Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Był sobie piłkarz… cz. II - ebook

Data wydania:
15 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
25,00

Był sobie piłkarz… cz. II - ebook

Oto druga odsłona intrygujących opowieści o polskich piłkarzach, którzy podbijali serca kibiców, a na co dzień nierzadko zmagali się z problemami trudniejszymi niż boiskowy przeciwnik. Nie jest to prosta książkowa kontynuacja. Każdy rozdział to zamknięta opowieść, więc po lekturze drugiej części można i warto sięgnąć po część pierwszą.

Bohaterami są zawodnicy z różnych piłkarskich epok, od czasów przedwojennych aż po okres wolnej Polski. I znowu mamy czterdzieści dynamicznych narracji. Nie ma miejsca na dłuższy oddech, bo każda historia toczy się w tempie godnym energetycznego meczu, od którego nie wolno odrywać wzroku. Nie ma również mowy o powielaniu schematu – historie się różnią, ponieważ stoją za nimi nieprzeciętni sportowcy oraz ludzie z wadami i zaletami. Nie wszyscy brylowali w reprezentacji Polski, ale mieli lojalną publiczność, dla której byli ważni i rozpalali emocje. Każdy zasłużył na to swoim talentem i pasją do futbolu, choć zwykle droga na własny piłkarski szczyt była kręta i wysypana ostrymi kamieniami.

Każdy piłkarz to historia zasługująca na osobną interesującą książkę. Tutaj mamy czterdzieści wciągających, skondensowanych, a przez to jeszcze bardziej zdynamizowanych futbolowych opowieści. Jest jak w dobrym piłkarskim meczu – akcja goni akcję!

Dobór piłkarzy nie był oczywisty, tak jak nieoczywiste są ich kariery. Jest tu miejsce dla medalistów mistrzostw świata, mistrzów olimpijskich, ale także dla zawodników, którzy w najlepszym wypadku ledwie otarli się o kadrę narodową. Ich piłkarskie losy fascynująco łączyły się z ważnymi życiowymi decyzjami, nierzadko dramatycznymi i nieodwołalnymi. Opisywani zawodnicy reprezentują kluby rozsiane po całej Polsce i pochodzą z różnych epok - od czasów przedwojennych, aż do momentu, kiedy upadał mur berliński. Wszyscy mają wspólny mianownik – ich historie są warte poznania lub odkrycia w innym wymiarze. Autor z wieloma bohaterami rozmawiał osobiście, a gdy było to niemożliwe, próbował kontaktować się z ludźmi, którzy na ich temat mieli coś ważnego do powiedzenia, analizował ważne fakty z biografii i starał się je na nowo interpretować.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8250-086-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Oto druga część nie­zwy­kłych histo­rii o pił­ka­rzach „nie tylko z pierw­szych stron gazet”. Powrót był oczy­wi­sty, jak oczy­wi­sta jest druga część meczu po pierw­szej poło­wie. Teraz już wiem, że zanu­rze­nie się w fascy­nu­ją­cych bio­gra­fiach czter­dzie­stu ludzi, któ­rych przy­gody stwo­rzyły pierw­szą część, musiało zain­spi­ro­wać do kon­ty­nu­acji. Nie zmie­nia się liczba roz­dzia­łów, ale zmie­niają się boha­te­ro­wie – to czter­dzie­stu kolej­nych, wyjąt­ko­wych pol­skich pił­ka­rzy z mniej i bar­dziej odle­głej prze­szło­ści.

Tak jak w przy­padku pierw­szej czę­ści pier­wot­nym pomy­słem był reali­zo­wany na łamach „Prze­glądu Spor­to­wego” coty­go­dniowy cykl „Był sobie pił­karz”, który posłu­żył rów­nież za tytuł książki. Kry­te­rium doboru boha­te­rów poszcze­gól­nych roz­dzia­łów pozo­staje dość swo­bodne. Naj­waż­niej­sze zało­że­nie – każda histo­ria musi być intry­gu­jąca. Dla­tego cza­sem jest to opo­wieść o mistrzu olim­pij­skim albo o meda­li­ście mun­dialu, lecz w wielu innych przy­pad­kach przy­glą­dam się pił­karzom dru­go­pla­no­wym. Tyle że oni też mieli swoje pięć minut, byli na ustach kibi­ców, zakosz­to­wali przy­naj­mniej namiastki popu­lar­no­ści albo nawet sławy.

Te piękne momenty nie­kiedy kon­tra­sto­wały z póź­niej­szymi wyda­rze­niami z ich spor­to­wego życia. Kon­tu­zje, złe decy­zje, błędy, zakaz zagra­nicz­nego trans­feru, nie­umie­jęt­ność prze­py­cha­nia się łok­ciami w świe­cie mediów, trudny do zro­zu­mie­nia pech – wszystko mogło sku­tecz­nie hamo­wać roz­wój wielu opty­mi­stycz­nie zapo­wia­da­ją­cych się pił­kar­skich karier. Rów­nież tych przed­sta­wia­nych w książce, choć zdaję sobie sprawę, że szu­ka­nie wino­waj­ców wyłącz­nie poza sobą bywa wygod­nym alibi dla wła­snych, w grun­cie rze­czy trud­nych do uspra­wie­dli­wie­nia sła­bo­ści.

Mocno zabie­ga­łem, aby były to histo­rie pił­ka­rzy przez nich opo­wie­dziane i zin­ter­pre­to­wane. Po wielu latach od zakoń­cze­nia kariery odda­wa­łem im głos wła­śnie po to, żeby przed­sta­wiali swoje „wer­sje zda­rzeń”. Liczy­łem na ich szcze­rość, ale oczy­wi­ście uwzględ­nia­łem też, że mogą i nawet muszą być w swo­ich nar­ra­cjach subiek­tywni.

Podob­nie jak w pierw­szej czę­ści nie cho­dziło mi o roz­bu­do­wane histo­rie, zresztą każdy boha­ter zasłu­guje wręcz na osobne wydaw­nic­two. Liczy się dyna­mika skon­den­so­wa­nego prze­kazu i róż­no­rod­ność, dzięki czemu czy­tel­nik w dogod­nym dla sie­bie cza­sie może choćby na chwilę zato­pić się w lek­tu­rze i potem wiele razy wra­cać do kolej­nych roz­dzia­łów. Przy oka­zji może porów­ny­wać i kon­fron­to­wać poszcze­gólne postaci, tym bar­dziej że te same wątki i fakty bywają ważne nawet dla kilku boha­terów. Nic dziw­nego, że są rela­cjo­no­wane z róż­nej per­spek­tywy.

Jestem bar­dzo wdzięczny roz­mów­com, że poświę­cili mi czas, że wra­cali do daw­nych wspo­mnień i pró­bo­wali je odświe­żyć oraz na nowo oce­nić z per­spek­tywy upły­wa­ją­cych dekad. W przy­padku pił­ka­rzy, któ­rzy już nie żyją, w two­rze­niu tek­stów jak zwy­kle mogłem liczyć na pomoc ich daw­nych kole­gów, pił­ka­rzy, tre­ne­rów, dzia­ła­czy, histo­ry­ków sportu i dzien­ni­ka­rzy, za co rów­nież im wszyst­kim ser­decz­nie dzię­kuję. Dla mnie, fana pol­skiej piłki, była to nie­zwy­kła przy­goda. Podob­nych prze­żyć życzę wszyst­kim czy­tel­ni­kom, któ­rzy teraz się­gają po tę książkę.1

JACEK GMOCH - MNIE KIJEM NIE DOBI­JESZ

Zro­bi­łem wślizg Joachi­mowi Mark­sowi, a bram­karz Marian Szeja bio­drami spadł mi na wypro­sto­waną nogę poni­żej kolana. Straszne, ale takie rze­czy się zda­rzają. Próg bólowy zawsze mia­łem bar­dzo wysoki, trzeba mnie żela­zem rąb­nąć, żebym poczuł. Ale wtedy wła­śnie tak poczu­łem – mówi Jacek Gmoch. Zanim został cenio­nym tre­ne­rem, był rów­nie dobrym pił­ka­rzem, któ­rego karierę gwał­tow­nie zakoń­czyła kon­tu­zja.

Dra­mat, który pił­kar­skie życie Gmo­cha wywró­cił do góry nogami, wyda­rzył się 21 sierp­nia 1968 roku na sta­dio­nie Legii War­szawa.

– Nie mam żalu do Mariana Szei. Bar­dzo fajny chło­pak. Przy­je­chał na mecz z Wał­brzy­cha, na try­bu­nach pra­wie 30 tysięcy ludzi, bar­dzo chciał się poka­zać, ambit­nie pod­szedł do sprawy – zapew­nia póź­niej­szy selek­cjo­ner repre­zen­ta­cji, a wtedy ważny obrońca Biało-Czer­wo­nych.

– Ten mecz miał cał­kiem nie­zdrową otoczkę. Z jed­nej strony repre­zen­ta­cja Pol­ski, a z dru­giej dru­żyna „Expressu Wie­czor­nego”, czyli wyty­po­wana niby przez kibi­ców. Mówię „niby”, bo całą imprezę roz­krę­cili zbra­tani z komu­ni­styczną wła­dzą dzien­ni­ka­rze i nic dobrego nie mogło z tego wyjść. W zespole „Expressu” (pro­wa­dzo­nym wów­czas przez Teo­dora Wie­czorka, a nie jak podają różne źró­dła Kazi­mie­rza Gór­skiego – przyp. red.) zna­leźli się pił­ka­rze nie­po­wo­łani do kadry, a emo­cje były roz­grzane w tak nie­sa­mo­wity spo­sób, że rzu­cili się na nas, jakby wal­czyli o mistrzo­stwo świata. Wygrali 5:1, ale ja tego nie widzia­łem, bo na początku meczu dozna­łem okrop­nej kon­tu­zji – zwraca uwagę Gmoch.

Boisko bujało

Po nie­for­tun­nym star­ciu z Szeją w pierw­szych chwi­lach trudno było mu zła­pać kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, ból tłu­mił racjo­nalne myśle­nie. – Leża­łem na mura­wie i byłem pewien, że nastą­piło jakieś trzę­sie­nie ziemi. Całym boiskiem bujało, łącz­nie ze sta­dio­no­wym zega­rem, bo w tam­tym kie­runku patrzy­łem. Pogru­cho­tana kość, skom­pli­ko­wane i dłu­gie lecze­nie. O pił­kar­skiej karie­rze mogłem już zapo­mnieć – przy­znaje.

Dosko­nale zdaje sobie sprawę, że po tym meczu parę waż­nych wyda­rzeń z pew­no­ścią go omi­nęło. – W 1970 roku Legia bar­dzo daleko zaszła w Pucha­rze Mistrzów, wal­czyła z Fey­eno­or­dem Rot­ter­dam o finał, to wszystko oczy­wi­ście już beze mnie. Mistrzem Pol­ski za sezon 1968/69 jed­nak zosta­łem, bo przed tą nie­szczę­sną kon­tu­zją zdą­ży­łem zagrać w lidze dwa mecze. Nagle gra­nie się urwało, ale wie­dzia­łem, na co się piszę jako spor­to­wiec. Decy­du­jąc się na grę w piłkę, zna­łem ryzyko. Potem speł­ni­łem się w roli tre­nera, dla­tego nie mam prawa narze­kać na los – zapew­nia.

Na majówkę przed debiu­tem

W Legii – w ligo­wym meczu – Jacek Gmoch zade­biu­to­wał w maju 1960 roku. Ten moment wrył mu się w pamięć i nic dziw­nego, bo jest o czym opo­wia­dać. – Mie­li­śmy grupę przy­ja­ciół na pierw­szym roku na Poli­tech­nice War­szaw­skiej: ja oraz jesz­cze dwóch Jac­ków i dwóch Mać­ków. Jeden z nich, Maciek Komo­row­ski – chło­pak z rodziny przed­wo­jen­nej inte­li­gen­cji i świetny orga­ni­za­tor – wymy­ślił, że skoro jest maj, to warto wybrać się rowe­rami za mia­sto na majówkę z dziew­czy­nami, naszymi kole­żan­kami, aż za Pia­seczno. Tyle że tego samego dnia mia­łem tre­ning w Legii na Sta­dio­nie Dzie­się­cio­le­cia, bo naza­jutrz byłem prze­wi­dziany do gry w wyj­ścio­wym skła­dzie, pierw­szy raz w życiu w pierw­szej lidze, ze Stalą Sosno­wiec. Wie­dzia­łem, że tak się może stać, bo wcze­śniej w spa­ringu z Zwic­kau wsze­dłem jako zmien­nik, strze­li­łem gola, wygra­li­śmy 2:1. Zda­łem pił­kar­ski egza­min i byłem gotowy na ligowy debiut – pod­kre­śla.

No, ale naj­pierw jesz­cze tre­ning, a przed tre­ningiem te prze­klęte rowery…

– Poje­cha­li­śmy, faj­nie było. Zna­jomy miał drew­nianą chatkę, majówka pierw­sza klasa. Musia­łem jed­nak peda­ło­wać 20 kilo­me­trów w jedną stronę, a potem w drugą. Sym­pa­tycz­nie się jechało w weso­łej gru­pie, lecz z powro­tem musia­łem samot­nie zasu­wać, żeby zdą­żyć na ten tre­ning. Zdą­ży­łem, ale już wtedy podej­rze­wa­łem, że coś jest nie tak. Inne mię­śnie pra­cują pod­czas zajęć pił­kar­skich, inne pod­czas rowe­ro­wej wyprawy. Nogi zaczęły mi tro­chę sztyw­nieć – wspo­mina.

Następ­nego dnia zaczął się mecz, a debiu­tant czuł się jesz­cze gorzej. Ledwo powłó­czył nogami, nie było mowy o nor­mal­nym gra­niu. – Wyobra­żam sobie, jak to wyglą­dało z try­bun: kom­pro­mi­ta­cja kom­pletna. Tre­ner Gór­ski wyko­pał mnie z boiska już po pierw­szej poło­wie i wcale mu się nie dzi­wię. Zanim cokol­wiek się zaczęło, stra­ci­łem miej­sce w skła­dzie. Potem grza­łem ławkę – opo­wiada.

Radio w nagrodę

Wró­cił na koń­cówkę sezonu i pięk­nie się zre­ha­bi­li­to­wał za ten dziwny debiut. – Gra­li­śmy w Byto­miu z Polo­nią. Jesz­cze były szanse na mistrzo­stwo Pol­ski, lecz przede wszyst­kim musie­li­śmy zwy­cię­żyć. Było 4:1, strze­li­łem wtedy dwa gole. Do tytułu nie wystar­czyło, bo pro­wa­dzący w tabeli Ruch Cho­rzów nie potknął się, poko­nał Wisłę Kra­ków. A po pierw­szej poło­wie byli­śmy mistrzem, bo Ruch prze­gry­wał… W każ­dym razie mocno pomo­głem dru­ży­nie w waż­nym momen­cie, no i przy­naj­mniej obro­ni­li­śmy tytuł wice­mi­strzow­ski, ponie­waż w razie porażki prze­sko­czyłby nas Gór­nik Zabrze. W nagrodę dosta­li­śmy małe radio­od­bior­niki Eltra, wów­czas praw­dziwy hit na rynku – zazna­cza z dumą.

W tam­tym cza­sie grał jesz­cze jako środ­kowy napast­nik, choć prze­cież w Pol­sce pił­kar­ską markę wyro­bił sobie jako bar­dzo solidny i potra­fiący ini­cjo­wać akcje ofen­sywne obrońca.

Gór­ski był drużbą

– W 1960 roku poje­cha­li­śmy na tournée do Bel­gii i strze­li­łem tam naj­wię­cej goli. Z Gan­dawą wygra­li­śmy 2:1, po moich tra­fie­niach. Ze Stan­dar­dem Liège było 2:2 i jedna bramka znowu moja. Pod­czas tej wyprawy mia­łem w sumie pięć goli. Na ostat­niej stro­nie „Expressu Wie­czor­nego” dali tytuł „Bom­bar­dier trzy­many pod kor­cem”. To o mnie. Szybko oka­zało się, że w Legii mogę grać wła­ści­wie na każ­dej pozy­cji – twier­dzi. Według niego nie cho­dziło o to, że był nie­spo­ty­ka­nie uni­wer­sal­nym pił­ka­rzem, ale o… sytu­ację tre­nera Gór­skiego.

– W klu­bie tre­ner nie został dobrze przy­jęty przez star­szych zawod­ni­ków. Pro­szę pamię­tać, że Legia w poło­wie lat 50. miała kil­ku­na­stu repre­zen­tan­tów Pol­ski, zdo­by­wała mistrzow­skie tytuły, ale bazo­wała na zawod­ni­kach spro­wa­dza­nych z kraju w ramach powo­łań do odby­cia zasad­ni­czej służby woj­sko­wej. Oczy­wi­ście naj­wię­cej było ich z Gór­nego Ślą­ska. Wielu „napły­wo­wych” pił­ka­rzy nie do końca akcep­to­wało pana Kazi­mie­rza, cho­ciaż nie wiem dla­czego. Ja z kolei mia­łem z nim bar­dzo dobre rela­cje. Moja mama przy­jaź­niła się z panią Marią, żoną tre­nera. Miesz­ka­li­śmy póź­niej w bloku przy Świę­to­krzy­skiej, po sąsiedzku z Gór­skimi. Ich syn Darek dora­stał razem z moim Paw­łem. Kazi­mierz Gór­ski był nawet drużbą na moim ślu­bie – zwraca uwagę boha­ter naszej opo­wie­ści.

Piłka zbyt pospo­lita

Kiedy Gór­ski był tre­ne­rem Legii, wcho­dzą­cego do składu Gmo­cha trak­to­wał jak swo­jego czło­wieka i wyko­rzy­sty­wał w dys­cy­pli­no­wa­niu pił­ka­rzy. – Gdy pod­sko­czył Horst Mah­seli, to gra­łem za niego na pra­wej obro­nie, a jak coś nie podo­bało się Mar­ce­lemu Strzy­kal­skiemu, to w pomocy. I tak dalej. Oczy­wi­ście pan Kazi­mierz wyko­rzy­sty­wał mnie w dobrej wie­rze, ale sku­tek tego był taki, że skon­fron­to­wał mnie z całą dru­żyną. Dałem sobie jed­nak radę, twardy byłem. Bić się w razie czego też umia­łem – uśmie­cha się Gmoch.

Wła­śnie ta wymien­ność pozy­cji – jak sam się domy­śla – spo­wo­do­wała, że stał się boisko­wym omni­bu­sem.

– Oczy­wi­ście musia­łem mieć odpo­wied­nie pre­dys­po­zy­cje. Byłem bar­dzo sprawny fizycz­nie, w mło­do­ści przede wszyst­kim zaj­mo­wa­łem się koszy­kówką. Ojciec – choć sam był pił­ka­rzem Zni­cza Prusz­ków – zabro­nił mi i bratu gra­nia w piłkę, uzna­jąc, że to zbyt pospo­lita dys­cy­plina. Że to całe pił­kar­skie towa­rzy­stwo jest nie dla nas, a koszy­kówka to co innego. Z moim star­szym o sześć lat bra­tem zaj­mo­wa­li­śmy się więc koszy­kówką. W piłkę gra­łem głów­nie w „Sokole”, czyli w parku w Prusz­ko­wie. Dzie­cia­kiem jesz­cze byłem, ale starsi brali takiego małego gnojka do dru­żyny, bo wie­dzieli, że i tak jestem od wszyst­kich lep­szy. I dzięki tej koszy­kówce prze­wyż­sza­łem każ­dego rów­nież ogólną spraw­no­ścią – argu­men­tuje.

Lista skal­pów

Gmoch tra­fił w końcu na stałe do for­ma­cji obron­nej, lecz nie pamięta, kiedy dokład­nie… Z pew­no­ścią było to za tre­nera Jaro­slava Vejvody. – Dla­czego obrona? Bo mia­łem bar­dzo dobre dłu­gie poda­nie na skrzy­dło, roz­po­czy­na­jące kontr­atak. Na jed­nym skrzy­dle grał wtedy Janusz Żmi­jew­ski, na dru­gim Robert Gado­cha i grze­chem byłoby tego nie wyko­rzy­stać – pod­kre­śla.

Zaczął się też spe­cja­li­zo­wać w indy­wi­du­al­nym kry­ciu naj­groź­niej­szych rywali, także w meczach repre­zen­ta­cji, w któ­rej pierw­szy raz zagrał w 1962 roku, jed­nak pod­sta­wo­wym zawod­ni­kiem został trzy lata póź­niej.

– Byłem pił­ka­rzem do spe­cjal­nych poru­czeń. Nie­źle sobie z tymi asami radzi­łem. Z czy­stym sumie­niem mam się czym pochwa­lić – zapew­nia. I wyli­cza swoje „skalpy”… – W 1965 roku sku­tecz­nie zaopie­ko­wa­łem się gwiazdą Man­che­steru Uni­ted Deni­sem Lawem w wygra­nym 2:1 w Glas­gow meczu ze Szko­cją w kwa­li­fi­ka­cjach do mistrzostw świata. Kry­łem też Óscara Masa w meczu z Argen­tyną (1:1) w Buenos Aires. Tydzień przed mistrzo­stwami świata w 1966 roku w star­ciu z Anglią na Sta­dio­nie Ślą­skim (0:1) odpo­wia­da­łem za Bobby’ego Charl­tona i też dobrze mi to wyszło. Tro­skli­wie zają­łem się San­dro Maz­zolą w meczu z Wło­chami (0:0) na Sta­dio­nie Dzie­się­cio­le­cia w eli­mi­na­cjach MŚ 1966. Pierw­sze 10–20 minut jesz­cze pró­bo­wał cza­ro­wać, ale potem twardo usia­dłem mu na karku i już nic nie mógł zro­bić – prze­ko­nuje.

Mię­dzy nami słup­kami

W rewanżu z Wło­chami Polacy prze­grali w Rzy­mie aż 1:6. Gmoch w tym fatal­nym spo­tka­niu rów­nież uczest­ni­czył.

– Nie chcę szu­kać uspra­wie­dli­wień, lecz czu­li­śmy się tam jakoś dziw­nie. Coś podane do zje­dze­nia ewi­dent­nie nam zaszko­dziło, ale dajmy spo­kój, nie roz­grze­bujmy już tej sprawy. W każ­dym razie pod­czas roz­grzewki nogi zamiast nas nosić, były jak z oło­wiu – opo­wiada dawny repre­zen­ta­cyjny obrońca.

Jakby tego było mało, poja­wił się też pro­blem z bram­ka­rzem. Począt­kowo tre­ner Ryszard Kon­ce­wicz zamie­rzał posta­wić na wspo­mnia­nego już Mariana Szeję, który jed­nak w repre­zen­ta­cji zagrał wcze­śniej tylko w gładko wygra­nym meczu z Fin­lan­dią (7:0).

– Dzień przed star­ciem z Ita­lią mie­li­śmy tre­ning strze­lecki. Marian wszystko łapał! Nawet z pię­ciu metrów, reago­wał fan­ta­stycz­nie. Jasio Liberda już się wku­rzał, że nic nie wcho­dzi. Znie­cier­pli­wiony zro­bił dyna­miczny zamach i… poło­żył Szeję, po czym spo­koj­nie posłał piłkę do siatki. To prze­wa­żyło. Kon­ce­wicz prze­stra­szył się, że świet­nie wyszko­leni tech­nicz­nie Włosi będą sto­so­wać takie same sztuczki jak Liberda i w ostat­niej chwili uznał, że postawi w bramce debiu­tanta Hen­ryka Stro­nia­rza z Wisły Kra­ków. Nie dla­tego jed­nak skoń­czyło się pogro­mem. Jestem prze­ko­nany, że zde­cy­do­wało to dziwne samo­po­czu­cie nas wszyst­kich w trak­cie spo­tka­nia. Robi­li­śmy za słupki usta­wiane pod­czas tre­ningu, a Włosi urzą­dzali sobie mię­dzy nami zawody sla­lo­mowe – samo­kry­tycz­nie przy­znaje Gmoch.

Szpieg w Anglii

Na szczę­ście były też takie mecze jak z Anglią w stycz­niu 1966 roku. Polacy zre­mi­so­wali w Liver­po­olu 1:1, a gospo­da­rze sześć mie­sięcy póź­niej zostali mistrzami świata.

– W tam­tych cza­sach Anglia była dla nas nie­osią­galna, tak ją odbie­ra­li­śmy. Dopiero gdy już zosta­łem tre­ne­rem, to postrze­ga­nie się zmie­niło, myślę, że z moim skrom­nym udzia­łem – pod­kre­śla. I wyja­śnia, w czym rzecz: – BBC wybie­rało wów­czas naj­lep­sze momenty z 11 meczów ligi angiel­skiej i prze­ka­zy­wało je – za zgodą na emi­sję w tele­wi­zji – do innych kra­jów. Był to jed­nak eks­trakt osza­ła­mia­jący! Po obej­rze­niu cze­goś takiego łatwo się naba­wić pił­kar­skich kom­plek­sów. Anglicy jawili się jako mistrzo­wie nie z tej ziemi. Będąc tre­ne­rem, zmie­ni­łem to myśle­nie. Przez pół roku jeź­dzi­łem do Anglii. Współ­pra­co­wa­łem też z angiel­skim „szpie­giem”, który z jakichś powo­dów nie lubił swo­ich roda­ków. Mia­łem dostęp do mate­ria­łów, które doku­men­to­wały różne mecze i zagra­nia, w któ­rych Anglicy już nie byli na boisku tacy feno­me­nalni. Dys­po­nu­jąc cen­nymi mate­ria­łami, udało mi się prze­ko­nać naszych pił­ka­rzy, że prze­ciw­nicy naprawdę są do ugry­zie­nia i jestem pewien, że w 1973 roku to rów­nież miało wpływ na nasze zwy­cię­stwo w Cho­rzo­wie i remis na Wembley – zapew­nia.

Faceci w raj­tu­zach

Gmoch dużo opo­wiada o repre­zen­ta­cji, a prze­cież w pamięci ma wiele meczów w bar­wach Legii, by­naj­mniej nie tylko z debiu­tanc­kiego sezonu. Ni­gdy nie zapo­mni choćby star­cia z Gala­ta­sa­ray Stam­buł o ćwierć­fi­nał Pucharu Zdo­byw­ców Pucha­rów w 1964 roku.

– W War­sza­wie wygra­li­śmy 2:1, w 69. minu­cie tra­fia­łem do siatki i znowu poczu­łem się jak snaj­per. W rewanżu prze­gra­li­śmy 0:1, ale atmos­fera w Tur­cji była nie­sa­mo­wita. Kibice już dwa dni wcze­śniej roz­bi­jali namioty wokół sta­dionu i cze­kali na mecz. Żaden pił­karz z przy­jezd­nej dru­żyny nie miał prawa czuć się tam kom­for­towo. O awan­sie decy­do­wała trze­cia kon­fron­ta­cja, na neu­tral­nym tere­nie. Było 1:0 dla nas, zała­twił ich Heniu Apo­stel – pod­kre­śla.

O pół­fi­nał Legia wal­czyła z TSV 1860 Mona­chium. Naj­pierw grała u sie­bie. – Na początku marca chwy­cił mocny mróz. Murawa nie nada­wała się do gry, a woj­sko nie było w sta­nie jej przy­go­to­wać. Naj­go­rzej, że nie posia­da­li­śmy odpo­wied­niego obu­wia na zmar­z­niętą sko­rupę. Niemcy raz, że mieli już wymienne korki, to jesz­cze na ten siar­czy­sty mróz prze­zor­nie zało­żyli raj­tuzy, które trzy­mały cie­pło. A my wyszli­śmy na nich w tych deli­kat­nych buci­kach, z tymi gołymi nóż­kami jak do kąpieli. Śli­zga­li­śmy się, a nie gra­li­śmy w piłkę. Przegra­li­śmy 0:4. Potem w Mona­chium było 0:0, ale wobec strat z War­szawy już nic nie dało się zro­bić – opo­wiada.

Ekran z brat­kiem

Warto też przy­po­mnieć, że przez wiele lat – jako pił­karz, a póź­niej jesz­cze jako tre­ner – Gmoch wystę­po­wał w popu­lar­nym tele­wi­zyj­nym pro­gra­mie dla dzieci i mło­dzieży. Wszystko zaczęło się od wywiadu w „Sztan­da­rze Mło­dych”, który prze­pro­wa­dził redak­tor Tade­usz Olszań­ski.

– Była taka moda, aby poka­zy­wać, że pił­ka­rze są nie tylko od gra­nia, bra­nia pie­nię­dzy i popi­ja­nia w wol­nym cza­sie, ale że na przy­kład są też stu­den­tami i kształcą się nawet na trud­nych kie­run­kach. Wymy­ślono, że takimi eks­po­no­wa­nymi posta­ciami będą bram­karz Gór­nika Zabrze Hubert Kostka, no i ja, bo obaj wybra­li­śmy zupeł­nie nie­ty­powe dla pił­ka­rzy stu­dia na pre­sti­żo­wych uczel­niach tech­nicz­nych. Redak­tor Olszań­ski odwie­dził mnie i mał­żonkę w domu, ten mate­riał wykra­czał zde­cy­do­wa­nie poza piłkę. Tak się zaczęła moja obec­ność w mediach. A potem Maciej Zimiń­ski, pro­wa­dzący popu­larny pro­gram „Ekran z brat­kiem”, zapy­tał Olszań­skiego, czy zna jakie­goś nie­złego pił­ka­rza, który dobrze mówi po pol­sku. Nie było w tym zło­śli­wo­ści, bo w tam­tym cza­sie wielu czo­ło­wych fut­bo­li­stów pocho­dziło z Gór­nego Ślą­ska i w ich mowie oczy­wi­ście było to wyczu­walne – wyja­śnia Gmoch.

Pro­gram krę­cono na żywo z Pałacu Kul­tury i Nauki. Był to rodzaj szkółki pił­kar­skiej dla mło­dych tele­wi­dzów.

– Demon­stro­wa­łem różne zagra­nia, sztuczki tech­niczne, żon­glerki głową, nogami. A skoro na żywo, to lekka pre­sja była. Piękne prze­ży­cie. Przez kil­ka­na­ście lat mia­łem w tele­wi­zji sześć minut w każdy czwar­tek! – uświa­da­mia nam Gmoch.

Ale to prze­cież nie „Ekran z brat­kiem” spra­wił, że stał się bar­dzo ważną posta­cią w histo­rii nie tylko pol­skiego fut­bolu. I warto wie­dzieć, że zanim został cenio­nym tre­ne­rem w Gre­cji, zanim samo­dziel­nie popro­wa­dził kadrę naro­dową i tra­fił do legen­dar­nego sztabu Kazi­mie­rza Gór­skiego, sam był bar­dzo dobrym pił­ka­rzem – czo­ło­wym ligow­cem i waż­nym repre­zen­tan­tem kraju.

BIO­GRAM

Uro­dzony: 13 stycz­nia 1939 roku w Prusz­ko­wie
Pozy­cja na boisku: obrońca
Repre­zen­ta­cja Pol­ski: 29 meczów, 0 goli

Kluby: Znicz Prusz­ków (do 1960), Legia War­szawa (1962–68; 190 meczów, 11 goli)¹

Mistrz Pol­ski (1969), zdo­bywca Pucharu Pol­ski (1964, 1966)

1.

uwzględ­nione są mecze i gole tylko w naj­wyż­szej kla­sie roz­gryw­ko­wej w danym kraju2

JÓZEF BONIEK - BONIEK KON­TRA AME­RYKA

„Towa­rzy­szu gene­rale, chyba nie chce­cie mi powie­dzieć, że jeśli Ame­ry­ka­nie napadną na Pol­skę, to brak żoł­nie­rza Bońka Józefa sprawi, że my tę wojnę prze­gramy?”. „Ależ towa­rzy­szu sekre­ta­rzu, na pewno wygramy!”. Na szczę­ście do agre­sji ame­ry­kań­skiej nie doszło, a dzielny żoł­nierz Józef Boniek, który przy oka­zji nie­źle grał w piłkę, mógł zmie­nić woj­sko­wego Zawi­szę na mili­cyjną Polo­nię Byd­goszcz.

Na pił­kar­skiej eme­ry­tu­rze nie wypi­nał piersi do pił­kar­skich orde­rów, bo wie­dział, że gwiazdą fut­bolu to był jego syn Zbi­gniew. Ale Józef Boniek też miał talent do piłki i odda­nych kibi­ców. Jak bar­dzo ceniono jego boiskowe umie­jęt­no­ści, naj­le­piej obra­zuje aneg­dota, którą opowie­dział mi Sła­wo­mir Woj­cie­chow­ski, z zawodu nauczy­ciel, a z zami­ło­wa­nia badacz histo­rii Polo­nii Byd­goszcz. On z kolei usły­szał ją kie­dyś od głów­nego boha­tera tego roz­działu.

Schy­łek 1958 roku. 27-letni Boniek od sze­ściu lat grał w byd­go­skim Zawi­szy, lecz co naj­wy­żej w dru­giej lidze. Do woj­sko­wego klubu tra­fił jako żoł­nierz zasad­ni­czej służby. Był już prak­tycz­nie nie do rusze­nia, bo Zawi­sza mógł sku­tecz­nie odsy­łać z kwit­kiem każ­dego, kto czy­nił zakusy na war­to­ścio­wego środ­ko­wego obrońcę. Miało to jed­nak istotny sku­tek uboczny: blo­ko­wało roz­wój pił­ka­rza. W końcu cho­dziło tylko o zaple­cze eks­tra­klasy…

W Byd­gosz­czy w naj­wyż­szej kla­sie roz­gryw­ko­wej funk­cjo­no­wała Polo­nia, powią­zana z resor­tem spraw wewnętrz­nych. Bar­dzo chciała mieć u sie­bie defen­sora Zawi­szy. Tylko jak go wycią­gnąć, jeśli woj­skowy klub na upar­cie sta­wiane pyta­nie odpo­wia­dał rów­nie sta­now­czym „nie”? Armia się zawzięła, ale mili­cja nie odpusz­czała.

Nie było rady: mili­cja popro­siła o wspar­cie par­tię. Do dowódcy Pomor­skiego Okręgu Woj­sko­wego zadzwo­nił pierw­szy sekre­tarz z Komi­tetu Woje­wódz­kiego Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Robot­ni­czej i nie bawił się w gadki szmatki:

– „Towa­rzy­szu gene­rale, chyba nie chce­cie mi powie­dzieć, że jeśli Ame­ry­ka­nie napadną na Pol­skę, to brak żoł­nie­rza Bońka Józefa sprawi, że my tę wojnę prze­gramy?”.

– „Ależ towa­rzy­szu sekre­ta­rzu, na pewno wygramy!”.

– „No to pro­szę was, jak dobrego oby­wa­tela, niech Zawi­sza nie blo­kuje przej­ścia pił­ka­rza Bońka do naj­lep­szego klubu w naszym mie­ście”.

Szach i mat! Józef Boniek dostał wresz­cie zgodę na zmianę klubu.

– To było zwień­cze­nie dłu­gich sta­rań Polo­nii o Bońka, który w jej bar­wach zagrał już rok wcze­śniej w towa­rzy­skim meczu ze Spartą Rot­ter­dam. Przy­miarka wypa­dła zna­ko­mi­cie i od tego czasu było jasne, że Polo­nia w zabie­gach o ścią­gnię­cie obrońcy nie usta­nie – opo­wiada Woj­cie­chow­ski.

Getry na dru­tach

– Cała nasza rodzina pocho­dzi z Nakła nad Note­cią. Wujek Józef w piłkę zaczy­nał grać oczy­wi­ście w Czar­nych Nakło – zazna­cza Józef Pie­chota. Jego ojciec oraz Jadwiga, żona Józefa Bońka, byli rodzeń­stwem.

Pie­chota póź­niej też był pił­ka­rzem Czar­nych, zresztą w dru­ży­nie pro­wa­dzo­nej przez wujka, a następ­nie sędzią pił­kar­skim.

– Zaraz po woj­nie w pił­kar­skich klu­bach było bied­nie i ciężko, bra­ko­wało pod­sta­wo­wego sprzętu. Pamię­tam opo­wie­ści cioci Jadwigi, jak pił­ka­rzom Czar­nych robiła getry na dru­tach – opo­wiada kuzyn Zbi­gniewa Bońka.

– Wujek Józek jak tra­fił do Zawi­szy, zamiesz­kał na Osie­dlu Leśnym. Po prze­no­si­nach do Polo­nii dostał więk­sze miesz­ka­nie. Kiedy już zaczą­łem pra­co­wać w Zakła­dach Rowe­ro­wych w Byd­gosz­czy, chęt­nie odwie­dza­łem rodzinę. Na­dal miesz­ka­łem w Nakle, ale czę­sto noco­wa­łem u Boń­ków przy Suł­kow­skiego. W ogóle ja z moimi kuzy­nami, Rom­kiem i Zbysz­kiem, w zasa­dzie się wycho­wy­wa­łem – mówi Pie­chota, który obec­nie działa w Kujaw­sko-Pomor­skim Związku Piłki Noż­nej i jest prze­wod­ni­czą­cym Sądu Kole­żeń­skiego.

W Zawi­szy (przez pewien czas dzia­łał pod nazwą OWKS i CWKS) Boniek tra­fił na zły okres. Aku­rat zaczęło się mar­gi­na­li­zo­wa­nie dzia­łal­no­ści woj­sko­wych klu­bów; z wyjąt­kiem CWKS War­szawa, czyli Legii. W 1954 roku Zawi­sza mógł uczest­ni­czyć jedy­nie w żoł­nier­skich roz­gryw­kach. Zdo­był zresztą mistrzo­stwo Ludo­wego Woj­ska Pol­skiego. Potem byd­gosz­cza­nie zostali przy­wró­ceni do cen­tral­nych roz­gry­wek, lecz pierw­szy raz w eks­tra­kla­sie zagrali dopiero w 1961 roku.

Polo­nia wycią­gnęła Bońka z Zawi­szy wcze­śniej, dzięki czemu wystą­pił w eli­cie jesz­cze przed trzy­dziestką. W tam­tych cza­sach był to już zwy­kle schy­łek kariery.

Zade­biu­to­wał 15 marca 1959 roku, trzy dni po 28. uro­dzi­nach. Polo­nia na swoim sta­dio­nie w obec­no­ści 12 tysięcy widzów poko­nała Wisłę Kra­ków 1:0 po golu Mariana Sta­cho­wi­cza. Boniek zagrał na środku obrony i pora­dził sobie bar­dzo dobrze. Szybko stał się jed­nym z naj­waż­niej­szych pił­ka­rzy w dru­ży­nie. W eks­tra­kla­sie wystę­po­wał przez trzy sezony.

W piłkę z Nor­kow­skim

– Bywa­łem na każ­dym meczu Polo­nii. Sie­dzia­łem na try­bu­nie, która ist­nieje do dzi­siaj, z cio­cią, czyli mamą Zbyszka. Ale nie tylko z nią, bo także z żonami innych pił­ka­rzy Polo­nii. Nie­sa­mo­wite były z nich kibicki. Wokół zawsze zosta­wały puste miej­sca, bo inni woleli trzy­mać się z dala od żywo dopin­gu­ją­cych pań. Były śpiewy, nawo­ły­wa­nia, zagrze­wa­jące do gry okrzyki, pre­ten­sje do sędziego… Cza­sami w ruch szły para­solki. Oglą­da­nie meczu w takim towa­rzy­stwie zamie­niało się w rytuał. Pani Cir­kow­ska, pie­lę­gniarka i żona pił­ka­rza Mariana Cir­kow­skiego, przed każ­dym spo­tka­niem miała naszy­ko­wane drob­niaki i zako­py­wała je w pobli­skiej pia­skow­nicy. Na dobrą wróżbę, żeby nasi wygrali – opo­wiada Pie­chota.

W gru­pie naj­za­go­rzal­szych kibi­ców poja­wiały się też dzieci pań­stwa Boń­ków: paro­letni Zbi­gniew i dwa lata star­szy Roman.

– Zby­szek nie­raz opo­wia­dał, że bywał na meczach ojca i to oczy­wi­ście prawda. W 1960 roku, czyli jako czte­ro­la­tek, był na zgru­po­wa­niu Polo­nii w nad­mor­skim Kamien­nym Potoku, na które z zawod­ni­kami poje­chały też rodziny. Żar­tu­jemy, że choć Zby­szek jest wycho­wan­kiem Zawi­szy, na pierw­szy obóz poje­chał z Polo­nią – śmieje się Woj­cie­chow­ski.

Naj­więk­szą gwiazdą klubu był oczy­wi­ście snaj­per Marian Nor­kow­ski, który wów­czas przy­go­to­wy­wał się do wyjazdu z repre­zen­ta­cją Pol­ski na igrzy­ska olim­pij­skie w Rzy­mie (1960).

– Wdowa po Nor­kow­skim mówiła mi, że wła­śnie na tym zgru­po­wa­niu mały Zby­szek cho­dził za jej mężem z piłką pod pachą i upar­cie pro­sił: „Panie Maria­nie, poko­pie pan ze mną piłkę? Ale ja pana bar­dzo pro­szę, tylko chwilę! To co, poko­pie pan ze mną piłkę?”. Trzeba przy­znać, że już wtedy uczył się od naj­lep­szych – zauważa kro­ni­karz Polo­nii.

Następca z Byto­mia

Polo­nia z eks­tra­klasy spa­dła w 1961 roku. To był czarny sezon dla byd­go­skiego fut­bolu, bo dru­gim spad­ko­wi­czem był Zawi­sza. Józef Boniek pił­kar­skie buty na kołku zawie­sił trzy lata póź­niej. Z klu­bem roz­stał się ele­gancko. Zawczasu lojal­nie infor­mo­wał, by klub szu­kał nowego sto­pera. Wybór padł na Jana Lesz­czyń­skiego, który w 1963 roku zdo­był z Polo­nią Bytom mistrzo­stwo Pol­ski junio­rów. Gra­jący w eks­tra­kla­sie byto­mia­nie mieli wtedy mocny skład. Lesz­czyń­ski nie liczył, że się do niego prze­bije.

– Szy­ko­wał się trans­fer do Wisłoki Dębica. Już nawet zamiesz­kał tam w hotelu robot­ni­czym, ale nie był zado­wo­lony. Wysłał list do Polo­nii Byd­goszcz, że jed­nak woli grać dla niej. To wystar­czyło. Reszta odbyła się po linii mili­cyj­nej. Na komendę w Dębicy przy­szedł nakaz, aby funk­cjo­na­riu­sze spro­wa­dzili oby­wa­tela Lesz­czyń­skiego do Byd­goszczy. W Wisłoce nie mieli nic do gada­nia – opo­wiada Woj­cie­chow­ski. Jesie­nią 1964 roku Lesz­czyń­ski zdą­żył jesz­cze zagrać w jed­nej dru­ży­nie z Boń­kiem. Poko­le­niowa zmiana nastą­piła bar­dzo płyn­nie.

Lubił spo­kój

Józef Boniek pra­co­wał póź­niej jako tre­ner w mniej­szych klu­bach, jed­nak dalej kibi­co­wał Polo­nii, także tej żuż­lo­wej i hoke­jo­wej. No i z rosną­cym zain­te­re­so­wa­niem przy­glą­dał się pił­kar­skim postę­pom młod­szego syna. – Dobrze wie­dział, że Zby­chu ma ogromny talent, ale niczego mu nie uła­twiał. Oce­niał go jak ojciec, ale też jako bar­dzo wyma­ga­jący tre­ner – mówi Pie­chota.

Z coraz więk­szych suk­ce­sów przy­szłego meda­li­sty mistrzostw świata i zdo­bywcy Pucharu Mistrzów ojciec był oczy­wi­ście dumny. – Gdy we wrze­śniu 1983 roku repor­ter gdań­skiej tele­wi­zji zapy­tał go, komu będzie kibi­co­wał w pucha­ro­wym meczu Lechii Gdańsk z Juven­tu­sem Turyn, odpo­wie­dział, że tej dru­ży­nie, w któ­rej gra jego syn – zwraca uwagę Pie­chota, świet­nie orien­tu­jący się w histo­rii byd­go­skiego fut­bolu.

Sza­no­wany obrońca Zawi­szy i Polo­nii zmarł w wieku 88 lat.

– Mia­łem z nim kon­takt w zasa­dzie do ostat­nich chwil życia. Ni­gdy nie pchał się do pierw­szego sze­regu, lubił spo­kój. To był bar­dzo dobry i mądry czło­wiek – mówi o wujku.

– Nie mam wąt­pli­wo­ści, że pan Józef uni­kał publicz­nych wypo­wie­dzi – zapew­nia Woj­cie­chow­ski. – Zupeł­nie nie zale­żało mu, by wszy­scy powta­rzali, że to prze­cież ojciec Zbi­gniewa Bońka. A chyba mu to nawet prze­szka­dzało. W naj­mniej­szym stop­niu nie pró­bo­wał korzy­stać ze sławy i pozy­cji, na jaką zapra­co­wał jego syn. A my, kibice w Byd­gosz­czy, i tak dobrze wiemy, że Józef Boniek jako pił­karz napi­sał swoją piękną pił­kar­ską histo­rię.

BIO­GRAM

Uro­dzony: 12 marca 1931 roku w Nakle nad Note­cią
Zmarł: 12 grud­nia 2019 roku w Byd­gosz­czy
Pozy­cja na boisku: obrońca

Kluby: Czarni/Stal Nakło nad Note­cią (do 1952), OWKS/CWKS Zawi­sza Byd­goszcz (1952–58), Polo­nia Byd­goszcz (1959–64; 60 meczów, 0 goli)¹

1.

uwzględ­nione są mecze i gole tylko w naj­wyż­szej kla­sie roz­gryw­ko­wej w danym kraju
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: