- promocja
Być córką i nie zwariować - ebook
Być córką i nie zwariować - ebook
To książka dla wszystkich kobiet, bo wszystkie jesteśmy córkami.
Często słyszy się, że nie jest łatwo być matką. Równie niełatwo, a może czasem jeszcze trudniej być… córką.
W Polsce od czasów romantyzmu matka Polka to mit, którego nie powinno się podważać. Nadeszły jednak czasy obalania wielu mitów, i ten jest kolejny. Matki, jak każdy człowiek, zazwyczaj całkiem nieświadomie, bywają dalece nieidealne.
W książce Być córką i nie zwariować Katarzyna Miller i Anna Bimer odsłaniają prawdę o różnych relacjach matek i córek. Rozmawiają o tym, jak związek z matką rzutuje na życie córki – czasem je buduje, czasem utrudnia, a czasem wręcz niszczy. Autorki rozmawiają też o sztafecie pokoleń: o tym, ile jest w nas samych z naszych matek, babek i prababek. A także o tym, jak kolejne pokolenia powielają te same błędy, i że warto proces ten zatrzymać.
Kategoria: | Zdrowie i uroda |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-845-5 |
Rozmiar pliku: | 939 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystkie jesteśmy córkami, co określa nas równie mocno jak to, że jesteśmy kobietami, matkami, żonami, kochankami…
Ostatnie lata przynoszą nowe podejście do wielu niepodważalnych mitów: każdy kapłan to święta osoba, mężczyźni rządzą światem, kobieta to istota słaba, wreszcie: każda matka kocha swoje dziecko. Bo też nie każda. Wielkim ciężarem dla kobiet było to, że nie mogły się przyznać, że matka ich nie kochała, miały niedobrą matkę, matka była nieszczęśliwa i wpoiła to nieszczęście córce lub że to ona była matką dla swojej matki. Obowiązuje przecież dobra mina do złej gry i zewsząd słyszymy teksty typu: moja mama jest moją najlepszą przyjaciółką. Nie mamy wątpliwości, że jest mnóstwo wspaniałych matek i z radością przytaczamy opowieść o jednej z nich. Większość mam jest trochę fajna, trochę nie. Istnieje takie wspaniałe określenie: wystarczająco dobra matka. Niezależnie od tego, jaka ta mama jest, córka ma prawo czuć to, co czuje. Ma prawo do swojej prawdy. Każdej prawdy – i ciepłej, i tej bolesnej.
Kobiety były oplecione i zniewolone siatką krzywdzących stereotypów, np.: każda kobieta chce mieć męża, rodzinę i dzieci, kobiety nie nadają się na liderki, nie są twórcze, nie powinny zarabiać tyle samo co mężczyźni, kobieta bez dziecka to nie kobieta, kobieta po menopauzie już się nie liczy, kobiecie bez mężczyzny życie się nie udało itd. W niektórych środowiskach kobiety nadal są spętane tymi przekonaniami.
Może jedna książka świata nie zmieni, ale takich publikacji jest coraz więcej. Kobiety piszą i czytają. Coraz więcej pisarek, filozofek, dziennikarek, lekarek, prawniczek (wszystkich nie wymienimy) dzieli się swoimi historiami. Przyłączamy się do tej wspólnoty z radością i nadzieją.
PS Są kobiety, które nie znają swojej matki: zginęła, umarła, choruje, odeszła… Wychowują je dziadkowie, dom dziecka, rodzina zastępcza lub obcy ludzie. Takie córki bez matek też mają problemy z matką, tylko inne: poczucie braku, krzywdy, niesprawiedliwości losu. Plus marzenia i wyobrażenia, że inne byłoby życie, gdyby miały mamę. Czytając przekazy kobiet, które miały matki na co dzień, te osierocone mogą sobie uświadomić, że życie z matką niekoniecznie jest tylko cudem. A zrozumienie tego może przynieść ulgę.
Jesteśmy przekonane, że jakiekolwiek zdarzyło nam się życie, jakakolwiek była nasza mama lub jej nie było, tym, co nas wyzwoli z lęku, niepewności, braku wiary w siebie, smutku – jest nasza uczciwość i prawda, dzielona z innymi szczerymi i prawdziwymi.A miało cię nie być
_No, wiesz. Ziutek nie chciał więcej dzieci. Byli już przecież chłopcy. Koleżanki w pracy nauczyły mnie, jak to wszystko obliczyć, żeby było bezpiecznie. Akurat wtedy wypadał taki dzień, że można. Wróciłam do domu, ugotowałam obiad i wieczorem, gdy położyłam chłopców spać, namówiłam ojca. Gdy po jakimś czasie powiedziałam mu, że jestem w ciąży, oszalał z wściekłości. Błagałam, żeby pozwolił mi urodzić. Przekonywałam, że będzie dziewczynka, bo bardzo chciał mieć córkę. „Kaktus mi tu, kurwa, wyrośnie!” – wrzeszczał i walił krzywym paluchem w otwartą dłoń. Jakoś go przebłagałam. Całą ciążę chorowałam, nie mogłam jeść. Bardzo cierpiałam. Ale donosiłam. Równo po dziewięciu miesiącach urodziłaś się. A miało cię nie być. Ojciec tym razem oszalał z radości. Przybiegł do szpitala z bukietem białych bzów, chociaż był środek zimy._
Po co mi to opowiedziała? Po co opowiedziała mojej młodszej siostrze, że przez pół roku od jej narodzin nawet na nią nie spojrzał, nie dotknął jej, nie wziął na ręce? Potem wyła na jej pogrzebie, bo siostra zapiła się na śmierć, mając niespełna czterdzieści cztery lata.
Ojcu nie wyrósł kaktus na dłoni. Za to ja mam po nim krzywe palce. Podobno bardzo mnie kochał i mówił do mnie Niunia. Podobno kupował mi piękne ubranka i zabawki od powracających z dalekich rejsów marynarzy. Nawet wózek dla lalek. Podobno piękny, z falbankami. Nic nie pamiętam.
Pamiętam potwora. Pijaną, przerażającą bestię. Nigdy nie powiedział, że mnie kocha. Nie przytulił, nie chodził ze mną na spacery, trzymając mnie za rączkę, nie głaskał po głowie, nie uśmiechał się. Nigdy nie zawiózł mnie na trening, nie był na żadnym meczu. Nie było rozmów. Były rozkazy. I nieustający strach. Czy wróci pijany w sztok i od razu zaśnie? Czy niedopity i będzie wyzywał i bił matkę, która w końcu ucieknie w ciemną noc, w cienkiej podomce, a my ukradkiem rzucimy jej przez płot jesionkę, żeby nie zmarzła? A potem pod kołdrą dygotanie ze strachu. I wyczekiwanie, aż ojciec zacznie chrapać. I dawanie matce znaków, że może wracać. A rano, jak gdyby nigdy nic, do szkoły.
A ona kazała nam go szanować. Bo to ojciec.
_Przed wojną to pewien student wracał z uczelni z grupą kolegów i zobaczył, że jego ojciec leży w rynsztoku. Podniósł go, wygładził mu ubranie i zaprowadził do domu. I się nie wstydził._
A ja się wstydziłam. Matka patrzyła na mnie zdziwiona i przekonywała, że nie mam racji, że są gorsi ojcowie. I znowu opowiadała o studencie.
Może już wtedy nauczyłam się wypierać.
Matka z mojego dzieciństwa to jedyny ratunek przed bestią. Dawała poczucie bezpieczeństwa. Dbała, karmiła, ubierała. Nigdy mnie nie uderzyła ani nie wyzwała. Czasami krzyczała, ale to akurat rozumiem. Czwórka dzieci to jednak hardcore.
Matka – samo dobro, ojciec – samo zło. Nie było nikogo, kto uchroniłby mnie przed ojcem. Moje dzieciństwo to nieustający strach. I wstyd. Często zdarzało się, że kładłam się zwinięta w kłębek na podłodze w moim pokoju i płakałam ze strachu, że mama umrze.
Nie było nikogo, kto uchroniłby mnie przed matką.
Zawłaszczyła mnie. Wchłonęła. Jak nazwała to kiedyś moja terapeutka, Kasia – inkorporowała.
Patrząc z perspektywy czasu, mam wrażenie, że nie było mnie i matki, dwóch oddzielnych bytów, tylko jeden – jakimś dziwnym trafem – w dwóch osobach. Nie było mnie – dziecka, mnie – dziewczyny, mnie – kobiety. Był jakiś twór, który robił, myślał, czuł tak, jak ta potężna, wszechwładna, nadrzędna istota, jaką była matka.
Uratowały mnie książki. Niestety tylko w jakiejś mierze. Książki – moja ucieczka, moje pocieszenie. Nikt nigdy nie czytał mi bajek na dobranoc. Nawet książeczki z serii „Poczytaj mi, mamo” czytałam sobie sama. Pamiętam nazwę wydawnictwa – Nasza Księgarnia, ale nie pamiętam, żeby czytała mi mama, o ojcu nie wspomnę. Jedna z największych traum mojego dzieciństwa to dzień, w którym okazało się, że przeczytałam wszystkie książki dostępne w filii Biblioteki Miejskiej, czyli Bibliotece dla Dzieci i Młodzieży. Oczywiście wstydziłam się zapisać do Biblioteki Miejskiej.
Matka opowiadała, że dawniej ojciec był inny, że bardzo ją kochał. Ale pojawiły się dzieci i było coraz gorzej. A ja zadawałam sobie pytanie, po co się urodziłam. Przecież gdybym nie przyszła na świat, jej byłoby lepiej. Po co się urodziłam, skoro miało mnie nie być?
Była dla mnie wszystkim. Była święta, najlepsza, najukochańsza. Przez kilkadziesiąt lat mojego życia nie widziałam w niej żadnej wady, słabości, niedoskonałości. Oprócz jednej. Była gruba. Wstydziłam się, że jest gruba. Czułam się winna, że tak o niej myślę, że się jej wstydzę, ale nie mogłam przestać.
Ojciec zdradzał ją nieustannie. Był przystojny, uroczy i uwodzicielski, świetnie tańczył. Kobiety za nim szalały. Kiedyś, jeszcze jako mała dziewczynka, zapytałam matkę, dlaczego nie schudnie, dlaczego tak dużo je. _No, wiesz. Są kobiety do kochania i takie jak my – do jedzenia_.
My.
Jak ja jej za to nienawidzę.
Podobno gdy byłam mała i jeździliśmy na wieś, babcia krzyczała na matkę: _Zamorzysz ją!_ Bo w porównaniu ze starszymi braćmi byłam chuda jak szczapa. Nic takiego nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że byłam gruba. Zawsze uważałam, że jestem gruba. Zawsze. Jest to jedno z najwcześniejszych i najmocniejszych wspomnień z dzieciństwa, a przecież niewiele pamiętam. Tym bardziej dziwne jest, że pamiętam, iż jako dziecko nie mogłam wziąć do ust nic tłustego. Nawet z bezcennej, zdobycznej szynki wykrawałam tłuszczyk, bo nie dałabym rady go przełknąć. Na nielicznych zdjęciach z dzieciństwa i młodości jestem szczupłą dziewczynką, dziewczyną, kobietą. W ogóle tego nie wiedziałam i nie widziałam. Teraz już wiem, że byłam szczupła, smukła, zgrabna. Jednak od lat borykam się z otyłością.
Zdaniem matki największą zbrodnią, najgorszym grzechem był seks. Owszem, były inne niedobre rzeczy, ale seks był gorszy niż pijaństwo, bicie, przekleństwa. Nie pozwoliła mi odkrywać mojej kobiecości. O seksualności nie wspomnę. Pamiętam, jak prowadząca zajęcia z socjologii na gender studies poprosiła, żebyśmy napisali na kartkach odpowiedź na pytanie: Kim jestem? Wzięłam do ręki długopis i od razu napisałam: _Jestem kobietą_. Po czym natychmiast to przekreśliłam i naskrobałam: _Jestem człowiekiem_. A miałam już wtedy trzydzieści parę lat.
Zabrała mi dzieciństwo. Oboje mi zabrali, oczywiście ojciec też. Traktowała mnie jak dorosłą osobę, chociaż nią nie byłam. Sprawiła, że przez całe życie czułam się odpowiedzialna za nią i jej pozostałe dzieci. Nigdy nie byłam na pierwszym miejscu, zawsze ktoś inny był ważniejszy. Bo wagarował, bo nie był/nie była taki zdolny/zdolna jak ja i miał/miała kłopoty w szkole, bo pił/piła, bo taki biedny/biedna, bo mnie się tak powodzi, a im nie.
Ciągle się bałam, że umrze. Ciągle chorowała. Zawał serca przed czterdziestką. Oprócz chorego serca – usunięty pęcherzyk żółciowy i ciągłe ataki wątrobowe. Nadciśnienie i cukrzyca typu 2. Z obżarstwa. Bielactwo i inne choroby skóry. I _crème de la crème_ – chłoniak twarzoczaszki. Co prawda już wtedy byłam dorosła, ale przez dziesięć lat na stałym kontrakcie opiekunki. Rzygałam onkologią na Ursynowie, chociaż to matka rzygała chemią. Ale niech mi ktoś powie: ile można wytrzymać? Więc pozwolę sobie zacytować Bogumiła z _Nocy i dni:_ „Na czyje siły, na czyj rozum obliczone jest życie?”.
Zabrała mi dzieciństwo i młodość, i kawał dorosłego życia. Wnikała we mnie niepostrzeżenie i nieustannie. Myślałam jak ona, robiłam jak ona, byłam jak ona.
Wracała do domu po serii wywiadówek i opowiadała: _U jednego umieram ze wstydu, bo zdolny, ale ciągle wagaruje, u drugiego – wstyd, bo się nie uczy, nie odrabia pracy domowej – głąb, a najmłodsza – urocza, lubiana przez wszystkich, ale żadnych postępów – też głąb. Wchodzę do twojej klasy, słucham i nie wiem, o kim mówi wychowawczyni. Zdolna, ambitna, pilna. Przecież to niemożliwe. Przecież to nie może być moje dziecko._
Dlaczego jej nie uwierzyłam? Dlaczego nie usłyszałam, że nie jestem jej? Dlaczego nie uwolniłam się od niej?
Manipulowała nami. Czwórką swoich dzieci. Pewnie ojcem też chciała, ale się nie dał. Poszedł w wódę, w baby, w hazard, w pozorną wolność od niej i od nas.
Polaryzowała, stawiała nas po przeciwnych stronach. Dwa bieguny – ja, wzorowa uczennica, grzeczna, posłuszna, dobre dziecko. I reszta. Ci gorsi. Ci nieudani. Dwóch starszych braci i młodsza siostra.
Oni się buntowali. Wierzgali. Wybrali fatalnie, ale nie dali się jej uwieść. Siostra, jak już wspomniałam, zapiła się na śmierć. Bracia wegetują na krawędzi. Obaj piją. Jeszcze żyją, a raczej wegetują, ale nie mam z nimi kontaktu od wielu lat.
Dlaczego ja się nie zbuntowałam? Dlaczego dałam się uwieść? Dlaczego pozwoliłam jej ukraść moje życie?
Minęło ponad pół wieku i nie znalazłam odpowiedzi na te pytania. Raz nienawidzę za to siebie, innym razem jej.
Mam głowę pełną wiedzy o mechanizmach uzależnienia i współuzależnienia. O dysfunkcyjnych rodzinach. O trójkącie kat–ofiara–ratownik. Przeszłam terapię dla DDA. Nie zaliczyłam. Terapeutka powiedziała, że powinnam powtórzyć, więc się na nią obraziłam. I nie powtórzyłam. Byłam na terapii indywidualnej i grupowej. Napisałam dziesiątki tysięcy afirmacji. Chodziłam na warsztaty rozwojowe, kręgi kobiet, korzystałam z grup wsparcia. Przeczytałam mnóstwo książek. Trafiłam do Anonimowych Żarłoków, żeby uporać się z otyłością.
Minęło wiele lat, zbyt wiele, zanim dotarło do mnie, że los ofiarował mi całkiem niezły „pakiet startowy”. Szkoda, że bez kodu dostępu.
Zdrowie, uroda, intelekt. Zdrowie – OK, uroda – raczej nie Miss Świata, ale też nie radiowa, intelekt – szału nie ma, ale to i owo ogarniam.
Matura – pierwsza w rodzinie i to po obu stronach. O magisterium nie ma co mówić. Studia podyplomowe? Po co, przecież masz dzieci, po ci to? Trzy kierunki.
Gdy dzwoniłam do niej szczęśliwa, że się dostałam na kolejne studia albo zdałam kolejny egzamin, ona opowiadała, jaka jest nieszczęśliwa, bo jeden z jej synów lub młodsza córka odstawili kolejny numer. Kolejny „wyczyn”, przy którym mój sukces nie miał znaczenia. Po co się cieszyć tą, której znowu się udało?
Moja matka umarła dwa lata temu. Nic nie czułam. Ani smutku, ani ulgi. Jak mogłabym pozwolić sobie poczuć?
Nie chodzę na cmentarz, nie pamiętam o rocznicach. Czasami zawstydzają mnie moje dzieci, a jej wnuki, dla których była cudowną babcią i z którą mają mnóstwo dobrych wspomnień.
A ja jestem mistrzynią wyparcia. Przecież byłam uczennicą prawdziwej mistrzyni.
Jednak czasami pozwalam sobie usłyszeć własne pragnienie – chcę, żeby umarła we mnie.
* * *
Katarzyna: Przytoczyłyśmy na początek zwierzenie Basi, która zdana była tylko na matkę. Długo nie docierało do niej, co może oznaczać tak głęboka zależność. Jeśli ma się świadomość, że relacja z mamą nie jest zdrowa, i się matkę odpuszcza, nie zabiega o jej względy, bo można się oprzeć na innych, jak ja miałam tę szansę – to jeszcze pół biedy. Ale moja pacjentka nie znalazła podpory, choć paradoksalnie sądziła, że ma ją w mamie. Ojciec był alkoholikiem. Matka źle o nim mówiła i chroniła przed nim, lecz jakoś się z nim nie rozstała. Narzucała taką interpretację rzeczywistości, że tatuś jest nie w porządku, ale ona – mamusia – święta. A córka ufała jej, łączyła z nią całą nadzieję i sens życia. Przyniosło to straszne rezultaty, bo cudowna dziewczyna, o świetnych potencjałach i umiejętnościach, całkiem się z matką zrosła. A ponieważ rodzeństwo dziewczyny poszło w ślady ojca, to matka, klasyczna matka alkoholików, tym bardziej przywarła do jedynej trzeźwej córki.
Rodzi się pytanie: Kto dla kogo był oparciem i schronieniem? Niedawno rozmawiałyśmy z Basią i po kilkunastu latach przyznała, że gdy powiedziałam jej kiedyś na terapii, że nie tylko ojciec był nie w porządku, ale i matka, to mnie znielubiła. Iluzja matki była dla niej w jakimś sensie wygodna. Ponieważ jednak Basia od lat pracuje nad sobą, rozumowo przyznaje już: „Prawdę mówiąc, to matka mnie bardziej zniszczyła tym wiszeniem na mnie, zabrała mi całą mnie dla siebie”.
Anna: Barbara pozostała przy matce i długo czekała na jej miłość, dlatego potem, w terapii, musiała pójść okrężną drogą. Ty, o ile wiem, odwróciłaś się od swojej mamy. I gdy porównać te sytuacje, twój wybór odwrócenia się, postawienia na siebie wydaje się sensowniejszy.
Katarzyna: Oba systemy radzenia sobie w tej sytuacji są destrukcyjne, bo z taką matką nic się nie da zrobić. Ona się nie zmieni. Każda z form „obsługi” tej sytuacji prowadzi do destrukcji. Znacznie więcej kobiet zabiega o matkę. Mamusia mojej nieświadomej klientki grała rolę biednej, słabej, zmęczonej, takiej, co to dziecko przychodzi i mówi: „Mamusiu, co ja mogę dla ciebie zrobić? Nie płacz”.
Anna: Odrażające.
Katarzyna: Ale ona, ta matka, robi to, dlatego że pewnie sama oberwała od swojej matki jeszcze bardziej niż jej dziecko od niej. Kiedy mówisz: „Odrażające”, odcinasz się od tej sytuacji, stawiasz się w sferze poza podejrzeniem, na lepszym gruncie. Ocena pozwala ci nie przeżywać, pozwala ci opuścić zarówno ofiarę, jak i kata. Natomiast odkąd zaczynasz wiedzieć, dlaczego matka tak robi, to musisz współczuć zarówno tej matce, jak i córce. I tego współczucia potrzeba ogromnie dużo. Przytoczę cytat z książki Jasmin Lee Cori _Matka niedostępna emocjonalnie_: „Pewnie zauważyłaś, że głębia twojego bólu jest dla wielu krępująca”¹. Ludzie się krępują i ty się krępujesz, dlatego się odcinasz.
Anna: Może jest w tym ciągle skrępowanie za moją matkę.
Katarzyna: Przecież większość matek – nie tylko dysfunkcyjne, ale i wystarczająco dobre – robi rzeczy dla dzieci bardzo bolesne. I nie mogą tego nie robić, bo taki jest spadek, który im przypadł po własnych matkach. Nawet tym z sympatycznych, ciepłych, niepatologicznych i niedestrukcyjnych rodzin. A większość tzw. dobrych rodzin ma w sobie spore pokłady patologii, tylko bardzo starannie dla siebie i innych ukrytej. Jak u mnie. Co z tego, że udały się mojej matce inne rzeczy w życiu: powodzenie, satysfakcja zawodowa, status z szansą na eleganckie życie, towarzystwo złożone z elity, wyjazdy, otaczanie się pięknem również przedmiotów. Co z tego? I tak się skręcała i była nieszczęśliwą osobą. Jeszcze tym bardziej starała się podtrzymać nienaganny wizerunek.
Anna: Tu jest, za przeproszeniem, pies pogrzebany: z pozoru dom jest idealny, z całą pewnością nie jest totalnie patologiczny, a jednak dla dziecka, a zwłaszcza dziewczynki, dzieją się rzeczy złe, a przynajmniej niekorzystne.
Katarzyna: To, co na zewnątrz udaje się matkom zdobyć i osiągnąć, nie przenika do środka, do wnętrza, wymagającego ukojenia. Wizerunek nie leczy duszy. Lecz ludzie tego nie chcą za cholerę zobaczyć, bo musieliby zrewidować patrzenie na samych siebie. Dotarłoby do nich, że radzą sobie z bólem swojego nieukochanego wewnętrznego dziecka w ten sposób, że budują własny mit i wizerunek jako udanych dorosłych ludzi, a jednocześnie ukrywają to wewnętrzne dziecko.
Jeśli ktoś przychodzi ze swoim dziecięcym nieukochaniem na terapię w wieku czterdziestu lat, ma szansę z wielkim pożytkiem dla dalszego swego życia zająć się tym wewnętrznym dzieckiem. Żeby nie było tak szalonego rozziewu między wnętrzem a zewnętrzem. I to jest clou wszystkiego: żeby nie tkwić w klinczu, że „jeśli moja matka mnie nie kochała, to ja się nie nadaję do kochania”.
Ja też się tak czułam, stale krytykowana: jakie ty masz włosy, jak ty chodzisz, a masz krostę – słyszałam. Bo matce było źle z tym, że ja nie byłam wytworem jej projekcji.
Anna: A gdybyś była?
Katarzyna: Gdybym była idealną nią – albo by mnie znienawidziła i chciała zniszczyć, albo by we mnie weszła, jak w to przedłużenie siebie, czyli by mnie wyjadła od środka, żebym ją firmowała.
1.
Za: J.L. Cori, _Matka niedostępna emocjonalnie. Jak rozpoznać i wyleczyć niewidzialne skutki zaniedbania w dzieciństwie_, przeł. K. Iwańska, Wydawnictwo Zwierciadło, Warszawa 2020.Judith Arcana, amerykańska pisarka, feministka i aktywistka m.in. na rzecz sprawiedliwości reprodukcyjnej, wykładowczyni na studiach kobiecych i magister nauk o kobietach, jedną ze swych książek zatytułowała _What if your mother_ , inną _Our Mothers’ Daughters_ . Rozmawiała przy tej okazji ze stu dwudziestoma kobietami. Większość z nich deklarowała, że chciałaby postępować w życiu całkiem inaczej niż ich matki, a jednocześnie idzie tą samą drogą, czyli powiela schemat matczynych zachowań. Ale to stanowi jedynie potwierdzenie wszystkiego, o czym mówimy. Natomiast pojawia się tam bardzo interesujące pojęcie: _daughterhood_, czyli w wolnym tłumaczeniu „córkostwo”.
* * *
Katarzyna: Rzadko kiedy kobiety, wymieniając role społeczne, jakie pełnią, mówią o, jak to nazwałaś, córkostwie. Są i czują się żonami i matkami, co – jak wielokrotnie wspominam – mocno leży im na sercu. Bardzo chcą się w tym nie tylko spełnić, ale także sprawdzić. Swego córkostwa kompletnie sobie nie uświadamiają.
Anna: Wydaje mi się jednak, że znamy przynajmniej jedną córkę bardzo świadomą, która już dawno odważyła się opowiedzieć o matce szczerze i bez retuszu, ze swojego, czyli córki, punktu widzenia. Wymagało to tym większej odwagi, że matka dopiero co zmarła, a już za życia była legendą. Mam na myśli Agatę Passent, która ponad dwadzieścia lat temu powiedziała publicznie, że Agnieszka Osiecka artystką była wielką, ale jako matka nie w każdej sytuacji umiała się sprawdzić.
Katarzyna: Pamiętam, dla mnie to było poruszające.
Anna: I poruszyło opinię publiczną, gdyż część ludzi uznała, że skalany został obraz poetki, ale też nienaruszalny wizerunek Matki.
Katarzyna: Ciekawe, co Agata powie o tym dzisiaj. Sama jest już matką.
Anna: I minęło ładnych parę lat.
* * *
Katarzyna: Agata, jak ci się wydaje: czy twoja mama była szczęśliwa?
Agata: Była niezwykle inteligentna, a nie znam żadnej osoby inteligentnej, która byłaby szczęśliwa. Bo z racji przenikliwości widzi w życiu i na świecie nie tylko zalety, lecz także braki. I druga sprawa: Agnieszka lubiła gonić króliczka, jak mówią słowa jej własnej piosenki, a szczęście traktowała na sposób Czechowa, jako coś, czego nie ma, a za czym się uganiamy. Była, można powiedzieć, przeciwniczką stoicyzmu, buddyzmu i zen. Nie potrafiła się ograniczać, wciąż czuła potrzebę doświadczania nowych doznań, poznawania nowych ludzi, zawiązywania nowych przyjaźni. Było w tym wieczne nienasycenie. Ono wpływało na jej rozwój, ale jednocześnie przyczyniało się do poczucia zagubienia i osamotnienia.
Anna: Odnoszę wrażenie, że masz dziś wobec mamy dużo więcej empatii niż kiedyś.
Agata: Bardziej poznaję moją mamę przez te ponad dwadzieścia lat, które upłynęły od jej śmierci, niż za jej życia. Nasza znajomość przecież trwa. Natomiast nie jest to znajomość wyłącznie intymna. Uczestniczą w tym teraz miliony czytelników, a mama, jak każda pisarka, poddawała się autokreacji. Jest wiele Agnieszek.
Katarzyna: A jaka była tylko dla ciebie, jako mama?
Agata: Moi rodzice wcześnie się rozwiedli, toteż najlepiej poznałam ją jako mamę dochodzącą. Wcześniejszych wspomnień z mamą jako partnerką udomowioną mam raczej mało. Mama kochała mnie, lecz nie była typową matką Polką, a raczej menedżerką, która potrafiła zarządzać i dystrybuować swoje powinności macierzyńskie. Pod ręką byli babcia, mąż, czyli mój ojciec, i niania. Nie mam takich wspomnień z dzieciństwa, gdzie jestem oprana, na siłę karmiona („futrowana”), że ktoś mi podtyka pod nos zupki, łakocie, nie pozwala wychodzić na podwórko czy plac zabaw bawić się z dziećmi. Matka wolała pokazywać mi świat, niż mnie przed nim chronić, sama nie chowała mnie pod kloszem, bo ona uważała, że świat jest straszny, ale i ciekawy. Dużo podróżowałyśmy – blisko nad Świder pod miasto i dalej – nad Bałtyk, do Wenecji śladami filmów Viscontiego. Nigdy nie odrabiała za mnie lekcji, nie chodziła do szkoły walczyć z nauczycielkami, ale życie naukowe i edukacja to był jeden z jej priorytetów – miała pokaźną biblioteczkę, czytała zwykle dwie, trzy książki jednocześnie. Rozmawiałyśmy o lekturach, czasem pomagała mi uczyć się historii, ale nigdy klepać bez sensu na pamięć. Wpoiła mi różne wartości, które nadal są ważne: liczy się to, co w sercu i w głowie, a nie rzeczy, nie wygląd, nie fryzura na głowie. Dzieliła się pieniędzmi, pożyczała auto koleżankom, pomagała internowanym znajomym, miała poglądy polityczne i mówiła ze mną o nich. Świadomie unikała rozmów o duperelach typu „czy ziemniaki już dogotowane”. Wolała mówić o tym, jak się czuję, co w moim życiu się dzieje.
Katarzyna: A jak ci się podoba ta wersja matkowania? Jak to widziałaś, gdy dorastałaś?
Agata: Kiedy byłam mała, nie podobało mi się wiele rzeczy w naszym domu i życiu, ponieważ wtedy jeszcze bardzo chciałam być podobna do wszystkich i mieć jak inne dzieci, a moja rodzina generalnie odbiegała od wzorców z tamtych czasów. I nawet aspekty, które z perspektywy doceniam, na przykład, że mieszkaliśmy w segmencie w Falenicy, obok lasu, a nie w klitce z wielkiej płyty z ciemną kuchnią, też wtedy mi nie pasowały, bo chciałam mieć jak koleżanki i ciągnęło mnie do dużych blokowisk. Brakowało mi pewnych zachowań u mamy, na przykład, że nie odbierała mnie codziennie ze szkoły, nie było obiadów i ani jedzenie, ani celebrowanie posiłków nie odgrywało w naszym życiu ważniejszej roli. Przeszkadzało mi też, że mama ma obok siebie innych ciekawych ludzi, nie tylko mnie. Czyli moje narcystyczne czy egoistyczne potrzeby dziecka nie były zaspokojone. Nie miałam wyłączności, a nie doceniałam jeszcze, że moja matka zna różne nietuzinkowe osoby. Rodzice byli zwolennikami przedszkola, za którym zaczęli się rozglądać, podejrzewam, jak tylko zaczęłam się pionizować. I pamiętam ten pierwszy dzień w przedszkolu jako autentyczny koszmar: to rozstanie z moją nianią, które oni jeszcze podkręcili jako wydarzenie przez fakt, że poszli ze mną oboje, jak mało kiedy. Parokrotnie potem ojciec opowiadał, że krzyczałam na ulicy: „Ludzie, ratunku, gdzie oni mnie prowadzą”. Oczywiście przedszkole na drugi dzień pokochałam, a nawet podobno interesowałam się wymianą walut i bonów, o której panie przedszkolanki widocznie rozmawiały na korytarzu lub przy piaskownicy.
Anna: Nie: „Mamooo” czy „tatooo”, tylko „ludzieee”…?
Agata: Widać wcześnie byłam prospołeczna. Zresztą szybko polubiłam przedszkole. Ale w szkole znów miałam matce za złe, że nie odrabia ze mną lekcji, a prawdziwa mama powinna odrabiać nawet za dziecko. Nie robiła moja matka robótek, więc nie miałam pomocy na ZPT (zajęciach praktyczno-technicznych), kiedy zadano nam gobelin. Nieporadność mojej mamy doprowadzała mnie do rozpaczy. A przecież nie kumałam, jako ośmioletnia dziewczynka, że matka fantastycznie potrafi tkać, ale wiersze.
Katarzyna: Na odcinku ZPT zawiodła.
Agata: Ale właśnie ta tzw. mała motoryka, czyli nieporadność manualna, jest czymś, co można odziedziczyć, i tutaj duży mój żal, bo też jestem tym obciążona. Żałuję, że nie mogę się uspokajać, robiąc na drutach. Nieporadność mamy wiązała się też z buchalterią. Nie ma gorszego subiekta do sklepu Wokulskiego niż Agnieszka Osiecka. Rachunki, pisma z banku czy urzędu – to wszystko było jej obce i umiejętnie spychała te sprawy na tatę i na koleżanki.
Katarzyna: Wiesz co, w sumie fajne masz wspomnienia.
Agata: Mama była geniuszką, co miało oczywiste zalety, wbrew temu, co się zwykle uważa, że życie z geniuszem wtłacza w kompleksy, przygniata. Nie jest tak. Bo wprawdzie nie lepi geniuszka pierogów, ale można porozmawiać o życiu i o literaturze. Pamiętam jak dziś, że rozmawiałyśmy o twórczości Apollinaire’a, bo matka go ceniła. Taka osoba jak moja mama traktuje dziecko nie jako dziecko i na pewno nie jako swoją własność. Dopiero jako dorosła kobieta i matka zrozumiałam, że Agnieszka była całkiem inną matką niż ówczesny standard w Polsce. My mamy ten model słowiański, że dziecko jest własnością rodziców, kobiety twierdzą, że robią sobie dzieci dla siebie i w efekcie mamy dwa miliony matek samotnie wychowujących. A mężczyźni mówią: urodziła mi, dała mi dziecko. Nieszablonowe macierzyństwo, ale zawsze czułam się słuchana, atrakcyjna, mama mówiła mi, że jestem fajną, mądrą dziewczyną, czytała moje utwory szkolne, rozmawiała ze mną o mężczyznach, również moich. Jak zaczęłam chodzić na randki, nie trzeba się było kryć z życiem seksualnym. Mama pytała o chłopaków i to były wprost rozmowy: Jak w łóżku? Czy jest czuły? Oczywiście antykoncepcja również była normalnym tematem. Mama była emerytowaną sportsmenką. Przykładała się do kariery pływackiej. Ja też poszłam wcześnie w sport i ten sport do dziś mi bardzo pomaga, również psychicznie, i mama bardzo mnie w tym wspierała. Ale bez ciśnienia, bez parcia do współzawodnictwa. I z ogromnym wdziękiem mi kibicowała: coś tam czytała, wertowała, a jednym okiem zerkała na mnie. Ojciec natomiast mnie czasem krytykował po meczach czy treningach, a to niedopuszczalne, żeby rodzic komentował. Święci są trener i trenerka, rodzice tylko wspierają.
Matka interesowała się moim życiem towarzyskim, nie tworzyła dystansu z moimi znajomymi, chociaż była wtedy u szczytu popularności nie tylko w Polsce. Ale nie była celebrytką. Wspólnie wyjeżdżaliśmy na różne wypady: mama i moje koleżanki albo mama i koledzy. Interesowali ją wszyscy ludzie, więc była ciekawa także moich przyjaciół. Była to ciekawość nie tylko pisarki. Ona była chorobliwie empatyczna i wrażliwa. Zawsze odmładzała grono swoich znajomych, nie zamykała się wśród rówieśników, co stanowiło problem dla jej koleżanek, porzucanych dla młodszych, a i dla facetów, porzucanych dla młodszych. Nie została do końca życia w gronie STS-u, rozwijała się w różnych kierunkach, otaczała ciekawymi osobami, które ją inspirowały. Wystarczyło, że ktoś powiedział o fajnej szkole filmowej w Łodzi, to ona zaraz: „A to ja tam zdam”. I weszła w nowy krąg sztuki i w nowe środowisko, wyrwała się z kręgów warszawskiego dziennikarstwa. Nie została reżyserką, nie dla niej było wielogodzinne wyczekiwanie na chmurę deszczu na planie, skoro w tym czasie mogła napisać kilka wierszy. Ale po raz kolejny zrobiła przeskok i poznała inny kawałek świata.
Anna: Z perspektywy bardzo doceniasz zalety bycia córką swojej matki.
Agata: Z perspektywy uważam, że przecenia się wpływ matki na dziecko. Wychowywała mnie i nadal to robi – bo cały czas charakter i osobowość mi się formuje, zmienia – duża grupa ludzi. Matka jest tylko jedną z kilkudziesięciu osób, które były ważne. Doceniam zalety rodziców i doceniam ich wady – bo braki też nam dużo dają. Na przykład przeszkadzała mi matki uległość. Nie była rodzicem stanowczym, nie szła za mną jak w ogień, kiedy trzeba było, jak to w tamtych czasach, coś z kimś załatwić. Do końca życia, kiedy osiągnęła naprawdę bardzo dużo, bywała ofiarą. Wkurzało mnie to niesamowicie. Była łagodna, nigdy nie walnęła pięścią w stół, jeśli sytuacja tego wymagała. Gdyby na konferencji w Jałcie występowała w naszym imieniu, wszystko by nam zabrali. I ta jej cecha bardzo mi się nie podobała. Na szczęście mój tata jest bardziej asertywny i uzdolniony biznesowo.
Katarzyna: Wiedziała, z kim mieć dziecko.
Agata: To możliwe, że bardzo zaplanowała tę ciążę. I to akurat się chwali. W sprawach zawodowych, gdy chodziło o jakiś teatr, potrafiła zawalczyć i pokazać upór, ale we własnych sytuacjach – nigdy. Pojechałyśmy do Telewizji, żeby wziąć udział w programie o spektaklu telewizyjnym mamy. Podjeżdżamy na Woronicza, a tam, jak to w tych czasach i dziś też zresztą – portier i szlaban. Facet nie otwierał. Zamiast zacząć trąbić albo pójść i ostro wyjaśnić panu, kto tu jest i po co, ona siedziała ulegle w samochodzie i w rezultacie zawróciła. Nie poszła tam. I to nie na zasadzie ostentacji. Nie wpuszczają to nie, i już. W _Białej bluzce_ jest taki wątek ubiegania się o paszporty. Bo to były czasy ludzi-petentów. I w niej też coś takiego siedziało. W relacjach z mężczyznami także, i to mnie drażniło. Zamiast się faceci cieszyć, że mają przy tej geniuszce swoje piętnaście minut, to ona się za nimi uganiała.
Katarzyna: Głód miłości.
Agata: Pewnie tak, zważywszy, jaka była babcia, Maria Osiecka. Ona też kuchnię omijała szerokim łukiem i miała kłopoty z werbalizowaniem uczuć. Przecież nasze babcie rodziły się w czasach, gdy grzeczna panienka siedziała z buzią w ciup, a jeśli coś mówiła, to co najwyżej zgrabną anegdotkę o spacerku na rydze. Ja dopiero całkiem niedawno dowiedziałam się, że to właśnie babcie słyną z dokarmiania wnuków. Bo moja babcia głównie paliła papierosy i jadała to, co jej gosposia podsunęła.
Z biegiem lat rozkręcał się też mamy alkoholizm. Początkowo nie przybierał mocnych form i ja długo nie miałam świadomości, że coś jest na rzeczy. Widywałam się z mamą weekendową, na ten czas ona trzymała trzeźwość. Jeszcze dawała radę. A też bardzo się starała okazać mi, że jestem dla niej ważna, bo nigdy nie odczułam, że moja matka mnie nie kocha. Może była nieporadna, inna, nietypowa, pewnie nie miała wzorców wartych powielenia.
Picie mamy narastało powoli. Nie było cugów i ciągów, bardziej przyjmowało to picie postać gąsienicy, czyli codziennego popijania. Absolutnie nie mogłabym powiedzieć, że w pierwszych latach mojego życia miałam matkę nietrzeźwą. Była nieobecna z powodów zawodowych, miłosnych, ale nie z powodu alkoholu.
Ciosem dla mnie było rozstanie rodziców, przeżyłam je ogromnie. Nie tyle dlatego, że się rozpadła rodzina, bardziej dlatego, że mój ojciec został ofiarą. Mama odeszła, ale osobiście nie odczułam tego zbyt mocno, ponieważ już wcześniej nie miałam jej na co dzień, powiedzmy: nie narzucała mi się i bardzo jej za to dziękuję. Natomiast zobaczyłam zdruzgotanego porzuconego mężczyznę, mojego ojca. Po latach jestem mu wdzięczna, że jest mężczyzną, który ma uczucia i je pokazuje. Ale wtedy to było ciężkie dla dziecka, które oczekuje od ojca rycerstwa, a nie łez. Ostatecznie dało mi to – wbrew pozorom – cudowny wzorzec męski. Że mężczyzna może się przyznać, że miłość do żony i rodzina są najważniejsze. Moim udziałem była rozpacz z powodu ojca i chęć odwetu na matce za ojca. Stałam się córeczką tatusia.
Katarzyna: A byłaś przez to łagodniejsza dla mężczyzn?
Agata: Myślę, że za mało się pisze o tym, jak trudno jest kobietom, które miały fajnych, fantastycznych ojców. Efektem było rozczarowanie, że od innych mężczyzn nie można dostać tego wszystkiego, co potrafi dać mój tato. Uczciwy, partnerski, odpowiedzialny, gotujący, piorący, zawodowo spełniony. U mnie to matka wycofała się z umowy, że jesteśmy rodziną.
Anna: I to był pierwszy powód, by mieć do niej żal?
Agata: W połowie liceum zorientowałam się, że mama pije. Początkowo mnie to drażniło, bo mama zawalała przez to wiele spraw naszych wspólnych, a ja oczekiwałam traktowania fair. Zorientowałam się dość szybko, że alkoholicy kłamią, mama potrafiła nie przyjść na spotkanie albo była podchmielona, albo po bibce. Ja się orientowałam, że ona piła, mówiłam to, a mama oczywiście zaprzeczała. I wtedy pojawił się inny problem, że ja widziałam, co się dzieje, czyli chorobę, a inni nie. I jeszcze ją wypierali: ojciec, przyjaciele, współpracownicy. Takie były czasy, że uchodziło picie, nawet było wskazane, a jeszcze w świecie artystycznym! Byłam więc tą złą córką, która coś demaskuje, i czułam się osamotniona, bo jak mówiłam o problemie mamy, to inni nie reagowali, jakbym mówiła o UFO. Latającym. Czułam samotność i wściekłość. Najpierw starałam się intensywnie mamę ratować, kierować na jakieś leczenie, a później ratowałam głównie siebie.
Katarzyna: I bardzo słusznie.
Agata: Ale to nie znaczy, że obrazy nietrzeźwej matki zniknęły. I to spowodowało we mnie taką zmianę na bycie Zosią-samosią. Skoro ona nie jest zdolna dla mnie rzucić wódki – bo tak dziecko kombinuje, zanim się dowie, że alkohol rzuca się dla siebie – odwracam się i skupiam na realizacji swoich celów. Zamieszkałam w Stanach, tam się kształciłam, tam miałam znajomych. Jak mama do mnie przyjechała, była już mocno pijąca, sprawiła mi kilka ogromnych przykrości, ponieważ była pijana przy moich koleżankach. Miałam więc trudny wybór: jak się zachować z pijanym rodzicem w kawiarni? Udajemy, że nic się nie stało, czy oczekujemy od koleżanek empatii i zrozumienia, że może moje życie potoczyłoby się lepiej, gdyby nie pijąca matka, i dalej zwalamy na to wszelkie niepowodzenia? Czy ją taszczymy z lokalu? Sytuacja co najmniej niezręczna. Zrozumiałam, że jeśli nawet podczas wizyty, krótkiej i po wielu latach, nie potrafi się powstrzymać – to sprawa jest przegrana. Wtedy docierało to też już do jej przyjaciół i bliskich. To, że w końcu oni uznali problem, wiele mi dało, bo okazało się, że ja nie zwariowałam. A potem kolejnym problemem był brak chęci mamy do leczenia. Każdy ma prawo do samozagłady, nie istnieje żadne prawo pozwalające bliskim zadbać o leczenie bez zgody chorego.
Katarzyna: Przymus daje zresztą efekt odwrotny. Jeszcze bardziej pijący chce pić, gdy mu się tego zabrania.
Agata: To był dla mnie drugi cios, że będę tylko biernym obserwatorem samozagłady, że taka wyjątkowa osoba nie da sobie pomóc. Już wtedy w Stanach chodziłam na terapię, potem w Polsce też. Bardzo dużo mi to dało, po pierwsze uświadomiłam sobie, jak ogromny i powszechny jest to problem, skoro co drugi człowiek w Polsce ma pijącego, uzależnionego w rodzinie. Wujka, dziadka, matkę. To mi pomogło. To była terapia grupowa, co jest najlepszą jej formą, moim zdaniem.
Katarzyna: Moim też.
Anna: Opowiedziałaś o mamie już wtedy, pod koniec lat dziewięćdziesiątych nie według przykazania: O mamie – tylko dobrze albo wcale, lecz z niespotykaną w Polsce szczerością. To był efekt tej amerykańskiej terapii?
Agata: To jest w zasadzie pytanie o hipokryzję. A ja wyszłam z domu niepruderyjnego, w którym rozmawiało się o problemach. Nie byłam też uczona czołobitności wobec autorytetów. Za każdym wielkim człowiekiem, czy to jest rabin, czy polityk, czy poeta, jest jego cień. To stanowi pakiet. Ludzie mają prawo do wad, słabości, a alkoholizm jest straszną chorobą. Poza tym ja nie chodziłam na religię, toteż nie został mi wtłoczony obraz matki jako świętej. Mówię szczerze, jej _Dzienników_ nie cenzurowałam. Dzieci alkoholików mają swoje traumy, ale nie mogą one być naszą wymówką. Matki nie potępiam. Sama bardzo pilnuję swej relacji z alkoholem. Sporadycznie piję. Nigdy nie „załatwiam” spraw „zapijaniem” – np. nie popijam dla odwagi czy dla zapomnienia. Dziś widzę szerzej, jak wiele mama mi dała. Dzięki terapii mam też ogrom wiedzy na temat alkoholu, której moi rodzice i babcie nie mieli. Ale co było złe – było złe. Nie da się zakłamać.
* * *
Katarzyna: Czuję duży szacunek dla Agaty, dla jej otwartości, odwagi, niezależności, bezkompromisowości. Jest mi też mocno bliska, bo obie byłyśmy córeczkami tatusia.
Anna: Ja też.
Katarzyna: Jesteśmy w klubie. Rzeczywiście niełatwo takim kobietom znaleźć faceta równie fajnego jak ojciec. Ale bardziej skupione jesteśmy na matkach – ciekawe jest zdanie Agaty, że przecenia się wpływ matki na dziecko. Mówi ona, że matka jest tylko jedną z kilkudziesięciu ważnych osób. Bardzo rozumiem, dlaczego ona tak sądzi, miała takie życie, że na szczęście mała obecność matki równoważyła się przez wpływy wielu wspaniałych osób. I Agata, jako bardzo inteligentne dziecko, świetnie z tego skorzystała. Wzięła to, co mogła, ale nie ma tego, czego wziąć się nie dało.
Anna: Warto zauważyć, że Agata spotkała tyle ciekawych osób, ponieważ była córką tej właśnie matki. Również ojciec został przez tę matkę wybrany.
Katarzyna: Jasne i fajne jest zdanie Agaty, że dużo nam dają, jako dzieciom, i zalety, i braki rodziców. Matki uległość i bycie ofiarą spowodowało, że Agata wie, czego nie chce. Dzieci dojrzewając, dają sobie prawo do brania od rodziców tego, co im się przyda. Tylko ubezwłasnowolnione dzieci biorą wszystko, co rodzice im wciskają i pokazują.
I porusza mnie bardzo samotność Agaty w nazywaniu prawdy o nałogu matki w naszym kochającym pozór społeczeństwie (czytaj: dulszczyzna). Najważniejsze jednak, że Agata ma poczucie, że była kochana przez swoją mamę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki