Był sobie psiak - ebook
Był sobie psiak - ebook
Czy jeden nad wyraz niesforny pies może połączyć dwoje ludzi, którzy całkowicie się od siebie różnią?
Idealna mieszanka uroku małego miasteczka i lekkiego humoru. - „Booklist”
Witajcie ponownie w Pine Hollow!
Prawnik Connor Wyeth jest świetnie zorganizowany. Ale kiedy adoptuje krnąbrnego Maxa, okazuje się, że ma do czynienia z niszczycielskim żywiołem. Pies słucha tylko Deenie Mitchell, spontanicznej i optymistycznie nastawionej do świata dziewczyny, wolontariuszki ze schroniska „Kosmaci Przyjaciele”.
Deenie uważa, że atrakcyjny prawnik mógłby zaimponować jej idealnej rodzinie na zbliżającym się ślubie siostry. Kiedy dowiaduje się, że Connor z kolei potrzebuje osoby towarzyszącej na imprezach firmowych, zawiązują z pozoru niemożliwy sojusz. A gdy tak udają idealną parę, wszystko nagle zaczyna nabierać realnych kształtów... Przeciwieństwa się przyciągają, lecz czy mężczyzna, który wszystko planuje z ołówkiem w ręku, i kobieta kierująca się w życiu własnymi zasadami, rzeczywiście znajdą płaszczyznę porozumienia?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-698-0 |
Rozmiar pliku: | 945 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy Connor Wyeth wyszedł ze swojego domowego biura i zobaczył ruinę kanapy za sześć tysięcy dolarów, musiał przyznać, że jego nie do końca rasowy wilczarz irlandzki nie był najlepszym nabytkiem dokonanym pod wpływem impulsu.
Nie żeby miał skłonność do takich nabytków. Albo w ogóle jakichkolwiek, dokładnie rzecz ujmując.
Connor był planistą. Nawet Maximus – psi winowajca odpowiedzialny za przeciągnięcie ogromnej kanapy przez połowę salonu i porwanie na strzępy poduszek tak, że cały pokój pokrył się białym puchem – był częścią planu.
Chociaż nieszczególnie dobrze przemyślanego.
Teraz wielki nicpoń przetaczał się radośnie przez miejsce zbrodni między drzwiami frontowymi a salonem, a jego gromkie szczekanie odbijało się echem od wysokiego sufitu. Gdy zauważył Connora, przyhamował w poślizgu na wypolerowanej podłodze z twardego drewna i popędził do wejścia. Znowu zaczął ujadać przez szybę oskrzydlającą ciemne drewniane drzwi na Bogu ducha winną osobę, która stała po drugiej stronie. Wcześniej jednak spojrzał przez swoje kudłate ramię na Connora. Rozdziawił pysk i zwiesił język w oczywistym psim uśmiechu mówiącym „no dalej, przegapisz całą zabawę”.
Connor znowu sobie uświadomił, że jako właściciel psa całkowicie traci grunt pod nogami.
Ponieważ rzekomo wziął Maximusa w charakterze psa obronnego i systemu wczesnego ostrzegania, by odstraszał przyjaciół przed wpadaniem do jego domu, gdy tylko mają na to ochotę, trener powiedział mu, że powinien go nagradzać, gdy szczeka na intruzów. Connor miał również karcić Maxa, gdyby robił takie rzeczy, jak rozbiórka mebli. Ale karcenie go w tej chwili na nic by się nie zdało – jakby kiedykolwiek okazywało się skuteczne – więc Connor pogodził się ze stratą kanapy i poszedł otworzyć drzwi.
Zgiętym palcem chwycił obrożę Maxa, by przypomnieć mu zasadę „nie kładziemy łap na ramionach gości i nie liżemy ich po twarzy”, a potem pociągnął za klamkę.
– Żadnych akwizytorów – warknął do jednego ze swoich trzech starych przyjaciół, który stał w progu, obejmując ramionami pękatą torbę i kilka tabliczek. Tabliczki były obrócone bokiem, ale z łatwością można było przeczytać nadruk: „Benjamin West – nasz kandydat na burmistrza. Najlepszy wybór dla Pine Hollow”.
Była to z pewnością świetna reklama, ale obaj wiedzieli, że Ben nie przyszedł tu w sprawie nadchodzących wyborów. Nie dzisiaj.
Connor spojrzał spode łba, ale niezrażony Ben wpakował się do środka.
– Przyniosłem lunch.
– I tabliczki.
Connor zamknął drzwi i puścił psa. Max natychmiast rzucił się na Bena, z zapałem obwąchując torbę, która zaczęła się ześlizgiwać w stronę jego spragnionej paszczy. Connor błyskawicznie przejął jedzenie, żeby Ben mógł zrzucić buty i oprzeć tabliczki o parapet.
– Nie ustawię ich na swoim trawniku – ostrzegł Connor. – Jeszcze nie zdecydowałem, na kogo będę głosować.
Ben zignorował to jawne kłamstwo, odzyskał torbę z jedzeniem i pomaszerował z nią do kuchni.
– Tandy Watts postawiła na ganku wielki baner. Można go zobaczyć z kosmosu – powiedział.
Normalnie Connor trochę by go podręczył – w końcu od czego są przyjaciele? – ale tym razem w głosie Bena zabrzmiała nuta niepokoju, więc postanowił go pocieszyć.
– Nikt nie będzie głosował na Tandy Watts. Ona startuje tylko dlatego, żeby unieważnić decyzję o warunkach zabudowy, którą w zeszłym roku zablokowaliście. Całe Pine Hollow o tym wie. A ty masz doświadczenie, pracujesz w radzie miasta, no i Delia cię wybrała. Wyluzuj.
– Nie mam pojęcia, dlaczego kandyduję na burmistrza – burknął Ben. W drodze do kuchni przystanął na chwilę jak zamurowany, bo za wyspą kuchenną dostrzegł pobojowisko w salonie. – Robisz przemeblowanie?
Connor zasłonił Benowi krajobraz po bitwie, pragnąc – nie po raz pierwszy zresztą – żeby jego przestronny dom z otwartymi przestrzeniami był odrobinę mniej przestronny i przestrzenny.
– Max bawił się na kanapie, gdy pracowałem. Nie zdążyłem jeszcze posprzątać.
Pies wybrał sobie akurat ten moment na przebieżkę. Przemknął przez cały dom, rzucił się z impetem na kanapę i posłał ją ruchem ślizgowym po wypolerowanej podłodze w stronę szklanego i kruchego stolika do kawy. Ten – zamiast się przechylić i rozbić na drobne kawałki – na szczęście również wpadł w poślizg, a Max triumfalnie wyrzucił poduszkę w powietrze.
– Max! – Connor próbował naśladować ton głosu trenera, ten, który sprawiał, że wszystkie psy w grupie siedziały jakby trochę bardziej wyprostowane. Maximus się ożywił na dźwięk głosu swojego pana i skoczył na równe nogi: stał na kanapie ze sterczącymi do przodu uszami i pyskiem rozdziawionym w głupawym psim uśmiechu.
– Złaź! – rozkazał Connor.
Max spojrzał na niego i przekrzywił głowę, wyraźnie zakłopotany i zdziwiony.
– Złaź! – powtórzył Connor i ruszył, by ściągnąć psa z kanapy. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, gdy ów pies waży prawie tyle co dorosły człowiek i z zapałem oblizuje każdy centymetr twojej twarzy.
Skończyło się na tym, że Connor wziął Maxa w ramiona i postawił na podłodze z ostatnim stanowczym „złaź”.
Tymczasem pies lizał go cały uszczęśliwiony.
– Zastanawiałeś się nad szkoleniem? – Ben zaniósł lunch do kuchni, a teraz wrócił i przyglądał się widowisku.
– Już załatwiłem dla niego szkolenie – warknął Connor. Jego głos był na tyle ostry, że pies przerwał lizanie i nadstawił uszu.
– Ach tak. – Ben skrzyżował ręce na piersiach. – Może będziesz musiał jednak też na nie chodzić, żeby doczekać się jakichś efektów. Poza tym przecież za nie zapłaciłeś. Chociaż jestem pewien, że Ally tak czy siak cieszy się z twoich pieniędzy.
Ally, dziewczyna Bena, prowadziła w mieście schronisko „Kosmaci Przyjaciele”, które oferowało szkolenie ze specjalną zniżką każdemu, kto zaadoptował psa. Connor miał jak najlepsze intencje i zamierzał chodzić z Maxem na te zajęcia w każdy poniedziałek. Ale to było, zanim jeszcze praca zwaliła mu się na głowę, jak zawsze zresztą.
– Zapomniałem wpisać je do terminarza.
Ben parsknął śmiechem.
– Ty nigdy o niczym nie zapominasz.
– W porządku. – To bardzo wkurzające, gdy przyjaciele tak dobrze cię znają. – Powiedzmy, że byłem zajęty.
– Ty zawsze jesteś zajęty. A ja ostatnio odkryłem, że nadmiar roboty wcale nie musi przeszkadzać w życiu. To prawdziwa rewelacja. Powinieneś się nad tym zastanowić.
– Nad posiadaniem rewelacji? – zapytał z ironią Connor.
– Nad posiadaniem życia.
– Mam świetne życie – warknął w odpowiedzi Connor. Spojrzał na Maximusa zamiast na Bena, bo żaden z nich nie byłby w stanie zaakceptować tego kłamstwa, gdyby ich oczy się spotkały.
Jego życie wcale nie było świetne. Szczególnie dzisiaj. Ale nie chciał o tym rozmawiać.
Nie z Levim, który wpadł rano i oznajmił, że będzie „w terenie”. I nie z matką, która zdążyła już trzy razy zadzwonić z jakimiś wydumanymi problemami, które bezwarunkowo wymagały jego udziału. Ani z Makiem, który z pewnością pojawi się od razu, gdy tylko w Cup skończy się najazd miłośników kawy walczących z popołudniowym spadkiem energii.
I z pewnością nie z Benem.
Ben znajdował się akurat w nieznośnie i odpychająco rozczulającym stadium zakochania, miał obsesję na punkcie wszystkich cudownych aspektów bycia z drugą osobą i wykształcił coś w rodzaju amnezji; nie pamiętał tego całego gówna, kiedy grunt usuwa ci się spod nóg i wszystko się rozpada.
Na przykład wtedy, gdy przychodzisz do domu, oczekując, że zastaniesz w nim narzeczoną, a zamiast niej znajdujesz kartkę samoprzylepną.
Maximus warknął na kawałek puchu unoszącego się w powietrzu. Connor skupił się na psie, wdzięczny, że może się oderwać od złych myśli.
– To twoja wina – mruknął do Bena i poszedł do kuchni skuszony obietnicą lunchu. – To ty uważałeś, że potrzebuję psa.
– Ale naprawdę potrzebowałeś psa.
To było cholernie wkurzające, bo Ben miał rację. Connor za bardzo się izolował; już od roku pogrążał się w swoich myślach i całkowicie poświęcał pracy, co zakrawało na lekko niezdrową obsesję.
Maximus miał być antidotum.
Connor nie mógł zatracać się w pracy, skoro każdego ranka musiał karmić psa i wyprowadzać go na spacer, chociaż spacerowanie z Maxem wiązało się z wystawieniem na publiczny lincz. Ten niby-wilczarz nie był wszak szkolony w szczenięcych latach, więc teraz funkcjonował jako dorosły i siejący spustoszenie kłąb miłości.
Connor nie zamieniłby go na nic innego.
Ben rozpakowywał pudełka z lunchem – Connor próbował nie myśleć o tym, że zapewne był głównym tematem rozmów, gdy Mac pakował zamówienie w Cup – najbardziej rozplotkowanej restauracji w Pine Hollow. Chyba nie było nadziei, aby całe miasto mogło zapomnieć, jaki jest dzisiaj dzień. Pierwszy lutego.
Byłoby również miło, gdyby Connorowi oszczędzono komentarzy na temat rocznicy jego publicznego upokorzenia, ale w tak małym mieście nie było o tym mowy. Tutaj to tak nie działało.
Wiedział, że wszyscy go wspierają, ale ich współczucie było boleśnie piekące niczym kwas na skórze.
– Powinieneś jednak pójść na to szkolenie – powiedział Ben, podając Connorowi jego zwykłą porcję lunchu. Obaj zabrali się do jedzenia. – Nawet Bażant robi postępy, chociaż nie jest zbyt lotny.
Ben i jego siostrzenica, którą wychowywał, zaadoptowali śliniącego się buldoga w tym samym czasie, kiedy Connor adoptował Maximusa.
– Bażant ma Astrid. – Connor od razu wytknął Benowi to niesprawiedliwe porównanie. – Kto poświęciłby każdą wolną chwilę na jego szkolenie, jeśli nie ona.
– To prawda. Całkowicie wspieram jej obsesję. Przynajmniej nie ma czasu, żeby suszyć mi głowę o zaręczyny z Ally.
– A to już? – Connor był nieco wstrząśnięty tym wyznaniem.
Ben i Ally spotykali się dopiero od dwóch miesięcy. Rozmowa o małżeństwie była więc szaleństwem. Connor umawiał się z Monicą przez trzy lata, byli zaręczeni przez kolejne dwa, a wtedy ona stwierdziła – trzynaście dni przed ślubem – że nie chce spędzić z nim życia.
Ale może takie szybkie działanie jest lepsze. Zaangażuj się, zanim zaczniesz mieć wątpliwości.
Ben spojrzał na Connora i przeklął cicho pod nosem.
– Przepraszam. Nie powinienem dzisiaj o tym mówić. Nie pomyślałem.
No właśnie. Dzisiaj. Rocznica. Ben nie był zazwyczaj tak bezpośredni. Przez ostatni rok nie mówili o Tej, Której Imienia Nie Wolno Wymawiać.
Connor szybko zmienił temat.
– Porozstawiasz te tabliczki w mieście czy oczekujesz, że zatknę wszystkie trzy w moim ogrodzie?
Ben przyglądał się przez moment przyjacielowi, zanim dotarło do niego, że nastąpiła zmiana tematu.
– Przecież masz duży ogród.
– No mam, racja, ale trzy tabliczki to chyba trochę za dużo. Jak myślisz? Nie jestem pewien, czy zasługujesz na takie wsparcie. Istnieją jakieś granice trzydziestoletniej przyjaźni.
– Jedna tabliczka na dekadę. To chyba sprawiedliwe. – Ben wyciszył dzwonek komórki, która nagle się ożywiła, i zszedł z kuchennego stołka. – Muszę wracać do pracy. Widzimy się dzisiaj u „Kosmatych Przyjaciół”?
– Jasne. Przecież nie unikam tych zajęć celowo. – Hm, nie do końca. – Po prostu mam dużo roboty.
Ben ruszył do drzwi, Connor dotrzymywał mu kroku, a w salonie pochrapywał Maximus.
– Jak się wam układa? – zapytał Ben i schylił się po buty.
– Trudno powiedzieć, jeszcze za wcześnie.
– To powodzenia. – Ben włożył buty i jakby się zawahał, a Connor ledwie się powstrzymał, bo miał ochotę wypchnąć przyjaciela za drzwi, zanim ten zacznie gadać o Rocznicy.
Na szczęście Ben wyszedł, nie rzucając mu już więcej zatroskanych spojrzeń. Connor zamknął za nim drzwi i zaczął się zastanawiać, jak mógłby uniknąć nieuniknionej wizyty Maca. Mac prawdopodobnie przyjdzie za chwilę i zacznie go wypytywać o samopoczucie.
Przyjaciele i krewni solidarnie go monitorowali, ale przecież miał się świetnie. A przynajmniej dążył do tego, żeby tak się poczuć.
A poza tym miał Plan.
Plan zakładał posiadanie Maxa. Zakładał też posiadanie dziewczyny. Zakładał, że Connor wróci do gry i będzie żył tak, jak powinien. Doskonała praca. Doskonały dom. Doskonała rodzina.
Dom już miał. Pracę też miał zagwarantowaną, ponieważ przez ostatnie dwanaście miesięcy pracował dłużej i intensywniej niż pozostali wspólnicy w jego firmie prawniczej. Z rodziną też nie było najgorzej, zwłaszcza że poświęcał teraz trochę więcej czasu, by znaleźć tę Jedyną. Kobietę, która doceni wszystko, co miał do zaoferowania – stabilność, lojalność, niezawodność. Kobietę, która nie powie, że pragnie tego wszystkiego, a potem – dwa tygodnie przed ślubem – zwieje do Indii. Kobietę, która z nim zostanie.
Connor nie zamierzał w nieskończoność unikać kontaktów z ludźmi. Od kiedy zaczął się umawiać na randki, towarzyszył mu stały przypływ chętnych dziewczyn. Ze swoją sympatią ze szkoły średniej zerwał po przyjacielsku, bo wybierał się do Yale. Z dziewczyną ze studiów również zerwał po przyjacielsku, gdy oboje rozjechali się do innych uczelni prawniczych. Jego dziewczyna z uczelni prawniczej zerwała z nim po przyjacielsku, gdy wyjechała do Waszyngtonu, żeby ubiegać się o stanowisko w sądzie apelacyjnym. Connor zamierzał wtedy wrócić do Vermontu, skupić się na prawie korporacyjnym i założyć rodzinę.
I wtedy nadeszła kolej na Monicę.
Trudno to opisać, ale narzeczona porzuciła go za pomocą samoprzylepnej karteczki na dwa tygodnie przed ślubem – nie było w tym jednak nic przyjacielskiego.
Owszem, zgadza się, może teraz był odrobinę zbyt zgorzkniały i trochę zły. Może zanadto poświęcił się pracy i przeklinał wszystkie kobiety z odrobinę większym zapałem, niż prawdopodobnie na to zasługiwały. Może unikał ich z wyjątkiem okazjonalnych spotkań z Tindera, kiedy pomieszkiwał w Nowym Jorku – zawsze niezobowiązująco i bez żadnych oczekiwań. Ale to wszystko minęło. W tym roku rozpoczął nowe życie. I to dzięki Planowi.
Był zniecierpliwiony, bo chciał wrócić do pracy, ale wiedział, że bałagan skutecznie go rozproszy. Zaczął więc sprzątać pole minowe kłaczków zalegających w salonie. Pchnął kanapę na swoje miejsce, budząc Maximusa. Pies przytruchtał „z pomocą”, położył przednie łapy na kanapie i rozdziawił pysk w szczęśliwym uśmiechu.
– Jesteś z siebie zadowolony? – Connor ujął w dłonie wielki łeb Maximusa i poczochrał mu uszy.
Pies sapnął, wtulił głowę w ręce Connora i wlepił w niego głębokie i pełne emocji spojrzenie czarnych oczu. Patrzył z uwielbieniem na swojego pana, gdy ten mówił to samo zdanie, które powtarzał od pięciu tygodni, kiedy został jego dumnym właścicielem.
– Nie wolno wchodzić na meble.
Ani na ladę. Ani na dach mojego samochodu.
Ale jak miał uczyć Maximusa, skoro nie mógł nad nim fizycznie zapanować?
– Dzisiaj wieczorem wracamy na szkolenie – poinformował go. – Mam gdzieś te wszystkie współczujące spojrzenia.
Connor zepchnął wielkie cielsko psa z kanapy, a potem zaczął sprzątać pierze. Po dokładniejszych oględzinach stwierdził, że nie jest tak źle i że większość z kanapowego placu zabaw Maximusa ocalała. Tylko jedna z trzech poduszek eksplodowała, zaścielając swoją zawartością drewnianą podłogę.
A zważywszy na to, że była to jedna z ulubionych ozdób Moniki, Connor musiał przyznać, że Max wyświadczył mu przysługę.
– Dobry piesek – powiedział i pogłaskał go po głowie. – Ale nigdy więcej tego nie rób.
Rozdzwoniła się komórka, więc Connor chwycił Maximusa za obrożę, zaciągnął go do biura i zatrzasnął drzwi. Dzięki temu miał oko na psa, gdy pracował. Rozpoczynał w ten sposób każdy dzień, ale niestety tak bardzo koncentrował się na pracy, że gdy Max drapał w drzwi, żeby go wypuścić, otwierał je automatycznie, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Do chwili, aż w kuchni rozlegał się huk. Czasem rozlegał się w salonie. Albo w łazience.
Connor zobaczył na wyświetlaczu nazwisko swojego mentora, więc szybko odebrał połączenie przez Bluetooth, zanim telefon przełączył je na pocztę głosową.
– Davis, co u ciebie?
Jeden ze wspólników w kancelarii Sterling, Tavish & Karlson, który wziął Connora pod swoje skrzydła, głośno odchrząknął – takie zachowanie zapowiadało wyłącznie złe wiadomości. Connor zacisnął dłoń na biurku, a Max spojrzał na niego ze swojego posłania; w jego błyszczących czarnych oczach czaiła się troska.
– Connor, właśnie przypadkiem spojrzałem na kontrakt Johnsona i chcę ci powiedzieć, że jesteśmy bardzo zadowoleni z twojej pracy.
Connor zmarszczył brwi. Davis Aquino nigdy nie dzwonił z pochwałami. Nikt nie miał czasu na takie rzeczy.
– Chyba nie dzwonisz, żeby mi powiedzieć, że dobrze się spisałem.
Kolejne chrząknięcie, a potem ciężkie westchnienie.
– Słuchaj, Connor. Jesteś naszym najlepszym pracownikiem, można powiedzieć, że wołem roboczym. Wszyscy wiedzą, jak bardzo się starasz i ile robisz dla firmy. Wiem też, że w tym roku masz nadzieję zostać wspólnikiem w naszej kancelarii…
Cholera. Kurde.
– Ale?
– Nie chcemy cię stracić. Jesteś niesamowicie cennym pracownikiem, ale w tej chwili wspólnicy skłaniają się ku innym rozwiązaniom.
– To jakiś żart? – Connor zareagował spontanicznie, bez zastanowienia, bo w końcu to był Davis, a nie inny ze wspólników. – A kto według nich robi więcej niż ja dla tej kancelarii?
– Nikt nie pracuje tak ciężko jak ty. No i to właśnie ich niepokoi. Martwią się, że się wypalisz, że brakuje ci równowagi między pracą a życiem osobistym, że nie masz wentyla bezpieczeństwa i że zanim skończysz trzydzieści pięć lat, będziesz jechał na oparach.
– Nie potrzebuję żadnego wentyla bezpieczeństwa – powiedział Connor, starając się, by jego głos nie zabrzmiał zbyt zgryźliwie. – Nic mi nie jest.
– Świetnie – odparł Davis. – Naprawdę doskonale, ale pojawiły się też inne problemy.
Connor zmusił się do oddychania. Bardzo starannie wybrał tę firmę. Wiedział, że to miejsce, w którym będzie mógł się rozwijać. Przez lata był idealnym pracownikiem, a teraz pojawiły się problemy?
– Na przykład jakie?
– Rola wspólnika nie polega wyłącznie na tym, żeby być wołem roboczym. Chodzi też o reprezentowanie kancelarii. Bycie liderem w firmie i w społeczności. To aspekt towarzyski, a ty pracujesz głównie w domu…
– Zgodziliśmy się, że tak będzie najlepiej. Kiedy pracuję zdalnie, nie muszę niepotrzebnie tracić czasu na dojazdy.
Firma miała siedzibę w Burlington, ale wielu klientów pochodziło również z Nowego Jorku, więc Connor posiadał uprawnienia na oba stany. Rzadko spotykał się z klientami w biurze, ponieważ sam Davis _przekonał go_, żeby pracował w domu.
– To prawda, ale potrzeba czegoś więcej, żeby nas zauważano.
– No to przeniosę się do biura. – Connor pomyślał, że będzie musiał znaleźć kogoś do opieki nad Maxem. Może Ally znajdzie jakieś rozwiązanie.
– Nie tylko chodzi o obecność w biurze, lecz również o imprezy, które organizujemy. Wiesz, że dumą naszej kancelarii jest zaangażowanie w życie społeczności i praca charytatywna. A ty od pewnego czasu zacząłeś ignorować większość firmowych imprez.
Od czasu, gdy przestał być złotym chłopakiem. Gdy przestało mu się powodzić, bo nie miał już w ramionach doskonałej kobiety i stał się nieudacznikiem, na którego wszyscy spoglądali z politowaniem i pytali, jak się trzyma. Wszystko zmieniło się na gorsze. Już nie był duszą towarzystwa, tylko wrzodem na tyłku.
– Zdaję sobie sprawę, że ostatnio zbytnio się nie udzielałem, ale teraz rozpoczynam nowe życie.
– Słuchaj, Connor, kocham cię. Dla mnie jesteś najlepszy i stawiam na ciebie codziennie, ale to nie moja decyzja. Brent i Lila szukają już kogoś innego. Ale według mnie zasługujesz na ostrzeżenie. Nie chcę, żebyś poczuł się niemile zaskoczony. Nadal jesteś bardzo cenny dla STK.
Connor poczuł w gardle kwaśny smak żółci.
– Co jest grane? Czy to już postanowione?
– Jeszcze nie – zapewnił go Davis. – Nadal nie podjęli ostatecznej decyzji, ale przed tobą trudne zadanie. Może wybór innej drogi nie będzie najgorszą rzeczą na świecie. Chcemy, żebyś był szczęśliwy. Może usatysfakcjonuje cię rola współpracownika, nie każdy musi być wspólnikiem.
Ale taki przecież był Plan.
Nad tym pracował przez ostatni rok. A właściwie przez całe życie. Od kiedy Monica go opuściła, stało się to wręcz jego niepohamowaną obsesją, ale najwyraźniej wykorzystał wszystkie siły na to, żeby być partnerem wraz z nią.
Gdyby z nim została, chodziłby na imprezy charytatywne z żoną u boku. A ona prawdopodobnie byłaby już w ciąży z ich pierwszym dzieckiem – konkretnym dowodem równowagi między pracą a życiem osobistym. Connor ubolewałby wraz ze swoimi współpracownikami nad życiem małżeńskim i nieuchronnie zbliżającym się ojcostwem. Poznałby ich lepiej i zademonstrował swoje umiejętności przywódcze. Jego życie nadal byłoby takie, jak powinno być, zamiast…
Rozejrzał się po swoim biurze. _Tylko praca, żadnych przyjemności, żadnej zabawy_. Max wstał ze swojego posłania, cicho podszedł do biurka Connora i położył wielką głowę obok jego ręki. Pogłaskał z roztargnieniem kudłaty pysk, gładząc psa kciukiem między uszami.
– Connor? – zatrzeszczał głos Davisa.
– Jestem. Dziękuję za ostrzeżenie. Pomyślę o tym.
– Naprawdę bardzo cię cenimy – powiedział Davis.
A Connor niemal usłyszał w tej deklaracji słowa prawdy serwowane na kursach zarządzania.
_Zrób wszystko, aby twoi pracownicy poczuli, że ich zdolności i zasługi są bezcenne i doceniane._
I naprawdę tak się czuł. Ale chciał czegoś więcej. Pragnął udziałów, partnerstwa, poczucia bezpieczeństwa i świadomości, że nie jest tylko pracownikiem. Że jest częścią tej firmy. Marzył o tym, od kiedy skończył cholerne dziewięć lat.
I nie miał zamiaru się poddać.
Po kilku minutach rozmowy o pracy na rzecz kolejnego klienta pożegnał się z Davisem – ten wątek nie zapadł mu w pamięć, ponieważ całkowicie pochłonęła go rewelacja na temat partnerstwa.
Wiedział, że to nie koniec. Pracowników rywalizujących o funkcję wspólnika zawsze było więcej niż miejsc, ale on włożył w to o wiele więcej pracy niż inni. Zasłużył sobie na to. I nie miał zamiaru pozwolić, by awans mu się wymknął tylko dlatego, że reszta jego życia w ostatnim roku zboczyła z wyznaczonego toru.
Awans na wspólnika był częścią Planu. Oprócz tego pies i partnerka. Znalezienie Tej Jedynej. Małżeństwo. I dzieci. Pięć prostych kroków. Ale może nadszedł czas, by zaburzyć ten porządek. Może musi zacząć umawiać się na randki i znaleźć miłą dziewczynę, która będzie z nim chodziła na firmowe imprezy dobroczynne. Dzięki temu pokaże starszym wspólnikom, że odnalazł równowagę, że jest członkiem drużyny.
Kiedy układał Plan, zamierzał randkować, ale potem zajął się sprawami zawodowymi i jego najlepsze intencje spaliły na panewce. A teraz… Teraz randkowanie zmieniło się w obowiązek, a Connor Wyeth nigdy nie uchylał się od obowiązków.
Max usiadł, opierając się wielkim ciałem o krzesło, więc Connor musiał zaprzeć się stopami, żeby nie rozjechały się na boki.
Zajrzał do sklepu z aplikacjami w swoim smartfonie, przejrzał je, a potem ściągnął kilka portali randkowych. Teraz musiał nad tym popracować.
Później zabierze Maxa na szkolenie i dowie się, jak powstrzymać psa przed niszczeniem domu.
Dobrze było mieć Plan.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki