- W empik go
Buszujący w czasie - ebook
Buszujący w czasie - ebook
Książka o samotnym człowieku, któremu nieszczęśliwy wypadek podczas urlopu spędzanego w Afryce odmienił całkowicie życie. Z beznadziejnej sytuacji ratuje go przypadkowo znaleziona i uruchomiona niezwykła kapsuła czasu. Zaprogramowana na powrót do bazy, przenosi go z poślizgiem czasowym w odległą przyszłość, w której cywilizacja ludzka dobiegła właśnie kresu, a na przybysza czyha wiele nieznanych niebezpieczeństw. Okazuje się jednak, że naukowcy tej epoki próbując ratować ludzkość, pozostawili po sobie przedziwną spuściznę. Jest nią niezwykły wehikuł czasu, który będąc obszernym, wygodnym domem, naszpikowanym techniką przyszłości, łączy w sobie możliwości łodzi magnetycznej i podwodnej, statku morskiego i powietrznego, a także rakiety kosmicznej. Zagubiony w przyszłości wędrowiec odnajduje schron z ukrytym w nim wehikułem i dzięki przesłaniu jego konstruktorów staje się właścicielem maszyny czasu. Przy jej pomocy dokonuje wypraw zarówno do odległych okresów geologicznych Ziemi, jak i do czasów starożytnych i współczesnych, odbywa także loty kosmiczne. W czasie tych wypraw spotyka go wiele niebezpieczeństw i przygód.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-351-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaczął się wrzesień dwa tysiące dziesiątego roku i Donat bardzo się cieszył z wyjazdu na urlop. (Nosił to dziwne imię po ojcu, jego rodzina uczciła w ten sposób poległego kuzyna pochowanego na Cmentarzu Orląt Lwowskich i z tego powodu imię to przechodziło z ojca na syna, bądź jako pierwsze, bądź jako drugie). Całkiem niedawno wykupił sobie wczasy i w tej chwili znajdował się właśnie w samolocie lecącym do Tunezji. Kiedy po wylądowaniu wyszedł na płytę lotniska Djerba-Zarzis, ogarnęła go fala gorącego powietrza. Odbiór bagażu, odprawa paszportowa, i wreszcie znalazł się w oczekującym na turystów autobusie, który porozwoził ich do hoteli. Jego czterogwiazdkowy hotel znajdował się bezpośrednio przy piaszczystej plaży, około trzydziestu trzech kilometrów od lotniska, a tylko pięć kilometrów od stolicy wyspy Djerby – Houmet Souk, i nazywał się El Mouradi Djerba Menzel.
Donat dawno już przekroczył pięćdziesiątkę, był średniego wzrostu, lekko przygarbiony, trzymał się jednak jeszcze całkowicie nieźle, mimo że na jego głowie pojawiły się już pierwsze siwe kosmyki, a wzrok i kondycja uległy pogorszeniu. Stronił od towarzystwa, przez co nieliczni znajomi mieli go za dziwaka, ale on się tym nie przejmował. Żył samotnie, a po śmierci rodziców więzi rodzinne z siostrą i z dalszą rodziną uległy jeszcze większemu rozluźnieniu; nikt się o niego nie troszczył, ani nikt o nim nie pamiętał, toteż gdy zarobki już na to pozwoliły, wycieczki do innych krajów stały się jego największą życiową pasją. Urodził się w Warszawie, tutaj spędził dzieciństwo i młodość, w tym mieście uczył się i studiował. W młodości uprawiał różne sporty, ale mimo wszystko najbardziej uwielbiał książki. Miał własne mieszkanie, ale nie dorobił się większego i znaczącego majątku, co też prawdopodobnie wpłynęło na jego kontakty z płcią piękną. Od kilkunastu lat pracował w Głównym Urzędzie Statystycznym, w którym zatrudnił się po rozwiązaniu jego wcześniejszego zakładu pracy. Jako człowiek samotny, nie udzielał się publicznie, lubił za to spacery po mieście, a czasami w lecie i jesienią wyskakiwał do podmiejskich lasów na grzybobranie. W deszczowe i zimowe dni spędzał nieco czasu w kawiarniach i piwiarniach lub odwiedzał warszawskie kina.
Kolejne dni urlopu w Afryce upływały Donatowi powoli i monotonnie. Zajmował jednopokojowe pomieszczenie w bungalowie, codziennie kąpał się w hotelowych basenach – dwa z nich wypełnione były morską wodą – później wyprawiał się na eskapady wzdłuż plaży, obchodząc wyspę dookoła, czasami zabłądził na bazarek lub oglądał wystawiony na straganach towar. Djerba stanowiła jeden z najpiękniejszych i najczęściej odwiedzanych przez turystów kurortów Tunezji; na tej płaskiej i zielonej wyspie rosły gaje palm daktylowych, figowców oraz drzew oliwnych. Mieszkańcy żyli w tradycyjnych, białych domkach, które charakteryzowały się kwadratowymi wieżyczkami, zbudowanymi w każdym narożniku budynku, i małymi oknami. W mieście było bardzo dużo meczetów, lecz Donat nie interesował się religią. Wcześniej wykupił u opiekuna turnusu kilka wycieczek w głąb kraju, jedną do rzymskiej Kartaginy – miasta zbudowanego przez Rzymian już po zniszczeniu punickiej Kartaginy, a także do graniczącej z Tunezją Algierii, toteż teraz oczekiwał z niecierpliwością na wyjazd. Kiedy nadszedł dzień pierwszej eskapady, Donat już z samego rana pojawił się w oczekującym go autobusie, znalazł sobie miejsce przy oknie, torbę i cyfrowy aparat fotograficzny umieścił na kolanach. Autokar po chwili ruszył, zbierając po hotelach pozostałych wycieczkowiczów.
Donat rozmarzył się. To był jego pierwszy pobyt w Tunezji, a Djerba stanowiła świetny punkt wypadowy w głąb Afryki, stąd można było się szybko dostać na piaski Sahary oraz w inne ciekawe miejsca. Donat bardzo chciał zobaczyć tę pustynię, zastanawiał się bowiem, czy będzie ona wyglądała tak jak w opisach książkowych. Zajrzał do przewodnika po Tunezji – jej północną część zajmowały góry, stanowiące wschodnie obrzeże Atlasu Tellskiego i Saharyjskiego, przechodzące w kierunku południowo-zachodnim w bezodpływowe obniżenie i pustynię – Saharę. Na południowym wschodzie kraju rozpościerało się pasmo górskie Nefusa. Także klimat Tunezji był różny: na północy – śródziemnomorski, na pozostałej części kraju – pustynny.
Donat odłożył teraz przewodnik, zamyślając się – pamiętał z przeczytanych książek, że jakieś dziesięć tysięcy lat temu w rejonie szottów w południowo-środkowej części tego kraju rozlewało się otwarte morze, zwane Tritonis Wschodnie. Jego odpowiednikiem w depresji w Afryce północno-zachodniej było Tritonis Zachodnie, nazwane przez starożytnych Morzem Saharyjskim, a przez Platona Morzem Atlantyckim w odróżnieniu od Oceanu Atlantyckiego, z którym to morze łączyło się dwiema odnogami, północną i południową, opasując tym samym wielką afrykańską wyspę zwaną Atlantis, która obejmowała ziemie obecnego południowego Maroka, Sahary Zachodniej i północnej Mauretanii. Oba morza istniały przez kilka tysiącleci po to, aby jakieś pięć-sześć tysięcy lat temu przekształcić się w wielkie jeziora, potem po upływie wieków w słone bagna i moczarzyska, aż wreszcie dna byłych mórz zamieniły się w solniska i pustynię, i stały się częścią Sahary.
Donat przerwał rozmyślania, ponieważ jakiś młody mężczyzna zajął miejsce obok niego i próbował podjąć rozmowę. Donat odpowiadał niechętnie, bardziej był zainteresowany ludźmi widzianymi za oknem autokaru, toteż rozmowa nie kleiła się i po chwili wygasła. Po upływie kilkudziesięciu minut autokar zapełnił się, a kiedy ruszył, pracę podjął przewodnik – młoda dziewczyna mieszkająca w Tunezji, opisując barwnie mijane miejscowości. Autokar przemknął przez arabskie miasta: Medenine, Tataouine, Chenini, aż wreszcie dotarł do miejscowości docelowej: Ksar Ouled Soltane. Turyści opuścili autokar i skupili się przy przewodniczce. Donat pozostał trochę na uboczu, ponieważ nie lubił tłoku, rozglądał się za to ciekawie wokoło. Po chwili przewodniczka poprowadziła wycieczkowiczów w stronę glinianego miasta. Jego zwiedzanie skończyło się po półtorej godziny i nastąpił wyjazd do oazy w Douz, znajdującej się gdzieś na obrzeżach Sahary.
Autokar po przybyciu na miejsce zatrzymał się w punkcie, w którym znajdowało się stanowisko poganiaczy wielbłądów. Ci ożywili się gwałtownie na widok turystów i zaczęli zachwalać swoje zwierzęta i namawiać na przejażdżkę po pustyni. Przewodniczka zadecydowała, że autokar pozostanie w tym miejscu przez cztery godziny i kto ma na to ochotę, może skorzystać z usług wielbłądników lub pobłądzić trochę po skrawku pustyni. Jednocześnie ostrzegła przed skorpionami i żmijami pustynnymi, a także poleciła chronić się przed słońcem. Donat policzył dolary i zdecydował się na taką eskapadę, wybrał młodego poganiacza, zapłacił mu i już po chwili siedział na grzbiecie wielbłąda. Dromader lub – jak to twierdził Wojciech Cejrowski – dromedar zagłębił się wytyczonym codziennymi marszami szlakiem w pustynię. Znaleźli się jednak w odległości kilkuset metrów od pierwszej grupy wielbłądów, ponieważ Donat dość późno zdecydował się na przejażdżkę. Nie chciał jechać uczęszczanym szlakiem za grupą, toteż namówił przewodnika do zmiany trasy; przewodnik zgodził się i sprowadził wielbłąda na pierwszą ścieżkę odbijającą od drogi.
Przejażdżka trwała godzinę, lekki wiatr zasypywał ślady za nimi; później, gdy minął wyliczony czas, Arab zatrzymał zwierzę i zaprosił Donata do przespacerowania się po piaskach pustyni. Sam usiadł przy wielbłądzie i zaczął się posilać, nie zwracając uwagi na swojego podopiecznego. Donat zabrał torbę i aparat fotograficzny, napił się wody z butelki i pomaszerował w kierunku niewysokiej wydmy, chcąc obejrzeć okolicę z wysoka. Po drodze znalazł kilka pustynnych róż, chciał je zabrać, lecz obawiał się, że nie pozwolą mu ich wywieźć z Tunezji i będzie miał z tego powodu nieprzyjemności przy odprawie celnej. Po dwudziestu minutach powolnego marszu w słońcu znalazł się na szczycie.
Widok z góry nie był ciekawy, wszędzie wydmy oraz rozciągający się wokoło bezkres pustyni; gdzieś tam, w dali, zasłonięte piaskowymi pagórkami skrywało się miejsce, w którym znajdował się punkt wycieczkowy. Donat rozglądał się ciekawie dookoła, ciemne okulary odporne na promieniowanie ultrafioletowe chroniły jego oczy. Uwagę jego przyciągnął widok roztaczający się z drugiej strony wydmy: w odległości piętnastu metrów od jej podnóża pojawiło się jakby ciemniejsze pasemko pożółkłego piachu z licznymi różami piaskowymi. Wydobył z pokrowca aparat fotograficzny, zrobił zdjęcie tego miejsca z daleka, a później zszedł, aby przyjrzeć się bliżej znalezisku. Rzeczywiście, to były pustynne róże, Donat zrobił zdjęcie, później ukucnął i dotknął największej z nich ręką. Była piękna. Oglądał ją dokładnie ze skupieniem, gdy nagle ujrzał poza pasmem sporej wielkości skorpiona; obserwował go przez chwilę, a później podniósł się i ruszył poprzez to ciemne pasmo w jego kierunku. Gdy znalazł się na jego środku, rozstąpiły się nagle pod nim lotne piaski i zanim zdążył krzyknąć, zapadł się gdzieś pod ziemię, wypuszczając z ręki aparat fotograficzny i butelkę z wodą. Leciał tak, a właściwie zsuwał się w strumieniu piachu kilkanaście metrów w dół, aż wreszcie uderzył z impetem w dno tego zapadliska i potoczył gdzieś w głąb korytarza. Na głowę posypał mu się piasek i bryły stwardniałej ziemi, po chwili ogarnął go mrok i stracił świadomość.
Kiedy Donat nie wrócił na czas do wielbłąda, jego arabski poganiacz odczekał jakiś czas, potem zaczął krzyczeć, a wreszcie wsiadł na zwierzę i ruszył po widocznych śladach w kierunku, w który udał się jego klient. Kiedy wjechał na szczyt wydmy i nie dostrzegł nikogo wokoło, zdezorientowany tym wydarzeniem pomyślał, że turysta powrócił do bazy, i przestał się nim przejmować, tym bardziej że zapłatę już otrzymał.
Gdy minął czas powrotu do autokaru, przewodniczka zaczęła się dopytywać o swojego podopiecznego, później rozmawiała z poganiaczami, wreszcie, przerażona, zawiadomiła odpowiednie władze. Jednak poszukiwania nie powiodły się, wiatr zatarł wszelkie ślady i nikt nie był w stanie odnaleźć miejsca, w którym lotne piaski pochłonęły nieostrożnego turystę. Po przerwaniu kilkudniowych poszukiwań zawiadomiono polski konsulat, a później przesłano informację do kraju o zaginięciu w Tunezji Polaka. Coś niecoś na ten temat napisały gazety, wytykając przy tym nieostrożność polskich turystów, postawiono jakieś zarzuty osobom odpowiedzialnym za organizację wycieczek i wkrótce sprawa ucichła. W następnym roku w Tunezji rozpoczęła się rewolta i nikt już nie chciał się tą sprawą zajmować. Donat przestał istnieć dla tego świata.Chronoskaf i świat przyszłości
Upłynęło dużo czasu, zanim Donat odzyskał przytomność; po otwarciu oczu nie dostrzegł niczego, ponieważ wokół panowały egipskie ciemności. Przez dłuższą chwilę leżał nieruchomo, później spróbował poruszyć kolejno członkami i doznał wielkiej ulgi, gdy nie odczuł w nich żadnego bólu. Teraz, macając wokół rękami, spróbował się podnieść, a gdy to mu się udało, powolutku wstał, unosząc ręce w ochronie głowy. Po chwili stał już wyprostowany, starając się przebić wzrokiem nieprzeniknione ciemności. Dopiero w tym momencie odczuł trudności w oddychaniu – no tak, w zatęchłym powietrzu wciąż unosił się piaskowy pył, wnikający do gardła i nosa. Donat wyjął ligninową chusteczkę z kieszeni i zakrył nią usta i nos – teraz było łatwiej oddychać. Stojąc, przypominał sobie mozolnie minione wydarzenia i zastanawiał się nad tym, co się właściwie wydarzyło. Jak przez mgłę docierały do niego ostatnie zapamiętane obrazy. Otrząsnął się powoli z doznanego szoku. Rozjaśnić te ciemności – pomyślał sobie. Nie palił papierosów, toteż nie posiadał przy sobie zapałek, pamiętał jednak, że jego telefon komórkowy wyposażony był w latarkę. Sięgnął do torby, którą zawsze nosił przewieszoną przez szyję i ramię, co spowodowało, że się nie zgubiła, i odszukał telefon, obmacał go w ciemnościach – nie wydawał się uszkodzony. Po chwili przesunął suwak latarki.
Wąski snop elektrycznego światła przeszył ciemności, nie rozpraszając jednak panującego mroku i unoszącego się jeszcze w powietrzu pyłu. Donat obracał latarką, kierując promień wąskiego światła wokół siebie. Po krótkiej chwili zorientował się, że stoi w niezbyt wysokim tunelu, za nim znajdowało się piaskowe osypisko, zamykające przejście w tamtym kierunku. Donat podszedł bliżej i obejrzał je dokładnie, jednak mimo dokładnych obserwacji nie udało mu się znaleźć wyjścia na powierzchnię. Rozgoryczony z tego powodu, skierował snop światła w drugą stronę i ku swemu zdziwieniu zorientował się nagle, że przed nim otwiera się długi, mroczny tunel – słabe światło nie docierało do jego końca. Spojrzał na wyświetlacz telefonu; niestety wskazywał brak zasięgu, a to oznaczało, że nie da się z niego zadzwonić. Pył powoli opadał, jednak zatęchłe powietrze nie nadawało się do oddychania. Donat poczuł, że ogrania go niedające się opanować uczucie strachu. Przyłożył rękę do piersi i powoli starał się zapanować nad sobą, lecz dopiero po dłuższej chwili udało mu się otrząsnąć z tego przygnębiającego uczucia.
Podziemny tunel wyglądał na dzieło natury, a nie człowieka. Domyślił się, że wypłukała go prawdopodobnie płynąca kiedyś tędy woda. Na saharyjskiej pustyni istniały solniska, pozostałości po dawnym morzu. Pod wpływem gorąca woda parowała i na powierzchni osadzała się sól. Jeśli piasek przysypał wierzchnią warstwę solniska i wstrzymał proces odparowywania, to w jego głębi jeszcze długo mogła utrzymywać się woda. Donat dotknął ręką ściany; wydawała się krucha, przy dotknięciu sypał się z niej piasek, jednak głębiej była bardziej twarda. Wziął do ust grudkę piachu – była słona, toteż wyjaśniła się sprawa podziemnych korytarzy. Niemniej znowu zalała go fala strachu, że to wszystko się zawali. Należało jednak coś przedsięwziąć, samo stanie w bezruchu nie pomoże mu wydostać się z tego miejsca. Chwila namysłu i już po chwili Donat pomaszerował przed siebie wzdłuż piaskowych ścian w nieznaną, podziemną dal.
Podłoże, po którym kroczył, było suche, strop korytarza wisiał dwa metry nad nim, jego szerokość była zmienna i wahała się od dwóch do czterech i więcej metrów. W piaskowym tunelu pojawiały się tu i ówdzie odgałęzienia, jednak Donat nie zbaczał z trasy. Wędrował tak przez dziesięć minut i wydawało się, że korytarz nie ma końca, jednak rychło okazało się, że jest inaczej. Nagle przed idącym ukazało się piaskowe zawalisko, a przed nim olbrzymia jama w ziemi. Donat zatrzymał się przestraszony, dalsza droga stała się niemożliwa.
Co robić? Co robić? – zastanawiał się gorączkowo. Bateria już niedługo wyczerpie się i zostanie bez światła w tych ciemnościach. Po chwili namysłu postanowił zawrócić i spenetrować jakieś szersze odgałęzienie korytarza. Szedł teraz powoli, rozglądając się uważnie, aż w końcu wybrał odgałęzienie tunelu, które wydawało mu się najbardziej bezpieczne. Ten korytarz, węższy i niższy od głównego, doprowadził go po piętnastu minutach do większej piaskowej jamy, wypłukanej w przeszłości przez wodę. Donat rozejrzał się i nagle zorientował się, że nie ma z niej innego wyjścia. Stał tak przez dłuższy czas, przygnębiony zaistniałą sytuacją, wreszcie osunął się zrezygnowany na pryzmę piasku i tkwił tak przez dłuższą chwilę nieruchomo. Po upływie kilku minut ocknął się i zgasił latarkę, oszczędzając baterię. Wsłuchał się w odgłosy tego piaskowego labiryntu – nic, tylko dzwoniąca w uszach cisza, żadnego życia. Rozłożył się wygodnie na plecach, chcąc zebrać myśli, odetchnął głęboko i przekręcił się na brzuch, aby przywrzeć twarzą do piasku w poszukiwaniu chłodu. Nagle poczuł, że zawadził policzkiem o coś twardego, co nie wyglądało na kamień. Zerwał się i zapalił latarkę, kierując jej światło na pryzmę piachu – rzeczywiście, coś z niej wystawało. Zaciekawiony, zaczął rozgarniać stwardniały piach, aż jego oczom ukazał się but. Rozgarniał teraz dalej piach, pomagając sobie także nogami, aż wreszcie odkrył się przed nim zmumifikowany kształt jakiejś ludzkiej czy też homoidalnej istoty, odzianej w dziwny strój, przypominający ubiór Araba.
Donat patrzył zaskoczony na to dziwne znalezisko – zatem nie tylko jemu przytrafiła się taka przygoda, czy więc czeka go taki sam los? Zrezygnowany, postanowił obszukać zmarłego w nadziei na znalezienie jakiegoś użytecznego narzędzia; ciekawiło go także, z jakiego okresu pochodzi to znalezisko. Ubranie wyglądało na nietknięte zębem czasu, natomiast stan ciała przeciwnie, wskazywał, że spoczywało tu już od dawna.
Jakoś niezręcznie było obszukiwać zwłoki, nawet stare, ale Donat znalazł się w piaskowej pułapce bez wyjścia i środków do życia, i przecież musiał sobie jakoś radzić. Na lewym ręku zmarłego, w rękawie, widniał obiekt przypominający kształtem zegarek, ponadto kieszenie jego ubrania zawierały jakieś inne przedmioty, w tym jeden podobny do wiecznego pióra, znajdowały się tam też jakieś pieniądze, dziwna karta z plastiku lub czegoś do niego podobnego oraz ciemne okulary i nic poza tym.
W jaki sposób zginął ten człowiek? – Donat zastanawiał się i doszedł do wniosku, że prawdopodobnie spadł na niego z sufitu duży głaz, który wystawał z piasku nieopodal jego głowy. Nie było jednak potrzeby zastanawiać się nad tym, temu człowiekowi nic już nie pomoże. Przyjrzał się nieboszczykowi – zwłoki były zmumifikowane, a wysuszona twarz robiła dziwne wrażenie obcości. Także jego ubiór był jakiś dziwny, nigdy czegoś takiego nie widział.
Donat przestał zajmować się umarłym i obejrzał teraz dokładnie w świetle latarki trzymane w ręku przedmioty. Najbardziej zadziwił go ten przypominający zegarek. Właściwie to nie był zegarek, lecz jakiś aparat z małymi przyciskami na obwodzie. Wcisnął jeden z nich i ze zdziwieniem dostrzegł, że rozświetlił się mały ekran na cyferblacie, a na nim pojawiło się pulsujące czerwone światełko i strzałka wskazująca kierunek. Spojrzał w głąb piaskowej jamy w tę stronę – widać tam było ścianę piasku przypominającą osuwisko. Prawdopodobnie za nim lub pod nim znajdował się jakiś przedmiot, urządzenie lub coś innego, które było namierzane przez ten miniaturowy aparat.
Donat nie miał nic do stracenia, nie było innego sposobu wydostania się z tego miejsca, a ukryty przedmiot nie mógł znajdować się głęboko pod piachem, ponieważ aparat by go nie namierzył. Ogarnęła go ciekawość, a jednocześnie opanowała jakaś podświadoma myśl, że to może być ostatnia i jedyna droga ocalenia. Piasek w osuwisku nie był taki twardy, dał się w miarę łatwo rozgarniać. Po chwili Donat znalazł płaski kamień i wykorzystał go jako łopatę. Praca przy rozgarnianiu piachu zdawała się nie mieć końca, należało przy tym uważać, żeby nie doprowadzić do kolejnego obwału i wzniecenia tumanów kurzu.
Przy odkopywaniu ściany Donat pracował dwa dni i dwie noce z rzędu, latarka nie była już mu potrzebna, toteż wyłączył ją, oszczędzając baterie do chwili, kiedy dokopie się do przedmiotu wskazywanego przez aparat. Nie wiedział, co to będzie, jednak podświadomie czuł, że okaże się mu to pomocne do wydostania się z tego miejsca. Stało się to szybciej, niż się spodziewał; był już bardzo zmęczony, czuł silne pragnienie i głód, właściwie pożegnał się już z życiem, gdy nagle po silniejszym uderzeniu obsunęła się ściana piasku. Donat odskoczył do tyłu i w bezpiecznej odległości zapalił latarkę. W wirujących kłębach pyłu dostrzegł przed sobą w zwałach piachu jakąś twardą ścianę, która w niczym nie przypominała skały – była zbyt równa i matowo odbijała światło.
Donat zbliżył się i dotknął jej ręką; rzeczywiście, to nie była skała, lecz jakiś wytwór technicznej cywilizacji. Spojrzał teraz na aparat wskazujący kierunek. Czerwona plama zajmowała cały mały ekran i już nie pulsowała, strzałka zniknęła. Poruszył aparatem i ze zdziwieniem zauważył, że gdy kierował ją wzdłuż ściany, kolor plamy zmienił się z czerwonej na zieloną. W pewnym momencie rozległ się pisk i kolor plamy stał się intensywnie zielony, jednocześnie zaczął się świecić jakiś punkt na ścianie znaleziska. Donat obejrzał to miejsce w świetle latarki, lecz nie zauważył nic szczególnego. Tknięty nieuświadomionym przeczuciem, dotknął „zegarkiem” świecącego punktu i nagle w ścianie pojawiła się mała rysa. Donat skojarzył sobie od razu ten fakt z trzymaną w kieszeni kartą, wyjął ją szybko i dotknął krawędzi rysy, która nagle rozszerzyła się i wessała kartę do środka. Przez chwilę nic się nie działo, lecz znienacka pojawił się na ścianie zarys włazu, który nagle rozsunął się, ukazując podświetlone błękitnym światłem kuliste wnętrze jakiegoś pomieszczenia.
Donat pochylił się i dostrzegł wewnątrz fotel i gołe ściany. Po chwili wahania przedostał się przez właz do środka i zajął miejsce w fotelu, który nieoczekiwanie dostosował się do rozmiarów jego ciała i stał się przy tym wyjątkowo wygodny. Poczuł także, że jego głowa została unieruchomiona w zagłówku. Z chwilą zajęcia miejsca w fotelu wejście bezszelestnie zamknęło się, a przed nim otworzyła się konsola z piktogramami. Przyglądał się im uważnie, gdy nagle jeden z nich zapłonął czerwonym światłem i w kabinie rozbrzmiała jakaś zapowiedź lub pytanie wypowiedziane w nieznanym mu języku; za moment głos rozległ się ponownie. Donat pochylił się nad pulpitem i bezwiednie dotknął pulsującego światłem piktogramu. W tej samej chwili kolor światła zmienił się na niebieski, a kabinę wypełnił powiew powietrza, który w krótkim czasie uśpił pasażera siedzącego w fotelu.