ­rym ob­da­rzy­ła mnie, zmie­rza­jąc przez po – kład do ka­ju­ty; a po­tem po­my­śla­łem, że w ka­ju­cie musi być roz­kosz­nie cie­pło.

Pierw­sze­go ofi­ce­ra, Mr. Pika, po­zna­łem pod­czas pierw­szej mej wi­zy­ty na El­sy­no­rze w Erie Ba­sin. Uśmiech­nął się, ale dziw­nie sztyw­nym uśmie­chem. Uśmiech wy­rył na twa­rzy ofi­ce­ra tak głę­bo­ką bróz­dę, że zda­wał się ból mu spra­wiać. Nie wy­cią­gnął do mnie ręki na po­wi­ta­nie i od­wró­cił się, wy­da­jąc roz­ka­zy ja­kimś dy­go­cą­cym z zim­na wy­rost­kom i włó­czą­cym no­ga­mi star­com, któ­rych z pół tu­zi­na wy­la­zło skądś ze śród­o­krę­cia. Mr. Pik pił, zga­dłem od pierw­sze­go wej­rze­nia. Twarz jego była na­brzmia­ła i bez­barw­na, a jego duże sza­re oczy – peł­ne go­ry­czy i prze­krwio­ne.

Czu­łem ka­mień na ser­cu i klą­łem swą sła­bość woli, że też nie po­tra­fi­łem zdo­być się na tych kil­ka słów, któ­re po­ło­ży­ły­by kres wszyst­kie­mu. Lu­dzie, któ­rzy w owej chwi­li prze­no­si­li mój ba­gaż na ru­fie do ma­ry­na­rzy nie byli po­dob­ni. Na pa­row­cach li­nio­wych nie wi­dzia­łem jesz­cze ma­ry­na­rzy w ich ro­dza­ju. Je­den z nich, mło­dzie­niec o kwit­ną­cej twa­rzy uśmiech­nął się do mnie ocza­mi, na­wskroś wło­ski­mi, ale był to ka­rzeł. Był tak przy­sa­dzi­sty, że cały wcho­dził w gu­mo­we buty i kap­tur. A przy­tem nie był! czy­stej krwi Wło­chem. Tak mnie to ude­rzy­ło, że za­py­ta­łem o nie­go pierw­sze­go ofi­ce­ra, któ­ry od­parł po­sęp­nie:

– Ten? Kciuk? To mie­sza­niec pół­krwi, na­wpół Ja­poń­czyk, czy Ma­laj.

Pe­wien sta­ry czło­wiek, któ­ry jak się póź­niej do­wie­dzia­łem, był bos­ma­nem, miał wy­gląd czło­wie­ka, zła­ma­ne­go ko­le­ja­mi ży­cia, jak­by uległ nie­daw­no nie­szczę­śli­we­mu wy­pad­ko­wi. Miał twarz tępą, po pro­stu wolą. Szu­ra­jąc po po­kła­dzie i po­włó­cząc cho­da­ka­mi, za­trzy­my­wał się co parę kro­ków, obie dło­nie kładł na brzu­chu i wy­ko­ny­wał dzi­wacz­ny ruch przy­ci­ska­nia i pod­no­sze­nia jed­no­cze­śnie. Upły­nę­ło parę mie­się­cy, w cią­gu któ­rych czy­nił to w mych oczach ty­sią­ce razy, nim się do­wie­dzia­łem, że to zwy­kłe przy­zwy­cza­je­nie. Twarz jego przy­po­mnia­ła mi Czło­wie­ka z Mo­ty­ką, tyl­ko była nie­po­rów­na­nie, bez­den­nie głup­sza. I na­zy­wał się Sun­dy Buy­ers. I był bos­ma­nem na pięk­nym ame­ry­kań­skim ża­glow­cu, El­sy­no­rze, uwa­ża­nym za je­den z naj­lep­szych ża­glow­ców na świe­cie.

Z ca­łej ban­dy wy­rost­ków i star­ców, cią­gną­cych ba­ga­że, je­den tyl­ko mło­dy czło­wiek, mniej wię­cej szes­na­sto­let­ni, po­dob­ny był, moim zda­niem, do ma­ry­na­rza. Przy­był z szkol­ne­go stat­ku, jak mnie po­in­for­mo­wał pierw­szy ofi­cer, i to była pierw­sza jego po­dróż. Rysy jego były wy­ra­zi­ste, ru­chy rzeź­kie, miał na so­bie ubra­nie ma­ry­nar­skie, któ­re no­sił z wła­ści­wym ma­ry­na­rzom za­cię­ciem. W rze­czy­wi­sto­ści, jak mia­łem się, póź­niej prze­ko­nać, był on w ca­łej za­ło­dze je­dy­nym czło­wie­kiem, wy­glą­da­ją­cym po ma­ry­nar­sku.

Głów­na par­tia ma­ry­na­rzy jesz­cze na sta­tek nie przy­by­ła, choć ocze­ki­wa­no jej, jak za­pew­niał Mr. Pike, lada chwi­la. Mó­wił to war­kli­wie i zło­wro­go. Lu­dzie, znaj­du­ją­cy się na stat­ku, za­okrę­to­wa­li się sami w New Yor­ku, a nie za po­śred­nic­twem wła­ści­cie­li go­spód ma­ry­nar­skich. – A jaka bę­dzie to za­ło­ga, Bóg ra­czy wie­dzieć – war­czał Mr. Pike. Kciuk, pół­krwi Ja­poń­czyk (lub Ma­laj), pół­krwi Włoch, jak twier­dził pierw­szy ofi­cer; miał sto­pień wy­kwa­li­fi­ko­wa­ne­go ma­ry­na­rza, choć słu­żył do­tąd tyl­ko na pa­row­cach i była to… jego pierw­sza po­dróż na ża­glow­cu.

– Zwy­kły ma­ry­narz! – M. Pike prych­nął w od – po­wiedz! na jed­no z mych py­tań. – Tych te­raz ani na le­kar­stwo! Szczu­rów lą­do­wych nie ma wię­cej. Szczu­ry lą­do­we, ha, niech pan to za­po­mni! Każ­dy drwal, każ­dy kro­wiarz te­raz jest wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym ma­ry­na­rzem. Taki ma sto­pień i tak jest płat­ny. Cały per­so­nel ma­ry­nar­ki han­dlo­wej ze­szedł na psy. Nie ma już ma­ry­na­rzy. Wszy­scy wy­mar­li na dłu­go przed pań­skim przyj­ściem na świat. Ot co!

Bu­cha­ło od nie­go nie­oczysz­czo­ną whi­sky. Nie chwiał się jed­nak, pew­nie stał na no­gach i w ogó­le nic nie zdra­dza­ło, że do­brze mu­siał po­cią­gnąć z bu­tel­ki. Do­pie­ro póź­niej zo­rien­to­wa­łem się, że jego roz­mow­ność była nie­na­tu­ral­na, że to tru­nek tak mu ję­zyk roz­wią­zał.

– Że do­żyć mu­sia­łem cza­sów – za­wo­łał – kie­dy praw­dzi­wi ma­ry­na­rze i praw­dzi­we stat­ki prze­pa­da­ją!

– Prze­cie El­sy­no­ra ucho­dzi za je­den z naj­lep­szych stat­ków – od­par­łem.

– Bo tak jest… dziś. Ale czym­że jest ta El­sy­no­ra? – za­tra­co­nym frach­tow­cem. Nie bu­do­wa­no jej do że­glo­wa­nia, a gdy­by na­wet, to już nie ma ma­ry­na­rzy, któ­rzy umie­li­by nią że­glo­wać. Boże! Boże! Gdy wspo­mnę daw­niej­sze kli­pry. To były stat­ki! Czu­pur­ny Ko­gut, Me­te­or, Ryba La­ta­ją­ca, Wieszcz­ka Fal, Je­leń, Różdż­ka, Brzo­zo­wa, Ża­giel­nik, Ry­bi­twa, Wąż Mor­ski, Gwiaz­da Po­lar­na. A gdy po­my­ślę o flo­tach kli­prów her­ba­cia­nych, bio­rą­cych ła­du­nek z Hong-Kon­gu i pę­dzą­cych na łeb na szy­ję po­przez Cie­śni­ny Da­le­kie­go Wscho­du! O, co to był za wi­dok! Co za wi­dok!

Za­cie­ka­wił mnie. Na­resz­cie mia­łem przed sobą praw­dzi­we­go czło­wie­ka, czło­wie­ka, ży­ją­ce­go każ­dym ner­wem. Nie śpie­szy­ło mi się do ka­bi­ny, w któ­rej przez ten czas Wada roz­pa­ko­wy­wał rze­czy. Cho­dzi­łem tedy po po­kła­dzie tam i z po­wro­tem, do­trzy­mu­jąc kro­ku ol­brzy­mie­mu Mr. Pi­ko­wi. Ol­brzy­mi był bez prze­sa­dy, sze­ro­ki w ba­rach, gru­bo­ko­ści­sty i, mimo po­sta­wy, moc­no zgar­bio­nej, wy­so­ki na całe sześć stóp.

– Wspa­nia­ły z pana ka­wał męż­czy­zny! – po­chle­bi­łem mu.

– Ba, by­łem, by­łem – za­mru­czał po­nu­ro. I za­le­cia­ła mnie od nie­go ostra whi­sky.

Spoj­rza­łem ukrad­kiem na jego sę­ka­te ręce. Z jed­ne­go jego pal­ca moż­na­by było zro­bić ze trzy moje. W prze­gu­bach rów­nież były te łapy trzy­krot­nie grub­sze od mo­ich.

– Co pan waży? – za­py­ta­łem.

– Dwie­ście dzie­sięć. Ale za mo­ich lep­szych cza­sów – do dwu­stu czter­dzie­stu.

– Więc El­sy­no­ra źle bę­dzie że­glo­wa­ła? – po­wie­dzia­łem, wra­ca­jąc do te­ma­tu, któ­ry go emo­cjo­no­wał.

– Za­ło­żę się z pa­nem, o co pan chce, o funt ty­to­niu, lub o mie­sięcz­ną pen­sję, że nie okrą­ży Przy­ląd­ka na­wet w sto pięć­dzie­siąt dni. A na La­ta­ją­cej Chmu­rze opły­ną­łem Przy­lą­dek w osiem­dzie­siąt dzie­więć dni – osiem­dzie­siąt dzie­więć dni, od San­dy Hook do Fri­sco. Sześć­dzie­siąt lu­dzi było w kasz­te­lu, ale to byli lu­dzie, do tego ośmiu chłop­ców do po­mo­cy, i cały czas wskok! wskok! Trze­ba sie­dem­dzie­siąt czte­ry mile na dobę pod top­sla­mi), a przy szkwa­łach ro­bi­li­śmy wię­cej niż osiem­na­ście wę­złów. Osiem­dzie­siąt dzie­więć dni – bez la­wi­ro­wa­nia. I raz tyl­ko zo­sta­wi­li­śmy w dzie­więć lat po­tem prze­ści­gnię­ci przez An­drew Jack­son. To były cza­sy!

– A kie­dy to An­derw Jack­son prze­ści­gnął wasz sta­tek? – spy­ta­łem pod wra­że­niem, że bie­rze mnie na ka­wał.

– W 1860-ym – od­po­wie­dział bez na­my­słu.

– I pan że­glo­wał na La­ta­ją­cej Chmu­rze jesz­cze na dzie­sięć lat przed tym, a te­raz mamy 1913-ty? Ja­kim – że to spo­so­bem, sko­ro to było przed sześć­dzie­się­ciu dwo­ma laty?

– A ja mia­łem wte­dy sie­dem lat – za­chi­cho­tał. – Moja mat­ka była stiu­ard­ką na La­ta­ją­cej Chmu­rze. Przy­sze­dłem na ten świat na mo­rzu. By­łem chłop­cem okrę­to­wym, ma­jąc lat dwa­na­ście na He­rol­dzie Dnia, kie­dy to opły­nął Przy­lą­dek w dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć dni, a była to po­dróż – po­ło­wa za­ło­gi w kaj­da­nach co­najm­niej przez pół po­dró­ży, dwóch lu­dzi zdę­ło w mo­rze z bo­cia­nie­go gniaz­da po dru­giej stro­nie Hor­nu; ostrza na­szych noży po­szczer­bio­ne i po­obła­my­wa­ne; bol­ce i klub­ki la­ta­ły w po­wie­trzu; trzech lu­dzi ofi­ce­ro­wie za­strze­li­li jed­ne­go dnia; dru­gi ofi­cer padł tru­pem i po­zo­sta­ło ta­jem­ni­cą, kto go za­bił; i dzień i noc, nic in­ne­go, tyl­ko wszy­scy wskok! wskok! wskok! Dzie­więć­dzie­siąt, dzie­więć dni od lądu do lądu, sie­dem­na­ście ty­się­cy mil… i wciąż ze wscho­du na za­chód do­oko­ła Przy­ląd­ka – Grzmo­tu!

– Ale w ta­kim ra­zie miał­by pan sześć­dzie­siąt dzie­więć lat – na­sta­wa­łem nań w dal­szym cią­gu.

– I mam te lata – od­parł dum­nie – a, w tym wie­ku zdam się le­piej od dzi­siej­szych cher­la­ków. Każ­dy z nich pu­ścił­by ostat­nią parę, gdy­by mu­siał przejść przez to, przez co ja prze­sze­dłem. Czy sły­szał pan kie – dy o Sło­necz­nym Po­łu­dniu, okrę­cie, któ­ry zo­stał sprze­da­ny w Ha­wa­nie na han­del nie­wol­ni­ka­mi i prze­chrzczo­ny na Ema­nu­elę.

– I pan że­glo­wał Środ­ko­wym Szla­kiem? – za­wo­ła­łem, przy­po­mi­na­jąc so­bie na­gle sa­kra­men­tal­ny zwrot.

– Tak. By­łem na Ema­nu­eli na Mo­zam­bic­kiej Cie­śni­nie kie­dy Brisk schwy­tał nas z dzie­więć­dzie­się­cio­ma nie­wol­ni­ka­mi w mię­dzy­po­kła­dzie. A je­że­li nas zła­pał, to tyl­ko dla­te­go; że miał prze­wa­gę nad nami; bę­dąc pa­row­cem.

I w dal­szym cią­gu mie­rzy­łem po­kład wiel­ki­mi kro­ka­mi tam i z po­wro­tem wraz z tym ma­syw­nym za­byt­kiem prze­szło­ści ło­wiąc uchem na­po­mknie­nia, wspo­mnie­nia lub zgo­ła po­mru­ki o mi­nio­nych dniach gna­nia i mor­do­wa­nia lu­dzi. W każ­dym jego sło­wie dźwię­cza­ła praw­da, a zgar­bie­nie jego po­tęż­nych bar i star­cze po­włó­cze­nie nogą do­wo­dzi­ło, że po­wie­dział mi swe praw­dzi­we lata. Mó­wił też o pew­nym ka­pi­ta­nie, Ka­pi­ta­nie So­nurs.

– Był to wiel­ki ka­pi­tan – oświad­czył. – Przez całe dwa lata, w cią­gu któ­rych by­łem jego po­moc­ni­kiem, w każ­dym por­cie, do któ­re­go za­wi­ja­li­śmy, kry­łem się przy wpły­wa­niu i po­wra­ca­łem do­pie­ro przy wy­pły­wa­niu na mo­rze.

– Ale dla­cze­go?

– Przez wzgląd na za­ło­gę. Lu­dzie przy­się­ga­li, że się ze­msz­czą i wy­do­sta­ną na mnie roz­kaz aresz­to­wa­nia. I zda­rza­ło się, że mnie ła­pa­li i szy­per pła­cił za mnie wiel­kie pie­nią­dze – a pła­cił chęt­nie, bo miał z mo­jej ro­bo­ty gru­be zy­ski.

Po­ka­zał mi ogrom­ne swe pię­ści, łapy z po­roz­bi­ja­ny­mi, zmal­tre­to­wa­ny­mi kost­ka­mi i zro­zu­mia­łem co była to za ro­bo­ta.

– Ale wszyst­ko to już się skoń­czy­ło – la­men­to­wał. – Ma­ry­na­rze te­raz to, psia ich mać, ja­śnie pań­stwo. Nie wol­no na nich pod­nieść ręki ani na­wet gło­su.

W tej­że chwi­li z nad­bur­cia po­mo­stu zwró­cił się do nie­go dru­gi ofi­cer, był to czło­wiek śred­nie­go wzro­stu, moc­no zbu­do­wa­ny, gład­ko wy­go­lo­ny blon­dyn.

– Ho­low­nik z za­ło­gą wi­dać już, sir – oznaj­mił.

Pierw­szy ofi­cer mruk­nął coś z ak­cen­tem za­do­wo­le­nia, po­tem do­dał: – Niech pen zej­dzie Mr. Mel­la­ire, i za­zna­jo­mi się z na­szym pa­sa­że­rem.

Za­sta­na­wia­ją­cy był spo­sób, w jaki Mr. Mel­la­ire, scho­dził po schod­ni po­mo­stu i w jaki się za­pre­zen­to­wał. Jego grzecz­ność trą­ci­ła sta­ro­świec­czy­zną, wy­szu­ka­ną grzecz­no­ścią Sta­nów Po­łu­dnio­wych.

– Pan jest po­łu­dniow­cem – po­wie­dzia­łem.

– Z Geo­r­gii, sir – ukło­nił się i uśmiech­nął, jak tyl­ko uro­dzo­ny po­łu­dnio­wiec po­tra­fi się kła­niać i uśmie­chać.

Po­god­ny i życz­li­wy był wy­raz jego twa­rzy, a jed­nak usta tego czło­wie­ka były naj­okrut­niej­szą ze szram, jaka imi­to­wa­ła kie­dy­kol­wiek usta na ludz­kiej twa­rzy. Była to szra­ma. Nie spo­sób okre­ślić in­a­czej tych od­py­cha­ją­cych, bez­kształt­nych ust o cien­kich war­gach, ust, któ­re tak uprzej­mie wy­po­wia­da­ły same grzecz­no­ści. Od­ru­cho­wo spoj­rza­łem na jego ręce. Jak ręce pierw­sze­go ofi­ce­ra były gru­bo­ko­ści­ste, zde­for­mo­wa­ne z roz­bi­ty­mi i zde­fa­so­no­wa­ny­mi kost­ka­mi. A po­tem pod­nio­słem wzrok z tych wy­mow­nych rąk i spoj­rza­łem mu zno­wu w nie­bie­skie oczy. Prze­sło­nię­te były błon­ką świa­tła, lśnie­niem szla­chet­no­ści i ser­decz­no­ści, ale wy­czu­łem, że poza tym lśnie­niem nie ma ani szcze­ro­ści, ani mi­ło­sier­dzia. Poza tym po­wierz­chow­nym lśnie­niem było coś zim­ne­go i strasz­ne­go – skra­da­ło się to i czy­ha­ło, i śle­dzi­ło – coś ko­cie­go, wro­gie­go śmier­tel­nie. Poza tą błon­ką ła­god­ne­go świa­tła i iskrą to­wa­rzy­skiej uprzej­mo­ści kry­ła się isto­ta żywa, prze­ra­ża­ją­ca, któ­ra uro­bi­ła usta tego czło­wie­ka na szra­mę. To, co wy­czu­łem w tych oczach zmro­zi­ło mnie do szpi­ku ko­ści, prze­ję­ło wstrę­tem i do­zna­niem ob­co­ści.

Gdy tak sta­łem przy Mr. Mel­la­ire, roz­ma­wia­łem z nim, wy­mie­nia­łem z nim uśmie­chy i uprzej­mo­ści, do­zna­wa­łem uczu­cia, któ­re ma czło­wiek na pusz­czy, albo w dżun­gli, wie­dząc, że śle­dzą go nie­ustan­nie śle­pia nie­wi­dzial­nych dzi­kich be­styj. Bez bla­gi prze­ra­żo­ny by­łem tym, co le­ża­ło przy­cza­jo­ne w czasz­ce Mr Mel­la­ire. Przy­wy­kli­śmy iden­ty­fi­ko­wać po­wierz­chow­ność, ce­chy ze­wnętrz­ne czło­wie­ka, z du­chem, któ­ry go oży­wia. Ale me­to­da ta za­wo­dzi­ła w za­sto­so­wa­niu do dru­gie­go ofi­ce­ra. Twarz jego, po­stać, ma­nie­ry i ła­twość obej­ścia to była jed­na isto­ta, w któ­rej on sam, isto­ta dru­ga, cał­kiem od pierw­szej od­mien­na, le­żał przy­cza­jo­ny.

Spo­strze­głem Wadę, sto­ją­ce­go we drzwiach ka­ju­to­wych i cze­ka­ją­ce­go wi­docz­nie na roz­ka­zy. Ski­ną­łem nań i mia­łem już iść za nim, gdy Mr. Pike zna­czą­co spoj­rzał na mnie i po­wie­dział:

– Jed­ną chwi­lę, Mr. Pa­thurst.

Wy­dał ja­kiś roz­kaz dru­gie­mu ofi­ce­ro­wi, któ­ry, wy­krę­ciw­szy się na pię­cie, ru­szył na dziób. Za­trzy­ma­łem się i cze­ka­łem, co mi ma po­wie­dzieć, lecz Mr. Pike ode­zwał się do­pie­ro, gdy dru­gi po­rucz­nik od­da­lił się tak, że nie mógł go usły­szeć. Wów­czas na­chy­lił się do mnie i po­wie­dział:

– Niech pan ni­ko­mu nie wspo­mi­na, ile mam lat. Co roku, pod­pi­su­jąc rolę, – po­da­ję o rok mniej. Te­raz we­dług roli mam pięć­dzie­siąt czte­ry lata.

– I nie dał­bym panu wię­cej – od­po­wie­dzia­łem z non­sza­lan­cją, choć było to moje głę­bo­kie prze­ko­na­nie.

– Bo mnie moje lata nie cią­żą. W pra­cy i wszel­kim ha­zar­dzie zdy­stan­su­ję naj­tęż­sze­go mło­ko­sa. Więc niech pan ni­ko­mu nie mówi, w ja­kim je­stem wie­ku, Mr. Pa­thurst. Szy­pro­wie prze­sta­ją ce­nić ofi­ce­rów, któ­rzy mają pod siód­my krzy­żyk. Tak samo i ar­ma­to­rzy. Spo­dzie­wa­łem się do­stać do­wódz­two tego stat­ku i był­bym je do­stał nie­za­wod­nie, ale sta­ry po­psuł mi szy­ki, wra­ca­jąc na mo­rze. Jak­by po­trze­bo­wał pie­nię­dzy – ten skne­ra!

– Czy jest za­moż­ny? – spy­ta­łem.

– Za­moż­ny! Gdy­bym miał dzie­sią­tą część jego ma­jąt­ku, mógł­bym osiąść na fer­mie w Ka­li­for­nii, ho­do­wać drób i opły­wać we wszyst­ko, jak pą­czek w ma­śle – ba, gdy­bym miał jed­ną pięć­dzie­sią­tą tego, co so­bie odło­żył. Prze­cie on ma duży udział w to­na­żu Blac­kwo­odów, a ich stat­kom za­wsze sprzy­ja­ło szczę­ście i za­wsze da­wa­ły zy­ski. Sta­rze­ję się, na­le­ży mi się do­wódz­two i wła­śnie mia­łem je do­stać. I jak na złość sta­ry du­si­grosz wpa­da na po­mysł wró­ce­nia na mo­rze i zaj­mu­je koję, któ­ra mnie przy­pa­dła­by w udzia­le.

Zro­bi­łem krok ku wej­ściu do ka­ju­ty, ale jesz­cze raz mnie za­trzy­mał.

– Mr. Pa­thurst, nie po­wie pan ni­ko­mu o moim wie­ku?

– Ależ nie, niech pan bę­dzie spo­koj­ny, Mr. Pike – za­pew­ni­łem go.ROZ­DZIAŁ III

Prze­zię­błem się do szpi­ku ko­ści. To też do­zna­łem praw­dzi­wej ulgi, wszedł­szy do cie­płej i wy­god­nej ka­ju­ty. Wszyst­kie drzwi we­wnętrz­ne były po­otwie­ra­ne, two­rząc jak­by ob­szer­ne miesz­ka­nie lub dom wie­lo­ryb­ni­czy. Wej­ście z głów­ne­go po­kła­du po le­wej stro­nie pro­wa­dzi­ło do wiel­kie­go, wy­ło­żo­ne­go kosz­tow­nym dy­wa­nem ko­ry­ta­rza – hal­lu. Na ten hall wy­cho­dzi­ły z le­wej stro­ny drzwi pię­ciu ka­bin: pierw­sza z rzę­du – ka­bi­na pierw­sze­go ofi­ce­ra, na­stęp­nie – dwa ga­bi­ne­ty z prze­pie­rze­niem wy­ję­tym, za­mie­nio­ne w ka­bi­nę dla mnie; po­tem – ka­bi­na stiu­ar­da a przy­le­gła i ostat­nia z rzę­du ka­bi­na słu­ży­ła za gar­de­ro­bę.

Po prze­ciw­nej stro­nie hal­lu znaj­do­wa­ły się po­miesz­cze­nia, bli­żej prze­ze mnie nie­zba­da­ne, choć wie­dzia­łem, że miesz­czą; się tam ła­zien­ki, sala ja­dal­na, któ­ra w grun­cie rze­czy była ob­szer­nym sa­lo­nem, apar­ta­men­ty ka­pi­ta­na i, nie­za­wod­nie, apar­ta­men­ty Miss West. Nu­ci­ła, krzą­ta­jąc się przy roz­pa­ko­wy­wa­niu. Kre­dens stiu­ar­da poza skrzy­żo­wa­niem ko­ry­ta­rzy i scho­da­mi, wio­dą­cy­mi do straż­ni­cy na po­mo­ście rufy, mie­ścił się stra­te­gicz­nie po środ­ku jego pola dzia­ła­nia. A więc po pra­wej stro­nie kre­den­su znaj­do­wa­ły się sa­lo­ni­ki ka­pi­ta­na i Miss. West, na­wprost – sala ja­dal­na i głów­na ka­ju­ta, po le­wej zaś stro­nie – ka­bi­ny, opi­sa­ne już, a z tych dwie moje.

Po­sze­dłem wzdłuż hal­lu ku ru­fie. Drzwi zna­la­złem otwar­te do wnę­trza rufy El­sy­no­ry. Było to jed­no ob­szer­ne po­miesz­cze­nie, ma­ją­ce co­najm­niej trzy­dzie­ści pięć stóp od bur­ty do bur­ty, od pięt­na­stu do osiem­na­stu stóp dłu­go­ści, za­okrą­glo­ne, oczy­wi­ście po­dług li­nii rufy okrę­to­wej. Był to ro­dzaj skła­du. Sta­ły tam umy­wal­ki, dużo ko­mód, le­ża­ły sztu­ki płót­na, wi­sia­ły szyn­ki, po­łcie sło­ni­ny. Schod­nia wio­dła w górę do ma­łej luki w po­kła­dzie rufy; w po­kła­dzie wnę­trza była rów­nież luka.

Prze­mó­wi­łem do stiu­ar­da, sta­re­go Chiń­czy­ka z go­lo­ną gło­wą i o ru­chach zwin­nych, któ­re­go na­zwi­ska przez cały czas po­dró­ży nie do­wie­dzia­łem się, choć za­pa­mię­ta­łem, że li­czy so­bie lat pięć­dzie­siąt sześć.

– Co tam jest? – py­ta­łem, wska­zu­jąc na lukę w po­kła­dzie wnę­trza.

– Być la­za­ret – od­po­wie­dział.

– A kto tu jada? – wska­za­łem na stół i dwa krze­sła okrę­to­we na śru­bach.

– Być dru­gi stół. Dru­ga ofi­cer i cie­śla jeść przy ten stół.

Po­tem da­łem wska­zów­ki Wa­dzie, jak usta­wić moje rze­czy, a za­ła­twiw­szy naj­nie­zbęd­niej­sze, spoj­rza­łem na ze­ga­rek. Było jesz­cze wcze­śnie, za­le­d­wie parę mi­nut po trze­ciej. Wy­sze­dłem tedy na po­kład, by przyj­rzeć się przy­by­wa­ją­cej za­ło­dze.

Ale ho­low­nik z za­ło­gą już przy­był. Tyl­ko przed kasz­te­lem śród­o­krę­cia za­sta­łem paru ma­ru­de­rów, któ­rzy ocią­ga­li się z wej­ściem do przed­nie­go kasz­te­lu. Byli pi­ja­ni. Bar­dziej wy­nisz­czo­nych, nędz­nych, wstręt­nych lu­dzi nie spo­ty­ka­łem jesz­cze w żad­nej spe­lun­ce.

Mie­li na so­bie łach­ma­ny. Twa­rze ich były obrzmia­łe, okrwa­wio­ne i brud­ne. Nie twier­dzę, by wy­glą­da­li na ło­trów. Nie, byli tyl­ko brud­ni i ohyd­ni. Wszyst­ko w nich było od­py­cha­ją­ce, wy­gląd, ję­zyk, któ­rym się po­słu­gi­wa­li, i spo­sób po­stę­po­wa­nia.

– Zwi­jać się! Żwa­wo! Zbie­rać no gra­ty do kasz­te­lu!

Mr. Pike rzu­cił te sło­wa ostro z po­mo­stu. Przez całą dłu­gość El­sy­no­ry z rufy na dziób, po­przez kasz­tel śród­o­krę­cia i przed­ni kasz­tel biegł po­most lek­ki i smu­kły ze sta­lo­wych prę­tów i de­sek.

Gdy padł ten roz­kaz z ust pierw­sze­go ofi­ce­ra, lu­dzie chwiej­nie od­wró­ci­li się, wle­pia­jąc w nie­go wzrok po­nu­ry. Le­d­wie paru z po­śród tych obe­rwań­ców zdra­dzi­ło go­to­wość wy­peł­nie­nia roz­ka­zu, za­bie­ra­jąc się nie­zgrab­nie do roz­rzu­co­nych swych rze­czy. Resz­ta prze­rwa­ła pi­ja­ne la­men­ty i pa­trzy­ła na ofi­ce­ra z po­de­łba. Osob­nik z twa­rzą, któ­rą sza­lo­ny bóg ja­kiś ule­pił z mag­my cie­le­snej i roz­gniótł, nie­ja­ki, jak po­tem się do­wie­dzia­łem, Lar­ry, wy­buch­nął prze­raź­li­wym śmie­chem i plu­nął bez­czel­nie na po­kład. Z ca­łym roz­my­słem od­wró­cił się do swych to­wa­rzy­szy, py­ta­jąc gło­śno, ochry­płym gło­sem:

– Kto do cięż­kiej cho­le­ry, ten sta­ry grzmot, nie przy­mie­rza­jąc?

Ol­brzy­mia po­stać Mr. Pika wy­prę­ży­ła się kon­wul­syj­nie, ogrom­ne jego łapy za­ci­snę­ły się kur­czo­wo na po­rę­czy ba­lu­stra­dy. Ale nie były to mi­mo­wol­ne od­ru­chy. Nie stra­cił pa­no­wa­nia nad sobą.

– Za­bie­rać się wy tam – po­wie­dział. Nie będę się z wami wda­wał. Wła­zić do kasz­te­lu!

I z tymi sło­wy, od­wró­cił się i po­szedł na tył, do miej­sca, gdzie ho­low­nik się od­cu­mo­wy­wał. A więc tyle było war­te jego całe pe­ro­ro­wa­nie o że­la­znym ba­cie? Do­pie­ro póź­niej do­my­śli­łem się, jaka była przy­czy­na tej to­le­ran­cji. Przy­po­mnia­łem so­bie, że, idąc ku ru­fie, wi­dzia­łem Ka­pi­ta­na We­sta, opar­te­go o ba­lu­stra­dę u sa­mej schod­ni juty, i że pa­trzył on ku przo­do­wi.

Liny ho­low­ni­ka od­rzu­co­no. Przy­pa­try­wa­łem się z za­in­te­re­so­wa­niem ma­new­ro­wi od­bi­ja­nia, aż ho­low­nik wy­co­fał się rufą poza okręt. W tej­że chwi­li do­le­ciał mnie dzi­wacz­ny ja­zgot, rzekł­byś, szcze­ka­nie i wy­cie. Były to licz­ne, zmię­sza­ne gło­sy pi­ja­nych przy­by­szy, wo­ła­ją­ce, że czło­wiek wy­padł za bur­tę. Dru­gi ofi­cer ze­sko­czył po schod­ni juty i mi­nął mnie, pę­dząc ku przo­do­wi. Pierw­szy ofi­cer, któ­re­go wy­pa­dek za­stał na fi­li­gra­no­wym, bia­ło ma­lo­wa­nym po­mo­ście, rzekł­byś, na po­mo­ście z sie­ci pa­ję­czej, wpra­wił mnie w zdu­mie­nie swą zwin­no­ścią. Prze­biegł wzdłuż po­mo­stu od kasz­te­lu śród­o­krę­cia, wsko­czył na okry­tą bre­zen­tem sza­lu­pę i wy­chy­lił się za bur­tę. Nim ma­ry­na­rze zdą­ży­li wleźć na po­ręcz nad­bur­cia, już wśród nich był dru­gi ofi­cer i on to rzu­cił zwój liny z nad­bur­cia.

Ude­rzy­ła mnie szcze­gól­nie umy­sło­wa i fi­zycz­na spraw­ność tych dwóch ofi­ce­rów. Choć byli obaj w star­szym wie­ku – pierw­szy ofi­cer miał lat sześć­dzie­siąt dzie­więć, a dru­gi, co­najm­niej, pięć­dzie­siąt – umysł ich i cia­ła dzia­ła­ły z pręż­no­ścią i do­kład­no­ścią sta­lo­wych sprę­żyn. Dzia­ła­li spraw­nie. Byli ze sta­li. Spo­strze­ga­li wszyst­ko w lot, de­cy­do­wa­li się i dzia­ła­li bły­ska­wicz­nie. Byli, rzekł­byś, z in­nej gli­ny, niż ich pod­wład­ni. Ma­ry­na­rze, bę­dąc świad­ka­mi wy­pad­ku i znaj­du­jąc się na jego miej­scu, krzy­cze­li, oszo­ło­mie­ni i bez­rad­ni, cięż­ko my­śląc, cię­żej jesz­cze się po­ru­sza­jąc, wła­zi­li na po­ręcz nad­bur­cia. Przez ten czas dru­gi ofi­cer ze­sko­czył po stro­mej schod­ni rufy, prze­biegł dwie­ście… stóp po­kła­du, wsko­czył na po­ręcz nad­bur­cia, zo­rien­to­wał się w po­ło­że­niu i rzu­cił zwój liny na wodę.

W taki sam spo­sób za­re­ago­wał Mr. Pike. On i Mr. Mel­la­ire byli pa­na­mi tych nędz­nych kre­atur, dzię­ki spraw­no­ści swej woli. Do­praw­dy, róż­ni­li się od swych pod­wład­nych bar­dziej, niź­li ci lu­dzie róż­ni­li od Ho­ten­to­tów i od małp.

Ja rów­nież w owej chwi­li sta­łem na wiel­kim knech­cie od ka­bla, skąd mo­głem już wi­dzieć czło­wie­ka, zda­ją­ce­go się roz­myśl­nie od­pły­wać od okrę­tu. Był to ja­kiś ciem­no­skó­ry syn Śród­ziem­ne­go Mo­rza, a twarz – mi­gnę­ła mi za­le­d­wie przed ocza­mi – miał skur­czo­ną kon­wul­syj­nie. Jego czar­ne oczy oży­wiał błysk obłę­du.

Lina rzu­co­na zo­sta­ła przez dru­gie­go ofi­ce­ra z taką do­kład­no­ścią, że pa­dła po­przez ple­cy pły­ną­ce­go. Mu­siał kil­ka­krot­nie wodę roz­gar­nąć, nim ręce z niej wy plą­tał. Coś dzi­ko wy­krzy­ki­wał i ma­chał rę­ko­ma z em­fa­zą. W pod­nie­sio­nym jego ręku bły­snę­ła klin­ga dłu­gie­go noża.

Dzwo­nie­nie do­cho­dzi­ło z ho­low­ni­ka, któ­ry za­czął ma­new­ro­wać, chcąc przyjść czło­wie­ko­wi w wo­dzie z po­mo­cą. Ukrad­kiem spoj­rza­łem na Ka­pi­ta­na We­sta. Prze­szedł na lewą stro­nę rufy i z rę­ko­ma w kie­sze­niach spo­glą­dał to na mio­ta­ją­ce­go się w wo­dzie czło­wie­ka, to na ho­low­nik. Nie wy­da­wał żad­nych roz­ka­zów, nie zdra­dzał naj­mniej­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia wy­pad­kiem i wy­glą­dał, śmia­ło rzec moż­na, na zu­peł­nie przy­pad­ko­we­go wi­dza.

Pły­wak zda­wał się te­raz za­ję­ty zrzu­ca­niem z sie­bie ubra­nia. Uka­za­ło się na­gie ra­mię, po­tem dru­gie.

Mio­ta­jąc się tak, za­pa­dał cza­sa­mi pod po­wierzch­nię, lecz za każ­dym ra­zem się wy­nu­rzał, po­trzą­sa­jąc no­żem i wrzesz­cząc prze­raź­li­wie coś za­gma­twa­ne­go i bez sen­su. Usi­ło­wał na­wet ujść przed ho­low­ni­kiem, prze­pły­wa­jąc pod nim.

Po­sze­dłem na przód i jesz­cze zdą­ży­łem zo­ba­czyć, jak win­do­wa­no sza­leń­ca przez nad­bur­cie El­sy­no­ry. Był zu­peł­nie nagi, po­kry­ty krwią i trząsł się w ata­ku fu­rii. Po­kra­jał się i po­za­ci­nał w wie­lu miej­scach. Z rany w prze­gu­bie ręki krew try­ska­ła za każ­dym ude­rze­niem pul­su. Przej­mo­wał mnie wstrę­tem, nie było w nim nic ludz­kie­go. Zda­rzy­ło mi się wi­dzieć ska­le­czo­ne­go oran­gu­tan­ga w ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym i, bez prze­sa­dy, kre­atu­ra ta ze zwie­rzę­cą twa­rzą, ru­sza­ją­cą się bez­u­stan­ku i beł­ko­czą­ca, przy­po­mi­na­ła mi tego oran­gu­tan­ga. Ma­ry­na­rze okrą­ży­li go, pod­trzy­my­wa­li i cią­gnę­li, on zaś w dal­szym cią­gu śmiał się prze­raź­li­wie i rzu­cał ra­do­sne okrzy­ki. Pod­bie­gł­szy z obu stron, ofi­ce­ro­wie zmie­tli ma­ry­na­rzy z dro­gi, ode­bra­li im wa­ria­ta, od­cią­gnę­li go po po­kła­dzie ku śród­o­krę­ciu i za­wle­kli do ka­ju­ty śród­o­krę­to­wej. Za­im­po­no­wa­ła mi siła ofi­ce­rów. Sły­sza­łem o nad­ludz­kiej sile fu­ria­tów, a jed­nak ten osob­nik był w ich rę­kach jak wosk. Kie­dy wa­riat le­żał już na koi, Mr. Pike jed­ną ręką przy­gwoź­dził go do niej i trzy­mał w tej po­zy­cji. Mr. Mel­la­ire przez ten czas po­biegł po sznur dla skrę­po­wa­nia rąk sza­leń­co­wi.

– Tfu! – wy­krzy­wił się Mr. Pike do mnie z gry­ma­sem, imi­tu­ją­cym uśmiech. – Wi­dzia­łem dużo wa­riac­kich za­łóg w moim ży­ciu, ale ta­kiej jak ta, nie pa­mię­tam.

– Co pan za­mie­rza z nim zro­bić? – za­py­ta­łem. – Ten czło­wiek umrze z upły­wu krwi.

– I krzy­żyk na dro­gę – od­parł szyb­ko. – Bę­dzie­my z nim mie­li masę kło­po­tu, nim go gdzie uda się spła­wić. Gdy się uspo­koi, za­szy­ję mu rany; ba za­szy­ję mu je tak, czy owak, choć­bym mu dać mu­siał szczut­ka w nos.

Zno­wu spoj­rza­łem na po­tęż­ne łapy ofi­ce­ra. Nie­za­wod­nie pię­ści tego ol­brzy­ma, to też był śro­dek uśmie­rza­ją­cy. Wy­szedł­szy na po­kład, zo­ba­czy­łem na ru­fie nie­wzru­szo­ne­go Ka­pi­ta­na We­sta, sto­ją­ce­go ż rę­ko­ma w kie­sze­niach z wzro­kiem, utkwio­nym w błę­kit­ną rysę w pół­noc­no-wschod­niej po­ła­ci nie­ba. Bar­dziej, niź­li ofi­ce­ro­wie, bar­dziej, niź­li fu­riat i bez­wstyd pi­ja­nej za­ło­gi, wi­dok nie­wzru­szo­nej tej po­sta­ci z rę­ko­ma w kie­sze­niach wpo­ił we mnie prze­ko­na­nie, że znaj­du­ję się w świe­cie, róż­nym od wszyst­kie­go, z czym się do­tąd w ży­ciu spo­ty­ka­łem.

Wada prze­rwał mi wą­tek my­śli, mel­du­jąc, że pro­szą mnie do ka­ju­ty i Miss West cze­ka z her­ba­tą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: