Buntowniczka - ebook
Buntowniczka - ebook
Kiedy ukochana żona umiera podczas porodu, lord Fairweather, nie mogąc znieść widoku niemowlęcia, postanawia wyjechać z czterema starszymi córkami do Londynu. Maresa Fairweather wychowuje się sama, jedynie pod okiem służby. Rozgoryczona i samotna, daje się we znaki każdemu, kto próbuje okazać jej współczucie czy choćby zainteresowanie. Jedynym wyjątkiem jest jej serdeczny przyjaciel, Percy Brownell, którego poznała podczas codziennego spaceru po bezdrożach Yorkshire. Percy skrycie kocha Maresę i trwa przy niej mimo licznych skandali, które ona wywołuje, zrywając kolejne zaręczyny. Wreszcie, nie widząc nadziei dla swego uczucia, wstępuje do Marynarki Królewskiej. Zirytowany lord Fairweather wysyła córkę do krewnych we Włoszech, dając jej rok na samodzielny wybór małżonka. W przeciwnym razie sam zaaranżuje małżeństwo. Kiedy Maresa odprawia kolejnego narzeczonego, Percy przyjeżdża i prosi ją o rękę. Maresa przyjmuje oświadczyny, ale obawia się, że małżeństwo może zniszczyć ich przyjaźń. Po ślubie Percy wraca na okręt i podczas jednej z bitew dostaje się do niewoli. Na wieść o losach małżonka, Maresa rusza mu na ratunek…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9258-8 |
Rozmiar pliku: | 678 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ulubienica bogów! Któż, zaiste,
Zgadnie cel, w jakim na świat ją zesłali?
(Andrew Marwell, 1621-1678,
angielski poeta i polityk)
Wiosną 1795 roku matka natura okazała się nad wyraz hojna. Dzięki jej szczodrobliwości Anglia mieniła się wszelkimi kolorami tęczy, w szczególności zielenią.
Barwne pąki najprzeróżniejszego kwiecia mnożyły się zarówno w opustoszałych lasach i dolinach, jak i po tętniących życiem wsiach. Wrzosowiska północnego Yorkshire wkrótce miały się oblać soczystym, letnim fioletem. Słoneczny maj zwiastował nadejście wiosny. Zima nareszcie odeszła w zapomnienie. Nastał czas zadowolenia i powszechnej szczęśliwości. Tymczasem Hampton Manor pogrążyło się w głębokim smutku.
Wicehrabina Strathmore właśnie oddała duszę Bogu.
Smagane wiatrem okiennice uderzały o szyby, niemal całkowicie zagłuszając kwilenie nowo narodzonego dziecka zmarłej. Żadna siła nie zdołałaby za to stłumić nieutulonego żalu domowników.
Wątłe światło świec w komnacie lady Strathmore pogłębiało nastrój ponurej melancholii. Wicehrabia wpatrywał się tępym wzrokiem w ciało małżonki. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie bólu i niedowierzania. Nade wszystko dręczyło go jednak poczucie winy.
Nie potrafił pogodzić się z rzeczywistością. Zdawało mu się, że ta tragedia nie mogła wydarzyć się naprawdę. Ranek rozpoczął się przecież tak pogodnie. Zaledwie kilkanaście godzin temu żona śpiewała i śmiała się razem z nim przy śniadaniu. Powtarzała, by zachował cierpliwość, bo ich synek pojawi się na świecie „lada moment”. Jak to możliwe, że nastrój radosnego wyczekiwania zamienił się w poczucie dojmującego zawodu i niezmierzonej pustki? Nieszczęście spadło na niego jak grom z jasnego nieba. Wszystko potoczyło się tak szybko... Nie miał ani chwili do namysłu. Bodaj po raz setny zadał sobie to samo pytanie: W którym momencie sprawy przybrały fatalny obrót i czy zrobił absolutnie wszystko, by temu zapobiec?
Przed kilkoma tygodniami natknęli się w Londynie na leciwą Cygankę. Kobieta spojrzała na ciężarną i powiedziała przymilnie:
– Jaśnie pan kupi wiązankę dla matki swego syna...
– Nie kuś losu, stara wiedźmo – odparł z niechęcią. – Jak dotąd Bóg obdarowuje mnie wyłącznie córkami.
– Tym razem urodzi się chłopiec – rzekła z przekonaniem starowina. – To pewne jak amen w pacierzu.
Nie śmiał się łudzić, a zarazem modlił się, aby miała rację. Rzucił jej monetę i wręczył żonie kwiaty. Nie wiedzieć czemu jego serce napełniło się otuchą.
Potrzebował spadkobiercy tytułu. Poza tym myśl o męskim potomku napawała go szczęściem i dumą. Wicehrabina również była przekonana, że wyda na świat syna. Do ostatniej chwili, nim chwyciły ją bóle, w znakomitym nastroju dziergała maciupki błękitny sweterek.
Niestety coś poszło nie tak. Biedactwo męczyła się blisko osiemnaście godzin. Na próżno. Kiedy doktor Downing wyszedł w końcu z jej sypialni, jego mina nie wróżyła niczego dobrego. Podenerwowany mąż natychmiast pojął, że medyk nie przynosi dobrych wieści. Nie sądził wszakże, że za moment jego świat runie w posadach, a decyzja, którą zmuszony będzie podjąć, strąci go w otchłań rozpaczy i położy się cieniem na całym jego dalszym życiu.
Na zewnątrz rozległ się potężny grzmot, błysnęło i przejmująco zadął wiatr.
Lekarz wytarł dłonie w ubrudzony krwią ręcznik.
– Bardzo mi przykro, wasza lordowska mość. Zrobiłem, co w mojej mocy, ale zaszły poważne komplikacje. Nie uda mi się uratować obojga. Musi pan wybierać, albo żona, albo dziecko.
Oniemiały lord Strathmore utkwił zdumiony wzrok w rozmówcy.
– Nieeee! – wykrzyknął, odwracając gwałtownie głowę. – Wykluczone! Nie może pan żądać ode mnie czegoś takiego! To zupełnie niepodobna...
– Nie ma innego sposobu. Zadecyduje pan albo Stwórca. Jeżeli odmówi pan mojej prośbie, straci pan oboje.
– Boże wszechmogący! Człowieku, każesz mi posłać na tamten świat żonę albo syna! Nie chcę, nie potrafię... Czy ktokolwiek na moim miejscu byłby w stanie dokonać takiego wyboru?
– Musi pan stawić temu czoło. Sam. To pańska odpowiedzialność. Powiem jedynie, że wicehrabina straciła mnóstwo krwi. Według mnie dziecko ma większe szanse na przeżycie.
Z piersi wicehrabiego wyrwał się rozdzierający jęk, ale po chwili Strathmore był już w pełni opanowany.
– W takim razie – odezwał się pozbawionym emocji głosem – niech pan ratuje mego syna.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jesteś dziś oto bez imienia istotą,
Jakże mizerną – a jednak życia pełną!
(George Gordon Byron, 1788--1824,
poeta angielski)
Samuel Livingston Bronwell potrafił cieszyć się z wielu rzeczy, dawno jednak nie był aż tak zadowolony, jak w chwili, gdy wraz z rodziną zjechał z powrotem do Yorkshire. Tydzień w Londynie zazwyczaj w zupełności wystarczał mu do szczęścia. Siedem dni spędzonych w stolicy w towarzystwie krewnych żony można było przyrównać jedynie do przemyślnej tortury.
Rozmawiał po cichu z Olympią, kiedy powóz raptownie zwolnił. Wyjrzawszy na zewnątrz, małżonkowie spostrzegli, że mijają cmentarz. Na widok zgromadzonych nad otwartym grobem żałobników spojrzeli po sobie, po czym oboje odwrócili głowy.
– O! Pogrzeb! – zawołał nagle Stephen. Najstarsza pociecha Bronwellów siedziała z nosem przyklejonym do szyby, niewiele sobie robiąc z powagi sytuacji. – Kto umarł, papciu?
– Nie mam pojęcia, synu, ale pewno wkrótce się dowiemy...
Pani Bronwell pociągnęła chłopca za rękaw.
– Usiądź porządnie. Nie wolno się tak bezwstydnie przyglądać. Zmarłym należy się szacunek.
Trzyletni Percival, który siedział obok matki z drugiej strony, postanowił wdrapać się na rodzicielkę i dołączyć do brata.
Olympia skarciła wzrokiem starszą latorośl.
– Widzisz, co narobiłeś? Teraz i Percy chce popatrzeć. – Posadziła sobie małego na kolanach i zaciągnęła zasłonkę.
Kilka godzin później uszczęśliwiony Samuel odpoczywał w zaciszu gabinetu, racząc się lekturą gazety. Przerwało mu niespodziewane nadejście zaambarasowanej małżonki, która wtargnęła z impetem do pokoju i oznajmiła od progu:
– Przed chwilą rozmawiałam z panią Throckmorton. Wstąpiła do nas po drodze do miasta. Nie uwierzysz, co mi powiedziała.
– Wręcz przeciwnie, moja droga. Nauczyłem się wierzyć we wszystko, co mówią kobiety. Wierzę zwłaszcza w sensacyjne doniesienia niezawodnej Agnes Throckmorton.
– Nie pora na zbytki, panie Bronwell. Powiadam ci, nie co dzień słyszy się takie rzeczy. Idzie o wicehrabinę Strathmore, niech spoczywa w pokoju. Daję słowo, nigdy nie byłam bardziej wstrząśnięta niż na wieść o owej tragedii.
Samuel westchnął z rezygnacją i podniósł wzrok. Doskonale wiedział, że połowica nie da mu spokoju dopóty, dopóki nie poświęci jej odrobiny uwagi. Gotowa trajkotać do wieczora, jeśli nie okaże należytego zainteresowania tematem.
– Co mówiłaś, pączusiu? Wicehrabinie przytrafiło się coś złego?
– W rzeczy samej, drogi mężu. To jej pogrzeb widzieliśmy z powozu.
– Co takiego? – Posłał jej zdumione spojrzenie. – Lady Strathmore nie żyje? Nie może być...
Olympia uznała jego słowa za zaproszenie do rozmowy i opadła ciężko na kanapę.
– Niestety to szczera prawda – odparła oszołomiona. – Zapewniam cię, że nie tylko nie żyje, lecz także właśnie ją pochowano. I pomyśleć, że zaledwie kilka dni przed naszą wyprawą do Londynu jadłyśmy razem podwieczorek... – urwała i zamyśliła się na moment. – Agnes jest przekonana, że to wina wicehrabiego. Cóż za okropność, niebożątko, odeszła z tego świata za sprawą własnego męża, dasz wiarę?
– Miarkuj się, Olympio. Nie godzi się rzucać na wiatr podobnych oskarżeń, szczególnie że mogą się okazać wyssane z palca.
– Nie stawaj w jego obronie, nim nie poznasz całej prawdy. Nie chcesz wiedzieć, jak doszło do tego nieszczęścia?
– A jakie to ma znaczenie? – zapytał, unosząc brew. – Oświecisz mnie, czy mi się to podoba, czy nie. Nieprawdaż?
Pani Bronwell zignorowała ironiczny ton i niezrażona natychmiast otworzyła usta i zrelacjonowała małżonkowi wydarzenia, które doprowadziły do śmierci lady Strathmore.
– Serce mi się kraje, gdy wspomnę, jak Teresa promieniała na myśl o tym, że wreszcie urodzi wicehrabiemu syna. Łzy same cisną mi się do oczu. Zostawiłam ją przecież w doskonałym zdrowiu. Upłynął ledwie tydzień i nieboga przeniosła się na łono Abrahama. W dodatku zostawiła po sobie maleństwo. Biedna bezbronna sierotka, została na świecie zupełnie sama... opuszczona przez wszystkich...
– Biedna sierotka? Niezbyt trafne określenie, moja droga. Nie pasuje do córki bogatego arystokraty. Poza tym, owszem, odumarła ją matka, ale to jeszcze nie znaczy, że została porzucona przez resztę krewnych.
Olympia zbyła tę rzeczową uwagę machnięciem ręki.
