Buntowniczka - ebook
Buntowniczka - ebook
Druga część bestsellerowego cyklu Ravenels.
Szalona ambicja i pracowitość wzniosły Rhysa Winterborne’a na szczyty bogactwa i wpływów. Twardy Walijczyk przywykł, że w interesach i w życiu musi mieć wszystko, czego zechce. Kiedy poznaje nieśmiałą, arystokratyczną lady Helen Ravenel, ma tylko jeden cel - zdobyć ją. Nawet, jeśli miałby jej zabrać cnotę i potajemnie poślubić…
Helen ma niewiele kontaktów z cyniczną i pełną blichtru londyńską socjetą. Kiedy pojawia się Rhys, w spokojny świat Helen wdziera się burzliwe uczucie i pożądanie, o których czytała tylko w książkach. Wszystko się komplikuje, kiedy Helen dla miłości musi się zbuntować przeciwko konwenansom swojej epoki, a potem wyznać Rhysowi sekret, który zniszczy ich miłość…
Lisa Kleypas (ur. 1964) - bestsellerowa amerykańska pisarka, laureatka nagrody RITA, autorka licznych współczesnych i historycznych romansów, które mają swoje wierne czytelniczki na całym świecie. Autorka mieszka w stanie Waszyngton wraz z mężem i dwójką dzieci.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-628-9 |
Rozmiar pliku: | 549 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Panie Winterborne, jakaś dama chce się z panem widzieć.
Rhys z niezadowoleniem zmarszczył brwi i uniósł głowę znad papierów leżących na biurku. Sekretarka, pani Fernsby, stała w progu gabinetu, mierząc go czujnym spojrzeniem zza okrągłych szkieł. Była kobietą w średnim wieku, schludną i powściągliwą, o dość pulchnej figurze.
− Przecież wiesz, że o tej porze nie przyjmuję interesantów. – Do porannego rytuału Rhysa należało czytanie poczty przez pierwsze pół godziny urzędowania, w absolutnej ciszy i spokoju.
− Tak, proszę pana, ale gościem jest kobieta, która…
− Nie chcę jej widzieć, nawet gdyby była królową – warknął. – Odpraw ją!
Wargi pani Fernsby zacisnęły się w wąską linię − znak dezaprobaty. Odwróciła się energicznie i odeszła, wybijając obcasami rytm szybki jak seria wystrzałów.
Rhys powrócił do przerwanej lektury listu. Jawna irytacja była luksusem, na który rzadko sobie pozwalał, ale w ostatnim tygodniu chmura ponurego nastroju wisiała nad jego umysłem i sercem, powodując, że miał ochotę zmieść każdego, kto nieopatrznie ośmielił się stanąć mu na drodze.
A wszystko przez kobietę, którą znał lepiej, niżby tego pragnął.
Lady Helen Ravenel. Kobieta arystokratyczna i pełna ogłady, a zarazem subtelna i nieśmiała. Jego absolutne przeciwieństwo.
Ich okres narzeczeński przetrwał zaledwie dwa tygodnie, zanim Rhys do reszty go zrujnował. W czasie ostatniego spotkania z Helen był niecierpliwy i porywczy. Wreszcie udało mu się pocałować ją tak, jak od dawna pragnął. Zesztywniała w jego ramionach, odrzucając go. Nie mogła dobitniej wyrazić swojej pogardy dla niego. Z jej strony scena zakończyła się łzami, z jego – kipiącym gniewem.
Nazajutrz Kathleen, lady Trenear, żona nieżyjącego brata Helen, zjawiła się, aby powiadomić Rhysa, że Helen bardzo to wszystko przeżyła i dostała ataku migreny. „Nie chce cię więcej widzieć”, dodała na koniec.
Rhys nie mógł winić Helen, że zerwała zaręczyny. Najwyraźniej do siebie nie pasowali. Zamiar poślubienia córki utytułowanego angielskiego rodu przez takiego parweniusza jak on najwyraźniej nie pasował do porządku ustanowionego przez Boga. Pomimo swojej wielkiej fortuny Rhys nie posiadał manier ani erudycji dżentelmena. Nie wyglądał nawet na dżentelmena − z tą swoją smagłą cerą, czarnymi włosami i plebejską krzepą.
W wieku trzydziestu lat Rhys mógł już się pochwalić przekształceniem skromnego sklepu swojego ojca przy High Street w największy dom handlowy świata. Posiadał fabryki, składy, ziemie uprawne, pralnie i kamienice. Zasiadał w zarządach kompanii żeglugowych i kolejowych. A jednak był boleśnie świadom, że bez względu na to, ile jeszcze osiągnie, zawsze pozostanie synem skromnego walijskiego sklepikarza.
Gorzki tok jego myśli przerwało ponowne pukanie do drzwi. Z niedowierzaniem popatrzył na panią Fernsby, która znów stanęła w progu.
− Czego chcesz tym razem?
Sekretarka poprawiła binokle na nosie i odparła stanowczo:
− Jeśli nie każe pan wyprowadzić tej kobiety siłą, będzie się tu dobijać, dopóki pan z nią nie porozmawia.
Irytacja Rhysa zmieniła się w zaciekawienie. Żadna z kobiet, które znał, czy to z wyższej, czy z niższej sfery, nie śmiałaby tak bezczelnie domagać się jego uwagi.
− Jak się nazywa?
− Nie powiedziała.
Rhys z niedowierzaniem pokręcił głową. Jakim cudem ta nieznajoma przedarła się przez jego biurowe kordony? Opłacał całą armię ludzi, którzy mieli go chronić przed podobnymi najściami. Wtem przyszła mu do głowy niedorzeczna myśl − i choć natychmiast ją stłumił, jego puls przyspieszył.
− Jak wygląda? – zdołał zapytać z nagle ściśniętym gardłem.
− Nosi żałobę, ma welon na twarzy. Szczupła, łagodny głos. – Po chwili wahania sekretarka dodała: − Akcent ma czysto salonowy.
Rhys już się domyślał, o kogo chodzi. Jego pierś przeszyła bolesna tęsknota.
− Yr Dduw1 − mruknął.
Ciągle nie mógł uwierzyć, że chodzi o Helen. Jednak wszystko na to wskazywało. Bez słowa podniósł się zza biurka i w kilku długich krokach dopadł drzwi, wymijając zaskoczoną panią Fernsby.
− Panie Winterborne! – zawołała, goniąc za nim. – Pańska marynarka…
Rhys jednak już jej nie słyszał. Pędził biurowym korytarzem, aż znalazł się we foyer, gdzie ustawiono okryte skórą fotele. Na widok swojego gościa zatrzymał się gwałtownie, wstrzymując oddech.
Chociaż twarz Helen zakrywał welon, poznał ją po idealnej figurze, foremnej i smukłej niczym wierzbowa witka. Zmusił się, żeby podejść bliżej. Niezdolny wykrztusić słowa, stał przed nią, kipiąc urazą, a jednocześnie z bezsilnym pożądaniem wciągając w nozdrza jej słodki zapach. Widok tej kobiety momentalnie go podniecił, przyspieszając puls i zalewając ciało gwałtowną falą gorąca.
Stukot maszyn do pisania niosący się z jednej z sal przylegających do holu rozbijał ciszę.
Helen była szalona, przychodząc tu bez towarzystwa. Ryzykowała swoją reputację. Trzeba jak najszybciej odesłać ją do domu, zanim ktoś zobaczy, kim jest.
Najpierw jednak Rhys musiał się dowiedzieć, co ją do niego sprowadza. Coś ważnego musiało sprawić, że osoba tak cicha i niewinna zdecydowała się na tak ryzykowny krok.
Przez ramię zerknął na panią Fernsby.
− Mój gość za moment opuści nasze biuro. Do tego czasu zadbaj, żeby nikt nam nie przeszkadzał.
− Tak, proszę pana.
Spojrzenie Rhysa wróciło do Helen.
− Chodź – mruknął i ruszył w stronę gabinetu.
Szła obok niego w milczeniu; słychać było tylko szelest spódnic, ocierających się o ściany korytarza. Strój Helen był lekko niemodny i podniszczony, typowy dla arystokratek, których czas świetności minął. Czy dlatego tu przyszła? Czyżby rodzina Ravenelów tak bardzo potrzebowała pieniędzy, że Helen w desperacji zmieniła zdanie i jest gotowa się zniżyć do małżeństwa z nim?
Mój Boże, pomyślał Rhys z gorzką nadzieją, przecież marzę o tym, by przyszła tu i błagała mnie, abym ją przyjął z powrotem. Oczywiście nie przyjmie jej, ale wcześniej da jej poznać smak mąk, których doświadczał od tygodnia. Powinna zresztą wiedzieć, że nikt, kto ośmieli się mu sprzeciwić, nie może liczyć na wybaczenie czy choćby na litość.
Weszli do gabinetu – przestronnego, cichego pomieszczenia z podwójnymi, wielkimi oknami i grubym, miękkim dywanem, wyścielającym podłogę. Stojące pośrodku duże orzechowe biurko na cokole było zawalone stosami dokumentów i listów.
Rhys zamknął drzwi, podszedł do biurka, wziął z niego klepsydrę i przekręcił ją ostentacyjnym gestem. Piasek miał się przesypać do dolnej komory dokładnie za kwadrans. Czuł potrzebę zaznaczenia, że znajdują się teraz w jego świecie, w którym rządzi on i w którymi liczy się czas.
Odwrócił się i spojrzał na Helen, teatralnie unosząc brwi.
− Czemu zawdzięczam tę niespodziewaną…
Jego głos zamarł, kiedy Helen odrzuciła welon i popatrzyła na niego ze spokojną, głęboką powagą, wobec której zawsze czuł się bezbronny. Jej oczy miały srebrzystoniebieską barwę chmur zasnuwających nocą tarczę księżyca. Proste, delikatne, jasnopopielate włosy były upięte w gładki kok, lecz jedno pasmo wymknęło się z niewoli szpilek i grzebieni, zwisając nad lewym uchem.
Do licha, czy ona musi być tak piękna?
− Proszę, wybacz mi – powiedziała Helen, nie spuszczając wzroku z Rhysa. – Skorzystałam z pierwszej nadarzającej się okazji, żeby do ciebie przyjść.
− Nie powinnaś się tu znaleźć.
− Są sprawy, o których koniecznie muszę z tobą porozmawiać. – Helen nieśmiało zerknęła na fotel stojący w pobliżu. – Jeśli pozwolisz…
− Jasne, siadaj – powiedział Rhys, ale nie ruszył się, żeby podprowadzić ją do fotela. Ponieważ Helen nie uważała go za dżentelmena, nie miał zamiaru udawać. Usiadł za biurkiem w swobodnej pozie, wyciągnąwszy nogi przed siebie i skrzyżowawszy ramiona na piersi. – I mów, bo mam mało czasu – zaznaczył, wymownie zerknąwszy na klepsydrę.
Helen usiadła, wygładziła spódnicę, po czym eleganckim ruchem zdjęła rękawiczki, pociągając za czubki palców.
Rhys poczuł suchość w ustach, gdy z czarnego jedwabiu wyłoniły się białe smukłe dłonie. Kiedy składał wizytę w Eversby Priory, jej rodzinnej posiadłości, grała dla niego na pianinie. Był zafascynowany sprawnością tych dłoni, śmigających nad klawiaturą niczym małe, białe ptaki. Z jakiegoś powodu nadal nosiła pierścionek zaręczynowy, który jej podarował. Czysty brylant o rozetowym szlifie na moment zahaczył o rękawiczkę.
Kiedy odrzucony welon opadł do tyłu jak czarna mgła, Helen śmielej odpowiedziała na intensywne spojrzenie mężczyzny, wytrzymując je przez dłuższą chwilę. Delikatny rumieniec zalał jej policzki.
− Panie Winterborne, to nie ja kazałam mojej szwagierce, aby przyszła do ciebie tydzień temu, choć wiedziałam, jakie są intencje Kathleen…
− Powiedziała, że jesteś chora.
− Bolała mnie głowa, nic więcej.
− Pewnie przeze mnie.
− Kathleen zrobiła z tego chorobę.
− Powiedziała mi, że nie chcesz mnie więcej widzieć.
Rumieniec Helen przybrał pąsowy odcień.
− Nie musiała ci tego powtarzać! – wykrzyknęła zmieszana i zawstydzona. – Nie to miałam na myśli. Głowa mi pękała, ale próbowałam przemyśleć sobie wszystko, co się wydarzyło poprzedniego dnia. Kiedy przyszedłeś i… − Z wysiłkiem oderwała spojrzenie od Rhysa i opuściła je na złożone na kolanach dłonie. Smuga blasku z okna ześlizgnęła się po jej włosach. Ręce miała zaciśnięte, a jednocześnie zaokrąglone, jakby trzymała w nich coś bardzo kruchego. – Muszę z tobą o tym pomówić − podjęła spokojniejszym głosem. – Bardzo mi zależy, żebyśmy… znaleźli porozumienie.
W tym momencie w Rhysie coś umarło. Tylu ludzi liczyło na jego finansowe wsparcie, że bezbłędnie potrafił rozpoznać, z czym przychodzą. Pod tym względem Helen się od nich nie różniła – ona też chciała uzyskać coś dla siebie. Jakkolwiek nie mógł jej za to winić, nie miał ochoty usłyszeć za chwilę, że jest jej coś winien i dlaczego. Wolałby raczej od razu zapłacić i mieć problem z głowy.
Bóg jeden wie, skąd mu się wzięła nikła, szalona nadzieja, że może jednak Helen chodzi o coś innego niż pieniądze. Z drugiej strony świat od wieków jest tak urządzony i zawsze będzie. Mężczyźni rozglądają się za pięknymi kobietami, a piękne kobiety sprzedają swoją urodę za pieniądze. Upodlił Helen, wyciągając po nią swoje prostackie łapska, i teraz będzie żądała zadośćuczynienia.
Usiadł prosto, sięgnął do szuflady biurka, otworzył ją i wyjął swoją prywatną książeczkę czekową. Wziął pióro, wpisał sumę dziesięciu tysięcy funtów, dla swojej wiadomości odnotował na lewym marginesie cel wypłaty, po czym wydarł czek, podszedł do Helen i wręczył go jej.
− Nikt nie musi wiedzieć, skąd masz te pieniądze – powiedział służbowym tonem. – Jeśli nie posiadasz własnego konta w banku, załatwię ci je. – Żaden bank nie zgodzi się, żeby kobieta sama otworzyła u nich konto. – Obiecuję, że wszystko zostanie załatwione dyskretnie.
Helen patrzyła w osłupieniu to na niego, to na czek.
− Dlaczego… − Gwałtownie wciągnęła powietrze, kiedy zobaczyła sumę. W jej oczach błysnęło przerażenie. – Dlaczego? – powtórzyła.
Rhys zmarszczył brwi, zaskoczony jej reakcją.
− Powiedziałaś, że chcesz porozumienia. Czyżbym źle cię zrozumiał?
− Tak, bo… Ja po prostu chcę, żebyśmy się nawzajem zrozumieli – wyjaśniła, nerwowymi ruchami drąc czek na strzępki. – Nie potrzebuję pieniędzy. A nawet gdybym potrzebowała, nigdy nie prosiłabym o nie ciebie. – Strzępki papieru opadły na podłogę jak płatki śniegu.
Osłupiały Rhys patrzył, jak Helen unicestwia małą fortunę, którą jej podarował. Wstyd i zakłopotanie ogarnęły go na myśl, że tak mylnie odczytał jej intencje. Do diaska, czego ona w takim razie chce? Po co tu przyszła?
Helen odetchnęła głęboko, a potem jeszcze raz, z wolna odzyskując spokój. Wstała i podeszła do Rhysa.
− W naszej rodzinnej posiadłości zyskaliśmy… niespodziewany przypływ gotówki. Teraz mamy środki, aby zapewnić posag mnie i moim siostrom.
Rhys wpatrywał się w nią w osłupieniu. Rysy zastygły mu w nieruchomą maskę, lecz mózg pracował na najwyższych obrotach, analizując to, co przed chwilą usłyszał. Podeszła zbyt blisko. Delikatna woń wanilii i orchidei z każdym oddechem wsączała się w jego płuca. Ciało płonęło żarem. Miał ochotę rzucić ją na blat biurka i… Z wysiłkiem przegnał lubieżną wizję. Po raz pierwszy tutaj, w biurowym otoczeniu swojego gabinetu, wytwornie ubrany, w wyglancowanych oksfordzkich półbutach, poczuł się jak nieokrzesany brutal. W desperackiej próbie ustanowienia bezpiecznego dystansu pomiędzy sobą a tą kobietą zaczął się cofać, aż natrafił na krawędź biurka i mimowolnie przyjął półsiedzącą pozycję.
Tymczasem Helen zbliżała się nieubłaganie. Fałdy sukni szeleściły delikatnie, ocierając się o jej uda. Była niczym postać z walijskiej legendy; nimfa, która narodziła się z jeziornej mgły. W niezwykłej delikatności jej porcelanowej cery i jasnych włosów, kontrastujących z ciemnymi rzęsami i brwiami, było coś nieziemskiego. A te oczy… niczym chłodne, krystaliczne jeziora, obramowane czernią.
Powiedziała coś o nagłym przypływie gotówki. Co miała na myśli? Niespodziewany spadek? Dar? A może korzystną inwestycję – choć w tę ostatnią możliwość raczej nie wierzył, znając beztroski stosunek rodu Ravenelów do spraw finansowych. Cokolwiek by to miało być, dla Rhysa stało się jasne, że Helen uwierzyła w koniec kłopotów finansowych swojej rodziny. A skoro może liczyć na posag, stanie się pożądaną partią w Londynie.
Jednak przychodząc do niego, położyła na szali swoją reputację. Mógłby wziąć ją siłą tutaj, w tym gabinecie, i nikt nie kiwnąłby palcem w jej obronie. Ale była bezpieczna, bo Rhys nie wyobrażał sobie, że mógłby zniszczyć tak kruchą i cudowną istotę.
Dla dobra Helen powinien jak najszybciej wyprowadzić ją z firmy. Z wysiłkiem oderwał od niej wzrok i skupił się na odległym punkcie na ścianie pokrytej boazerią.
− Wyprowadzę cię z budynku moim prywatnym wyjściem – mruknął. – Wrócisz do domu bez świadków.
− Nie zwolnię cię z zaręczyn – powiedziała Helen tym swoim łagodnym głosem.
Rhys błyskawicznie powrócił do niej spojrzeniem. W jego pierś znów uderzyły niewidzialne ciosy. Helen spokojnie patrzyła mu w oczy, czekając na odpowiedź.
− Moja pani, oboje wiemy, że jestem ostatnim mężczyzną, którego mogłabyś poślubić. Widzę, jaki wstręt do mnie żywisz.
− Wstręt?
Poirytowany tym udawanym zdziwieniem, ciągnął z jeszcze większą furią:
− Cofasz się przed moim dotykiem. Nie chciałaś ze mną rozmawiać przy stole. Przez większość czasu nawet na mnie nie spojrzałaś. A kiedy w zeszłym tygodniu cię pocałowałem, wyrwałaś się i wybuchnęłaś płaczem.
Był pewien, że zawstydzi Helen, wytykając jej kłamstwo. Ona tymczasem spojrzała na niego z powagą, bezradnie rozchylając usta.
− Jestem okropnie nieśmiała – wyznała w końcu. – Muszę to przemóc. Moje zachowania nie mają nic wspólnego ze wstrętem czy pogardą. Prawda jest taka, że przy tobie robię się nerwowa, bo… − Krwisty rumieniec wzniósł się od jej karku aż do nasady włosów. – Bo jesteś bardzo przystojny – dodała ze skrępowaniem. − I tak mocno stąpasz po ziemi. Nie chcę, żebyś uznał mnie za głupią gęś. A co do tamtego dnia… to był mój pierwszy pocałunek. Nie wiedziałam, co robić, i czułam się… przytłoczona.
Przez chaos, który zapanował w głowie Rhysa, przedarła się myśl o zbawczym biurku, które litościwie zapewniło mu oparcie. Gdyby nie ono, niechybnie by upadł, gdyż nogi się pod nim ugięły. Czy to możliwe, że pomylił nieśmiałość z niechęcią? Że to, co uważał za wstręt i pogardę, było czystą niewinnością? Miał wrażenie, jakby jego serce z trzaskiem rozpadło się na drobne kawałki. Jak łatwo Helen go rozbroiła! Parę słów i gotów był paść przed nią na kolana.
Jej pierwszy pocałunek! A on skradł go bez pytania!
A przecież nie musiał odgrywać roli wytrawnego uwodziciela. Kobiety same do niego lgnęły i były zachwycone wszystkim, co z nimi wyprawiał, także w łóżku. Znalazły się wśród nich damy z socjety – żona dyplomaty oraz hrabina, której mąż był w ciągłych wojażach. Wychwalały pod niebiosa wigor Rhysa, jego wytrwałość w pościelowych bojach, a przede wszystkim sławiły jego wielkiego zaganiacza.
Istotnie, ciało i charakter miał równie twarde jak łupek ze zboczy Elidir Fawr albo Snowdon, jak Anglicy nazywają słynną górę wznoszącą się nad wsią Llanberis, w której się urodził. Młody Rhys nie miał pojęcia o dobrych manierach i arystokratycznych rodach, za to miał dłonie pełne odcisków, poranione drzazgami, bo przez lata zbijał skrzynki i ładował towary na kolejowe wagony. Obecnie ważył co najmniej dwa razy tyle, co Helen, i był umięśniony jak byk. Gdyby posiadł ją z taką żądzą i jurnością jak inne kobiety, chybaby ją rozdarł.
A niech to szlag! Co mu przychodzi do głowy? Powinien się wystrzegać każdej, nawet najbardziej ulotnej myśli o poślubieniu Helen Ravenel. Jednak za bardzo zaślepiała go własna ambicja – oraz słodycz i eteryczna uroda Helen – aby mógł zrezygnować ze swoich pragnień.
Gorzko świadom własnych ograniczeń, powiedział głosem pozbawionym emocji:
− Było, minęło, Helen. Wkrótce otworzysz sezon towarzyski i poznasz mężczyznę, który jest ci przeznaczony. Czort wie, kto to będzie, ale na pewno nie ja.
Wyprostował się, żeby odejść od biurka, ale Helen szybko stanęła pomiędzy jego szeroko rozstawionymi stopami. Niepewny ucisk dłoni, które oparła na jego piersi, obudził w nim falę zwierzęcego pożądania. Rhys opadł z powrotem na biurko, resztkami sił starając się utrzymać słabnącą kontrolę nad sobą. Włos dzielił go od chwili, w której złapie tę kobietę i przygwoździ do podłogi. I po prostu ją pochłonie.
− Czy możesz… możesz mnie jeszcze raz pocałować? – zapytała cichutko.
Zamknął oczy, tłumiąc przyspieszony oddech, wściekły na nią i na siebie. Jak okrutnie zabawił się z nim los, stawiając na jego drodze to kruche stworzenie, aby ukarać go za wspinaczkę na wyżyny, których nie powinien sięgać. Aby przypomnieć mu, że nigdy nie będzie tam należał.
− Nigdy nie będę dżentelmenem – powiedział chrapliwym głosem. – Nawet dla ciebie.
− Nie musisz być dżentelmenem. Wystarczy, że będziesz delikatny.
Nikt nigdy nie prosił go o coś takiego. Ku swojej rozpaczy Rhys nie znalazł w sobie delikatności. Zacisnął dłonie na krawędzi biurka tak mocno, że aż blat zatrzeszczał.
Czuł, jak Helen dotyka jego napiętej szczęki. Delikatne opuszki jej palców paliły skórę lodowatym ogniem.
Ciało Rhysa stwardniało jak stal.
1 Słowniczek wyrażeń walijskich znajduje się na końcu książki.Rozdział 2
Helen lękliwie musnęła wargi Rhysa, próbując skusić je do odpowiedzi. Nie było w tym cienia nacisku czy śmiałej zachęty.
Nie zareagował, więc niepewnie cofnęła rękę. Oddychając nierówno, nie spuszczał z niej czujnego spojrzenia. Walczyła z uciskiem w dołku, zastanawiając się, co teraz zrobić.
Niewiele wiedziała o mężczyznach. Prawie nic. Od urodzenia wraz ze swoimi siostrami Pandorą i Cassandrą żyła w bezpiecznym zaciszu rodzinnej wiejskiej posiadłości. Męska służba zachowywała wobec nich dystans pełen szacunku. Podobnie odnosili się do pańskich córek inni pracownicy, rezydenci czy handlarze przyjeżdżający z miasta.
Zaniedbywana przez rodziców, ignorowana przez Theo, brata, który większość swojego krótkiego życia spędzał w szkołach z internatem albo w Londynie, Helen zwróciła się ku książkom. Żyła w świecie wyobraźni. Jej adoratorami byli Romeo, Heathcliff, pan Darcy, Edward Rochester, sir Lancelot, Sydney Carton i cała gromada złotowłosych książąt z bajek.
Można było się obawiać, że nigdy nie pozna zalotów prawdziwego mężczyzny i już zawsze będzie musiała się zadowalać tymi wyimaginowanymi. Jednak dwa miesiące temu jej kuzyn Devon, który właśnie odziedziczył tytuł po Theo, zaprosił na Boże Narodzenie swojego przyjaciela, Rhysa Winterborne’a. I wszystko się zmieniło.
Pan Winterborne został przywieziony do posiadłości ze złamaną nogą. Wtedy po raz pierwszy go zobaczyła. Wydarzyło się bowiem coś strasznego. Kiedy on i Devon jechali z Londynu do Hampshire, ich pociąg najechał na jakieś wagony stojące na torach. Obaj mężczyźni cudem uniknęli śmierci, ale doznali obrażeń.
W rezultacie krótka świąteczna wizyta pana Winterborne’a zamieniła się w prawie miesięczną rekonwalescencję w Eversby Priory. Dopiero gdy całkiem wyzdrowiał, wrócił do Londynu. Ale nawet będąc nie w pełni sprawnym, emanował siłą ducha, która fascynowała i zarazem nieuchronnie przyciągała Helen. Łamiąc wszelkie zasady domu, przyłączyła się do opieki nad nim. Prawdę mówiąc, upierała się przy niej. Oficjalnie chodziło o zwykłe ludzkie współczucie i dobre serce, lecz pod tą piękną przykrywką kryła się inna prawda − Helen była niemal chorobliwie zafascynowana tym potężnym, ciemnowłosym mężczyzną o akcencie chropawym jak prosta muzyka.
W miarę jak rekonwalescent wracał do formy, sam też coraz częściej pożądał jej towarzystwa, prosząc, aby godzinami czytała mu i umilała czas rozmową. Po raz pierwszy w życiu Helen czuła, że ktoś jest nią tak bardzo zainteresowany.
Pan Winterborne był oszałamiająco przystojny, choć nie miał w sobie nic ze złotowłosego, bajkowego księcia. Miał w sobie taką zwierzęcą męskość, że na sam jego widok nerwy Helen napinały się jak postronki. Jego rysy były śmiałe, nos wydatny, a usta pełne i wyraziście wykrojone. Skóra nie miała wytwornej bladości, tylko ciepły, nasycony odcień umbry. Całości idealnie dopełniały gęste, czarne jak węgiel włosy. Nie miał ani krztyny gładkiego, arystokratycznego obejścia, ani grama tej znudzonej gracji charakterystycznej dla wyższych sfer. Był wyrobiony, błyskotliwie inteligentny, a jednocześnie wyczuwało się w nim coś nieucywilizowanego. Jakby pod tą atrakcyjną powierzchnią czaiło się niebezpieczeństwo.
Po jego wyjeździe z Hampshire w majątku zapanowały nuda i spokój, a dni znów płynęły jednostajnie. Helen nie mogła się opędzić od myśli o nim… o uroku, kryjącym się za twardą fasadą… o tak rzadkim, choć olśniewającym uśmiechu.
Ku wielkiej konsternacji Helen Rhys nie wydawał się pragnąć jej powrotu. Wiedziała, że jego duma została zraniona przez jej mniemaną niechęć, i bardzo pragnęła opatrzyć tę ranę. Och, gdyby tylko mogła cofnąć czas do dnia, w którym pocałował ją w Ravenel House. Rozegrałaby sytuację zupełnie inaczej! Niestety, ten mężczyzna potwornie ją onieśmielał. Kiedy ją pocałował, kiedy poczuła jego dłonie na swoim ciele, spanikowała. Padło parę ostrych słów, po których pan Winterborne wyszedł. Wtedy widziała go po raz ostatni.
Gdyby przeżyła choć parę niewinnych dziewczęcych flirtów, gdyby jakiś chłopak skradł jej pocałunek czy dwa – może nie przeżyłaby tego tak mocno. Niestety, Helen nie miała w tych sprawach żadnego doświadczenia. A pan Winterborne nie był niewinnym chłopaczkiem, tylko dojrzałym mężczyzną.
Najdziwniejsze było – tego sekretu nie zdradziłaby nikomu! – że pomimo wzburzenia tym, co się stało, Helen noc po nocy zaczęła śnić, że pan Winterborne ją całuje, mocno, zaborczo, raz po raz. W śmielszych marzeniach rozpinał jej suknię, całował ją jeszcze bardziej pożądliwie i drapieżnie, a wszystko to prowadziło do intrygującego i tajemniczego zakończenia. Budziła się z tych snów podniecona, zdyszana i płonąca wstydem.
Teraz też poczuła, jak w dole jej brzucha narasta burza dziwnych odczuć. Wystarczył sam widok tego mężczyzny.
− Pokaż mi, jak lubisz być całowany – poprosiła głosem pełnym tłumionego drżenia. – Naucz mnie, jak cię zadowolić.
Ku jej zaskoczeniu kącik ust mężczyzny uniósł się w lekkim rozbawieniu.
− Widzę, że się asekurujesz? – zapytał.
Spojrzała na niego zmieszana.
− Ja się asekuruję?
− Chcesz trzymać mnie w odwodzie, dopóki nie będziesz pewna, czy masz zabezpieczony posag.
Helen żachnęła się, słysząc te cyniczne słowa.
− Dlaczego nie możesz uwierzyć, że chcę za ciebie wyjść z powodów innych niż finansowe?
− Jedynym powodem, dla którego mnie przyjęłaś, był fakt, że nie masz posagu.
− To nieprawda.
Rhys mówił dalej, jakby jej nie słyszał:
− Musisz poślubić kogoś ze swojej kasty, moja pani. Mężczyznę o nienagannych manierach i szlachetnym rodowodzie. Takiego, który będzie wiedział, jak cię traktować. Będzie cię trzymał w wiejskiej posiadłości, abyś bez przeszkód mogła pielęgnować orchidee i czytać książki…
− Pragnę czegoś dokładnie przeciwnego! – zaprotestowała żywo. Nie wypadało, by dama podnosiła głos, ale nie dbała już o to. Widziała, że Winterborne chce się jej pozbyć. Jak ma przekonać tego mężczyznę, że naprawdę go pragnie? − Dotąd spędzałam życie, czytając cudze historie – ciągnęła. – Mój świat był… bardzo mały. Wszyscy uważają, że muszę być pielęgnowana i chroniona jak kwiat w oranżerii, bo inaczej zginę. Jeśli poślubię kogoś z mojej kasty, jak powiedziałeś, pozostanę pod tym szklanym kloszem i nigdy nie będę naprawdę sobą. Będę tylko taką kobietą, jaką powinnam być.
− Dlaczego uważasz, że ja traktowałbym cię inaczej?
− Bo ty jesteś inny.
Rzucił jej krótkie, ostre spojrzenie, niczym błysk światła na ostrzu noża. Po paru chwilach napiętej ciszy wyrzucił z siebie gwałtownie:
− Nie znasz mężczyzn, Helen. Lepiej idź do domu. Wkrótce kogoś sobie przygruchasz, a kiedy to się stanie, będziesz na kolanach dziękowała Bogu, że nie wyszłaś za mnie.
Helen poczuła wzbierające pod powiekami łzy. Jak wszystko mogło się tak szybko zawalić? Jak mogła go tak szybko stracić?
− Kathleen nie powinna była się za mną wstawiać − odpowiedziała głosem pełnym żalu. − Myślała, że mnie ochroni, ale…
− Ochroniła cię.
− Nie potrzebowałam obrony przed tobą. – Walka o odzyskanie panowania nad nerwami była jak bieg przez piach; usuwał się Helen spod nóg, nie dając się wyrwać z grząskich emocji. Jakby tego było mało, nie potrafiła już stłumić łkania. – Tamtego dnia położyłam się do łóżka z migreną – ciągnęła. – A kiedy się obudziłam następnego ranka, nasze zaręczyny były zerwane… i s-straciłam ciebie, a przecież…
− Helen, przestań.
− Myślałam, że to tylko nieporozumienie. Miałam wrażenie, że jeśli porozmawiam z tobą w cztery oczy, wszystko s-sobie wyjaśnimy i… − Wstrząsnął nią kolejny spazm. Targana emocjami, w ostatniej chwili zauważyła, że Rhys pochyla się nad nią, i odruchowo odtrąciła jego ręce.
− Helen, na litość boską, nie płacz… Proszę…
− Nie chciałam cię odepchnąć. Nie wiem, co robić. Jak mam sprawić, żebyś znów mnie zechciał?
Oczekiwała kąśliwej riposty. Albo litości. Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewała, był drżący szept:
− Chcę cię, cariad… Chcę cię jak jasna cholera.
Zamrugała, żeby spędzić z oczu zasłonę łez, walcząc z napadem czkawki, jak rozszlochane dziecko. Tym razem nie protestowała, kiedy mocno przyciągnął ją do siebie.
− No już, cicho… – Głos Rhysa zniżył się o oktawę i musnął jej uszy niczym miękki aksamit. – Cicho, bychan, moja mała, moja ptaszyno. Nic nie jest warte twoich łez.
− Ty jesteś.
Pan Winterborne trwał nieruchomo. Po długiej chwili powolnym ruchem sięgnął do twarzy Helen i otarł łzę z jej policzka. Rękawy koszuli miał podwinięte do łokci, jak jakiś cieśla albo farmer. Odsłaniały muskularne, owłosione przedramiona i grube przeguby. Mocne objęcia tego mężczyzny działały na Helen kojąco. Bił od niego suchy, przyjemny zapach – zmieszane wonie nakrochmalonego płótna, czystej męskiej skóry i mydła do golenia.
Czuła, jak delikatnie unosi jej twarz. Jego oddech owiał jej policzek, przynosząc zapach mięty. Gdy pojęła, do czego zmierza, mocno zacisnęła powieki. Czuła się tak, jakby ktoś nagle usunął jej podłogę spod stóp.
Coś gorącego musnęło jej górną wargę, tak subtelnie, że ledwo rozpoznała ten dotyk. Za moment poczuła go we wrażliwym kąciku ust, potem na dolnej wardze, gdzie zagościł chwilę dłużej, sugerując coś więcej.
Rhys wsunął dłoń pod welon i dotknął wrażliwego punktu na karku Helen. Jego usta znów pieszczotliwie musnęły jej usta, elektryzując ją jedwabistym dotykiem. Opuszkiem kciuka obrysował kształt dolnej wargi i zmysłowo potarł jej czułą skórę. Szorstki nagniotek pogłębił doznanie, stymulując zakończenia nerwów. Helen zakręciło się w głowie, jakby ktoś wyssał jej całe powietrze z płuc.
Znowu ją pocałował. Wyprostowała się, pragnąc, aby robił to mocniej i dłużej, tak jak sobie wyśniła. Musiał wyczuć to pragnienie, bo wargami rozchylił jej usta. Z drżeniem otworzyła się na śliski dotyk języka, mimowolnie napawając się jego smakiem, miętowo chłodnym, a zarazem rozpalonym. Rhys chłonął ją niespiesznie, a zarazem tak łapczywie, że niekontrolowane dreszcze wstrząsnęły jej ciałem. Zarzuciła mu ręce na szyję, zanurzając palce w wijących się kędziorach. O tak, tego właśnie pragnęła, aby posiadł swoimi ustami jej usta, tuląc ją do siebie mocno, jakby mieli się ze sobą stopić.
W żadnej z książek, które czytała, nie napisano, że mężczyzna może całować kobietę tak, jakby chciał nią oddychać; jakby jego pocałunki były słowami miłosnego poematu albo miodem, który trzeba spijać. Rhys ujął w dłonie głowę Helen i odchylił do tyłu, odsłaniając napiętą szyję. Zaczął po niej sunąć rozchylonymi ustami, pieszcząc i smakując miękką, jedwabistą skórę. Helen gwałtownie wciągnęła powietrze, gdy natrafił na wrażliwe, zmysłowe miejsce. Nogi ugięły się pod nią, z trudem utrzymując jej ciężar. Rhys przyciągnął ją mocniej do siebie, jego głodne usta znów sięgnęły po jej wargi. Helen nie była już zdolna myśleć, straciła całą wolę. Zostało tylko nagie, mroczne, tłumione pragnienie, które Winterborne podsycał, całując ją z tak niezaspokojoną, ślepą pasją, jakby chciał wyssać z niej duszę.
A potem nagle przestał. Przerwał pocałunek, bezlitośnie odrywając wargi od warg Helen, i wypuścił ją z objęć. Okrzyk protestu wyrwał się jej z gardła, kiedy bezceremonialnie została odstawiona na bok. Zaskoczona i oszołomiona patrzyła, jak Winterborne odchodzi do okna. Choć bardzo szybko odzyskał formę po wypadku kolejowym, nadal lekko utykał. Stał, odwrócony do niej plecami, skupiony na widocznej w oddali zielonej oazie Hyde Parku. Dostrzegła, że jego zaciśnięta dłoń, wsparta o okienną ramę, drży.
Wreszcie głośno wypuścił długo wstrzymywany oddech.
− Nie powinienem tego robić − powiedział.
− Pragnęłam tego. – Helen zaczerwieniła się, zawstydzona własną śmiałością. – I… I żałuję, że pierwszy raz nie był taki jak ten.
Milczał. Z irytacją szarpnął sztywny kołnierzyk koszuli.
Helen dostrzegła, że piasek w klepsydrze się przesypał. Podeszła do biurka i odwróciła ją.
− Powinnam być z tobą bardziej szczera. – Przyglądała się, jak strumień piasku zaczyna na nowo mierzyć nieubłagany upływ sekund. – Ale nie jest mi łatwo zwierzać się ludziom z tego, co myślę i czuję. Poza tym dręczyło mnie coś, co powiedziała Kathleen. Że uważasz mnie wyłącznie za… po prostu za nagrodę, która ci się należy. Bałam się, że ma rację.
Winterborne odwrócił się i oparł plecami o ścianę, krzyżując ramiona na piersi.
− Bo miała rację – potwierdził ku zaskoczeniu Helen. Kącik jego ust skrzywił się gorzko. – Jesteś piękna niczym księżycowy promień, cariad, a ja nie mam nic z subtelnego pięknoducha. Jestem tylko zabijaką z Północnej Walii, który ma pociąg do piękna. Zgadza się, uważałem cię za nagrodę. Zawsze nią byłaś. Ale nie tylko dlatego cię pragnąłem.
Przyjemność, jaką sprawił Helen jego komplement, uleciała wraz z ostatnimi zdaniami.
− Czemu użyłeś czasu przeszłego? – Zamrugała niepewnie. – Przecież… nadal mnie pragniesz, prawda?
− Nieważne, czego pragnę. Trenear teraz już nie wyda zgody na ślub.
− Przecież sam to sugerował. Jeśli pokażę mu, że bardzo chcę cię poślubić, na pewno się zgodzi.
Milczenie, które jej odpowiedziało, było nieznośnie długie.
− A więc nikt ci nie powiedział…
Helen popatrzyła na Rhysa pytająco.
Wepchnął dłonie w kieszenie i westchnął.
− Fatalnie się zachowałem, kiedy przyszła Kathleen. Kiedy mi powiedziała, że nie chcesz mnie więcej widzieć… − Urwał i ponuro zacisnął usta.
− Co zrobiłeś? – zapytała Helen, marszcząc brwi.
− Och, nieważne. Trenear przyszedł po nią i nam przerwał. O mało się nie pobiliśmy.
− Co przerwał? I co mu zrobiłeś?
Umknął spojrzeniem w bok i jego napięta szczęka się rozluźniła.
− Obraziłem ją… Propozycją małżeńską.
Oczy Helen rozszerzyły się gwałtownie.
− Mówiłeś to poważnie?
− Ależ skąd – warknął Rhys. – Nie dotknąłbym jej nawet palcem. Chciałem ciebie. Nie interesowała mnie ta mała zołza. Byłem wściekły, że miesza się w moje sprawy.
Helen popatrzyła na niego z naganą.
− Jesteś jej winien przeprosiny.
− Ona mi też – odparował. – Przez nią straciłem żonę.
Choć Helen kusiło, żeby wytknąć mu nielogiczność takiego rozumowania, ugryzła się w język. Wzrastała w rodzinie słynącej z wybuchowych charakterów i uporu, toteż wiedziała, że trzeba wybrać właściwy moment, aby wytknąć komuś jego błędy. A Rhysem w tym momencie targały demony, które nie pozwalały mu myśleć racjonalnie.
Rzeczywiście, fatalnie się zachował. I nawet jeśli Kathleen zechce mu wybaczyć, Devon na pewno tego nie zrobi. Devon bowiem był szaleńczo zakochany w Kathleen, a do tego dochodziły jeszcze chorobliwa zazdrość i zaborczość, które prześladowały pokolenia Ravenelów. Jakkolwiek Devon był bardziej rozsądny niż paru poprzednich earlów, nadal daleko mu było do normalności w tym względzie. Każdy mężczyzna, który ośmielił się wystraszyć czy obrazić Kathleen, zasługiwał na jego dozgonną nienawiść.
Właśnie dlatego Devon od razu wycofał zgodę na zaręczyny. Fakt, że ani on, ani Kathleen nie wspomnieli o tym Helen, był uwłaczający. Na litość boską, jak długo jeszcze będą ją traktowali jak dziecko?
− Moglibyśmy uciec – zaproponowała, choć niezbyt pociągał ją ten pomysł.
Rhys Winterborne skrzywił się i pokręcił głową.
− Albo będzie ślub kościelny, albo żaden. Jeśli uciekniemy razem, nikt nie uwierzy, że zgodziłaś się na to z własnej woli. Do licha, nie wyobrażam sobie, aby ludzie mówili, że musiałem się posunąć do porwania narzeczonej.
− Nie ma innego wyjścia.
W ciszy, jaka między nimi zapadła, Helen poczuła, jak włoski jeżą się na jej skórze.
− Jest. − Twarz Rhysa się zmieniła, a oczy błysnęły bystrością drapieżcy. Kalkulował.
Wtem, w nagłym przebłysku intuicji, Helen zrozumiała, że ma przed sobą wcielenie pana Winterborne’a, którego ludzie tak się bali i którego podziwiali – pirata przebranego za rekina biznesu.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI