- promocja
Byłam po drugiej stronie lustra - ebook
Byłam po drugiej stronie lustra - ebook
Autorka zabiera nas w świat głosów i halucynacji, szczurów i wilków pokazując, w jaki sposób symptomy wyrażają własną logikę i znaczenie.
Opis jej walki o wyzdrowienie, wspomaganej przez służbę zdrowia oraz przez matkę i siostrę, które nigdy nie straciły nadziei, to mocna lektura. Książka o zwycięstwie, w które wierzyli tylko nieliczni.Jest to książka o nadziei. O tym, że nawet wtedy, gdy nie ma już żadnego wyjścia, kiedy jesteś pod ścianą, warto wierzyć zarówno w siebie samego, jak i w dary ślepego losu. Arnhild Lauveng pokazuje, że czasem (bynajmniej nie zawsze) niemożliwe staje się możliwe. To wiadomość szczególnie cenna dla bliskiego otoczenia ludzi chorych.
prof. Wiesław Łukaszewski, SWPS
Doświadczenia Arnhild Lauveng pozwalają zrozumieć i nadać sens przeżyciom towarzyszącym chorobie, co czyni lekturę książki pasjonującą i wiarygodną. Autorka z subiektywnej perspektywy ogląda zachowania otoczenia, z pozycji eksperta podpowiada, co dodawało jej sił, a co osłabiało w „walce ze schizofrenią”.
dr Andrzej Cechnicki, Krajowy Koordynator Programu „Schizofrenia – Otwórzcie Drzwi”
„…wulkan tryskający energią, zdrowym rozsądkiem oraz radością pisania (…) tak wciągająca książka, że nie daje się jej odłożyć, mimo świadomości, że skończy się dobrze – autorka sama przecież napisała tę opowieść”.
Liv Riiser, Vårt Land
„Książka robi niesamowite wrażenie dzięki szczególnemu połączeniu mądrej retrospekcji z wisielczym humorem (…) Arnhild Lauveng doskonale opisuje w niej problemy psychiatrii, zarówno z punktu widzenia specjalisty, jak i zwykłego człowieka”.
Hanne Andrea Kraugerud, Dagens Næringsliv
Książka stała się bestsellerem i została przełożona na dziewięć języków: fiński, islandzki, rosyjski, szwedzki, duński, hiszpański, holenderski, niemiecki i polski.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64846-56-4 |
Rozmiar pliku: | 800 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Codziennie pasterze zbierali nas na oddziale
w jedno gotowe do wyjścia stado
I tak jak wszystkie psy pasterskie
szczekali chrapliwie gdy któraś owca się ociągała
Czasami cicho beczałam
gdy ciągnęli mnie korytarzami
Nikt jednak nigdy nie zapytał, dlaczego
– gdy jest się szalonym, można przecież beczeć
Kiedyś żyłam jak owca
Całe stado pędzono wokół szpitala
Powolne, jednakowe stado złożone z jednostek,
którym nikt nie zamierzał się przyglądać
Stado zlało się w jedno
I razem musiało wychodzić i iść
I razem dać się ponownie zamknąć
Kiedyś żyłam jak owca
Pasterze strzygli mi sierść i przycinali kopyta
abym łatwiej mogła biegać razem ze stadem
Ruszałam przed siebie razem z pięknie przystrzyżonymi
osłami, niedźwiedziami, wiewiórkami oraz krokodylami
i zastanawiałam się, dlaczego nikt nie chce widzieć
Bo wtedy żyłam jak owca
a wszystko we mnie tęskniło za gonitwą przez sawanny
I pozwalałam się zaprowadzić do zagrody
bo mówili, że tak jest dla owcy najlepiej
Ale wiedziałam, że to nie tak
I wiedziałam, że to nie będzie trwało wiecznie
Bo wtedy żyłam jak owca
Ale jutro zawsze miałam być lwemWstęp
Piszę tę książkę, ponieważ jestem byłą schizofreniczką. „Były schizofrenik” brzmi równie nieprawdopodobnie, jak „były chory na AIDS” lub „były cukrzyk”. To ktoś, kto raczej nie istnieje. Tej roli życie nie ma w ofercie. Możesz ewentualnie być schizofrenikiem z błędną diagnozą. A także schizofrenikiem w okresie remisji, trzymającym chorobę w szachu za pomocą lekarstw. Albo schizofrenikiem, który nauczył się żyć ze swoimi objawami, czy takim, który akurat ma lepszy okres. Nie ma oczywiście nic złego w żadnym z tych wariantów, ale nie są one prawdziwe w moim przypadku.
Byłam schizofreniczką. Pamiętam, jak to było. I jak wówczas wyglądał dla mnie świat, jak go odbierałam, co myślałam, co musiałam robić. Ja też miewałam „lepsze okresy”. Wiem, jak je przeżywałam. I wiem też, jak sprawy mają się obecnie. Jest to coś całkowicie innego. Teraz jestem zdrowa. I taka możliwość też, jak widać, istnieje.
Niełatwo jest powiedzieć dokładnie, jak długo byłam chora, ponieważ zapadałam się w chorobę przez wiele lat i równie długo z niej wychodziłam. Miałam myśli samobójcze i halucynacje na długo przedtem, zanim ktokolwiek zrozumiał, że rozwija się u mnie schizofrenia. A wiele z obecnego zdrowia, poczucia bezpieczeństwa i wglądu uzyskałam na długo przedtem, zanim system uwierzył w moje zdrowie. Choroba i zdrowie to procesy i stopnie pośrednie – w gruncie rzeczy trudno je umiejscowić w czasie. Już jako czternasto-, piętnastolatka zaczęłam czuć się źle. Miałam 17 lat, gdy po raz pierwszy znalazłam się w szpitalu. Potem było już tylko tam i z powrotem, krótsze i dłuższe pobyty w szpitalu przez wiele kolejnych lat. Najkrótszy trwał parę dni lub tygodni na oddziale zamkniętym, inne były kwestią miesięcy, a najdłuższe to rok do dwóch na oddziałach otwartych i zamkniętych, gdzie przebywałam dobrowolnie lub pod przymusem. Łącznie spędziłam w szpitalach sześć–siedem lat. W czasie ostatniej hospitalizacji miałam 26 lat, ale wtedy już naprawdę byłam na drodze do wyzdrowienia, mimo że być może nie było to specjalnie widoczne dla innych osób, poza mną.
Nie sądzę, żeby moja historia była czymś więcej niż tylko moją historią. Nie musi ona być prawdziwa dla wszystkich. Jest ona jednak odmienna od tej, jaką zazwyczaj przekazuje się ludziom z diagnozą schizofrenii i dlatego uważam, że warto ją opowiedzieć. Gdy byłam chora, otrzymywałam jedynie pewną wersję historii. Mówiono mi, że jestem chora, że to wrodzone, że będzie się ciągnęło przez całe życie i że po prostu muszę nauczyć się z tym żyć. To mi nie pasowało – nie dodawało odwagi ani siły, ani nadziei w czasie, gdy najbardziej ich potrzebowałam. Nie pomagało mi, w moim przypadku nie była to prawda. Była jednak jedyną, jaką mi serwowano.
Po wyzdrowieniu skończyłam studia psychologiczne. Dzięki nim zobaczyłam, że nawet jeśli pominę moją prywatną i osobistą historię, to jest jeszcze wiele innych, które należy przekazać osobom z diagnozą schizofrenii oraz tym, które z nimi żyją i pracują. Dlatego chcę je opowiedzieć – własną i kilka innych. Nie będą one pasowały do każdego. Życie jest nieprzebrane, skomplikowane i złożone i nie ma w nim gotowych odpowiedzi, jak w matematyce. Dlatego żadna z tych opowieści nie jest tą jedyną, dla wszystkich obowiązującą Prawdą. Wszystkie są jednak absolutnie prawdziwe.Mgła i smoki,
krew i żelazo
Wszystko zaczęło się bardzo powoli – tak że tego prawie nie zauważyłam. Trochę jak w letni, słoneczny dzień, na który stopniowo opuszcza się mgła. Najpierw przesłania słońce w sposób niemal niewidoczny, potem gęstnieje, ale słońce świeci nadal, i dopiero, gdy już go zupełnie nie widać i wszędzie robi się zimno, a ptaki milkną – dopiero wtedy spostrzegasz, co się dzieje. Ale wówczas mgła już tam jest, słońce znikło, szczegóły krajobrazu zaczynają się rozmywać i nie ma już dostatecznie dużo czasu, aby odnaleźć szlak, bo opadająca mgła jest tak gęsta, że wszystkie ścieżki stają się niewidoczne. Wtedy zaczynasz się bać. Bo tak naprawdę nie wiesz ani co, ani dlaczego się zdarzyło, ani jak długo będzie trwać. Rozumiesz jedynie, że zostałeś sam i że zaraz zabłądzisz, i potwornie się boisz, że już nigdy nie odnajdziesz drogi do domu.
Nie przypominam sobie, kiedy ani jak to się zaczęło, ale pamiętam, że będąc w gimnazjum po raz pierwszy poczułam strach. Nie miałam jeszcze wtedy do niego specjalnych powodów, nie był on też szczególnie silny, zauważyłam jednak, że coś jest nie tak. Zawsze dotąd byłam cichą, grzeczną, zdolną dziewczynką, która trzymała się raczej samotnie, dużo marzyła na jawie i nie miała zbyt wielu przyjaciół. Miałam kilka dobrych przyjaciółek, a zwłaszcza jedną bardzo bliską, nie była to jednak nigdy duża grupa. W szkole podstawowej trochę mi dokuczano. Nie było to prześladowanie brutalne, tylko takie ciche, codzienne dokuczanie, które pomalutku odbiera wiarę w siebie, zabija przyjaźń i radość, pozostawiając cię samotnym, z przekonaniem, że tak będzie dla ciebie najlepiej. Podobnie było w gimnazjum – nie za dużo, tylko trochę dokuczania – ale wystarczająco, abym to odczuła. Guma do żucia w moich włosach, ludzie, którzy podnosili się, aby odejść, gdy ja przychodziłam, zabierali spode mnie w ostatniej chwili krzesło lub śmiali się szyderczo. Wszelka praca grupowa to był koszmar, a przerwy spędzałam przeważnie samotnie. Tak było właściwie od dawna, ale wtedy, w gimnazjum, zauważyłam, że jestem coraz bardziej i coraz częściej samotna, i że nie jest to już taka zwykła samotność zewnętrzna, ale że zaczęła ona wpełzać w moje wnętrze. Na tym lub innym etapie najwyraźniej wydarzyło się coś, co spowodowało, że byłam samotna już nie tylko dlatego, iż po prostu nie było z kim być, ale ponieważ mgła stopniowo utrudniała mi komunikację, a samotność stała się częścią mojego ja.
W szkole miałam zawsze dobre oceny. Spędzałam dużo czasu ze swoją najlepszą przyjaciółką, chodziłam do kina, za niewielką opłatą pilnowałam małych dzieci, rysowałam, malowałam i słuchałam muzyki. Śmiałam się, miałam wiele planów na przyszłość. Jednak coraz częściej wychodziłam wieczorami na długie spacery, podczas których myślałam o wszystkim i o niczym, a czasami wręcz trudno mi było sobie przypomnieć, gdzie byłam. Sporo rozmyślałam o śmierci. Zdarzało mi się w środku lata wspinać na sam szczyt skoczni narciarskiej i stojąc tam, wyobrażać sobie, jakby to było polecieć w dół i wylądować w całkiem innym miejscu, takim, z którego się już nie wraca. Zdaje się, że w całym okresie gimnazjum nie napisałam żadnego wypracowania, w którym bym kogoś nie zabiła, może za wyjątkiem prac rzeczowych i związanych z faktami – ale nawet one były dość ponure. Stałam się jeszcze cichsza i bardzo dużo słuchałam muzyki. Dużo również czytałam i często była to literatura ciężka i smutna, troszeczkę zbyt smutna jak na czternastolatkę, na przykład Bleikeplassen czy Ptaki Tarjei Vesaasa, Kafka i Dostojewski. Byłam jednocześnie bardzo dorosła i bardzo dziecinna i sama miałam trudności z określeniem, kim jestem. W dziewiątej klasie chciałam dostać pod choinkę podręcznik do łaciny oraz lalkę-niemowlę. Byłam coraz bardziej zdezorientowana i dużo pisałam w swoim bardzo ponurym pamiętniku.
Żadna z tych spraw sama w sobie nie była zbyt dziwna. Byłam przecież nastolatką, a nastolatki są z reguły nieprzewidywalne. Rozdziera je chęć bycia zarówno dorosłym, jak i dzieckiem, a pewna doza smutku i nagłe decyzje są całkiem normalne i nie stanowią z reguły powodu do zmartwień. Kiedy zastanawiałam się nad tym wszystkim już po czasie, to widziałam, że najważniejszym sygnałem ostrzegawczym była moja zanikająca tożsamość, moje poczucie bezpieczeństwa, że „ja” to ja. Stawałam się coraz bardziej niepewna, czy w ogóle istnieję, czy może jestem tylko postacią z książki albo kimś, kogo ktoś sobie wymyślił. Nie miałam wcale pewności, kto kieruje moimi myślami i działaniami – czy to jestem ja – czy może ktoś inny – na przykład „autor”... Czułam się coraz bardziej niepewnie i zastanawiałam się nad tym, czy tak naprawdę w ogóle żyję, bo wszystko było tak strasznie puste i szare. W pamiętniku zastąpiłam słowo „ja” słowem „ona” i po pewnym czasie znalazło to odzwierciedlenie również w moim sposobie myślenia: „Ona szła drogą, która wiodła do szkoły. Była smutna i zastanawiała się, czy umrze”. Głęboko we mnie coś zadawało sobie pytanie, czy „ona” to nadal „ja”, ale zaraz przychodziła odpowiedź, że coś tu się nie zgadza, bo „ona” była przynajmniej smutna, natomiast ja – byłam niczym. Tylko szarością.
Mniej więcej w tym okresie zdałam sobie sprawę, że potrzebuję pomocy. Bardzo obawiałam się o nią poprosić, ale pewnego dnia, gdy siedziałam sama w klasie i odrabiałam zadania z norweskiego, zebrałam się nagle na odwagę i poszłam do szkolnej pielęgniarki. Była to pogodna i miła osoba, czułam jednak, że nie potrafię jej niczego wyjaśnić. Zapytała mnie, czy jem normalnie, a ja przecież jadłam, czy boję się utyć albo jeździć autobusem, a tego się przecież nie bałam. Bałam się tego, że nie istnieję i że moje myśli nie są moimi myślami, ale o to pielęgniarka już nie zapytała. Powiedziałam jej, że wszystko wydaje mi się szare i że nie mam siły dalej żyć, więc umówiła mnie na wizytę do szkolnego psychologa. Bałam się, było mi głupio, ale nie zamierzałam nikomu o tym mówić. Moja wizyta wypadała w czasie ferii zimowych, a wtedy szkoła była na szczęście zamknięta. W domu powiedziałam, że idę się przejść, a potem schowałam się na cmentarzu tuż przy szkole aż do chwili, gdy zobaczyłam, że psycholog już przyjechał. Mimo że bardzo się bałam, to naprawdę chciałam z nim porozmawiać, bo widziałam coraz wyraźniej, że zaczynam się gubić we mgle i że potrzebuję pomocy. Nie wiedziałam jednak, jak poprosić o tę pomoc ani jak wyjaśnić komukolwiek, co takiego się ze mną dzieje, bo mgła była już na tyle gęsta, że bardzo utrudniała mi komunikację. Powiedziałam psychologowi, że czuję się zdezorientowana, a on mi odpowiedział, że tak się czuje większość nastolatków. Wspomniałam, że mam wrażenie jakbym nie kontrolowała już sama swoich myśli i działań, a on narysował mi freudowskie koła z „ego”, „id” oraz „superego”. Nic z tego nie zrozumiałam, a zarazem upewniłam się, że on też nie rozumie zbyt wiele z tego, co próbowałam mu powiedzieć. Następna wizyta u psychologa kolidowała z klasówką, pobiegłam więc do gabinetu pielęgniarki i powiedziałam jej, że nie mam na nią czasu i że nie jest mi już potrzebna, bo czuję się dużo lepiej. Było to wielkie kłamstwo, ale mgła stała się już tak gęsta, że z trudem przychodziło mi rozsądne myślenie a tym bardziej wyrażanie takich myśli, więc znacznie łatwiej było po prostu skłamać. Wiedziałam, że nigdy nie zdołam w pełni wyrazić, jak się naprawdę czuję. Wolałam zatem powiedzieć, że wszystko jest w porządku i dalej walczyć samotnie.
O dziwo, moje wyniki w szkole były nadal bardzo dobre. Wypracowania miały tragiczną wymowę, ale wciąż były bardzo dobrze napisane, a przedmioty ścisłe też nie sprawiały mi problemów. Daty i gatunki botaniczne oraz wojny i wzory chemiczne stanowiły bezpieczne, proste, namacalne fakty w coraz bardziej chaotycznym świecie i w związku z tym nie przysparzały mi żadnych kłopotów. Były tym, czym były – nieczułe i niezmienne, niepoddające się wpływom mojego wewnętrznego chaosu – mogłam się ich po prostu nauczyć na pamięć i to wystarczało. W dalszym ciągu chodziłam na spacery, pilnowałam dzieci, odrabiałam lekcje, pisałam sprawdziany i nikt nie wiedział, że z każdym dniem jestem coraz bardziej zagubiona i że coraz bardziej oddalam się od domu. A tak się właśnie działo.
W takim stanie rozpoczęłam naukę w szkole średniej. Na początku wszystko szło dobrze. Dostałam się do sympatycznej klasy, w której część osób znałam już wcześniej, a część zobaczyłam po raz pierwszy. Zauważyłam, że ludzie potrafią być mili, że potrafię zdobyć nowych przyjaciół i wspólnie z nimi przyjemnie spędzać czas. Załatwiłam sobie pracę po szkole jako sprzedawczyni czekolady w miejscowym kinie i mimo że oznaczało to konieczność dość długiego dojazdu autobusem, podobała mi się zarówno ta praca, jak i moi nowi koledzy. Czułam się dobrze. Bardzo dobrze. Zbyt dobrze. Bo przecież świat wcześniej tak nie wyglądał i nie do takiego byłam przyzwyczajona i gdy sprawy miały się świetnie, tym wyraźniej było widać, jak bardzo boleśnie i samotnie było mi wcześniej. W mojej piersi nadal czaił się smutek i w chwilach, gdy śmiałam się w towarzystwie kolegów i koleżanek, uciskał mnie w klatce piersiowej, przypominając, że życie wcale nie jest takie łatwe, zabawne i dobre, ale samotne, bolesne i smutne. Czułam się przez to jeszcze bardziej samotna. Poza tym wcześniej tak długo mi dokuczano, że fakt, iż ludzie są dla mnie mili, był nieco męczący i niezwykły. A gdybym miała naprawdę dopuścić do siebie myśl, że oni po prostu są mili i że wcale nie muszą być dla mnie inni, to wtedy również musiałabym dopuścić do siebie smutek z powodu tego, co działo się wcześniej. A na to nie miałam siły. Szarość narastała i przybierała na sile. Coraz wyraźniej widziałam, jak bardzo źle jest mi w mojej roli cichej, grzecznej, zdolnej dziewczynki. Chciałam umieć latać i zaczęłam rysować złocistoczerwone smoki ziejące ogniem, smoki, z których emanowała siła i życie, czyli wszystko to, czego mi brakowało. Bo ja byłam jedynie szarością.
Już w okresie gimnazjum moje zmysły zaczęły się nieuchwytnie zmieniać. Również ten proces przebiegał tak stopniowo i ostrożnie, że na początku prawie tego nie zauważyłam, jednak od czasu do czasu, a zwłaszcza gdy byłam zmęczona, dźwięki wydawały mi się nieco dziwne. Były zbyt głośne lub zbyt ciche albo po prostu dziwaczne. Teraz zrobiło się jeszcze gorzej. Zazwyczaj dźwięki mają swój określony porządek, jedne są głośne, inne ciche, jedne ważne, inne mniej istotne, teraz jednak te zasady stały się mniej wyraźne. Zdarzało się, że szłam z kimś i rozmawiałam, zauważając jednocześnie, że trudno mi usłyszeć, co mówi ta druga osoba, ponieważ dźwięk jej głosu jest zagłuszany odgłosem uderzeń moich adidasów o asfalt. Natomiast szmery dochodzące z rur stawały się głośne i zagrażające i sprawiały mi wręcz fizyczny ból. Czasami nie miałam pewności, czym właściwie był dany dźwięk, czy to tylko szmery, czy może ktoś coś mówi...? Zdarzało się, że głos nauczyciela prowadzącego wykład zamiast słów niósł jedynie wycie piły lub szum szalejącego wiatru. To, co widziałam, również zaczynało się zmieniać, granice między światłem a cieniem stawały się coraz ostrzejsze i czasami bywały wręcz zagrażające. Gdy szłam ulicą, domy wokół mnie rosły, aż były ogromne i groźne i czułam, jak się na mnie zwalają. Przewidywalne zasady dotyczące perspektywy i przestrzeni przestawały obowiązywać i wydawało mi się, że poruszam się w surrealistycznym świecie malarstwa Picassa lub Salvadora Dali – męczącym i pełnym dezorientacji. Pewnego dnia w drodze do pracy zatrzymałam się i przez pół godziny nie miałam odwagi przejść przez ulicę. Nie byłam w stanie ocenić odległości dzielącej mnie od przejeżdżających samochodów, a krawężnik robił wrażenie czyhającej bezdennej przepaści, upadek w którą oznaczał śmierć. Lęk i rozpacz narastały i w końcu nie było już innego wyjścia, jak ostatecznie zrobić ten krok. Jeśli zginę, to trudno, przynajmniej będzie po wszystkim. Nie zabiłam się. Przeszłam przez ulicę, dotarłam do pracy i powiedziałam, że autobus nie przyjechał na czas. Pierwszy raz spóźniłam się tak bardzo i mimo że jakoś się udało, czułam się okropnie, ponieważ kłamałam. A zarazem, co innego mogłam powiedzieć...? Że bałam się, iż się zabiję, jeśli spadnę do przepaści za chodnikiem? To przecież nie było możliwe. Brzmiałoby to jak najczystsze szaleństwo. Równolegle z narastaniem chaosu w świecie zewnętrznym, nadal istniało we mnie coś, co rejestrowało te wydarzenia i mówiło mi, że coś jest nie tak. Na takim czy innym poziomie wiedziałam, że krawężniki mają 15–20 centymetrów wysokości, a nie 15–20 metrów, i że człowiek nie zabija się, robiąc krok. Dla mnie jednak wszystko wyglądało inaczej i chociaż pewna część mnie mówiła jedno, to druga twierdziła zupełnie coś innego i coraz trudniej było mi rozumieć i oddzielać te rzeczy od siebie.
Nadal pisałam pamiętnik i nadal używałam formy „ona”. Było mi z tym dziwnie. Jeśli ja jestem tym samym, co „ona”, kim jest ten, kto pisze o „niej”? Czy „ja” to „ona”? Wszystko stawało się coraz bardziej chaotyczne i nie potrafiłam sobie niczego sama wyjaśnić. Pewnego wieczoru poddałam się całkowicie i zastąpiłam wszystkie „ja” przez „x” – symbol nieznanego. Czułam, że przestałam istnieć i że wszystko jest wyłącznie nieładem i chaosem, i nie miałam już nawet pojęcia, czym lub kim jestem i czy w ogóle jestem. Mnie już nie było, w każdym razie nie było osoby z tożsamością, granicami, początkiem i końcem. Byłam jedynie niedefiniowalnym, rozlewającym się morzem chaosu, podobnym do mgły. Rozmyta i pozbawiona granic. Ale nadal byłam sobą. Gdy powracam do moich zapisków w pamiętniku z tej nocy, gdy moja tożsamość rozpłynęła się całkowicie i psychoza zwyciężyła, widzę to bardzo wyraźnie. Wtedy właśnie, gdy chaos zagrażał mi coraz bardziej i byłam w tak głębokiej rozpaczy, że nie miałam już sił ciągnąć tego dalej, napisałam tak – cytuję dosłownie – „Teraz x nie ma już więcej siły. X nie ma pojęcia kim jest x i x nie ma już nawet siły się nad tym zastanawiać. X uważa, że x idzie położyć y (forma uprzedmiotowiona)”. I mimo iż bardzo dobrze pamiętam rozpacz i pustkę, które były związane z absolutną samotnością, pozbawioną nawet solidnego „ja”, to nie mogę się nie uśmiechnąć. Bo przecież widzę wyraźnie, że przez cały czas byłam tam obecna i że moja tożsamość istniała całkiem mocno, mimo uczucia, iż rozpłynęła się i rozpuściła w chaosie. Bardzo interesuje mnie język i gramatyka. Stanowi to część owej szczególnej kombinacji, która składa się na moją tożsamość i powoduje, że ja to ja. Zatem i wtedy byłam w swojej chorobie obecna. Tylko po prostu tego nie widziałam.
Świat poszarzał, zmysły oszalały i nie wiedziałam, jak mam się odnieść do konfliktu pomiędzy „zdolną dziewczynką” a „żywym życiem”. Moja rola była tak ograniczona, że miałam w duszy rany od ucisku, który czułam, bolało mnie przez cały czas i nie miałam pojęcia, w jaki sposób mogę żyć z tym dalej. Rysowałam smoki. Pojedyncze rysunki złotych stworów lecących przez nocne niebo i całe serie składające się z wielu obrazków tworzących całość. Jedna z serii zaczynała się od wizerunku lodowej księżniczki w błękitno-fioletowej sukience idącej samotnie w zimową noc przez ciemny las, pełen nagich, martwych drzew. Las był pełen dzikich zwierząt, wilków, węży, małych diabełków, ale wszyscy szli w inną stronę i żaden z nich nawet nie patrzył na lodową księżniczkę. Była zupełnie, zupełnie sama. Na następnym obrazku księżniczka została połknięta przez wielkiego, złotego, ziejącego ogniem smoka, który w gruncie rzeczy wyglądał na poczciwe stworzenie, nawet wtedy, gdy zjadał księżniczkę. Trzeci ukazywał smoka znoszącego wielkie, białe jajo, a na czwartym jajo pękało i wychodziła z niego złocistoczerwona księżniczka. Zarówno ona, jak i smok uśmiechali się pełni szczęścia. Na ostatnim obrazku ognista księżniczka ponownie szła przez zimowy las. Las był równie ciemny i zimny jak poprzednio i tak samo roił się od dzikich i niebezpiecznych zwierząt. Ale ponieważ księżniczka już tu nie pasowała, zwierzęta ruszyły na nią i zaatakowały ją. Nie była już chroniona przez lód, stała się żywa i łatwo było ją zranić, znajdowała się więc w wielkim niebezpieczeństwie – mogła zostać zjedzona. A jednak napisałam w moim pamiętniku: „Cena nie ma znaczenia, nie chcę umrzeć, zanim nie użyję wszystkich kolorów moich farb, nie chcę żyć w pastelach.” Napisałam tak, nie wiedząc nic o przyszłości – i zarazem nakreśliłam jej przerażająco dokładny obraz. Wiedziałam, że zostanę zjedzona. I wiedziałam też, że przeżyję.
Na innej serii obrazków lodowa księżniczka jest zjadana przez hordę małych, szarych kawałków wełny bez ciała, ale za to z wielkimi ustami. Żeby tego uniknąć, wybiera ponowne zjedzenie przez smoka. Jednak tym razem nie pojawia się żadne jajo, smok leży na łące i płacze. Jego łzy zbierają się i tworzą rzekę, a przy jej brzegu wyrasta kwiat. Pąk rozwija się i ze śpiewem wychodzi z niego ognista księżniczka.
Byłam kompletnie zagubiona, nie rozumiałam niczego i nie potrafiłam wyjaśnić, co się ze mną dzieje, bo sama tego nie wiedziałam. Pamiętam to dobrze i wiem, że tak naprawdę było. Ale rysunki, porządnie oznaczone datami od chwili, gdy wszystko się zaczęło, klarownie opowiadają moją historię. Pokazują, że chociaż nie rozumiałam niczego – to jednocześnie pojmowałam wszystko.
Również w innych dziedzinach dochodziło do głosu to wszystko, na co nie znajdowałam słów. Nie czułam się dobrze w swojej roli, ale zamiast ją porzucić, stałam się bardzo pilna. Zaczęłam pracować codziennie po szkole, a mimo to chciałam mieć równie dobre – jeśli nie jeszcze lepsze – oceny jak przedtem. Wieczorami po powrocie z pracy uczyłam się, często do bardzo późna w nocy. Potem kilka godzin snu i wstawałam o świcie, jeszcze trochę się uczyłam albo sprzątałam w domu – cichutko, aby nikt mnie nie słyszał i nie zauważył – a potem szłam znów do szkoły, do pracy i do nauki. Nie miałam czasu ani na przyjaciół, ani na hobby i mimo że nie było to dobre, to jednocześnie czułam się bardziej bezpiecznie, bo wtedy mogłam uniknąć odczuwania smutku wynikającego z tych wszystkich lat, gdy byłam tak bardzo samotna. W tym czasie moje życie wyglądało równie źle, jak zwykle, ale było też bezpieczne i znajome.
Spałam teraz mniej i zaczęłam również jeść coraz mniej. Nie dlatego, abym się chciała odchudzać, ale po to, żeby się do czegoś zmusić i uzyskać nad sobą kontrolę. Wtedy pojawił się Kapitan. Po raz pierwszy w chwili, gdy pisałam pamiętnik. Byłam zmęczona, siedziałam i pisałam, i nagle zauważyłam, że jedno ze zdań zostało zakończone w inny sposób, niż to sobie zaplanowałam. Przestraszyłam się i napisałam: „Kto dokończył to zdanie?” a on powiedział: „Ja to zrobiłem” – i tak to się zaczęło. Droga od pisania pamiętnika do natrętnych myśli i od myśli do głosów jest krótka, w każdym razie taka była dla mnie. Moje zmysły były zaburzone i zniekształcone już od długiego czasu i dlatego usłyszenie głosów przyszło mi łatwo. Właściwie słyszałam je już wcześniej, a przynajmniej miałam wątpliwości co do tego, co słyszę, ale zawsze były to głosy niewyraźne, mamrotanie, odległy szum, odgłos mowy na tyle zamazanej, że nie rozróżniałam słów ani nie wiedziałam, kto mówi. Teraz wszystkie wątpliwości znikły. Przemawiał do mnie Kapitan, a to co mówił, było bardzo wyraźne. Nie dało się nie zrozumieć jego słów. Kapitan był kapitanem, a kapitanowie wydają rozkazy. On jednak był całkiem miły, przynajmniej na początku. Był sympatyczny i powiedział, że się mną zaopiekuje i że nie muszę się niczym ani nikim martwić, bo on mnie będzie pilnował. Powiedział również, że nikt inny nie zna mnie tak dobrze jak on, i dowiódł tego opowiadając mi o moich życzeniach i marzeniach, co nie było trudne, zważywszy, że był mną. Oświadczył, że mogę przestać myśleć o tym, czy inni mnie lubią i czy chcą ze mną przebywać i że nie muszę już się zastanawiać, czego chcę lub kim jestem. On się tym wszystkim zajmie. Obiecał również, że nigdy mnie nie opuści. Muszę tylko mu zaufać i robić to, co mi poleci. Tak też zrobiłam. Nie było to zbyt trudne, zwłaszcza na początku. „Najlepiej, jakbyś jeszcze trochę popracowała nad tym zadaniem” mówił Kapitan. A ja przepisywałam zadanie jeszcze raz. „Nadal nie jest jeszcze tak, jak trzeba” twierdził Kapitan. „Zaufaj mi, to zadanie nie jest dobre, napisz je jeszcze raz”. A ja mu ufałam. Odrabiałam zadanie po raz kolejny, sprawdzałam nowe informacje w encyklopediach i szlifowałam je bez końca. „Niedobrze” – mówił Kapitan. „Musisz być bezdennie głupia, ale ciesz się, że masz mnie do pomocy. Napisz jeszcze raz, tym razem naprawdę porządnie!” Ale ja nie dawałam rady ze zmęczenia, nadchodziła godzina czwarta nad ranem, a to było przecież tylko zwykłe zadanie, które napisałam już trzy razy i wcale nie wymagało aż tyle pracy. „Nie tylko głupia, ale w dodatku leniwa” stwierdzał Kapitan. Uderzał mnie w twarz, mocno, kilkakrotnie, abym nauczyła się zachowywać porządnie i abym się zupełnie nie zmarnowała. Wiedziałam i widziałam, że uderza mnie moja własna ręka, ale czułam, że to absolutnie nie ja nią kieruję. Dziwnie to pewnie brzmi, ale przez wiele poprzednich lat zastanawiałam się, kto kieruje moimi myślami i działaniami, wcale nie będąc pewna, że w ogóle istnieję, dlatego następnym krokiem była utrata kontroli nad rękami. W gruncie rzeczy był to krok nieduży. Byłam gotowa na przyjęcie tych przeżyć, więc gdy Kapitan uderzał, to czułam po prostu, że Kapitan mnie bije. Bałam się, ale nie potrafiłam go powstrzymać. Bił mocno, mamrocząc przy tym przekleństwa prosto w moje ucho, głośno, głośno, coraz głośniej. Potem się trochę uciszał, ja ocierałam łzy i ponownie przepisywałam zadanie. Nadal nie było ono wystarczająco dobre, ale już nie miałam siły go poprawić, ponieważ nadchodził ranek i musiałam iść do szkoły. Kapitan szedł ze mną i był wystarczająco miły, żebym czuła wdzięczność, że jest taki dobry i że mnie pilnuje, abym nie zrobiła jakiegoś głupstwa.
Od tamtej chwili bił mnie bardzo często – za każdym razem, gdy zrobiłam coś nie tak. Byłam zbyt opieszała, zbyt głupia i leniwa. Jeśli zbyt wolno szło mi przygotowanie rozliczenia podczas pracy w kiosku w kinie, zabierał mnie w przerwie do toalety i bił po twarzy, raz za razem. Jeśli zapomniałam podręcznika albo nie odrobiłam lekcji, bił mnie również. Sprawił, że w drodze do szkoły nosiłam zawsze przy sobie krótki kijek lub drążek, aby mógł uderzać mnie nim po udach, jeśli szłam zbyt wolno. Nie cierpiałam tego i było mi wstyd, a poza tym to bolało. Uderzenia ręką wymierzał mi tylko wtedy, gdy byliśmy sami lub gdy zadbał o to, abyśmy mogli być przez chwilę sami, ale kijka używał również wówczas, gdy jechałam rowerem lub szłam drogą i inni mogli mnie widzieć. Poza tym po ciosach kija zostawały ślady, a po uderzeniach w twarz nie. Siniaki niełatwo było wytłumaczyć. Wiedziałam przecież dobrze, że biję się sama, czułam jednak, że nie mam absolutnie żadnego wyboru. Kapitan bił mnie moimi własnymi rękami, wiedziałam o tym i doświadczałam tego, choć nie potrafiłam wyjaśnić, bo to należało do rzeczywistości, której nie opisywały żadne słowa. Dlatego też mówiłam jak najmniej.
Kapitan uważał, że jestem bardzo leniwa. Jego zdaniem spałam zbyt dużo i jadłam też zbyt wiele. Zaczął więc stawiać nowe wymagania. Dwadzieścia pięć godzin snu w tygodniu wystarczy – powiedział. Później obniżył tę normę do dwudziestu. Jeśli go nie słuchałam, bił mnie i wyzywał. Uważał również, że powinien wystarczyć mi jeden posiłek dziennie. To było nawet więcej niż dość. A właściwie nawet za dużo – stwierdził po pewnym czasie i obniżył mi racje do trzech posiłków tygodniowo. Próbowałam ułożyć plan uwzględniający, w jakie dni tygodnia moja potrzeba jedzenia jest największa. Ale nadal od czasu do czasu był dla mnie miły i wciąż wierzyłam mu, gdy mówił, że to wszystko wyłącznie dla mojego dobra.
Teraz już słyszałam go prawie przez cały czas, a od czasu do czasu słyszałam również inne głosy, nie tak wyraźne jak jego, ale jednak wyraźniejsze niż te, które słyszałam kiedyś. Od samego początku Kapitan używał formy „my” i zrozumiałam to tak, że było ich wielu, a on był szefem. Kapitan nadał mi tajemne imię, które było do użytku tylko dla nich, i powiedział, że to imię czyni mnie jedną z nich. Opowiadał o kraju, gdzie rośnie las z żelaza, a drzewa mają liście czerwone jak krew. Krew i żelazo. Czysta siła. Wszystko, za czym tęskniłam. Aby jednak móc tam wejść, musiałam najpierw udowodnić, że jestem tego godna i że nie jestem żadną beznadziejną marudą. Rozumiałam to doskonale i wcale nie miałam pewności, czy jestem godna, a wręcz przeciwnie, byłam pewna, że nie jestem, i cieszyło mnie to, że Kapitan chce mi pomóc. Mimo że jego razy bardzo bolały.
Pewnego dnia, gdy w listopadowej szarudze wracałam ze szkoły, zmęczona i smutna, z ciężkim plecakiem, zobaczyłam, że przy skrzynkach pocztowych przed domem stoi jakaś kobieta. Miała ciemne włosy związane w kok i prostą, miękką sukienkę, która jednocześnie była jednolicie biała, a zarazem jednolicie ciemnoniebieska. Kobieta była piękna i uśmiechała się. Miło było, że ktoś się do mnie uśmiecha, więc i ja uśmiechnęłam się do niej. Miałam za sobą okropny dzień w szkole, pełen prac grupowych i dyskusji, a robienie czegokolwiek w grupach z innymi uczniami było bardzo trudne, ponieważ jednocześnie musiałam przede wszystkim współpracować z Kapitanem. Tak więc praca grupowa szła mi nie najlepiej, Kapitan się złościł, a ja byłam wykończona. Potrzebowałam uśmiechu i jej uśmiech sprawił mi radość, również dlatego, że pochodził właśnie od niej. Nigdy wcześniej jej nie widziałam, a jednak wiedziałam dobrze, kim jest. Była to Samotność i była ona piękna. Kto mógłby potrzebować grupy, gdy Samotność była taka pociągająca? Od tamtej pory widywałam ją często. Niewiele mówiła, ale zawsze miała piękny i nieco smutny uśmiech. Czasami tańczyła przede mną w tej swojej prześlicznej sukience, całkowicie białej i całkowicie ciemnoniebieskiej. Jednocześnie.
Wkrótce zobaczyłam również Kapitana. Nie widywałam go za każdym razem, gdy słyszałam jego głos, a często niezbyt wyraźnie, ale na tyle, aby wiedzieć, jak wygląda. Nie był wcale przerażający. Od tak dawna słyszałam jego głos, że ujrzenie jego postaci nie stanowiło wielkiej zmiany. Mniej więcej w tym samym czasie na szkolnym korytarzu zaczęły pojawiać się wilki. Wilki i krokodyle. Bałam się ich, bo wyglądały na bardzo rozzłoszczone, ale bałam się również dlatego, że nikt inny ich nie widział. Marzyłam o wydostaniu się z tego całego bałaganu i chaosu, nadal jednak nie czułam się godna tego, aby wejść do krainy czerwonych lasów. Coraz częściej zastanawiałam się, czy moja śmierć stanowiłaby jakieś rozwiązanie. Sądziłam, że byłby to przynajmniej sposób na ucieczkę, jeśli nie na coś innego. A ja naprawdę potrzebowałam od tego wszystkiego uciec.
Mama oczywiście nie widziała wilków i nie słyszała Kapitana. Zauważyła jednak, że coraz mniej jem i że za nic nie chcę jeść więcej, nawet jeśli próbowała mnie do tego zmusić. Zwróciła uwagę, że stałam się blada, zmęczona i chuda i mimo że nie miała pojęcia o tym, jak mało śpię, to zdawała sobie sprawę, że na pewno zbyt mało. Zamówiła dla mnie wizytę u naszego lekarza rodzinnego i chociaż było mi głupio, to wiedziałam, że potrzebuję pomocy. Nie potrafiłam jednak opowiedzieć, co jest nie w porządku, bo na opisanie tego, co się działo, nie było żadnych słów. Rozmawiałam z lekarzem kilkakrotnie. Nie udało mi się porządnie wyjaśnić mu, o co właściwie mi chodzi, ani jaki stał się dla mnie świat, a jednak rozmowa z nim była dla mnie przyjemnością. Wydawał się bardzo miły. Przestraszyłam się jednak bardzo mocno, gdy powiedział, że zamierza skierować mnie do psychiatry dziecięcego. Powiedziałam wówczas, że rozmawiałam już z psychologiem szkolnym i że to mi nie pomogło, a on powiedział, że to będzie zupełnie coś innego, na wyższym poziomie. To przeraziło mnie jeszcze bardziej, bo sama nie czułam się na specjalnie wyższym poziomie. Byłam mała, głupia i przestraszona.
Lekarz dał mi skierowanie, wizyta została umówiona i było w porządku. A nawet lepiej niż w porządku. Lubiłam swoją terapeutkę i to było ważne, ponieważ mój świat zaczął wtedy rozpadać się bardzo szybko. Dosyć długo udawało mi się ukrywać istniejący stan rzeczy, teraz jednak wszystkie osłony popękały i ujawniły bezbrzeżny chaos mojego wewnętrznego świata, gdzie nic już nie miało z niczym logicznego związku. Desperacko tęskniłam za krwią, ogniem i smokami, a mgła wokół mnie gęstniała. Zaczęłam więc drapać swoje ciało do krwi, aby poczuć, że naprawdę żyję, oraz by dowieść, że w moich żyłach nadal płynie żywa ludzka krew. Coraz lepiej rozumiałam się z Kapitanem i pozostałymi, a swoim zmysłom mogłam ufać coraz mniej. Chodziłam do toalety dla dziewcząt, gdzie walczyłam z Kapitanem i wilkami. Biłam się po twarzy, gryzłam własne ręce i waliłam głową w ścianę, aby zmusić głosy do zamilknięcia. Mimo że wybierałam najmniej uczęszczaną i najdalej położoną toaletę, jednak po pewnym czasie przyłapano mnie. A więc ta zdolna uczennica zupełnie oszalała? Moje zmysły nie były na tyle zaburzone, abym nie zauważyła, że spojrzenia nauczycieli zmieniły się z pełnych uznania na współczujące. W semestrze zimowym miałam najlepsze oceny w klasie. W semestrze letnim oblałam wszystkie przedmioty.
Mimo wszystko jesienią wróciłam do szkoły, chociaż latem mój stan znacznie się pogorszył. Miałam bardzo dużo nieobecności, a nawet gdy przychodziłam na lekcje, byłam właściwie nieobecna i nie potrafiłam już nadążyć za innymi. Pewnego ciepłego sierpniowego dnia pojechałam rowerem na długą wycieczkę. Byłam na cmentarzu, gdzie porozmawiałam z tatą. Później odwiedziłam też inne cmentarze. Potem popedałowałam do domu. Mimo upału miałam na sobie różowy bawełniany sweter i jasnoniebieskie dżinsy. Pastelowe kolory. Niespecjalnie ładne. W domu weszłam do dużego pokoju, gdzie siedziała mama i powiedziałam, że jestem gotowa. Teraz chcę już wejść do lasu. „Czy nie widzisz, że mam na sobie czerwoną sukienkę?” – zapytałam. Mama jednak jej nie widziała. Widziała tylko dżinsy i różowy sweter. „No nie” – powiedziałam, siadając przy oknie. – „Włożyłam przecież moją czerwoną sukienkę, jestem gotowa, niedługo przyjdą i mnie zabiorą”. Mama oczywiście się przestraszyła, natychmiast zadzwoniła do mojej terapeutki, która przyjechała do nas do domu. Miło było ją zobaczyć, ale nie miałam żadnej potrzeby, żeby z nią rozmawiać. „Wszystko już skończone” – powiedziałam – „Dzięki za pomoc, ale teraz muszę wejść do lasu. Zaraz mnie zabiorą”.
I zabrali. Wkrótce potem przyjechała po mnie policja z lekarzem i zostałam zabrana na oddział zamknięty. Było już jednak trochę za późno. Zgubiłam się w lesie i we mgle. Las był tak gęsty, że znalezienie drogi wyjścia zajęło mi wiele lat.
Ciąg dalszy w wersji pełnej