Buntownik - ebook
Buntownik - ebook
Znasz legendę.
Podziwiasz geniusza. Szanujesz patriotę.
Teraz czas na buntownika.
Eden długo żył w cieniu starszego brata, bohatera wojennego Daniela Winga. Sam był jeszcze dzieckiem, gdy musiał wiele poświęcić dla kraju – a jeszcze więcej odebrano mu siłą. Teraz jest utalentowanym wynalazcą i najlepszym studentem uczelni w Ross City na Antarktydzie.
Daniel próbuje zostawić przeszłość za sobą i skupić się na opiece nad bratem, ale wciąż boryka się z prześladującymi go wspomnieniami. Nie jest już tym samym człowiekiem, którego okrzyknięto bohaterem Republiki. Nie, kiedy u jego boku nie ma June...
Kraj, który miał być dla nich ziemią obiecaną, wciąga Edena coraz głębiej w spiralę ciemności. Daniel musi pomóc bratu, ale tym razem nawet legendarny Day może nie podołać temu, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Przynajmniej nie w pojedynkę.
Poznaj finał trzymającej w napięciu, pełnej zwrotów akcji i napisanej z rozmachem serii, która podbiła serca milionów czytelników na całym świecie!
„Buntownik” to świetna powieść. Marie Lu jest autorką, która nigdy nie zawodzi, a każda jej książka – strzałem w dziesiątkę.
TAHEREH MAFI, autorka serii „Dotknij mnie”
MARIE LU to autorka powieści młodzieżowych. Przed swoim debiutem literackim pracowała jako dyrektorka firmy tworzącej gry komputerowe. Teraz jest pełnoetatową pisarką, a wolny czas spędza na czytaniu, rysowaniu i graniu w Assassin’s Creed. Jej seria „Legenda” trafiła na listę bestsellerów „New York Timesa”.
Marie Lu w tak niesamowity i błyskotliwy sposób tworzy swoje powieści, że za każdym razem jestem absolutnie zachwycona. To jedna z moich ulubionych serii młodzieżowych! Koniecznie przeczytajcie „Buntownika” (i pozostałe tomy), bo naprawdę warto.
ZUZA GRUPA, @zaksiazko_wane
PATRONAT MEDIALNY NAD SERIĄ „LEGENDA”
Ta książka obudziła we mnie coś, czego nie czułam już od dawna przy żadnej lekturze, a dokładniej od zakończenia „Patrioty”. Znalazłam w niej tyle ciepła i komfortu, że ilość ta wystarczyła na zasklepienie w moim sercu rany po poprzednim tomie. Dom – tym właśnie są dla mnie książki Marie Lu.
ZUZANNA GARCZYŃSKA, @y
Uwielbiam ten tom oraz postać Edena, z którym – jak sądziłam – nigdy się nie utożsamię, a tu proszę. Jest to idealna kontynuacja losów Daniela, June i Edena, zwłaszcza po epilogu poprzedniego tomu. Czasem musiałam wręcz odkładać tę książkę tylko dlatego, że czytając, uśmiechałam się jak głupia. Moja rada co do chusteczek nadal obowiązuje, jednak teraz przygotujcie się na łzy szczęścia.
JULIA RYKIER, @three_dark_books
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-799-9 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdybym miał opowiedzieć o sobie, to zacząłbym od tego, że lubię wszystko rozumieć.
Zawsze to lubiłem. Od dziecka byłem majsterkowiczem – rozkręcałem stare gadżety i rozbierałem na części zepsute radia, zegary czy tostery, następnie z upodobaniem głowiłem się nad tym, jak stworzyć z nich coś nowego. Nie chodzi tylko o dzieła ludzkiej ręki. Kocham patrzeć, jak mrówki maszerują w równiutkim szyku po okruch jedzenia, po czym go rozdrabniają i gęsiego niosą z powrotem do mrowiska. Uwielbiam to, że kwiaty najpierw kwitną, a potem więdną, oraz to, że można zachować je na wieki, po prostu wkładając je pomiędzy karty książki.
Lubię zgłębiać różne rzeczy, dowiadywać się, co i jak.
Mama kiedyś nazwała mnie swoim małym alchemikiem. Była pewna, że nawet rdzę potrafiłbym zamienić w złoto, i twierdziła, że mogę do utraty tchu dywagować o najdrobniejszych szczegółach różnych rzeczy. Przeskoczyłem kilka ostatnich semestrów szkoły średniej, by stać się jednym z najlepszych studentów Uniwersytetu Ross City, czołowej uczelni na świecie. Studia trwają zazwyczaj dziesięć lat, lecz mnie zajęły zaledwie siedem – wkrótce otrzymam dyplom ukończenia trzeciego stopnia. Mam już zaplanowany staż w Republice i za kilka miesięcy wybieram się tam na spotkanie informacyjne.
Jednak większość ludzi nie zna mnie od tej strony. Powiedzą raczej: „To Eden Bataar Wing, młodszy brat Daniela”.
Właśnie nim jestem dla innych.
Oczywiście rozumiem, z czego to wynika. Mogę sobie być wybitnym studentem, dobrym w rozwiązywaniu problemów technicznych… ale mój brat to sam Daniel Altan Wing.
Dziesięć lat temu był znany jako Day, chłopak z ulicy stojący na czele rewolucji, która ocaliła Republikę Amerykańską. Jego imię wypisywano sprayami na ścianach budynków, a jego twarz widniała zarówno na ulotkach rozdawanych przez rebeliantów, jak i na listach gończych. W ciągu roku ze znanego kryminalisty stał się bohaterem narodowym. O dokonaniach Daya na wojnie między Republiką a Koloniami oraz jego ogromnym poświęceniu nakręcono filmy dokumentalne. O mały włos nie zginął za swój kraj, za mnie.
Tak. Trudno to przebić.
Po wojnie przenieśliśmy się do Ross City na Antarktydzie, gdzie ukończyłem szkołę, a Daniel został agentem tutejszych służb specjalnych. Mój brat z chęcią zostawiłby naszą przeszłość za sobą, ale to nie znaczy, że inni zapomnieli jego imię czy twarz. Nadal zdarzają się sytuacje, że ludzie zatrzymują nas na ulicy, a czasem słyszę, jak szepczą na nasz widok: „To Day! Daniel Altan Wing! Człowiek legenda! A ten drugi to jego młodszy brat Eden”.
Przez całe lata pozwalałem, żeby właśnie ta wersja mnie dominowała. Eden, młodszy brat. Nie – Eden, majsterkowicz, wynalazca. Nikt nie wie, jak pociąga mnie badanie działania rozmaitych rzeczy ani że od zakończenia wojny w Republice niemal noc w noc śnią mi się koszmary. Nie, moja tożsamość jest trwale związana z tożsamością mojego brata, bez względu na to, co robię czy myślę.
Z reguły nikomu o sobie nie opowiadam. Nie wspominam o tych wszystkich pytaniach, które kłębią mi się w głowie, ani o koszmarach, które nie dają mi spać. Ludzie instynktownie wiedzą, że należy unikać kogoś, kto niesie na barkach taki ciężar jak ja. Większość dostrzega zatem tylko mój przelotny uśmiech lub poważną minę albo słyszą, jak z zapałem rozprawiam na temat mechanizmów tego czy innego urządzenia. Nikt nie widzi we mnie chłopca, który zrywa się z łóżka na dźwięk fajerwerków za oknem, przekonany, że to strzelają żołnierze wdzierający się do jego domu. Chłopca, który próbuje nie spać jeszcze chociaż przez godzinę, żeby o godzinę krócej wołać matkę we śnie. Żeby nie wstydzić się tego, że wciąż nie pogodził się z jej śmiercią.
Lubię pokazywać się tylko z dobrej strony, bo dzięki temu ludzie czują spokój. „Eden, który jak dorośnie, będzie taki jak jego brat”. Chyba nawet Daniel nie rozumie, kim naprawdę jestem. Jest szczęśliwy, gdy udaję, że wszystko ze mną w porządku. A kiedy on jest szczęśliwy, to mogę uwierzyć, że ja też jestem.
Ale nocą moje sny wypełniają obrazy z Republiki. Wdzierają się w każdy zakątek mojego umysłu, zarówno te dobre, jak i te straszliwe wspomnienia. Zlewają się ze sobą do tego stopnia, że czasem trudno mi odróżnić jedne od drugich.
Czy Daniel miewa koszmary? Jeśli tak, to nigdy mi o tym nie powiedział.
Republika, moja przeszłość… To są rzeczy, których nie umiem rozgryźć. Ani objąć rozumem. Może to dlatego złożyłem podanie o staż w Los Angeles: bo tęsknię za dawną ojczyzną, bo chcę uczynić ją lepszą, zmieniając stadiony Prób w szpitale, uniwersytety i muzea.
Ale też dlatego, że nawiedza mnie w snach – te stare ulice i wyblakłe wspomnienia. Dlatego, że w ciszy i w ciemności nie potrafię przestać o niej myśleć. Brat, którego wraz z Danielem straciliśmy. Matka, której więcej nie zobaczymy. Ojciec, którego nie poznałem. Ich duchy spacerują po świecie moich snów, wzywając mnie do domu.
Nieustannie myślę o Republice. Zastanawiam się, jak to było, gdy byłem mały. Bez przerwy analizuję fragmenty tych kilku wspomnień, które mi pozostały. Połykam każdy artykuł na temat Republiki, jaki wpadnie mi w ręce. Moja przeszłość jest dla mnie całkiem pozbawiona sensu, choć obsesyjnie pragnę ją pojąć. Mam potrzebę zrozumienia, co wydarzyło się w moim dzieciństwie. W jaki sposób udało mi się przetrwać jeden z najmroczniejszych momentów naszej historii?
Chociaż może to głupie, wiecie? Bo pewnych rzeczy nie da się zrozumieć. Czasem coś dzieje się bez przyczyny.
Rodzina, którą straciliśmy. Wojna, która pochłonęła nasze życia. Nie ma tu nic do zgłębiania, żadnego „co i jak”.
Czasem rzeczy po prostu się dzieją.
Aby zrozumieć Ross City, mój obecny dom, trzeba je zwiedzić w dwóch oddzielnych częściach. Zacznijmy od Podniebnych Pięter, gdzie mieszkamy razem z Danielem.
Ross City jest stolicą Antarktydy, jednego z najbardziej rozwiniętych państw na świecie. W porównaniu z Republiką Amerykańską to miejsce całkowicie utopijne. Jego strzeliste drapacze chmur sięgają aż do nieba szczelnie zamkniętego pod biokopułą, która utrzymuje komfortową temperaturę i symuluje standardowy cykl dnia i nocy podczas długich letnich i zimowych miesięcy. Nie pytajcie mnie, jak to działa. Latami szukałem tego w Internecie i zamęczałem brata pytaniami, ale cały ten proces wciąż pozostaje dla mnie fascynującą – i poniekąd frustrującą – tajemnicą.
Daniel i ja zamieszkujemy jeden z najbogatszych sektorów o nazwie Podniebne Piętra, położony w górnej części wieżowców, gdzie świeci słońce i widać gwiazdy, gdzie jest świeże powietrze, a budynki łączą się ze sobą niczym pajęczyna za pomocą długich pasaży porośniętych zielonym bluszczem. Tu, w górze, każde piętro wypełniają luksusowe mieszkania, sklepy, wykwintne restauracje, szkoły. Chodników nie szpeci żadne pęknięcie, a wszystkie kwiaty i krzewy są dokładnie tam, gdzie mają być. Kalejdoskop olbrzymich wirtualnych reklam i murali rozświetla każdy bok wieżowców, a obrazy wciąż się zmieniają. Patrzeć stąd na miasto to jak spoglądać na tęczowe morze. Zimą niebo rozświetla zorza polarna – ta południowa, która zabarwia nocne niebo wspaniałymi pasmami turkusu i złota. Latem biokopuła symuluje dla nas noc, a wirtualnej projekcji nie można odróżnić od rzeczywistości.
Dla ludzi, którzy mieszkają tu przez całe życie, jest to zupełnie zwyczajna wysoko położona okolica. Dla mnie jest to wielobarwna kraina czarów – miejsce tak dziwne jak Kolonie Amerykańskie.
I właśnie tu teraz jestem – na Uniwersytecie Ross City, na ostatnim piętrze Budynku nr 23 w centrum miasta – próbując obmyślić najlepszy sposób na wymknięcie się z kompleksu, zanim reszta studentów skończy zajęcia.
Wychylam się z sali wykładowej i zerkam na puste korytarze. Uniwersytet zlokalizowany jest w przepięknym budynku w stylu neoklasycznym. Antarktyda lubi oddawać hołd wielkim cywilizacjom z przeszłości, takim jak Rzym czy Egipt. W Republice nigdy nie słyszałem o tych społeczeństwach. Do niedawna nie wiedziałem nawet, co to znaczy „neoklasyczny” – w mojej dawnej ojczyźnie nie uczono o tym, jak wyglądały budynki w czasach przed jej powstaniem. Uniwerek to geometryczne przestrzenie wypełnione światłem i prostymi kolumnami, obecnie ozdobionymi ruchomymi wirtualnymi muralami zaprojektowanymi przez studentów Wydziału Sztuki. Kiedy na korytarzach jest tak cicho jak dziś, można usłyszeć szum fontann zlokalizowanych przed głównym wejściem. Pasaże łączą każde piętro z odpowiadającymi mu piętrami sąsiednich budynków, tak że całość przypomina plaster miodu.
Od czasu do czasu po korytarzu przemyka jakiś student, ale poza tym jest zupełnie pusto.
Idealnie.
Czekam jeszcze chwilę, po czym spuszczam wzrok, poprawiam plecak na ramionach i czym prędzej idę w kierunku wyjścia. Przy odrobinie szczęścia nie natknę się po drodze na nikogo znajomego, a na zewnątrz powinna już czekać moja przyjaciółka Pressa.
Przed oczami migają mi zmieniające się wirtualne obrazy i teksty. Nad salami lekcyjnymi unoszą się takie napisy jak „chemia organiczna” czy „fizyka teoretyczna”. Każda osoba na korytarzu ma nad głową oznaczenie: POZIOM 64, POZIOM 78, POZIOM 52. Nad roślinami doniczkowymi unoszą się interaktywne ikony informujące:
WODA | +1 PKT
Nad niektórymi salami wiszą jeszcze inne informacje:
EGZAMIN KOŃCOWY Z CHEMII ORGANICZNEJ
A | +100 PUNKTÓW
B | +50 PUNKTÓW
C | +10 PUNKTÓW
D | –50 PUNKTÓW
F | –100 PUNKTÓW
Wszystko to – etykiety na salach, punkty, które można zdobyć za podlewanie roślin lub rozwiązywanie testów, poziom przypisany każdemu z nas – jest częścią systemu poziomów Antarktydy. Każdy obywatel ma pod skórą chip, tuż za lewym uchem. Aktywuje on na oczach wirtualną nakładkę.
Twój chip śledzi wszelkie działania, jakie podejmujesz w ciągu dnia. Na ich podstawie przypisuje ci poziom, który wyświetla się nad twoją głową. Za wszystkie aktywności otrzymujesz punkty wpływające na twój poziom. Im więcej dobrego zrobisz – uzyskasz wysoki wynik na teście, pomożesz komuś przejść przez ulicę i tak dalej – tym więcej zdobędziesz punktów. Im więcej zrobisz złych rzeczy – będziesz oszukiwa`ć, kraść, wszczynać bójki – tym więcej punktów stracisz.
Wyższy poziom oznacza więcej przywilejów. Na poziomie 7 uzyskujesz prawo do korzystania z miejskich autobusów, pociągów i wind. Możesz także wynająć dom.
Na poziomie 10 możesz kupować świeższe produkty, jeść określone rodzaje żywności oraz chodzić do konkretnych restauracji.
Aby dostać się tu, gdzie mieszkamy z Danielem, do Podniebnych Pięter, musisz dobić co najmniej do poziomu 50.
System poziomów Ross City to system motywacyjny. Ma zachęcać obywateli do czynienia dobra i zniechęcać do złego. To podobno najsprawiedliwsze rządy, jakie kiedykolwiek wymyślono, stworzone po tym, jak Antarktyda zdała sobie sprawę, że reszta świata przerabia w kółko wciąż te same cykle tyranii i dyktatur.
Nie zrozumcie mnie źle – jestem obywatelem Republiki, idea przyświecająca władzom Antarktydy jest dla mnie jasna. Ale gdy pędzę korytarzem do wyjścia, myślę tylko o tym, że bez względu na to, jak szlachetny jest system, niektórzy po prostu mają gdzieś bycie dobrymi.
Nagle wzdrygam się na dźwięk znajomego głosu.
– Ej, to Wing. Hej!
„Cholera”, przeklinam w myślach, wzruszam ramionami i przyspieszam kroku. Przez ten pośpiech okulary zsuwają mi się z nosa. Poprawiam je nerwowo, przez co robię palcem smugę na jednym ze szkieł. Pomimo tak zaawansowanej technologii chip w mojej głowie nie jest w stanie naprawić moich oczu, które dawno temu, jeszcze w Republice, zrujnowała zaraza. Okulary są więc stałą częścią mojego życia.
Głos jest coraz bliżej mnie. Teraz słyszę towarzyszące mu kroki.
– Hej, Wing, zwolnij. Dokąd tak pędzisz?
Alan. Emerson. I Jenna. Za późno, żeby uniknąć konfrontacji. Biorę głęboki oddech i gdy mnie doganiają, staram się wyglądać na spokojnego.
Wszyscy jesteśmy w tym samym wieku, tyle że oni kończą pierwszy stopień, a ja trzeci. Jeden z nich, Emerson, zwalnia kroku i szczerzy zęby w uśmiechu.
– Zawsze musisz tak gonić? – pyta.
Kładzie rękę na moim plecaku, chwyta za jego górny pasek i szarpie mnie do tyłu. Wzruszam ramionami, patrząc przed siebie.
– Umówiłem się z przyjaciółką. – Z ulgą stwierdzam, że głos mam miarowy i spokojny.
– Z przyjaciółką? – odzywa się Jenna z mojej drugiej strony. – Chodzi o tę Pressę, tak? Tę woźną?
Moja przyjaciółka Pressa nie jest studentką. Ma za niski poziom. Zarządza wszystkimi botami sprzątającymi, które rano i po południu zamiatają korytarze uniwersytetu.
Zanim zdążę odpowiedzieć, słyszę dźwięk rozpinanego plecaka – mojego plecaka.
– Jesteś niesamowity, Wing – mówi z udawanym podziwem Alan, trzeci ze studentów. – Wszystkie książki są wgrane do naszych wirtualnych systemów, a ty nadal taszczysz podręczniki do fizyki?
Emerson wyjmuje z mojego plecaka jedną z książek.
– Widzicie, to dlatego, że on nie używa ich do nauki – mówi, otwierając tom.
Odsuwam swój plecak.
– Ostrożnie! – wołam.
Ale on już potrząsa książką. Z pomiędzy jej kartek wypadają delikatnie sprasowane kwiaty – nawłocie, łubin, kruche lilie zimowe – które starannie tam powkładałem.
Wzdycham i kucam pospiesznie, żeby je pozbierać. Niektóre już się rozpadły, gubiąc płatki na marmurowej podłodze. Nad sobą słyszę chichotanie, czerwienieją mi policzki. Strużka potu spływa po moim nosie, co sprawia, że okulary znów się zsuwają. Poprawiam je, przeklinając w duchu ten niezręczny gest.
– Nie wiedziałam, że taki z ciebie utalentowany florysta – kpi Jenna.
Staram się ją zignorować. Zbieram pozostałe kwiaty i wkładam je z powrotem na swoje miejsce. Teraz przyglądają mi się też inni studenci na korytarzu. Uwielbiam kwiaty – ich kolory, ich kruchość, sposób, w jaki rosną, ich zapach. Te chciałem zasuszyć i włożyć w ramki. Ale za bardzo się wstydzę, żeby to powiedzieć.
Suszenie kwiatów to nie jest zbyt męskie hobby. Dzięki takim zainteresowaniom nie zdobywa się kumpli. Mojego brata raczej nikt by na tym nie przyłapał.
– Pomóc ci? – pyta Emerson, kucając przy mnie.
Celowo depcze leżące na podłodze rośliny. Odpycham go wściekle, tracąc nad sobą panowanie.
– Złaź z moich kwiatów! – krzyczę. Ale kwiaty są już zniszczone.
ZACZEPIANIE INNYCH STUDENTÓW | –10 PUNKTÓW
Tekst pojawia się nade mną, zanim zdążę się opanować, a ujemne punkty na moim koncie świecą na czerwono.
Emerson rzuca mi spojrzenie pełne udawanego szoku.
– Przepraszam, nie zauważyłem! – Unosi ręce do góry. – To był wypadek. Nie ciskaj się tak.
To spotyka mnie z ich strony każdego dnia. Ostrożny rodzaj znęcania się, który nie uruchamia systemu poziomów. Nie mówią nic ewidentnie okrutnego. Nie popychają mnie ani nie szturchają. Dlatego system tego nie wychwytuje i nie odejmuje im punktów za dręczenie.
Emerson oddaje mi książkę i poklepuje mnie dwa razy po ramieniu.
– Cóż, baw się dobrze ze swoją woźną. – Jego głos pozostaje przyjazny i ciepły. To kolejny sposób na oszukanie systemu poziomów. – Jeśli zobaczysz brata, pozdrów go ode mnie.
Jenna rozjaśnia się na wzmiankę o Danielu.
– Ode mnie też!
Ostatnim razem, kiedy Daniel odwiedził mnie na uczelni, Jenna rumieniła się i chichotała, a Emerson i Alan zasypywali go pytaniami o to, jak to jest być bohaterem narodowym. Daniel jak zwykle odpowiadał grzecznie i z dystansem, ale to nie zmieniło tego, jak się czułem, stojąc z boku.
Patrzę na ususzone kwiaty w ręku i czuję się jak dureń. Jak Daniel poradziłby sobie tu, na uniwerku? Nie był typem pilnego ucznia, ponieważ nigdy nie musiał nim być. Daniel to Day. Potrafi wspinać się po ścianach budynków. Uciekać przed policją. Wyskoczyć przez okno z trzeciego piętra.
A ja? Ja jestem kujonem z wadą wzroku, który lubi konstruować różne rzeczy i oprawiać w ramki suszone kwiaty. Mój głos jest wyższy i cichszy niż głos mojego brata. On jest bohaterem, którego już nie dręczą koszmary. Ja zaś jestem dziwacznym, cichym gościem, którego on wciąż traktuje jak dziecko.
Wciskam wymiętoszone kwiaty do plecaka, a potem jeszcze przygniatam je książką. W mojej głowie kotłuje się mieszanka złości i wstydu.
– Hej!
To Pressa – opiera się o drzewo i czeka na mnie. Jej twarz jest okrągła, gładka i jasnobrązowa. Oczy ma skośne, a kiedy się do mnie uśmiecha, pokazuje uroczo wykrzywiony ząb.
Gdy zauważa moją minę, uśmiech natychmiast znika z jej twarzy.
– Coś się stało? – pyta, gdy do niej podchodzę.
Poznałem Pressę, kiedy zacząłem przychodzić do szkoły wcześnie rano, aby pracować nad moimi wynalazkami. Zainstalowałem dodatkową funkcję w botach sprzątających, co usprawniło jej pracę. Od tamtej pory trzymamy się razem. Jest dla mnie jedynym oparciem w tym wrogim uczelnianym mikrokosmosie.
Mam ochotę jej o wszystkim opowiedzieć. Jeśli ktokolwiek zrozumie, jak to jest mieć do czynienia z niektórymi z tych studentów, to właśnie ona, Pressa. Ale słowa grzęzną mi w gardle i nie chcą się wydostać. Prawdziwi faceci nie trzymają suszek w książkach. I nie wylewają swoich żalów przed przyjaciółkami. Daniel z pewnością nie mówi mi o wszystkim, co przeżył. Prawdziwi faceci zaciskają zęby i zmieniają temat, dopóki ich serca nie wyschną na wiór.
Dlatego odkładam te słowa na półkę pamięci i tylko się uśmiecham.
– Nic takiego – mówię. – Po prostu się cieszę, że wyrwałem się z zajęć.
Dziewczyna zerka na mnie z ukosa, jakby nie do końca mi wierzyła, ale nie naciska. Chwyta mnie za rękę.
– Nadal chcesz zjechać do Podziemia? – pyta.
Kiwam głową, gdy idziemy w stronę wind.
– Cały dzień na to czekam – odpowiadam.
Pressa uśmiecha się i mruga do mnie porozumiewawczo, co – jak dobrze wie – zawsze poprawia mi humor.
– Świetnie. W tym tygodniu jest wyścig dronów, można wygrać co najmniej sto tysięcy korrasów. Pomyślałam, że powinniśmy obstawić wynik.
Wyścig dronów. Zakłady. To niebezpieczna zabawa w najbardziej obskurnej dzielnicy miasta, ale tylko tam czuję się dobrze. Odwzajemniam uśmiech dziewczyny, patrząc, jak jej krótkie włosy idealnie współgrają z linią żuchwy. Potem zsuwam plecak z jednego ramienia i sięgam do środka. Wyciągam mały zaokrąglony przewód.
Pressa przygląda mu się badawczo, a jej usta układają się w kształt litery O.
– Czy to jest to, o czym myślę? – szepcze.
Uśmiecham się lekko.
– Jeśli myślisz, że to silnik drona, to masz rację – odpowiadam. – Pracowałem nad nim od tygodni. – Dobrze, że Emerson dokopał się tylko do moich zasuszonych kwiatów. – Tym razem możemy zrobić coś więcej niż zakłady. Możemy wziąć udział w wyścigu.
Pressa kręci głową i uśmiecha się szeroko.
– Czasem zastanawiam się, czy Podniebne Piętra to miejsce dla ciebie… – mówi. – Masz o wiele więcej wspólnego z nami tam, na dole.
Nie komentuję, bo akurat wchodzimy do najbliższej windy i zaczynamy zjeżdżać. Może Pressa ma rację? Nie pasuję do Podniebnych Pięter, gdzie wszystko jest pozornie idealne, dopóki coś się nie schrzani. Moje serce należy do najniższego sektora, w którym rządzą hazard i wyścigi dronów. Do tej części miasta, którą Ross City się nie chwali.
Do Podziemia.DANIEL
Eden znów nie odpowiada.
Stukam w ikonę połączenia na moim wirtualnym wyświetlaczu, przeklinam pod nosem i próbuję jeszcze raz.
Może jest kiepski zasięg? W końcu znajduję się teraz na obmierzłych ulicach Podziemia, siedzę ukryty w cieniu na rozpadającym się neonie, skąd mam widok na zatłoczoną ulicę. To najniższy sektor miasta, parter, gdzie nie dociera światło słoneczne i gdzie neony reklamują zardzewiałe witryny tanich sklepów po obu stronach ulicy.
To nie najlepsze miejsce na próby połączenia się z Podniebnymi Piętrami.
Znowu brak odpowiedzi.
Biorę głęboki oddech i staram się nie denerwować. Kiedy przeprowadziliśmy się na Antarktydę, obiecałem sobie, że nigdy nie stracę nad sobą panowania, jeśli chodzi o Edena. Przeżył tę przeklętą rewolucję. Stracił rodziców i niemal zginął.
Jest moim młodszym bratem. Nic nigdy nie będzie warte tego, by się na niego gniewać, dopóki żyje i jest zdrowy.
A mimo to… Dzieciak chyba może od czasu do czasu oddzwonić do brata? Może jest gdzieś z kolegami z grupy? Niewiele wiem o tym, z kim się teraz zadaje. Kiedy ostatnio odwiedziłem go na uniwersytecie, odniosłem wrażenie, że przyjaźni się ze studentami z ostatniego roku pierwszego stopnia – z Jenną i z Emersonem – ale właśnie zbliżają się ich egzaminy końcowe. To chyba znaczy, że będzie spędzał więcej czasu poza domem?
Koncepcja uniwersytetu i zdawania egzaminów bez realnych konsekwencji jest mi tak obca, że wszelkie próby pojęcia, jak wygląda teraz życie Edena, prowadzą mnie donikąd. June prawdopodobnie zrozumiałaby go lepiej. Przez chwilę myślę, by wykorzystać to jako pretekst, żeby się z nią skontaktować – poznać jej zdanie na temat tego, jak może czuć się Eden.
Moje myśli zawsze wędrują do June. Dla zabicia czasu bawię się obrączką ze spinaczy, którą noszę na lewej ręce, i próbuję wyrzucić dziewczynę z głowy. Ponownie usiłuję się dodzwonić do brata.
Nie odbiera.
Poddaję się z westchnieniem i włączam jego geolokalizację. To kolejny element systemu poziomów Antarktydy. Pozwala przynajmniej sprawdzić, gdzie ktoś się znajduje.
– Widzisz ją? – odzywa się głos w słuchawce.
To Jessan, moja partnerka ze służb specjalnych.
Geolokalizator kontynuuje poszukiwania Edena, a ja skupiam się na pracy. Przeczesuję wzrokiem tętniący życiem rynek pode mną.
– Jeszcze nie – mruczę.
Jessan wzdycha.
– Spóźnia się. Może wcale dziś nie wyjdzie.
– Dajmy jej jeszcze kilka minut, okej?
– W porządku. – Jessan odkłada słuchawkę, więc wracam do obserwacji.
Dobrze, że jestem ukryty w cieniu. Ludzie zawsze mnie rozpoznają, z tego czy innego powodu. Moją twarz widzieli już wcześniej w wiadomościach i na listach gończych, które kiedyś wyświetlały się na każdym cholernym JumboTronie w Republice Amerykańskiej.
Obecnie tę twarz zobaczy każdy, kto popełni w Ross City przestępstwo. Widzą ją tuż przed tym, jak ich zaaresztuję.
Kiedyś miałem na imię Day i byłem chłopcem z ulic Republiki. Uciekinierem, który nieświadomie rozpętał rewolucję.
Ale dziś jestem Danielem Altanem Wingiem ze Służb Specjalnych Antarktydy – SSA. Moim zadaniem jest tropienie najgorszych przestępców w Ross City. Tutaj najwyraźniej to ja jestem prawem.
Niezła ironia losu, co?
W przeciwieństwie do innych agentów SSA miałem niezłego fuksa. Dorastałem na brudnych, odrapanych ulicach Lake. Kradłem, walczyłem i klepałem biedę z najnędzniejszymi z nędznych. Byłem najbardziej poszukiwanym przestępcą w Republice, ulicznym szczurem, który w jakiś sposób przyczynił się do tego, że rząd najpierw się rozpadł, a potem powstał na nowo. Wiem, jak to jest żyć w najgorszych miejscach na świecie.
Większość osób, z którymi pracuję, nie dorastała w takich warunkach. Na pewno nie moje partnerki – agentki Jessan i Lara. Są mieszkankami Antarktydy, urodzonymi i wychowanymi tutaj, w błyszczącej, hiperzaawansowanej technologicznie, cudownej krainie. Dlatego budzę w nich ciekawość i podziw.
„Jak to jest – pytają mnie z szeroko otwartymi oczami – żyć w takim świecie jak Republika?”
Zwykle zbywam to wzruszeniem ramion. Życie w Republice to koszmar, o którym wolałbym zapomnieć.
Gdyby dziś zobaczył mnie ktoś, kto znał mnie z tamtych czasów, pewnie nieźle by się uśmiał. Nie wyglądam już tak jak kiedyś – długie związane w kucyk włosy, czapka mocno naciągnięta na twarz, ubrania znoszone i brudne od życia na ulicy. Dziś mam na sobie czarny garnitur, elegancką czarną koszulę z kołnierzykiem i wypolerowane buty, moje włosy są zaś krótko ścięte i potargane. Nadal nie mogę się do nich przyzwyczaić, dlatego cały czas przeczesuję je rękami. Pod koniec dnia wyglądają, jakby walnął w nie piorun.
Zastanawiam się, co pomyślałaby o mnie June. Zresztą ciekawi mnie, co pomyślałaby o wielu rzeczach.
Noga zaczyna mi drętwieć, więc zmieniam pozycję i obserwuję dalej. Śledzimy kobietę, która pracuje dla Dominica Hanna, jednego z najgroźniejszych przestępców w Podziemiu.
Ja, Daniel Altan Wing, tropię przestępcę! Czasami na myśl o tym chce mi się śmiać.
Ale Dominic Hann nie jest taki jak ja. Nie jest żadnym mścicielem walczącym o sprawiedliwość czy o swoją rodzinę. To zabójca, zimny i bezlitosny.
W ciągu ostatnich dwóch lat Hann stał się najsławniejszą postacią w przestępczym światku Podziemia. Na środku skrzyżowań wiesza wypatroszone i okaleczone zwłoki. Prowadzi nielegalne wyścigi. Udziela pożyczek wszystkim tym, którzy nie mieszkają w Podniebnych Piętrach, ludziom z niskimi poziomami, zdesperowanym i głodnym, a jeśli nie są w stanie spłacić go podwójnie, zabija ich wraz z ich rodzinami.
Każdy, kto miał do czynienia z Hannem, nabiera wody w usta. Trudno zebrać jakiekolwiek informacje.
Niektórzy pytają mnie, dlaczego po tym wszystkim, co mnie spotkało, zdecydowałem się na tak niebezpieczną pracę. Właściwie to nie jestem pewien. Może dlatego, że myśl o kimś, kto terroryzuje biednych ludzi, za bardzo kojarzy mi się z moją przeszłością? Może dlatego, że właśnie taki świat znam najlepiej, a obcowanie z niebezpieczeństwem to coś, w czym jestem dobry? Nie znaczy to jednak, że to lubię.
Podziemie jest dalekie od lśniącego luksusu Podniebnych Pięter. To tutaj mieszkają najbiedniejsi ludzie w mieście. Tutejsze skrzyżowania są pełne zalegających śmieci i zardzewiałych, rozbebeszonych skuterów. Tłum ludzi przepływa pode mną niczym stado mrówek.
Przez wirtualną nakładkę widzę poziomy unoszące się nad ich głowami. POZIOM 6, POZIOM 10, POZIOM 14.
Mój wzrok pada na kilku bezdomnych, którzy przycupnęli pod murem i leniwie żebrzą o drobne. Nad ich głowami wyświetla się 0. Ci z poziomem 0 nie mają żadnych praw. Nie mogą wynająć mieszkania. Nie mogą jeździć pociągami. Ledwo mogą odsapnąć na ulicy.
Da się oczywiście zwiększyć swój poziom. To jest właśnie sedno tego systemu. Czasami ktoś z najniższych pięter awansuje na piętra średnie i uzyskuje dostęp do lepszego jedzenia, mieszkań i transportu. Ale to wymaga ogromnego nakładu pracy. Większości nigdy się nie udaje.
Mimo to Ross City wciąż jest lepszym miejscem, niż Republika kiedykolwiek była. W którym rozwiniętym narodzie nie ma biedoty? Tutejsi przynajmniej nigdy nie doświadczyli Prób Republiki ani nie dostali się w szpony opresyjnych korporacji w Koloniach.
Ale z tego, co widziałem, w żadnym miejscu na świecie nie traktuje się dobrze ludzi z nizin społecznych. Dlatego właśnie nie cierpię przebywać w Podziemiu. Nazbyt przypomina mi życie w Lake, głód i spanie w zaułkach. Za każdym razem, gdy tu trafię, mam później koszmary.
W wyobraźni zbiorowej jestem być może jakimś superbohaterem. Ale szczerze? Tak naprawdę chciałem jedynie chronić moją rodzinę.
Nagle tężeję. Moje ciało się napręża. Skupiam wzrok na kobiecie, która właśnie wyszła z sklepiku pod neonem, na którym siedzę. Kobieta ukradkiem spogląda za siebie, po czym wzrusza ramionami i wtapia się w tłum.
Przykładam dłoń do ucha.
– Zaczynamy – mówię do Jessan, po czym rozłączam się i wstaję.
Wchodzę głębiej w cień budynku, zsuwam się z neonu i zaczynam iść wzdłuż gzymsu pierwszego piętra. Kobieta w dole porusza się zaskakująco szybko. Gdybym jej nie śledził, zgubiłbym ją w tłumie.
Moje stopy kroczą pewnie, jak stopy kogoś, kto robił to już tysiące razy. Przeskakuję po gzymsach kolejnych budynków, przez cały czas pozostając w cieniu. Palce instynktownie wyszukują w ścianach szczeliny, których mogłyby się chwycić.
Kobieta przede mną wchodzi w wąską uliczkę i przecina targ spożywczy. Zatrzymuję się przed zakrętem i nadrabiam drogę przez tylną ścianę budynku, a następnie zsuwam się po gzymsie, by wylądować w alejce prowadzącej do rynku.
Dym z otwartych grilli unosi się w powietrzu, zasnuwając ulicę. Spiesząc z jednej alejki do drugiej, nie spuszczam wzroku z jasnobrązowych włosów kobiety. Na szczęście tutejsi mieszkańcy są tak zajęci handlem żywnością, że nie zauważają ducha przekradającego się za ich stoiskami, przepływającego między nimi cienia.
Jestem coraz bliżej. Kobieta ogląda się za siebie co kilka minut, jak w zegarku. Po jakimś czasie odrywam się od ściany i wspinam się na drugie piętro. Przyspieszam kroku. Budynek, na którym się obecnie znajduję, łączą z kolejnym rzędy sznurów na pranie. Wchodzę na jeden z nich, przykucam i chwytam go oburącz, a następnie siłą rozpędu zjeżdżam po nim na pierwsze piętro.
Teraz jestem zaledwie kilka kroków za kobietą. Jej ruchy są szybkie i nerwowe, jakby wyczuwała, że ktoś ją obserwuje. Skanuję wzrokiem otaczające mnie budynki. Jessan i Lara powinny być już w drodze, by odciąć jej drogę ucieczki.
Nagle kobieta skręca w uliczkę wyglądającą na ślepy zaułek. Wskakuję na balkon pierwszego piętra i podążam jej śladem. Gdy docieram do zaułka, widzę, że kobieta zamierza się prześlizgnąć przez wąski korytarz na jego końcu, ale po drugiej stronie czeka już na nią Jessan. Ma na sobie dokładnie takie samo czarne ubranie jak ja. Wychodzi z cienia i celuje w kobietę z pistoletu.
Ona odwraca się, próbując zawrócić tam, skąd przyszła, ale natyka się na mnie. Jednym susem zeskakuję z balkonu, chwytam się krawędzi znaku i zjeżdżam na dół.
Ląduję tuż przed nią i staję z rękami w kieszeniach.
– Nic z tego – mówię.
Kobieta rzuca się na mnie z pięściami, ale ja robię krok w bok i z łatwością unikam ciosu. Mam już w rękach kajdanki i kiedy niesiona własnym rozpędem przelatuje obok mnie, chwytam ją za rękę, którą wykręcam za jej plecami. Zatrzaskuję obręcz kajdanek najpierw na jednym z jej nadgarstków, a następnie na drugim.
– Alexandra Amin? – cedzę przez zęby, podczas gdy ona próbuje wyswobodzić się z uchwytu. Nie odpowiada, ale zdradzają ją zdesperowane ruchy.
Gdy zbliżają się Jessan i Lara, pozwalam sobie na lekki uśmiech. Jessan wzdycha i klaszcze w dłonie, a Lara gładzi dłonią gładki, ciasno zawiązany kok, który sterczy jej na głowie.
– Najwyższy czas – mruczy Jessan, łącząc się z centralą SSA. – Dotąd była nieuchwytna.
– Dzięki takim przypadkom nasza praca jest interesująca, nie uważasz? – stwierdzam, unosząc brew.
Lara parska śmiechem.
Polowaliśmy na tę kobietę od miesiąca. Podobno była osobistą asystentką Dominica Hanna, zbierała dla niego informacje i pomagała mu przekazywać wiadomości w Podziemiu. Nasz informator twierdził, że dorastała z Hannem i była w jego wieku.
Jest o wiele młodsza, niż myślałem. Pamiętam pogłoski o Dominicu Hannie, rzekomo najmłodszym przestępcy w Ross City, i zastanawiam się, które jeszcze opowieści na jego temat są prawdziwe.
Teraz będziemy o krok bliżej schwytania go. Zaczynam recytować kobiecie standardową formułkę.
– Oprócz osądu w systemie poziomów Antarktydy masz prawo do procesu przed sądem złożonym z mieszkańców Antarktydy. Zanim staniesz przed sądem, masz prawo do…
Kobieta wykręca się twarzą do mnie i rzuca mi dzikie, przerażone spojrzenie.
– Mam córkę – szepcze. – Nazywa się Ashley Amin. Nie pozwól, żeby Hann ją ukarał za to, że zostałam złapana. Proszę.
Zaskoczony, mrugam.
– Twojej rodzinie nic nie będzie – zapewniam ją. Mój głos staje się niski i spokojny. W jej głosie słyszę strach. – Obiecuję ci to. Potrzebujemy tylko twojej pomocy.
Wtedy zauważam pianę w kącikach jej ust. Jej skóra poszarzała i pokryła się kropelkami potu. Dociera do mnie, że nie tylko strach jest powodem jej drżenia. Ponownie spogląda na mnie szeroko otwartymi oczami. Jej spojrzenie przenika mnie na wskroś.
– Nie pozwól mu skrzywdzić mojej córki – dyszy, tocząc pianę z ust. – Nie pozwól – powtarza wpółprzytomnie.
Klnę i spoglądam na Jessan.
– Wezwij pomoc! – mówię. – Otruła się.
Jessan natychmiast wystukuje coś w swoim polu widzenia.
Znów patrzę na kobietę. Potrząsam nią, ponieważ jej oczy robią się szkliste.
– Ochronię twoją córkę. Gdzie jest Hann? – pytam. – Co planuje?
Głowa kobiety opada na bok. Jessan dzwoni po karetkę.
– Wyścig dronów – szepcze wreszcie kobieta, jej głos jest tak cichy, że ledwo go słyszę.
– Wyścig dronów? – pytam. – Gdzie?
Gałki jej oczu wywracają się do tyłu, jej ciało wiotczeje w moich ramionach. Znów próbuję ją cucić, ale kobieta nieruchomieje. Przykładam palce do jej szyi i nie wyczuwam pulsu.
Martwe ciała to dla mnie nic nowego. Widziałem ich wiele od czasów dzieciństwa – gdy miałem dziesięć lat, porzucono mnie na pastwę losu i samodzielnie musiałem wyczołgać się z kostnicy w laboratorium. Przez lata spędzone na ulicach Lake udawałem martwego, patrzyłem, jak zabijano mi matkę i brata, a gdy na dobre wybuchła wojna między Republiką a Koloniami, zobaczyłem jeszcze więcej śmierci.
Jednak to nigdy mnie nie znieczuliło. Za każdym razem, gdy w pracy staję twarzą w twarz ze śmiercią, czuję tę samą obrzydliwą rozpacz, która osiada głęboko w moim żołądku. To samo poczucie wstrętu i żalu.
„To moja wina”. Nie powinienem był jej tak surowo przesłuchiwać. Mogłem obserwować, czy nie połyka jakiejś trucizny. Mogłem ją powstrzymać.
Teraz ona nie żyje, a my zostaliśmy ze strzępkami informacji o Hannie. Kładę ciało kobiety na ziemi i powoli wstaję, a Jessan z Larą przeszukują zwłoki.
Co to za człowiek, ten Hann, że wzbudza w swoich pomocnikach tak wielki strach? Że wolą się zabić, niż dać się schwytać? Co zrobiłby tej kobiecie, gdyby żyła?
Na skrzyżowaniu rozlega się sygnał karetki. W oszołomieniu patrzę, jak do ciała podchodzą dwie ubrane na biało osoby. Lara staje przy mnie i składa ręce.
– Wyścigi dronów, tak? – pyta.
Potwierdzam skinieniem głowy.
– Jeśli się dowiecie, kiedy jest następny, nie przerywajcie go od razu. – mówię. – Poczekamy tam sobie na Hanna, może postanowi wyjść ze swojej nory.
Lara przytakuje.
– Szkoda, że tak wyszło – mówi, kręcąc głową. – Trochę mi jej żal.
– Nie musielibyśmy jej żałować, gdyby system poziomów był sprawiedliwy – mamroczę pod nosem.
Wzdycha z rozdrażnieniem.
– O nie, tylko nie to.
– Tacy jak ona pracują dla Hanna, bo nie mają wyboru.
– Hej, jeśli chcesz o tym podyskutować, to idź do Min.
Min Gheren, szefowa SSA. Podejmowałem ten temat w przeszłości, ale nikt nie chce tu o tym słyszeć. Wzruszam więc ramionami i spoglądam na Larę.
– Skoro naprawdę uważasz, że to coś da, porozmawiam z nią. Mogę się nawet przebrać w kostium i odstawić jakiś kabaret.
Patrzymy, jak pracownicy szpitala przykrywają ciało kobiety płachtą. Przynajmniej zwłoki są tu traktowane z pozorami szacunku. W mojej głowie pojawia się wspomnienie dawnej traumy, gdy obudziłem się w morzu ciał i brnąłem przez nie, trzymając się za krwawiące, zmaltretowane eksperymentami kolano.
– Danielu, wszystko w porządku? – pyta Jessan, przyglądając się mojej twarzy.
Nawet nie zauważyłem, że do mnie podeszła.
– Tak – odpowiadam, otrząsając się ze wspomnień.
Już wiem, o czym będę śnił dziś w nocy. Chcę jak najszybciej wydostać się z Podziemia i wrócić do Podniebnych Pięter. Nie zniosę tego przeklętego miejsca ani chwili dłużej.
Gdy ruszamy w stronę głównej ulicy, przed moimi oczami pojawia się alarm. Jest to unosząca się ikona ze zdjęciem Edena, otoczona świecącym zielonym kółkiem. Gdy na nią naciskam, wyskakuje mapa z kropką lokalizacji.
Wygląda na to, że system w końcu namierzył mojego brata.
Zatrzymuję się i mrużę oczy, by przyjrzeć się dokładniej.
– O nie, do diabła! – przeklinam pod nosem.
Idąca obok mnie Jessan marszczy brwi.
– Do diabła z czym? – Chce wiedzieć.
Kropka pulsuje niedaleko miejsca, w którym się znajdujemy. Eden wcale nie włóczy się teraz po Podniebnych Piętrach. Jest tu, w Podziemiu.EDEN
Formalnie rzecz biorąc, wyścigi dronów są zakazane.
Kto na nich był, ten wie dlaczego. Zasadniczo działa to tak, że kilku zawodników, z których każdy ma własną maszynę latającą, rywalizuje w wyścigu odbywającym się na całym obszarze Podziemia. Drony śmigają przez wąskie, zatłoczone uliczki tak szybko, że mogą zabić człowieka lub zniszczyć ścianę budynku. Nie ma pozwoleń na loty ani na wytyczenie trasy wyścigu przez ulice. Zakłady są przyjmowane w gotówce, więc rząd nie może ich opodatkować ani kontrolować. Mimo to show jest ekscytujące. Ludzie śledzą wyścig, dopóki system poziomów go nie wychwyci – PROPAGOWANIE ZAKŁÓCANIA PORZĄDKU – i nie przyjedzie policja, by rozgonić tłum. Nawet wtedy może być trudno ustalić, skąd dokładnie startowali zawodnicy, i złapać osoby odpowiedzialne za organizację całego przedsięwzięcia.
Pressa od lat gra na wyścigach. Powiedziała mi o tym kilka miesięcy temu, a ja raz z nią poszedłem, nie mówiąc o tym mojemu bratu.
Od razu mi się spodobało – ta pomysłowość „domowej roboty”. Drony są zazwyczaj składane z części zamiennych, niektóre z nich są smukłe, małe i szybkie, inne zaś duże, ciężkie i groźne. Poruszają się po ulicach z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Gdy na nie patrzę, nie mogę wyjść z podziwu, że z kawałków metalu ze złomowisk Podziemia można stworzyć coś tak szybkiego i niebezpiecznego!
Wychodzimy z windy na brudne ulice i kierujemy się w stronę domu Pressy – małego, rozpadającego się mieszkanka nad apteką jej ojca.
– Jak się dziś miewa twój papcio? – pytam Pressę, gdy przechodzimy przez targ spożywczy. – Nie będziemy mu przeszkadzać, prawda?
Co kilka kroków owiewają nas kłęby dymu z otwartych grilli. Nad każdym stoiskiem z jedzeniem wiszą wirtualne tablice informujące o tym, co dziś w menu. Mój system automatycznie tłumaczy niektóre obcojęzyczne teksty na angielski. KEBAB. SOK Z TRZINY CUKROWEJ. ZUPA Z KUKURYDZY. SMAŻONE CIASTO.
Pressa wzrusza ramionami, starając się ukryć zaniepokojenie.
– Nie przejmuj się – odpowiada. – Ma dziś całkiem dobry dzień. Pewnie jest teraz na dole, w aptece.
W gruncie rzeczy apteka jej ojca jest tak samo nielegalna jak wyścigi dronów, chociaż władze są zbyt leniwe, by cokolwiek z tym zrobić. Jeśli czyjś poziom jest poniżej 7, nie ma on dostępu do publicznej opieki zdrowotnej. Rząd argumentuje to tym, że ktoś z tak niskim poziomem mógłby wykorzystywać leki do nielegalnych celów.
Tata Pressy prowadzi więc aptekę, w której sprzedaje wszelkiego rodzaju suszone zioła i preparaty naturalne niezatwierdzone przez władze. Nie jest to najlepsze rozwiązanie dla ubogich, ale lepsze to niż nic.
Pressa przystaje w jednej z uliczek odchodzących od rynku, następnie prowadzi nas przez labirynt pokrytych graffiti murów i spękanej ziemi, aż w końcu wychodzimy na kolejną ulicę.
Apteka jej ojca znajduje się na rogu skrzyżowania. Okna są zasłonięte przez zardzewiałe kraty, drzwi uchylone. Jest to obskurne i brudne miejsce. Takiego sklepu nie uświadczysz w Podniebnych Piętrach, gdzie rzeczy takie jak pasta do zębów, szampon czy lekarstwa zostaną ci dostarczone pod same drzwi, wystarczy, że głośno wyartykułujesz ich nazwy.
Ale widok apteki nieodmiennie wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Ze środka emanuje ciepły blask. Wnętrze wypełnia znajomy, leczniczo słodki zapach lukrecji. Na kasie, obok bambusa w doniczce, usadowił się szczęśliwy porcelanowy kot, a jego pomalowana twarz kiwa się w przód i w tył. W korytarzach stoją półki zapełnione kartonowymi pudełkami, na każdym z nich po chińsku opisano zawartość: surowy korzeń mordownika na zapalenie stawów, żeń-szeń, łodygi przęśli chińskiej, korzenie rabarbaru i tak dalej.
Podchodzimy do lady, gdzie starszy pan rozmawia z kilkoma klientami. Obok niego siedzi asystent, szczupły chłopak o imieniu Marren, który pomaga napełnić papierową torbę różnymi ziołami. Klienci poklepują staruszka po plecach, a następnie życzą mu wszystkiego dobrego.
Marren dostrzega nas jako pierwszy. Macha do nas, a potem delikatnie klepie staruszka po ramieniu. Mężczyzna podnosi głowę, chwilę rozgląda się po sklepie, wreszcie odnajduje nas wzrokiem. Uśmiecha się.
– Cóż – mówi, mrugając do mnie, podczas gdy Pressa nachyla się nad ladą i daje mu buziaka w policzek. – Nasz podniebny chłopak. Jak się miewasz, Edenie?
Uśmiecham się.
– Dobrze, panie Yu – odpowiadam. – Pressa mówi, że dobrze się pan dziś czuje.
– Ach tak? Doprawdy? – Mężczyzna unosi siwiejącą brew i spogląda na swoją córkę. – Nie sądzisz, że zawsze czuję się dobrze?
Ona tylko przewraca oczami.
– Nigdy nie widziałam kogoś tak chorowitego jak ty, kto podobnie oszukiwałby sam siebie.
Pan Yu spogląda na mnie z udawanym żalem.
– Ta moja córka codziennie mnie rani – lamentuje.
Pressa daje mu delikatnego kuksańca w ramię.
Dziś rzeczywiście wygląda lepiej niż zwykle. Jego plecy są mniej przygarbione, a skóra mężczyzny jakby nabrała kolorytu. Wiem od Pressy, że cierpi na chorobę, która powoli niszczy jego mięśnie, jednak musiałby wskoczyć na co najmniej 25 poziom, aby móc się właściwie leczyć w szpitalu.
Sprzedawane przez pana Yu zioła jemu samemu nie pomagają. Dlatego Pressa gra na wyścigach. Nielegalny lek, który pomaga jej ojcu, kosztuje tyle, że nawet Daniel nie zarabia wystarczająco dużo, by móc sobie na niego pozwolić.
– Co tym razem sprowadza do nas podniebnego chłopca? – pyta mnie pan Yu.
– Eden chce mi pokazać, w jaki sposób złożył swój najnowszy gadżet na zajęcia z robotyki – mówi Pressa, po czym chwyta mnie za rękę i odciąga od lady.
Twarz pana Yu rozjaśnia się na tę wiadomość.
– Och! Świetnie! – Kiwa głową z aprobatą, a do sklepu wchodzi dwóch kolejnych klientów. – Wiesz, jak doceniam fakt, że dzielisz się z Pressą swoimi zadaniami z uczelni. Przez to trzymasz ją z dala od kłopotów.
Nie najlepszy ze mnie kłamca, więc tylko szczerzę zęby w uśmiechu najszerzej, jak potrafię, po czym Pressa wyciąga mnie z apteki tylnymi drzwiami. Za ladą jej ojciec przenosi uwagę na nowych klientów i wszyscy witają się z entuzjazmem.
– Pani Abesman! – woła staruszek, obejmując czule kobietę. – Wygląda na to, że mój tonik z mordownikiem działa cuda na pani artretyzm. Nie, proszę się teraz nie martwić o pieniądze. Nie ma pośpiechu. Jak się miewa pani syn?
Wchodzimy w zaułek, a jego głos niknie w oddali.
– Powiesz kiedyś tacie, w jaki sposób zdobywasz dla niego lekarstwo? – pytam Pressy.
– Zwariowałeś? – rzuca dziewczyna przez ramię. – Wiesz, jak by zareagował na wieść o wyścigach? – Odwraca się i udaje, że robi przerażoną minę. – „Przez całe życie próbuję cię chronić przed niebezpieczeństwami czyhającymi w Podziemiu! Nie zdajesz sobie sprawy, jak niebezpiecznie tu bywa. Wyczyszczą ci portfel do ostatniego korrasa. Zabiją cię!”
– Wiesz, że on ma trochę racji.
Pressa wzrusza ramionami i idzie dalej.
– Słuchaj, jeśli nie nauczysz się ryzykować, to masz tu przechlapane. Poza tym nie mamy wielkiego wyboru. Poziom papcia już wyżej nie podskoczy.
Gdy to mówi, jej głos staje się zimny. Wie, że nie mam jak tego skomentować, więc milczę. Jakie prawo ma uprzywilejowany podniebny chłopak, żeby mówić Pressie, jak ma postępować w Podziemiu? Poza tym wiem, jak to jest. Zasady są inne, gdy jesteś biedakiem.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_