– Nie wyznajesz się na tych sprawach, Samuelu. Rzecz w tym, że dziewczynka nie zazna matczynej miłości. To doprawdy przygnębiające. Tak ogromny ciężar spoczywający na wątłych barkach niewinnego dzieciątka...
– Ciężar? Dalibóg, nie pojmuję – przerwał mąż zdezorientowany.
– Na miłość boską, panie Bronwell! Będzie żyła ze świadomością, że przyszła na świat wyłącznie dzięki temu, iż ojciec pozwolił umrzeć jej matce. Nie pomyślałeś o tym, jakie to straszne? – urwała, gdy załamał jej się głos i sięgnąwszy po chusteczkę, otarła oczy. – Jak mógł postąpić tak bezdusznie? Nie sądziłam, że jakikolwiek mężczyzna byłby zdolny wydać wyrok śmierci na własną żonę...
– Dziecko żadną miarą nie jest temu winne – stwierdził stanowczo Samuel.
– Naturalnie, że nie. Oby tylko znalazł się ktoś, kto zechce je o tym poinformować i przekonać, że nie powinno czynić sobie wyrzutów.
– Jestem pewien, że w razie czego dopilnujesz tego osobiście... To jest, o ile dziewczynka będzie dorastała w tych stronach. Tak czy owak, masz słuszność, sytuacja jest w istocie godna ubolewania.
– Godna ubolewania? Nie słyszałeś jeszcze najgorszego. Ponoć w dniu tragedii wicehrabia zamknął się w swoim gabinecie z pokaźnym zapasem whiskey.
– Cóż, mężczyźni nie od dziś topią smutki w alkoholu. To całkiem zrozumiałe.
– W tym przypadku to oznaka zwykłego tchórzostwa, drogi mężu, ot co! Schował się przed całym światem, jakby nie miał żadnych obowiązków wobec potomstwa. Opiekę nad maleństwem pozostawił służbie. Odosobnienie z pewnością nie ukoi jego sumienia, a spóźniony żal nie umniejszy jego winy.
– Niektórzy nie są w stanie radzić sobie z bólem w inny sposób. Tym bardziej nie potrafią stawić czoła opłakanym skutkom własnych decyzji.
– Wyznam, mój drogi, że postawa lorda Strathmore’a budzi we mnie odrazę. Jego biedną małżonkę ledwie złożono do grobu, nowo narodzona córeczka potrzebuje miłości i troski, a on ucieka w samotność z butelką trunku, jakby to mogło przynieść komukolwiek ulgę.
– Czuje się winny – orzekł Samuel. – Powiadają, że winowajca nigdy nie odpuszcza sobie grzechów.
– I dobrze. Według mnie zasłużył na to, żeby cierpieć. Nie mieści mi się w głowie, że od tak po prostu wydał wyrok na Teresę. Co z niego za człowiek?
– Zdesperowany, jak mniemam. Nie wydaje ci się, że przynajmniej w pewnym stopniu zawiniła także owa Cyganka, o której wspomniała pani Throckmorton? To właśnie ona wmówiła wicehrabiemu, że tym razem doczeka się syna. Tak w każdym razie wynika z doniesień Agnes. Zapewne, w chwili, gdy kazano mu wybierać, był przekonany, że ratuje życie przyszłemu dziedzicowi tytułu i majątku. Pozostaje także kwestia, czy doktor Downing miał prawo żądać od niego, by podjął tego rodzaju decyzję – brzemienną w skutki decyzję. Zgodzisz się chyba, że winniśmy Bogu pozostawić to, co boskie? Nie wolno kazać ludziom przejmować roli Stwórcy.
– Nie mam jeszcze zdania w tej kwestii, panie Bronwell. Będę musiała się nad tym zastanowić.
– Moim zdaniem Strathmore’owi należy się odrobina współczucia. Biedaczysko zawsze tak bardzo pragnął syna, a rodziły mu się wyłącznie córki.
– Cóż, nie zamierzam użalać się nad jego losem. Zapracował sobie na to, by spędzić resztę życia w zgryzocie. Przedłożył własną zachciankę ponad zdrowie i życie żony. To nie do pomyślenia! Za wszelką cenę chciał mieć syna? Kosztem biednej Teresy? Też mi coś.
– Jestem pewien, że opłakuje ją pogrążony w smutku.
– Ha! Szczerze wątpię. Przedstaw sobie, że nawet nie spojrzał na dziecko. Nie widział maleństwa od dnia narodzin. To przekracza wszelkie granice okrucieństwa.
– Cóż, nie da się cofnąć czasu. Co się stało, to się nie odstanie. Wicehrabia z pewnością niebawem przyjdzie do rozumu i przyjmie nowo narodzoną córkę na łono rodziny.
– Śmiem wątpić. Gospodyni z Hampton Manor powiedziała w zaufaniu kucharce pani Throckmorton, że lord Strathmore nigdy nie zaakceptuje dziecka. Bo i na cóż mu piąta córka?
– Rzekłbym, że służąca, choćby i gospodyni, nie jest w tej sprawie wyrocznią.
– Może i nie, ale wiem też od wielebnego Constable’a, że dziewczynce nie nadano jeszcze imienia. Toż to istna obraza boska! Proboszcz jest wielce zatroskany. Ktoś musi zadbać o to, żeby małą ochrzczono.
Pan Bronwell uniósł ponownie gazetę.
– Pleban może być spokojny. Nie wątpię, że ty i Agnes staniecie na wysokości zadania. Pewno już obmyśliłyście całą listę stosownych chrześcijańskich imion, prawda?
– Cóż, nie zaprzeczę. Czułyśmy się w obowiązku przejąć inicjatywę. Koniec końców, obie przyjaźniłyśmy się z Teresą.
Niebawem okolicą wstrząsnęły pogłoski o tym, że lord Strathmore wyjechał do Londynu wraz z czterema starszymi córkami, najmłodszą zaś pozostawił w Hampton Manor na łasce skonfundowanej służby. Innymi słowy, wicehrabia najzwyczajniej w świecie wziął nogi za pas.
W jak zwykle rozwlekłym i niemiłosiernie nużącym niedzielnym kazaniu wśród rozlicznych „upraszam was, bracia i siostry” tudzież „zaprawdę powiadam wam” srogi pastor nie omieszkał wytknąć zgromadzonym, że są wśród nich rodzice wykazujący zatrważającą opieszałość w kwestii przystąpienia ich potomstwa do sakramentu chrztu świętego.
Zaraz po nabożeństwie panie Bronwell i Throckmorton zagadnęły duchownego o losy bezimiennej córki lorda Strathmore’a.
– Niestety, o ile mi wiadomo, nic się w tym względzie nie zmieniło – odparł poirytowany kaznodzieja. – Jeśli za kilka dni problem się nie rozwiąże, wezmę sprawy w swoje ręce i sam ją ochrzczę.
Na takie dictum Olympia i Agnes zatrwożyły się nie na żarty. Za nic w świecie nie mogły dopuścić, by proboszcz wybrał imię dla biednej sierotki po świętej pamięci Teresie. Miały ku temu ważki powód. Dość powiedzieć, że dzieci wielebnego nazywały się Bogumiła, Bogusława i Boguchwała.
Postanowiły niezwłocznie interweniować. Z zachowaniem należytej dyskrecji udały się do posiadłości wicehrabiego i poprosiły o rozmowę z przełożoną służby, panią Brampton.
Wyjaśniwszy pokrótce, z czym przychodzą, zapytały, czy proboszcz złożył już wizytę w Hampton Manor i czy wyjawił, że zamierza ochrzcić dziecko.
Gospodyni zmarszczyła brwi.
– Owszem, zjawił się i oznajmił, że nawet największe życiowe rozczarowania winny nosić jakieś imię, a skoro nie zadbał o to ojciec, wyręczy go ktoś inny, czyli ni mniej, ni więcej on sam.
– Postanowiliście już coś w kwestii imienia? – indagowała Olympia.
– Cóż, zastanawialiśmy się nad tym, ale obawiamy się gniewu chlebodawcy. Co będzie, jeśli nasz wybór mu się nie spodoba? To wielce prawdopodobne.
– Racja... W takim razie nazwijmy ją po matce. Temu nie będzie chyba przeciwny?
– Przednia myśl – rozentuzjazmowała się pani Throckmorton.
– Nie jestem pewna – stwierdziła sceptycznie służąca. – Przyszło nam to do głowy, ale rychło porzuciliśmy ów pomysł. Szkopuł w tym, że wicehrabia nie może znieść widoku tego biednego dziecka. Jeśli w dodatku dziewczynka będzie nosiła imię matki, Maria Teresa, ojciec znienawidzi ją jeszcze bardziej.
– Cóż... nie można odmówić pani słowom słuszności – zgodziła się roztropnie Agnes.
– Hm... może zatem coś włoskiego? – zaproponowała Olympia.
– Włoskiego? A czemuż to akurat włoskiego? – zdziwiła się sąsiadka.
– Wicehrabina była Włoszką – wyjaśniła pani Bronwell. – Lord Strathmore poznał ją we Florencji, kiedy podróżował po Europie po odebraniu nauk w Cambridge.
– Nie inaczej – potwierdziła pani Brampton. – Wicehrabina przybyła po raz pierwszy do Anglii dopiero po ślubie. Niedługo potem najęłam się u jaśniepaństwa na służbę. Była urocza i niezwykle piękna, ale temperament miała nic dodać, nic ująć z piekła rodem. Nic, tylko wrzeszczała wniebogłosy albo trajkotała jak najęta w tej swojej niezrozumiałej mowie. Wytłukła też niemal całą porcelanę.
– Doprawdy? – zdumiała się Olympia. – Nigdy nie posądziłabym jej o to, że jest szczególnie krewka.
– Och, dawała nam się we znaki tylko na początku. Złagodniała, kiedy przyszły na świat dzieci. Przeistoczyła się w prawdziwą angielską damę.
– A jej włoscy krewni? – zainteresowała się Agnes. – Nie widziałam ich na pogrzebie.
– Pewnie niełatwo się było z nimi skontaktować. W końcu Europa jest pogrążona w wojnie.
– Prawda, na śmierć zapomniałam o Napoleonie. Tak czy owak jestem pewna, że lord Strathmore powiadomił ich listownie o zgonie żony, nieprawdaż?
– A gdzieżby tam – odparła z przyganą gospodyni.
– Nie napisał do nich?
– Możliwe, że był zanadto pogrążony w bólu i zwyczajnie nie miał do tego głowy...
– Też mi coś – prychnęła służąca. – Owszem, był pogrążony... a raczej zatopiony w alkoholu, ot i wszystko.
– Najął chociaż kogoś do opieki nad dzieckiem? – zaniepokoiła się Olympia. – Piastunkę albo guwernantkę?
– Zapytałam go o to, nim wyruszył ze starszymi córkami do Londynu.
– I co powiedział?
– Że posłał po daleką kuzynkę, młodą wdowę po oficerze, bez prospektów na kolejne korzystne zamążpójście. Zdaje się, że jest uboga, jaśnie pan uznał więc, że posada towarzyszki małej to z jego strony akt wielkiego miłosierdzia.
– Powiada pani, że owa osoba jest młoda? – upewniła się cokolwiek podejrzliwie pani Throckmorton. – Jak bardzo młoda?
– O ile mnie pamięć nie zawodzi, ma dwadzieścia siedem lat.
– Święci pańscy! Bezdzietna dwudziestosiedmiolatka bez wprawy i doświadczenia? Ktoś taki stanowczo nie nadaje się do roli piastunki niemowlęcia.
– Cóż, nie nam o tym sądzić – zauważyła przytomnie pani Bronwell, po czym zwróciła się do służącej: – Nie spytała pani wicehrabiego o imię dla małej?
– I owszem, spytałam, ale niewiele mi z tego przyszło. Rzekł tylko: „Oczekuję, że sama pani się tym zajmie. Jeśli zajdzie taka potrzeba, proszę się poradzić podwładnych”. Z tymi słowy spakował manatki i tyleśmy go widzieli. Uciekał, aż się za nim kurzyło.
Olympia ujrzała oczyma wyobraźni, jak dystyngowany George Marcus Fairweather, czwarty wicehrabia Strathmore, stuka w popłochu w sufit powozu i niecierpliwym głosem wydaje polecenie stangretowi:
– Do Londynu! W te pędy!
Kiedy tak rozmyślała, raptem natchnęła ją błyskotliwa myśl.
– Ha! Mam! Już wiem, jak ją nazwiemy! Maresa! Idealne połączenie Maria Teresa! Co panie na to?
– Wybornie! – podchwyciła Agnes.
– Mnie też się podoba – oznajmiła pani Brampton. – Ale czy aby na pewno jest włoskie?
– Od dzisiaj tak.
– W takim razie, załatwione – uśmiechnęła się z ulgą gospodyni.
Kilka tygodni później, ku wielkiemu zadowoleniu wielebnego Constable’a dziecko zostało wreszcie ochrzczone. Dziewczynce nadano imiona Emily Maresa – Emily po zmarłej matce lorda Strathmore’a. Autorki pomysłu oczekiwały, że dzięki takiemu rozwiązaniu ojciec spojrzy na porzuconą córkę nieco łaskawszym okiem.
Niestety ich nadzieje okazały się płonne.ROZDZIAŁ DRUGI
Sam wędrowałem, jak obłoczek
Często sam płynie przez przestworza,
Gdy nagle widok mnie zaskoczył
Złotych żonkili tłumu, morza;
Od wód jeziora aż po drzewa
Tańczyły – wiatr im w takt powiewał.
(William Wordsworth, 1770-1850,
poeta angielski)
Przez pierwszych kilka lat wicehrabia przyjeżdżał do Hampton Manor na urodziny córki oraz na święta Bożego Narodzenia, rychło wszakże porzucił ów zwyczaj, który traktował zresztą bardziej jak przykry obowiązek aniżeli prawdziwą przyjemność. Jego wizyty miały miejsce coraz rzadziej i rzadziej, aż w końcu całkowicie ustały.
Bezduszna postawa nieczułego rodzica, o dziwo, nie wzbudzała w nikim zgorszenia ani nawet zdumienia. Większość z tych, którzy znali tragiczną historię śmierci lady Strathmore, doskonale rozumiała pobudki zdesperowanego ojca. Zrządzenie opatrzności sprawiło bowiem, iż Maresa z wiekiem stawała się coraz bardziej podobna do nieżyjącej matki.
Każde spojrzenie na najmłodszą latorośl przypominało zatem zrozpaczonemu wdowcowi brzemienną w skutki decyzję, którą przyszło mu podjąć w chwili jej narodzin.
Postanowił trzymać się od dziewczynki jak najdalej, zapewne wyłącznie po to, by uniknąć nękających go wciąż wyrzutów sumienia. Niestety tym sposobem pozbawił małą możliwości obcowania ze starszymi siostrami. Panny Fairweather praktycznie się nie znały, w związku z czym nie wytworzyła się pomiędzy nimi rodzinna więź.
Ojciec wprawdzie pozwolił Maresie przyjść na świat, a ściślej na samym początku istnienia uratował jej życie, niemniej żałował tego tak bardzo, że uczynił z niewinnego dziecka całkowitą sierotę, która miała nigdy nie zaznać rodzicielskiej miłości.
Co zrozumiałe, Maresa była w dzieciństwie bardzo samotna. Służba wynagradzała jej to z nawiązką, rozpieszczając ją niemal na każdym kroku. Na szczęście towarzyszka i opiekunka panienki, pani Augusta Rightly, wykazywała w tym względzie znacznie więcej zdrowego rozsądku.
Kuzynka lorda Strathmore’a była cichą i niepozorną osobą o drobnej posturze oraz nieskazitelnych manierach. Miała łagodny głos, a jej oczy lśniły życzliwością i ciepłem.
Kiedy przyjechała do Hampton Manor, domownicy uznali jednogłośnie, że przywiodły ją tam w głównej mierze względy materialne. Zmienili zdanie, dopiero gdy okazało się, że pani Rightly wkłada w wychowanie dziewczynki całe swoje serce.
Maresa szybko odkryła, że ramiona krewnej są dla niej zawsze otwarte, pod warunkiem że jej sprawowanie nie budzi najmniejszych zastrzeżeń. Augusta potrafiła być bardzo surowa, zwłaszcza w chwilach gdy jej podopieczna wykazywała rażące nieposłuszeństwo albo zadręczała otoczenie napadami złości.
Jako że opowieść o okolicznościach śmierci lady Strathmore na długo pozostała w pamięci mieszkańców wioski i, o zgrozo, stanowiła niejako miejscową atrakcję, widok najmłodszej panny Fairweather budził w sąsiadach niezdrowe poruszenie i wywoływał niestosowne reakcje. Gdziekolwiek się pojawiała, ludzie zwyczajnie się na nią gapili albo, co gorsza, wymieniali między sobą znaczące spojrzenia i ukradkowe szepty. Czasem przebiegali nawet na drugą stronę ulicy, jakby obawiali się do niej zbliżyć. Choć trudno w to uwierzyć, wielu miało ją za małą czarownicę, która posłała własną rodzicielkę na tamten świat.
Dziewczynka nie raz i nie dwa słyszała za plecami takie oto nielitościwe komentarze:
– Powiadam ci, kumo, ta dziewucha jest przeklęta...
– Zabiła matkę, nie inaczej...
– Nie dziwota, w końcu to piąta córka...
Zupełnie jakby fakt, że przyszła na świat jako piąte w kolejności dziecko, miał jakieś szczególne, demoniczne znaczenie.
– Takie słowa ranią jedynie wówczas, gdy sami na to pozwalamy – pocieszała ją Augusta. – Nie dawaj tym głupcom po sobie poznać, że ich zatrute strzały sięgają celu. To dla nich dodatkowa zachęta do wygłaszania coraz to nowych docinków.
Maresa ceniła rady kuzynki, lecz zapominała o nich natychmiast, gdy do jej uszu docierały kolejne niesprawiedliwe przytyki.
Nie od dziś wiadomo, że dzieci bywają wobec siebie wyjątkowo okrutne. Fairweatherówna przekonała się o tym boleśnie już we wczesnym dzieciństwie. Rówieśnicy z upodobaniem prowokowali ją do sprzeczek i uparcie powtarzali bujdy o tym, jakoby rzuciła klątwę na ojca i zmusiła go, by pozwolił umrzeć matce.
Zdarzało się, że nękali ją rymowankami w rodzaju: „Czerwone są róże, a niebieskie bratki, czemu wszyscy mają, a ty nie masz matki?”.
– Nie obchodzi mnie, co wygadujecie – odpowiadała im, choć w duchu cierpiała katusze i długo rozpamiętywała każdą zniewagę.
Pewnego razu, w niedzielę, tuż po zakończeniu mszy jeden z takich incydentów przelał czarę goryczy. Maresa rozsierdziła się do tego stopnia, że zupełnie straciła nad sobą panowanie. Kiedy pewna pannica zaczęła ciągnąć ją za włosy i obrzucać wyzwiskami, panna Fairweather odpłaciła jej z nawiązką. Splunęła delikwentce w twarz i nazwała ją „durną krową”. Oberwała za to po uszach od brata napastniczki i została zbesztana przez jej święcie oburzoną matkę.
Ze wstydu nie wspomniała o nieprzyjemnym zajściu kuzynce, niemniej od tamtej pory myśl o kolejnej wizycie w kościele napawała ją lękiem i odrazą.
W dniu następnego nabożeństwa włożyła wprawdzie odświętne odzienie i jak zwykle zeszła na śniadanie, niemniej zaraz po posiłku, gdy zbliżała się pora wyjścia, ulotniła się chyłkiem i przepadła jak kamień w wodę.
Po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań domownicy z niepokoju odchodzili od zmysłów.
Późnym popołudniem zdesperowana i wyczerpana Augusta oraz nie mniej rozstrojona pani Brampton pokonały schody wiodące na strych. Rozejrzały się po zagraconym pomieszczeniu i nie spostrzegłszy nigdzie zguby, już miały zawrócić, gdy raptem zauważyły, że świetlik stoi otworem.
– Coś podobnego... – zdziwiła się gospodyni.
– Nie sądzi pani chyba, że...
– Bóg raczy wiedzieć. Na wszelki wypadek sprawdźmy.
Tak też uczyniły. Po chwili ku swemu zdumieniu i przerażeniu odnalazły dziewczynkę siedzącą w kucki na dachu tuż obok komina.
Upłynęła niemal godzina, nim udało im się ją przekonać, aby zeszła na dół.
– Nie pójdę do kościoła! – pokrzykiwała z uporem, kiedy stanęła wreszcie przed krewną i służącą. – Nie pójdę! Już nigdy więcej! Słyszycie? Nigdy tam nie wrócę!
Nie wiadomo, która była bardziej zaskoczona, ona czy jej kuzynka, gdy pani Rightly niespodziewanie chwyciła podopieczną za ucho.
– Nie pójdziesz? W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak donieść o tym twemu ojcu. Napiszę do niego z samego rana. Co ty na to, moja panno? Chcesz wyrosnąć na bezbożnicę?
– Tak! Chcę! – wrzasnęła Maresa. – I nic mnie nie obchodzi, co sobie pomyśli ojciec! A jeśli przyjedzie, ucieknę, gdzie pieprz rośnie, i tyle mnie zobaczycie!
– Ach tak! Zatem zamierzasz zamieszkać na wrzosowiskach i sypiać z owcami? Pomyślałaś o nas, kiedy zniknęłaś na cały dzień, samolubna pannico? Nie przyszło ci do głowy, że będziemy się o ciebie martwić? Widzę, że trzeba poszerzyć twoją edukację. Przydałoby ci się kilka lekcji na temat przyjaźni i tego, jak się wyzbyć sobkostwa.
– Nikt mnie nie lubi, więc czemu niby miałabym się kimkolwiek przejmować?
– Skoro, jak twierdzisz, nikt cię nie lubi, może nadeszła pora, żeby się nad sobą zastanowić i coś w sobie zmienić? Jesteś stanowczo zbyt psotna i kapryśna. Taka postawa z pewnością nie budzi sympatii. Odstraszasz każdego, kto mógłby zechcieć się do ciebie zbliżyć.
– Nieprawda! Nie zawsze jestem krnąbrna!
– Istotnie, nie zawsze. Na szczęście czasem musisz chodzić spać. Tylko wtedy wydajesz się łagodna jak baranek.
– Za to, gdy wstaje – stwierdziła później Augusta w rozmowie z gospodynią – budzi się w niej istna bestia. I wcale nie idzie o to, że poczyna sobie zbyt zuchwale. Jest po prostu kompletnie nieczuła i dba wyłącznie o siebie i swoje własne zachcianki. Wydaje jej się, że wszyscy w Hampton Manor powinni jej nadskakiwać i czynić zadość jej kaprysom.
Jako że dziewczynce nie dane było poznać matki, zachwycała się wszystkim, co niegdyś do niej należało lub miało z nią jakikolwiek związek. Uwielbiała zwłaszcza liczne wizerunki wicehrabiny oraz książki podpisane jej imieniem.
Spędzała mnóstwo czasu w dawnej sypialni zmarłej, przeglądając jej przepiękne stroje. Siadywała także na schodach w westybulu i wpatrywała się godzinami w portret przedstawiający lady Strathmore w otoczeniu starszych córek.
Był to ulubiony obraz Maresy. W szczególności urzekały ją olśniewająca suknia w kolorze głębokiej zieleni oraz wysadzana szmaragdami i brylantami kolia, którą nieboszczka miała na sobie podczas pozowania. Córka uważała, że kobieta, która wydała ją na świat, była najpiękniejszą istotą na świecie.
Mimo to z niezrozumiałych względów owo malowidło jednocześnie napawało ją smutkiem. Kiedy podrosła, zrozumiała, że dzieje się tak z bardzo prostej przyczyny. Pojęła, że z całą pewnością nigdy nie stanie się pełnoprawnym członkiem własnej rodziny. Uzmysłowiła sobie z bólem serca, że jest wyrzutkiem.
Piątą córką, na której ciąży nieodwracalna klątwa.
Doskonale pamiętała okoliczności, w których ujrzała po raz pierwszy naszyjnik matki. Doszło do tego w dniu jej ósmych urodzin. Ojciec wyjątkowo przebywał wówczas w domu, choć miała powody przypuszczać, że nie przybył do Hampton Manor dla niej.
Gdy po drodze do swego pokoju mijała gabinet lorda Strathmore’a, nagle zamigotało jej przed oczami coś błyszczącego. Zaciekawiona przystanęła w drzwiach i zorientowała się, że wicehrabia trzyma w dłoni klejnoty żony.
– To te same, które mama miała na szyi na obrazie, prawda? – zapytała nieśmiało.
– Idź do łóżka, już późno – odparł, nie podnosząc na nią wzroku.
– Mogę obejrzeć je z bliska?
– Nie.
– Proszę. Będę ostrożna. Obiecuję, że nic im się nie stanie.
– Masz, patrz sobie do woli – warknął poirytowany i rzuciwszy naszyjnik na sekretarzyk, nalał sobie brandy.
Maresa ujęła w palce drogocenną pamiątkę i natychmiast poczuła, że mocniej zabiło jej serce. Zamknęła oczy i przez chwilę miała wrażenie, że matka stoi tuż obok niej. Złudzenie było tak realne, że niemal czuła delikatny zapach jej perfum.
Przygryzła drżącą wargę. Nie chciała się rozpłakać, bo wiedziała, że ojciec byłby wielce niezadowolony.
– Kiedyś nosiła go moja mamusia... – szepnęła bezwiednie, nie zdając sobie sprawy, że wypowiada tę myśl na głos.
Lord Strathmore zaklął nieprzyzwoicie i cisnął szklankę do kominka.
– Weź go sobie i zejdź mi z oczu! Ale to już!
Dziewczynka przycisnęła do piersi naszyjnik i wybiegła z komnaty. Usłyszała za plecami okropny hurgot i obejrzała się mimo woli. Wicehrabia chwycił pogrzebacz i zaczął rozbijać nim wszystkie sprzęty, które znalazły się w zasięgu jego ręki. Wystraszona wybuchem furii rodzica popędziła na górę ile sił w nogach.
Ojciec wyjechał nazajutrz z samego rana. Maresa próbowała go zatrzymać.
– Proszę, ojcze, zabierz mnie ze sobą – błagała, stanąwszy obok niego w korytarzu. – Będę grzeczna.
– Nie. Zostaniesz tutaj z kuzynką Augustą.
– Augusta wcale nie lubi się mną zajmować.
– Nonsens. Opiekuje się tobą od ośmiu lat. Twoje miejsce jest przy niej. Poza tym jesteś jeszcze za mała, aby mieszkać w Londynie.
Wiedziała, że nie o to idzie. Popatrzyła za odjeżdżającym powozem, po czym poszła do siebie. Spojrzawszy ostatni raz na naszyjnik, zamknęła go w niewielkim puzderku na biżuterię, które z kolei ukryła w szczelinie za kominkiem. Pani Rightly nie mogła się o nim dowiedzieć. Uznałaby, że Maresa jest zbyt młoda, aby bawić się tak cennym przedmiotem. Z pewnością by go jej zabrała. Gdyby zaś podopieczna próbowała jej się sprzeciwić, usłyszałaby kolejne nudne kazanie na temat życzliwości wobec innych oraz nadstawiania drugiego policzka. Tego typu pogadanki zawsze przyprawiały ją o dreszcz obrzydzenia.
Na szczęście kuzynka miała wiele zainteresowań i z zapałem przekazywała wychowance swoją rozległą wiedzę. To właśnie jej dziewczynka zawdzięczała zamiłowanie do książek oraz ogromną ciekawość świata i ludzi.
Augusta zazwyczaj znała odpowiedź na każde pytanie, ponieważ jednak nie miała sposobności poznać nieżyjącej wicehrabiny, nie potrafiła opowiedzieć małej o matce.
Maresa wypytywała zatem służbę.
Pewnego wieczora zagadnęła panią Brampton o szmaragdową kolię, którą lady Strathmore nosiła na portrecie.
– O tak, pamiętam ją bardzo dokładnie. Wyglądała w niej olśniewająco. Słyszałam, że dziadek panienki podarował go córce w dniu ślubu. Ponoć należał ongiś do jednej z jej praprababek, która z kolei dostała go od Kosmy Medyceusza.
– Kim był ów Medyceusz?
– Władcą Włoch, jak mi się zdaje – odparła z namysłem gospodyni. – Nie jestem pewna. Niech panienka spyta panią Rightly. Wyznaje się na historii znacznie lepiej ode mnie.
Późnym wieczorem, kiedy Maresa siedziała w swoim pokoju pochylona nad robótką, kuzynka otworzyła drzwi i stanęła w progu.
– A cóż to za bałagan, moja panno? Co ty najlepszego wyprawisz?
– Wyszywam.
Augusta podeszła bliżej i uśmiechnęła się, spojrzawszy na haft, na którym widniało jej imię.
– To prezent dla ciebie.
Na twarzy pani Rightly pojawiły się wyraźne oznaki zakłopotania, a nieczęsto zdarzało jej się tracić rezon.
– Cóż, skoro musisz robić wokół siebie taki nieporządek, trudno. Nie zapomnij tylko posprzątać, kiedy już skończysz. – Nim odeszła, zerknęła ponownie na robótkę. – Możesz być z siebie dumna. To najpiękniejszy ścieg, jaki widziałam. Zasłużyłaś na pochwałę. – Z tymi słowy Augusta zawróciła do wyjścia.
– Pani Brampton powiada, że sporo wiesz o historii różnych krajów – zatrzymała ją Fairweatherówna.
– Tak, w istocie – rozpromieniła się kuzynka. – Uwielbiam czytać o minionych epokach.
– Słyszałaś może o Kosmie Medyceuszu?
– Dalibóg, skąd znasz to nazwisko?
– Od pani Brampton. To właśnie on podarował dziadkowi mojej matki naszyjnik, który miała na sobie, gdy pozowała do portretu. Podobno był królem.
– Owszem, ale miał większą władzę i bogactwo niż jakikolwiek inny monarcha. Kiedy hiszpański władca zbankrutował, Medyceusz odkupił od niego Sienę.
– Co to jest Siena?
– Miasto we Włoszech.
– A co to znaczy zbankrutować?
– Coś mi się widzi, że nadeszła pora na lekcję historii.
– Będziemy zgłębiać dzieje Italii? – uradowała się dziewczynka.
Augusta posłała podopiecznej pobłażliwy uśmiech.
– A słuchałabyś, gdybym próbowała nauczyć cię czegoś o jakimś innym państwie?
Maresa roześmiała się i potrząsnęła głową.
– Pewno nie.
Kiedy pani Rightly wyszła na korytarz, dziewczynka ruszyła jej śladem.
Od tamtej pory stały się sobie jeszcze bliższe niż przedtem, niemal nierozłączne.
Przez kilka następnych dni Augusta z zapałem przekazywała małej kuzynce wiedzę na temat ojczyzny matki.
Po pewnym czasie Maresa zaczęła się zastanawiać, dlaczego nie koresponduje z nią nikt z rodziny lady Strathmore.
– Czemu nie dostałam dotąd ani jednego listu od ciotki? – żaliła się opiekunce. – Czemu nikt mnie nie odwiedza?
– Nie zapominaj, że w Europie toczy się wojna.
– Tak, Napoleon... Czy wojaczka to jego jedyna uciecha?
– Najwyraźniej. Co więcej, koronował się na króla Włoch. Rozumiesz więc, że mieszkańcom Italii trudno byłoby opuścić teraz kraj i przyjechać do Anglii. Przeprawa przez kanał mogłaby się okazać zgubna w skutkach ze względu na liczne blokady oraz piratów.
– Sądziłam, że ojciec zwyczajnie nie życzy sobie, by bliscy mamy składali mi wizyty w Hampton Manor.
– Cóż, być może istotnie nie byłby zadowolony z ich przyjazdu.
– Co byś powiedziała, gdybym to ja napisała do ciotki Giselli?
– Nie widzę w tym niczego niestosownego, obawiam się jednak, że nie powinnaś oczekiwać, że jej odpowiedź dotrze rychło do Anglii.
– Dotrze, jeśli się o to pomodlę.
Wkrótce list został nadany, ale Maresa musiała czekać na wieści od krewnej blisko rok.
Na wstępie Gisella przeprosiła za niedostatki swojej angielszczyzny. Owe niedociągnięcia nie przeszkodziły jej wszakże w wykaligrafowaniu calusieńkich pięciu stronic, na których opowiedziała siostrzenicy o ich rodzinnym domu we Włoszech. Zapewniła ją również, że nie może się doczekać końca wojny i chwili, gdy wreszcie będą mogły się spotkać.
Ku swej ogromnej radości dziewczynka dowiedziała się także wielu ciekawych rzeczy o wuju Ticie Bartolinim – mężu ciotki – oraz o ich dzieciach – Serenie i Angelu, którzy okazali się niewiele starsi od niej.
W ciągu kolejnych kilku lat udało im się wymienić korespondencję jeszcze trzykrotnie. Panna Fairweather przechowywała listy ciotki jak najcenniejsze skarby. Czytywała je tak często, że niebawem znała ich treść na pamięć.
Świadomość, że jednak ma rodzinę, dawała jej ogromną pociechę. Zaczęła traktować Włochy jak magiczne, a zarazem niedostępne miejsce, coś na kształt raju, i obiecywała sobie solennie, że pewnego dnia odwiedzi ojczyznę matki.
Niebawem oznajmiła opiekunce, że pragnie nauczyć się włoskiego.
– Hmm... – zadumała się nad jej słowami Augusta. – Trzeba będzie sprowadzić kogoś do pomocy. Zastanówmy się, kto mógłby udzielać ci lekcji... Mam! Słyszałam, że pani Millwood spędziła wiele lat we Włoszech. W dodatku mieszka w pobliżu. Znakomicie się składa...
– Pani Millwood? Przecież ona jest stara jak świat!
– Tym lepiej. To znaczy, że miała mnóstwo czasu, żeby biegle opanować język. Rozmówię się z nią zaraz po mszy.
Starsza pani była wręcz zachwycona i zgodziła się bez chwili wahania.
Niestety znajomość ojczystej mowy matki nie wystarczyła, by ukoić poczucie osamotnienia Maresy. Dziewczynce brakowało matczynej miłości. Do tego stopnia, że nocami wymykała się z łóżka, by choć przez chwilę potrzymać w dłoniach naszyjnik zmarłej. Dzięki temu czuła jej obecność, z czasem zaczęła nawet prowadzić z nią jednostronne rozmowy. Relacjonowała, jak jej minął dzień, zwierzała się ze swoich smutków i trosk, bywało, że zasięgała także porady.
Odkąd ojciec kazał zaryglować okna i drzwi do dawnego pokoju żony, nie mogła już niestety przebywać w otoczeniu osobistych rzeczy lady Strathmore. Nie miała pojęcia, czemu wicehrabia postanowił zamknąć na wieki komnatę, którą traktowała niczym sanktuarium. Tak czy owak, pewnego dnia oznajmiono jej, że nie będzie mogła już tam zaglądać.
Była wdzięczna losowi za to, że na pamiątkę została jej chociaż kolia.
Choć żyła w dostatku, nie zaznała wiele szczęścia. Wprawdzie dorastała w otoczeniu oddanej służby i życzliwej kuzynki, niemniej brak bliskich bardzo jej doskwierał. Wydawało jej się, że jest na świecie zupełnie sama.- Leonela w powieści Don Kichot z la Manczy (cz. 1 księga IV rozdz. 7.) Tłumaczenie z języka angielskiego: Anna Pietraszewska. W polskim przekładzie powieści Walentego Zakrzewskiego przytoczony fragment tekstu został pominięty (przyp. tłum.).
- Fragment wiersza Wizerunek małej T. C. w perspektywie kwiatów w przekładzie Stanisława Barańczaka (przyp. tłum.).
- Fragment wiersza Oda do Napoleona (przyp. tłum.).
- Fragment wiersza Żonkile w przekładzie Macieja Frońskiego (przyp. tłum.).