Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Było, minęło… - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
25 czerwca 2013
34,06
3406 pkt
punktów Virtualo

Było, minęło… - ebook

Wspomnienia Stanisława Różewicza, cenionego reżysera filmowego, brata poety Tadeusza Różewicza. Autobiografia zawodowa, sylwetki przyjaciół i współpracowników, historia powstawania filmów, podróże zagraniczne, świat festiwali filmowych, zmagania z cenzurą i peerelowską rzeczywistością. Zwięzłe relacje przeplatają się z anegdotami z planu filmowego, tajnikami warsztatu reżysera i scenarzysty, impresjami z podróży. Książkę uzupełniają fotografie i dokumenty z archiwum rodzinnego oraz Posłowie i rysunki autorstwa Pawła Różewicza.

Spis treści

1946

1947

Robinson, 1948

Losy Robinsona

„Ryba”

Trudna miłość, 1953

Łagów 1954

Trzy kobiety, 1956

Kornel

Szkoła

Wolne miasto, 1958

Paryż 1958

Ausflug nach Paris, 2004

Miejsce na ziemi, 1960

Świadectwo urodzenia, 1961

Argentyna 1963

ZSRR 1962

1963

Echo, 1964

Na melinę, 1965

Piekło i niebo, 1966

Westerplatte, 1967

Staś Loth

1968

„Tor”

Samotność we dwoje, 1968

Bohdziewicz

Ford

Jakubowska

Wybult

Romantyczni, 1970

Biedermann, 1975

Szczepański

Szklana kula, 1972

Drzwi w murze, 1973

Sny

Opadły liście z drzew, 1975

Pasja, 1977

1975

„Kinema”

Ryś, 1979–1981

Kobieta w kapeluszu, 1984

Rafał

Raniszewski

Lipiński – rekwizytor

Z notatnika

Dźwięk – Nowak

Anioł w szafie, 1987

Trela

Seks

Moja fabryka

W naszym kinie

Nocny gość, 1989

Béla B.

PAWEŁ RÓŻEWICZ Padał deszcz

Kalendarium

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0226-7
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1946

Do fil­mu wpro­wa­dził mnie re­ży­ser Je­rzy Za­rzyc­ki, z któ­rym by­łem w kon­tak­cie li­stow­nym. „Niech pan robi tę ma­tu­rę i przy­jeż­dża…” – pi­sał. Przy­słał mi sce­na­riusz fil­mu _Ju­tro pre­mie­ra_ opo­wia­da­ją­ce­go hi­sto­rię war­szaw­skiej pra­pre­mie­ry _Hal­ki_ Mo­niusz­ki. Au­to­ra­mi sce­na­riu­sza byli Mira Zi­miń­ska, przy­szły twór­ca „Ma­zow­sza” Ta­de­usz Sy­gie­tyń­ski i Je­rzy To­eplitz. W trzy dni po ma­tu­rze, z wa­li­zecz­ką, któ­rą dał mi Ta­de­usz, po­je­cha­łem do Ło­dzi. Pierw­szy raz zna­la­złem się w ate­lier fil­mo­wym. Była to po­nie­miec­ka hala spor­to­wa przy uli­cy Łą­ko­wej.

Na hali sta­ły de­ko­ra­cje do _Za­ka­za­nych pio­se­nek_ re­ży­se­ra Bucz­kow­skie­go. Frag­ment uli­cy z do­ma­mi, sztucz­ny bruk, pa­li­ły re­flek­to­ry na po­mo­stach i w de­ko­ra­cji. Na kra­nie zdję­cio­wym (jed­nym z dwóch wy­wie­zio­nych z nie­miec­kiej Ufy w Ber­li­nie) sie­dział ope­ra­tor Kru­szyń­ski i dru­gi – Ka­rol Cho­du­ra. Na dole w fo­te­lu re­ży­ser Le­onard Bucz­kow­ski. Krę­ci­ło się kil­ka osób w bia­łych ki­tlach. De­ko­ra­cja mia­ła coś z hali fa­brycz­nej, coś z la­bo­ra­to­rium, cha­rak­te­ry­za­tor­ka po­pra­wia­ła pu­drem twa­rze ak­to­rów, se­kre­tar­ka pla­nu wy­pi­sy­wa­ła na klap­sie nu­mer uję­cia.

W fil­mie _Ju­tro pre­mie­ra_ Mo­niusz­kę miał grać Ja­cek Wosz­cze­ro­wicz. Ro­bił pró­by cha­rak­te­ry­za­cji. Wosz­czer o pla­stycz­nej twa­rzy, wspa­nia­łym oku, znie­wa­la­ją­cym gło­sie, nie­ocze­ki­wa­nym rwa­niu zdań… Brał już lek­cje gry na or­ga­nach, nie­bie­ski ze­szyt wy­peł­niał no­tat­ka­mi. Hal­kę mia­ła grać i śpie­wać Cal­ma. Wo­zi­łem do War­sza­wy jej suk­nię do mia­ry. Przy­je­chał fran­cu­ski de­ko­ra­tor Co­las­son, miał ślicz­ną pie­go­wa­tą żonę. Krę­cił się jako kon­sul­tant Jan Mar­cin Szan­cer, To­nio Unie­chow­ski szki­co­wał piór­kiem uro­cze ob­raz­ki z epo­ki, pięk­ne pa­nie, ko­nie i po­jaz­dy. Za­rzyc­ki był po ope­ra­cji, brał wiel­ką ilość le­ków, czy­tał sta­re rocz­ni­ki „War­szaw­skie­go Ku­rie­ra”. Pew­ne­go dnia przy roz­mo­wie o pa­niach i dzie­lą­cych nas róż­ni­cach wie­ku Unie­chow­ski ode­zwał się do mnie za­gad­ko­wo: – Pa­nie Sta­siu, gdy­bym ja miał pań­skie lata, wie­dział­bym, co mam ro­bić.

Nie bar­dzo wie­dzia­łem, co miał na my­śli. Mój Boże…

Łódź – „sto­li­ca za­stęp­cza” – tęt­ni­ła w tym cza­sie in­ten­syw­nym ży­ciem li­te­rac­kim i te­atral­nym. Wy­cho­dzi­ły tu „Kuź­ni­ca” i „Szpil­ki”, li­te­ra­ci, ak­to­rzy i fil­mow­cy spo­ty­ka­li się w „Pic­kwic­ku”, oglą­da­łem wszyst­kie przed­sta­wie­nia Schil­le­ra i Wier­ciń­skie­go, Mira Zi­miń­ska gra­ła Ka­mil­lę w _Żoł­nie­rzu kró­lo­wej Ma­da­ga­ska­ru_, Jó­zef Wę­grzyn wy­chy­lał co­dzien­ną swo­ją „daw­kę” przy ba­rze w SPA­TiF-ie.

Za­rzyc­ki zo­sta­wił mi roz­pi­sy­wa­nie pew­nych scen w dreh­bu­chu. Nikt wów­czas nie uży­wał dzi­siej­szych okre­śleń eg­zem­pla­rza re­ży­ser­skie­go – sce­no­pis, script. Mó­wi­ło się „dreh­buch” i wszy­scy w fil­mie wie­dzie­li, o co cho­dzi. Spe­cja­li­sta­mi od dreh­bu­chów w cza­sach przed­wo­jen­nych byli Lu­dwik Star­ski i Jan Fe­th­ke. Ja część dreh­bu­chu o Mo­niusz­ce pi­sa­łem u Sy­gie­tyń­skie­go i Miry Zi­miń­skiej. W pew­nym miej­scu uży­łem nie­miec­kie­go ter­mi­nu Schwenk… Zi­miń­ska za­py­ta­ła, co zna­czy i skąd znam to okre­śle­nie. Wy­tłu­ma­czy­łem, że „Schwenk” to tyle co „szyb­ka pa­no­ra­ma”,a okre­śle­nie znam z nie­miec­kiej ter­mi­no­lo­gii. – Schwenk… – po­wtó­rzy­ła Zi­miń­ska, się­gnę­ła do to­reb­ki, wy­ję­ła i dała mi pięć­set zło­tych, mó­wiąc: – Pa­nie Sta­siu, pro­szę, to na dziew­czyn­ki.

Nie wie­dzia­łem w tam­tym cza­sie, ile kosz­tu­ją łódz­kie „dziew­czyn­ki” (choć zna­ne mi były ich re­jo­ny – uli­ca Zie­lo­na i oko­li­ce Grand Ho­te­lu). „Sty­pen­dium” Zi­miń­skiej wy­da­łem na obia­dy, bo z for­są było kru­cho.

W ate­lier na Łą­ko­wej pra­co­wa­ło wów­czas jesz­cze wie­lu przed­wo­jen­nych pra­cow­ni­ków fil­mu – oświe­tla­czy, mi­kro­fo­nia­rzy, re­kwi­zy­to­rów. Bra­cia Gel­bo­wie – kie­row­nik zdjęć i re­kwi­zy­tor, asy­stent ka­me­ry Cze­sio Gra­bow­ski, cha­rak­te­ry­za­tor Do­brac­ki, szef elek­try­ków­Ta­dzio Za­jąc, me­cha­nik z ka­bi­ny pro­jek­cyj­nej Po­lkow­ski. Z opi­nią Po­lkow­skie­go bar­dzo się li­czy­li wszy­scy re­ży­se­rzy. Cze­ka­no nie­cier­pli­wie na jego głos po pierw­szej pro­jek­cji fil­mu. Był ma­ło­mów­ny, je­śli po­wie­dział, że film jest do­bry, wszy­scy po­wta­rza­li jego opi­nię: „Po­lkow­ski po­wie­dział…”. Re­kwi­zy­tor Ta­dzio Ku­ni­kow­ski z la­ta­mi prze­szedł do imi­ta­to­rów dźwię­ku. Pa­mię­tam gar­ba­te­go kraw­ca, pana Osiń­skie­go. Ten nie mę­czył ak­to­rów wie­lo­ma przy­miar­ka­mi – ko­stiu­my szy­te dla nich mie­rzył na so­bie.

O dzi­wo, za­wsze le­ża­ły na ak­to­rach świet­nie. Fo­to­si­sta Woj­tek Urba­no­wicz, za­pa­lo­ny my­śli­wy, wiel­bi­ciel kor­pu­lent­nych pań, gło­śno tłu­ma­czył w bu­fe­cie, jak wy­glą­da w mi­ło­ści po­zy­cja „sześć na dzie­więć”…

W spra­wach pro­duk­cyj­nych kil­ka razy jeź­dzi­łem do War­sza­wy. W Te­atrze Pol­skim oglą­da­łem Oster­wę w _Lil­li We­ne­dzie_. W _Gru­bych ry­bach_ Lu­dwi­ka Sol­skie­go (miał wte­dy dzie­więć­dzie­siąt pięć lat) – „był jak żywy”, przy­gry­wał so­bie na skrzyp­cach, wtrą­cał nie­ocze­ki­wa­ne żar­ty na te­mat war­szaw­skich tro­lej­bu­sów.

Do re­ali­za­cji fil­mu _Ju­tro pre­mie­ra_ nie do­szło. Dwa ty­go­dnie przed wy­jaz­dem w ple­ner Dy­rek­cja Pro­gra­mo­wa Fil­mu Pol­skie­go za­żą­da­ła zmian sce­na­riu­szo­wych. Au­to­rzy oświad­czy­li, że będą po­trze­bo­wa­li na to dużo cza­su, Za­rzyc­ki nie wal­czył o te­mat, film zresz­tą pro­duk­cyj­nie był w le­sie. Do te­ma­tu pre­mie­ry _Hal­ki_ i Mo­niusz­ki po trzech la­tach wró­cił re­ży­ser Jan Ryb­kow­ski.

* * *

Nie chcąc pau­zo­wać, Za­rzyc­ki za­brał się do krót­kie­go me­tra­żu. Wy­brał opo­wia­da­nie Ed­ga­ra Al­la­na Po­ego _Zdra­dziec­kie ser­ce_. Była to nie­zwy­kła hi­sto­ria czło­wie­ka prze­śla­do­wa­ne­go złym okiem pew­ne­go star­ca. Chcąc się uwol­nić od jego spoj­rze­nia, bo­ha­ter star­ca za­bił, a zwło­ki ukrył. Kie­dy zja­wi­ła się po­li­cja, za­bój­cę zdra­dzi­ły dźwię­ki bi­ją­ce­go spod pod­ło­gi ser­ca…

Sta­re­go z sę­pim okiem grał Sta­ni­sław Gro­lic­ki. Ope­ra­to­rem fil­mu był Sta­ni­sław Wohl. Asy­sten­ta­mi re­ży­se­ra by­li­śmy ja i Ju­rek Ka­wa­le­ro­wicz. Ostat­nie­go dnia zdję­cio­we­go mie­li­śmy krę­cić uję­cie, kie­dy na star­ca pada cień (tekst z offu: „…i wte­dy na star­ca padł cień śmier­ci”). Gro­lic­ki po­szedł po­pra­wić cha­rak­te­ry­za­cję, usiadł przed lu­strem i tu do­padł go atak ser­ca, nie­ste­ty śmier­tel­ny.

Zo­sta­ło jesz­cze kil­ka usta­wień. Za­rzyc­ki na­mó­wił Ka­wa­le­ro­wi­cza, aby ten w nie­skoń­czo­nej jesz­cze sce­nie za­stą­pił Sta­re­go. Je­rzy nie na­my­ślał się. Za­ło­żył pe­ru­kę „Gro­ły” i ko­szu­lę, wszedł do łóż­ka i tak na­krę­ci­li­śmy bra­ku­ją­ce uję­cia. W skoń­czo­nym fil­mie nikt nie za­uwa­żył „du­blu­ry”.

Po _Zdra­dziec­kim ser­cu_ Za­rzyc­ki się­gnął po _Na­wró­co­ne­go_ Bo­le­sła­wa Pru­sa. Opo­wia­da­nie o ską­pym ka­mie­nicz­ni­ku tak za­twar­dzia­łym, że po śmier­ci na­wet dia­bły nie chcą go przy­jąć do pie­kła. Wy­rzu­co­ny z po­wro­tem na zie­mię, ską­piec zmie­nia się w czło­wie­ka o go­łę­bim ser­cu. Za­grał go Ja­cek Wosz­cze­ro­wicz. Pa­trzy­łem, jak wiel­ki ak­tor pra­cu­je nad każ­dym szcze­gó­łem roli. Z re­ży­se­rią było róż­nie.

* * *

Miesz­ka­nie pani Za­ji­čko­wej przy uli­cy Na­ru­to­wi­cza przy­po­mi­na­ło fil­mo­wy koł­choz. W kil­ku po­ko­ikach mło­dzi fil­mow­cy: Ka­zio Kon­rad – asy­stent ope­ra­to­ra, Na­tan Gross z bra­tem – ci ro­bi­li krót­kie fil­my do­ku­men­tal­ne o ży­dow­skich dzie­ciach, wy­je­cha­li póź­niej do Izra­ela.

Ze Lwo­wa był Mie­tek Ve­roc­sy z żoną, naj­lep­szy szwen­ker, ja­kie­go zna­łem. Za­cią­gał z lwow­ska, ubie­rał się barw­nie – ko­lo­ro­we skar­pe­ty, buty na sło­ni­nie, miał nie­ocze­ki­wa­ne po­wie­dze­nia – pa­trzy na mo­rze w So­po­cie: „To jest mo­rze? Mo­rze to jest w Can­nes”…

Ja zaj­mo­wa­łem z Wojt­kiem Ha­sem mały po­ko­ik, w któ­rym były dwa ma­te­ra­ce, szaf­ka na ubra­nia i sto­lik. Na ścia­nie gip­so­wa ma­ska Wojt­ka przy­wie­zio­na z kra­kow­skiej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych.

Szu­ka­li­śmy pra­cy. Ale jeź­dzi­li­śmy też na ka­ja­ki do par­ku na Zdro­wiu i cho­dzi­li­śmy na strzel­ni­cę. Przede wszyst­kim jed­nak do kina i na wszyst­kie pro­jek­cje w ma­łej sal­ce fil­mo­we­go la­bo­ra­to­rium. By­li­śmy pod sil­nym wra­że­niem ob­ra­zu _Nie­po­trzeb­ni mogą odejść_ Re­eda i wło­skich neo­re­ali­stów. Czy­ta­li­śmy _Trzech to­wa­rzy­szy_ Re­ma­rque’a. W knaj­pie SIM przy pla­cu Wol­no­ści po­pro­si­li­śmy o ca­lva­dos po­pi­ja­ny przez bo­ha­te­rów książ­ki. „Chwi­lo­wo nie mamy”, od­po­wie­dział kel­ner i po­le­cił czy­stą. Z pie­niędz­mi było chu­do. Woj­tek pró­bo­wał sprze­dać ze­ga­rek, ja wy­dru­ko­wa­łem parę razy hu­mo­re­ski w „Ró­zgach”.

W ka­wiar­ni „Kacz­ka Dzi­wacz­ka” pi­sa­li­śmy sce­na­riusz, dziw­ną hi­sto­rię z oku­pa­cji. Bo­ha­te­rem był kra­wiec miesz­ka­ją­cy na stry­chu z ma­ne­ki­na­mi. Rzecz koń­czy­ła się śmier­cią kraw­ca na ko­le­jo­wych to­rach, pod uno­szą­cy­mi się na nie­bie la­taw­ca­mi.1947

Pew­ne­go dnia Je­rzy Bos­sak, któ­ry był wów­czas sze­fem Do­ku­men­tu, za­pro­po­no­wał nam zro­bie­nie krót­kie­go fil­mu o War­sza­wie. Sto­li­cy pra­wie nie zna­li­śmy – w cią­gu paru go­dzin na­pi­sa­li­śmy sce­na­riusz „na za­mó­wie­nie”: sto­li­ca się bu­du­je, jadą tram­wa­je, mia­sto pięk­nie­je… Ty­tuł da­li­śmy opty­mi­stycz­ny: _Ży­je­my w War­sza­wie._

Po­je­cha­li­śmy na spo­tka­nie z Wła­dy­sła­wem For­ber­tem, któ­ry miał być na­szym ope­ra­to­rem. Zna­ko­mi­ty ope­ra­tor Kro­ni­ki Fil­mo­wej i do­ku­men­tu, ro­bił zdję­cia z pro­ce­su w No­rym­ber­dze. Miał ostre, re­ali­stycz­ne wi­dze­nie, do­strze­gał wie­le mó­wią­ce szcze­gó­ły. Dużo zdjęć ro­bił z ręki, po­wta­rzał, że „sta­tyw usztyw­nia”. Nasz sce­na­riusz prze­czy­tał wie­czo­rem, rano po­wie­dział tyl­ko, że „moż­na i tak”, ale że chce nam po­ka­zać Sta­re Mia­sto.

Woj­tek i ja Sta­rów­ki nie zna­li­śmy, nie wi­dzie­li­śmy. Zo­ba­czy­li­śmy ru­iny do­mów, przej­ścia na uli­ce za­mknię­te do po­ło­wy jesz­cze nie­ro­ze­bra­ny­mi ba­ry­ka­da­mi po­wstań­czy­mi, wą­ską uli­cę Brzo­zo­wą i wy­be­be­szo­ny wiel­ki dom PKO. W po­przek uli­cy su­szy­ła się bie­li­zna i prze­ście­ra­dła. W su­te­re­nach i piw­ni­cach, skle­co­nych ko­mór­kach, gnieź­dzi­li się „lo­ka­to­rzy”. Szewc na­pra­wiał buty, chło­piec w piw­ni­cy kle­ił mo­de­le sa­mo­lo­tów, ko­bie­ta otwie­ra­ła w bra­mie ma­leń­ki skle­pik „ze wszyst­kim”…

Scho­wa­li­śmy nasz sce­na­riusz do kie­sze­ni – zde­cy­do­wa­li­śmy, że bę­dzie­my ro­bić film o Brzo­zo­wej i jej miesz­kań­cach. Przez ty­dzień utrwa­la­li­śmy na ta­śmie za­pis tam­tej uli­cy, lu­dzi i cza­su. Po­mo­gła nam w mon­ta­żu Ja­necz­ka Niedź­wiedz­ka.

Po­tem ode­zwał się cen­zor. Stwier­dził, że po­ka­zu­je­my zbyt ciem­ny ob­raz War­sza­wy i „dziw­nych lu­dzi”. Py­ta­no nas, gdzie w fil­mie jest od­bu­do­wa mia­sta (choć w ostat­nich uję­ciach sfo­to­gra­fo­wa­li­śmy na­wet wie­chę na szczy­cie jed­ne­go z do­mów). Po­le­co­no nam film „roz­ja­śnić”. Pró­bo­wa­li­śmy to zro­bić ko­men­ta­rzem „z offu”, ale nasz za­bieg był dla cen­zo­ra mało prze­ko­nu­ją­cy. A prze­cież film miał au­ten­tycz­ność pierw­szych dni po­wra­ca­ją­ce­go do ży­cia mia­sta. Su­ro­we ob­ra­zy od­da­wa­ły praw­dę cza­su i miej­sca. Na­szą _Uli­cę Brzo­zo­wą_ odło­żo­no na pół­kę. Nie prze­szko­dzi­ło to, aby­śmy frag­men­ty na­sze­go fil­mu oglą­da­li póź­niej w do­ku­men­tal­nych fil­mach in­nych re­ży­se­rów.

Pla­no­wa­li­śmy z Wojt­kiem na­krę­cić jesz­cze do­ku­ment o Kra­ko­wie, ale Je­rzy Za­rzyc­ki za­pro­po­no­wał mi asy­sten­tu­rę przy _Ro­bin­so­nie war­szaw­skim_. Sce­na­riusz Je­rze­go An­drze­jew­skie­go i Za­rzyc­kie­go był wiel­ce obie­cu­ją­cy – wy­bra­łem więc prak­ty­kę w fa­bu­le. Woj­tek za­ko­twi­czył się w Oświa­tów­ce, gdzie ro­bił fil­my in­struk­ta­żo­wo-do­ku­men­tal­ne. Po­zo­sta­li­śmy w przy­jaź­ni. Pew­ne­go dnia w łódz­kim ate­lier Woj­tek po­ka­zał mi skoń­czo­ne wła­śnie _Skle­py cy­na­mo­no­we_ we­dług Bru­no­na Schul­za. Rzecz nie­ocze­ki­wa­na, owoc nie­zwy­kłej wy­obraź­ni. Po­chwa­li­łem Wojt­ka,a on krót­ko stwier­dził: – Jak się na­praw­dę chce, to jesz­cze moż­na.

Na pla­nie fil­mu _Uli­ca Brzo­zo­wa_. Od le­wej Sta­ni­sław Ró­że­wicz, za ka­me­rą Wła­dy­sław For­bert, stoi Woj­ciech Has

W fil­mach Hasa, opar­tych naj­czę­ściej na ad­ap­ta­cjach li­te­rac­kich we­dług per­fek­cyj­nie do­pra­co­wa­nych sce­no­pi­sów, wra­ca­ły echa nie­miec­kie­go eks­pre­sjo­ni­zmu i fran­cu­skie­go re­ali­zmu po­etyc­kie­go. Woj­tek był jed­nym z nie­licz­nych u nas re­ży­se­rów, któ­rzy mie­li wła­sny „cha­rak­ter pi­sma”.

Po la­tach bez­ro­bo­cia po­szedł do łódz­kiej Szko­ły Fil­mo­wej. Uczył re­ży­se­rii – stu­den­ci ce­ni­li go, na­śla­do­wa­li pew­ne ce­chy sty­lu jego fil­mów. Z cza­sem zo­stał rek­to­rem Szko­ły. Przy­zna­wał, że woli prze­sia­dy­wać w se­kre­ta­ria­cie niż w ga­bi­ne­cie rek­tor­skim.

Ostat­ni raz wi­dzie­li­śmy się w jego łódz­kim miesz­ka­niu. Za oknem miał sza­re blo­ki ka­mie­nic. Pi­li­śmy czer­wo­ne wino, ze śmie­chem i z sen­ty­men­tem wspo­mi­na­li­śmy po­cząt­ki na­szej pra­cy. Woj­tek mó­wił, że w tam­tych cza­sach kon­ku­ro­wa­li­śmy fil­ma­mi, ale nie in­try­ga­mi. Pod­nio­słem książ­kę le­żą­cą na tap­cza­nie, była to _Zbrod­nia i kara_. Po­wie­dział, że my­śli o ad­ap­ta­cji Do­sto­jew­skie­go. Ten jego za­miar nie do­cze­kał się re­ali­za­cji. Przez ostat­nie lata nie ro­bił już fil­mów. Był upar­ty, bez­kom­pro­mi­so­wy, ale nikt nie po­mógł mu w re­ali­za­cji pla­nów. Ża­den ze­spół, ża­den szef ki­ne­ma­to­gra­fii. Kil­ka lat żył na­dzie­ją na ko­pro­duk­cję fil­mu z Fran­cu­za­mi, z tego też nic nie wy­szło.

Woj­ciech Has – uta­len­to­wa­ny, ko­cha­ją­cy film, nic już nie na­krę­cił. Tam­te­go wie­czo­ru, od­pro­wa­dza­jąc mnie do miej­skie­go au­to­bu­su, po­wie­dział: – To już ko­niec epo­ki. Ja to bar­dzo prze­ży­wam._ROBINSON_, 1948

Sce­na­riusz _Ro­bin­so­na war­szaw­skie­go_ za­po­wia­dał in­te­re­su­ją­cy film. Hi­sto­ria sa­mot­ne­go czło­wie­ka, któ­ry po po­wsta­niu zo­sta­je w ru­inach znisz­czo­ne­go mia­sta. Spo­ty­ka tu dwóch mło­dych po­wstań­ców i ży­dow­ską dziew­czy­nę, będą pró­bo­wa­li prze­do­stać się na dru­gi brzeg Wi­sły. Tekst, któ­ry czy­ta­łem, był już ko­lej­ną wer­sją sce­na­riu­sza na­pi­sa­ne­go przez Mi­ło­sza i An­drze­jew­skie­go. Mi­łosz był prze­ciw­ny wszel­kim zmia­nom pierw­szej wer­sji sce­na­riu­sza; zbrzy­dzo­ny, jak mó­wił, śro­do­wi­skiem fil­mo­wym wy­co­fał się ze współ­pra­cy, wy­je­chał na pla­ców­kę dy­plo­ma­tycz­ną do USA. Nową wer­sję na­pi­sał An­drze­jew­ski z Za­rzyc­kim. An­drze­jew­ski pi­sał nie tyl­ko dla pie­nię­dzy – chciał zo­ba­czyć _Ro­bin­so­na_ na ekra­nie.

W lip­cu 1948 roku na pi­sa­nie dreh­bu­chu za­wiózł nas do Ka­zi­mie­rza nad Wi­słą kie­row­nik pro­duk­cji Mie­czy­sław Wajn­ber­ger – „Be­nio”, jak go na­zy­wa­no. Za­rzyc­ki pro­sił mnie, abym słu­chał i no­to­wał wszyst­kie uwa­gi sce­no­pi­so­we.

Ka­zi­mierz był wte­dy mia­stecz­kiem jesz­cze nie­na­wie­dza­nym przez tu­ry­stów. Wi­sła była czy­sta, ury­wa­łem się nad rze­kę. W re­stau­ra­cji Be­ren­sa po­da­wa­no świet­ne ryby, An­drze­jew­ski po­ka­zał naj­prost­szy spo­sób przy­rzą­dza­nia „pie­przów­ki” (do kie­lisz­ka czy­stej szczyp­tę pie­przu, za­mie­szać za­pał­ką). Obaj sce­na­rzy­ści dużo mó­wi­li o przed­wo­jen­nej War­sza­wie, przed­wo­jen­nych ak­to­rach, oku­pa­cji i po­wsta­niu. Raz i dru­gi umó­wi­łem się na spa­cer z sym­pa­tycz­ną pa­nien­ką z pocz­ty. Moje „stra­te­gicz­ne” pla­ny upa­dły w dniu,w któ­rym przy­szedł te­le­gram za­wia­da­mia­ją­cy An­drze­jew­skie­go, że do­stał na­gro­dę „Od­ro­dze­nia” za _Po­piół i dia­ment_ i trze­ba wra­cać do War­sza­wy.

Za­rzyc­kie­mu uda­ło się za­an­ga­żo­wać do fil­mu trój­kę Fran­cu­zów: ope­ra­to­ra Je­ana Isnar­da, szwen­ke­ra Kle­ina i zna­ko­mi­tą mon­ta­żyst­kę Vic­to­rię Mer­can­ton.

Zdję­cia za­czę­li­śmy w po­ło­wie sierp­nia, to były zdję­cia noc­ne – spo­tka­nie w ru­inach Zosi Mro­zow­skiej i Igo­ra Śmia­łow­skie­go. Eki­pę w więk­szo­ści sta­no­wi­li przed­wo­jen­ni jesz­cze fil­mo­wi elek­try­cy, dźwię­ko­wiec, cha­rak­te­ry­za­tor. Szef oświe­tla­czy Ta­dzio Za­jąc po­ro­zu­mie­wał się z Isnar­dem na migi – ja­kie za­pa­lić „szcze­nia­ki” i „dy­chy”. Osob­nym roz­dzia­łem pod­czas zdjęć była nadak­tyw­ność „Be­nia” Wajn­ber­ge­ra. Ten czło­wiek ob­da­rzo­ny nad­mia­rem ener­gii lu­bił oso­bi­ście strze­lać, pod­pa­lać, wy­sa­dzać w po­wie­trze. Ro­bił to z róż­nym po­wo­dze­niem…

Pa­mię­tam sce­nę krę­co­ną w ru­inach re­mi­zy tram­wa­jo­wej. Niem­cy wy­ku­rza­ją po­wstań­ców mio­ta­cza­mi ognia. Je­den z po­wstań­ców, pa­ląc się, ma wy­biec na ka­me­rę. Grał go wy­bra­ny sa­per. „Be­nio” ukry­ty w ru­inach przy­go­to­wy­wał wy­brań­ca do uję­cia. Pró­ba i ro­bi­my pierw­szy du­bel. Spod gru­zów wy­bie­ga pło­ną­cy czło­wiek, ale bie­gnie nie na ka­me­rę, az okrzy­kiem „Palę się, kur­wa mać!” ucie­ka w bok – za nim dwaj dy­żur­ni z mo­kry­mi ko­ca­mi przy­go­to­wa­ny­mi do ga­sze­nia. Sa­per gra­ją­cy po­wstań­ca miał osmo­lo­ne brwi, nie chciał już po­wta­rzać du­bli, ale „Be­nio” pod­niósł mu staw­kę i sa­per bie­gał jesz­cze trzy razy. Sta­ło się tak, że w pierw­szym du­blu Wajn­ber­ger „prze­do­brzył”, za moc­no wy­sma­ro­wał po­wstań­ca ła­two­pal­nym pły­nem, „brand­mas­są”, i pod­pa­lił. Nie uży­wa­no wów­czas jesz­cze w fil­mie za­bez­pie­cza­ją­cych ubrań azbe­sto­wych i in­nych środ­ków ochron­nych. Zda­rza­ło się, że cza­sem strze­la­no na pla­nie i z ostrej amu­ni­cji.

Mały, chu­dy kie­row­nik zdjęć Mi­sza Grin­blat po każ­dej ta­kiej strze­la­nej sce­nie za­da­wał ste­reo­ty­po­we py­ta­nie: – Ofia­ry w lu­dziach są?

Na szczę­ście oby­wa­ło się bez ofiar.

Po pew­nym cza­sie zo­rien­to­wa­li­śmy się z An­drze­jem An­cu­tą, że Za­rzyc­ki chy­ba nie ma jed­no­li­tej wi­zji ro­bio­ne­go fil­mu. O prze­my­śla­nym sty­lu trud­no mó­wić. Film po­wsta­wał wła­ści­wie od sce­ny do sce­ny. Ra­fal­ski gra­ny przez Kur­na­ko­wi­cza nie miał „środ­ka”, był bier­nym świad­kiem przy­pad­ko­wych spo­tkań i wy­da­rzeń. Wraż­li­wa była de­li­kat­na Zo­sia Mro­zow­ska, do­bry Igor Śmia­łow­ski. Wła­ści­wie naj­lep­sze były zdję­cia Isnar­da i nie­pod­ra­bia­ne, au­ten­tycz­ne ru­iny roz­wa­lo­nej War­sza­wy.

Ro­bi­li­śmy sce­nę w piw­ni­cy z nie­miec­ki­mi sza­brow­ni­ka­mi. Nie­ocze­ki­wa­nie na pla­nie po­ja­wi­ła się Wan­da Ja­ku­bow­ska i nie­pro­szo­na za­czę­ła ak­to­rom usta­wiać sy­tu­ację. Pa­trzy­li­śmy z An­drze­jem za­sko­cze­ni, po­dob­nie Isnard. Za­py­ta­łem Za­rzyc­kie­go, co się dzie­je. Wzru­szył ra­mio­na­mi: – Wi­dzi pan… Za­przy­jaź­nio­ny był z Ja­ku­bow­ską od przed­wo­jen­ne­go „Star­tu”. Po _Ostat­nim eta­pie_ re­ży­ser­ka bar­dzo już pew­na sie­bie chcia­ła może Za­rzyc­kie­mu po­móc. Wie­czo­rem poza pla­nem mu­sia­ło mię­dzy nimi dojść do zde­rze­nia. Przy­szła na plan jesz­cze na­stęp­ne­go dnia, ale po po­łu­dniu już się nie po­ka­za­ła.

Pa­mię­tam, jak Za­rzyc­ki opo­wia­dał mi o sce­nie, któ­rej był świad­kiem w cza­sie po­wsta­nia. W piw­ni­cy mło­da łącz­nicz­ka skła­da­ła mel­du­nek ran­ne­mu do­wód­cy. W pew­nej chwi­li zo­rien­to­wa­ła się, że do­wód­ca już nie żyje. Za­rzyc­ki po­wie­dział mi, że zo­ba­czył przed sobą pust­kę.

Za­rzyc­ki był in­tro­wer­ty­kiem, znaw­cą mu­zy­ki po­waż­nej, kwia­tów i kak­tu­sów, ko­chał film, miał spe­cy­ficz­ne po­czu­cie hu­mo­ru. Przed woj­ną na­le­żał do nie­wiel­kiej gru­py „Star­tu”, fil­mow­ców o po­waż­nych am­bi­cjach ar­ty­stycz­nych i spo­łecz­nych. Cę­kal­ski, Ford, Ja­ku­bow­ska, Boh­dzie­wicz, en­tu­zja­ści fil­mu fran­cu­skie­go i awan­gar­dy. W cza­sie woj­ny szko­li­li ope­ra­to­rów przy­szłe­go po­wsta­nia. Naj­bliż­szym ich współ­pra­cow­ni­kiem w tam­tym cza­sie był mło­dziut­ki ope­ra­tor An­drzej An­cu­ta, któ­ry opo­wia­dał mi, że w cza­sie po­wsta­nia Za­rzyc­ki był za­wsze opa­no­wa­ny i ogo­lo­ny.

Przy _Ro­bin­so­nie_ za­przy­jaź­ni­łem się z An­drze­jem An­cu­tą. Rzu­ca­li­śmy się na an­giel­skie cza­so­pi­sma i wy­daw­nic­twa fil­mo­we, cho­dzi­li­śmy na za­wo­dy żuż­lo­we, na Skrę – to był czas wspa­nia­łe­go żuż­low­ca Smo­czy­ka,aw sza­bli mło­dziut­kie­go Za­błoc­kie­go.

W cza­sie krę­ce­nia _Ro­bin­so­na_ Za­rzyc­ki lu­bił wy­my­ślać trud­ne sce­ny, pod­czas re­ali­za­cji wy­pa­da­ły go­rzej…

Mie­li­śmy na­krę­cić se­kwen­cję pa­le­nia i wy­sa­dza­nia do­mów przez nie­miec­kie Spreng­kom­man­do. W znisz­czo­nej War­sza­wie nie­wie­le już było do bu­rze­nia. Kil­ka ujęć na­krę­ci­li­śmy na Lesz­nie.

Do­sta­li­śmy wia­do­mość, że we Wro­cła­wiu pew­ne par­tie ulic, wy­pa­lo­ne domy, prze­zna­czo­ne są do roz­biór­ki. Po­je­cha­li­śmy małą eki­pą, z dwie­ma ka­me­ra­mi. Uwa­ża­li­śmy, aby Wajn­ber­ger nie włą­czał się zbyt ak­tyw­nie do dzia­łań pi­ro­tech­ni­ków – w ru­inach znaj­do­wa­no jesz­cze pan­zer­fau­sty… („Be­nio” zresz­tą miał po­czu­cie hu­mo­ru – przy­ła­pa­ny przez stra­ża­ka na pa­le­niu pa­pie­ro­sa w de­ko­ra­cji wy­ja­śnił: – Ja się nie za­cią­gam).

We Wro­cła­wiu mo­gli­śmy krę­cić róż­ne pla­ny, rów­nież te sze­ro­kie z głę­bo­ki­mi per­spek­ty­wa­mi. Za­rzyc­ki na­mó­wił mnie, abym za­grał jed­ne­go z ofi­ce­rów Spreng­kom­man­do. Za­ło­ży­łem mun­dur i hełm – i tak w pół­zbli­że­niu re­je­stro­wa­ła mnie ka­me­ra. Daję sy­gnał pi­ro­tech­ni­kom i: – Lo­oosss! Ko­lej­ne wy­bu­chy, osu­wa­ją się ścia­ny, sy­pią ce­gły, ze­zu­ję czy naj­bliż­sza ścia­na nie wali się na mnie.

Se­kwen­cja bu­rze­nia ulic po zmon­to­wa­niu ro­bi­ła duże wra­że­nie, była su­ge­styw­na, wy­glą­da­ła jak z au­ten­tycz­nej Kro­ni­ki Fil­mo­wej.

Kil­ka­na­ście lat póź­niej oglą­da­łem do­ku­men­tal­ny film Er­wi­na Le­ise­ra _Mein Kampf_ o ży­ciu Hi­tle­ra. Zo­ba­czy­łem w nim zdję­cia z war­szaw­skie­go po­wsta­nia, ale też moje uję­cie na­krę­co­ne we Wro­cła­wiu w mun­du­rze żoł­nie­rza Spreng­kom­man­do. Daję sy­gnał na wy­sa­dza­nie do­mów – wy­bu­chy, dymy przy­sła­nia­ją ob­raz… Le­iser był prze­ko­na­ny, że Za­rzyc­ki mu­siał wziąć do _Ro­bin­so­na_ se­kwen­cję wy­sa­dza­nia do­mów z nie­miec­kich kro­nik fil­mo­wych, „Wo­chen­schau­ów”.

Zda­rza się, że mon­ta­ży­ści nie wie­dzą, z ja­kie­go kra­ju i miej­sca sfil­mo­wa­ny ma­te­riał po­cho­dzi. In­for­ma­cje by­wa­ją też myl­ne, cza­sem fał­szy­we. Pew­ne zdję­cia, uję­cia wę­dru­ją przez kon­ty­nen­ty. Sto­ją­cy pod ścia­ną czy nad do­łem roz­strze­li­wa­ni lu­dzie osu­wa­ją się i pa­da­ją po­dob­nie jak pu­ste wor­ki.LOSY _ROBINSONA_

Przy­szedł pa­mięt­ny zjazd fil­mow­ców w Wi­śle, za­de­kla­ro­wa­no ofi­cjal­nie so­cre­alizm. Pierw­szą wer­sję fil­mu pod­da­no ostrej kry­ty­ce, przo­do­wa­li w niej mi­ni­ster So­kor­ski i Je­rzy Pań­ski. Ofi­cjal­na uchwa­ła stwier­dza­ła, że „au­to­rzy fil­mu re­pre­zen­tu­ją nie­do­pusz­czal­ny in­dy­wi­du­alizm i su­biek­ty­wizm”. Kie­row­nic­two par­tii za­żą­da­ło w fil­mie za­sad­ni­czych zmian.

Film skie­ro­wa­no do ko­lej­nych prze­ró­bek. Isnard i Mer­can­ton nie ro­zu­mie­li, co się dzie­je wo­kół fil­mu, wy­je­cha­li do Fran­cji. Za­czę­to „po­pra­wia­nie” sce­na­riu­sza, zmie­nia­li się nowi współ­au­to­rzy. An­drze­jew­ski py­tał mnie w li­ście, o co cho­dzi. Nie by­łem już przy dal­szych lo­sach fil­mu. Jan Ryb­kow­ski po­pro­sił mnie, abym zgo­dził się na pra­cę przy _War­szaw­skiej pre­mie­rze_ jako dru­gi re­ży­ser i współ­sce­na­rzy­sta.

_Ro­bin­so­na war­szaw­skie­go_ zo­ba­czy­łem już po prze­kręt­kach i prze­rób­kach – pod zmie­nio­nym ty­tu­łem: _Mia­sto nie­ujarz­mio­ne_ (ty­tuł wy­my­ślił Wajn­ber­ger). Hi­sto­ria sa­mot­ne­go ro­bin­so­na zmie­ni­ła się w ob­raz lu­dzi z AL i ra­dziec­kie­go zrzut­ka ra­dio­te­le­gra­fi­sty. Wy­szedł film fał­szu­ją­cy sce­na­riusz i hi­sto­rię. Za­rzyc­ki – żoł­nierz AK i ope­ra­tor po­wsta­nia – chciał ra­to­wać film, ale po­szedł w ustęp­stwach za da­le­ko. Prze­ży­wał w tym cza­sie kło­po­ty oso­bi­ste.

W pier­wot­nej wer­sji _Ro­bin­so­na_ były sce­ny bar­dzo do­bre – po­czą­tek fil­mu, wyj­ście lud­no­ści po po­wsta­niu, _Stil­le Na­cht_, wi­gi­lia w roz­wa­lo­nym, pło­ną­cym mie­ście… Sce­nę z _So­na­tą księ­ży­co­wą_ – Zo­sia Mro­zow­ska pro­wa­dzo­na na roz­wał­kę – krę­ci­li­śmy na Se­na­tor­skiej, przy for­te­pia­nie ofi­cer gra­ją­cy _So­na­tę_ to Je­rzy Wa­sow­ski, bo­ha­ter przy­szłe­go Ka­ba­re­tu Star­szych Pa­nów.„RYBA”

Ja­nek Ryb­kow­ski – „Ryba”, jak go na­zy­wa­li­śmy – star­to­wał przed woj­ną jako asy­stent Jó­ze­fa Lej­te­sa. Stu­dio­wał sce­no­gra­fię i re­ży­se­rię w In­sty­tu­cie Te­atral­nym. Po woj­nie zro­bił wie­le fil­mów, kil­ka se­ria­li – z róż­nym po­wo­dze­niem. By­wał moc­no roz­tar­gnio­ny, ale sen­sow­nie ob­sa­dzał swo­je fil­my. Kie­dy plan go nu­dził, zo­sta­wiał sce­nę do zro­bie­nia dru­gie­mu re­ży­se­ro­wi. Nie lu­bił strze­la­nia i wy­bu­chów, więc „oczy­wi­ście” zro­bił film o wiel­kich na­lo­tach na Dre­zno,w któ­rych zgi­nę­ło trzy­dzie­ści ty­się­cy miesz­kań­ców – _Dziś w nocy umrze mia­sto._

W Dreź­nie był na ro­bo­tach pod­czas woj­ny, wi­dział pło­ną­cych lu­dzi i pło­ną­cą rze­kę. Pra­co­wał jako ma­larz po­ko­jo­wy i po­moc­nik pie­ka­rza. Za­baw­nie opo­wia­dał o bur­de­lach dla za­gra­nicz­nych ro­bot­ni­ków.

„Ryba” przy­po­mniał so­bie sce­na­riusz Miry Zi­miń­skiej i Sy­gie­tyń­skie­go o pe­ry­pe­tiach zwią­za­nych z pra­pre­mie­rą _Hal­ki_. Po­sta­no­wił wró­cić do tego te­ma­tu, ale we­dług no­we­go sce­na­riu­sza. Na­mó­wił mnie do współ­pra­cy nad tek­stem i przy­ję­cia sta­no­wi­ska dru­gie­go re­ży­se­ra. Do sce­na­riu­sza pod­łą­czył się też Je­rzy Wal­dorff – miał cię­te pió­ro, był znaw­cą mu­zy­ki i ope­ry.

Po­le­cie­li­śmy z Ryb­kow­skim do Wro­cła­wia. Obaj pierw­szy raz w ży­ciu le­cie­li­śmy sa­mo­lo­tem („Ryba” przy­znał się do tego już po lą­do­wa­niu). We Wro­cła­wiu po­zna­łem Je­rze­go Szes­kie­go, sce­no­gra­fa – „Ryba” za­pro­po­no­wał mu ro­bie­nie ko­stiu­mów do fil­mu. Szes­ki, uczeń Fry­cza, po­stać barw­na, pe­łen tem­pe­ra­men­tu i nie­zwy­kłych po­my­słów, z cza­sem zdra­dził cał­ko­wi­cie te­atr dla fil­mu. Za­przy­jaź­ni­łem się z Je­rzym, pra­co­wał ze mną przy kil­ku fil­mach.

Wal­dorff na­pi­sał do fil­mu pa­stisz wło­skiej kla­sycz­nej ope­ry. Bo­ha­ter­ski te­nor Wa­cław Do­mie­niec­ki ubra­ny w rzym­ską zbro­ję śpie­wał arię _Amor del caro ma Pom­po­ni­ja_. Chór wo­jow­ni­ków po­wta­rzał: – Śpiesz­my się, ach śpiesz­my się. Za­wie­szo­ne na lin­kach bo­gin­ki-mo­ty­le prze­su­wa­ły się nad sce­ną. Były to nie­zwy­kłej uro­dy i ta­len­tu tan­cer­ki Olga Sa­wic­ka i Ire­na Cie­śli­ków­na. Pom­po­nia cier­pia­ła: – Ża­giel bólu wzdął się na mym ło­nie bia­łym, wzdął się, ach!…

Hal­kę gra­ła i śpie­wa­ła Ba­sia Ko­strzew­ska, so­pran li­rycz­no-ko­lo­ra­tu­ro­wy. „Ryba” zde­cy­do­wał, żeby Mo­niusz­kę za­grał Jaś Ko­echer. Był to Mo­niusz­ko cie­pły i roz­tar­gnio­ny. W ob­sa­dzie wie­lu bar­dzo do­brych ak­to­rów: Jan Kur­na­ko­wicz, Ja­nusz War­nec­ki, Opa­liń­ski, Sem­po­liń­ski, Da­nu­sia Sza­flar­ska. Osob­ną aten­cją oto­czo­na była Nina An­drycz, żona pre­mie­ra Cy­ran­kie­wi­cza. Gra­ła opie­kun­kę ar­ty­stów hra­bi­nę Ka­ler­gis. Rola po­do­ba­ła się jej,a ona wi­dzom.

Ryb­kow­ski po­zwo­lił mi ro­bić zbio­ro­we sce­ny w te­atrze. Dy­ry­go­wa­łem więc wi­dow­nią – od sła­bych okla­sków aż do en­tu­zja­stycz­nych okrzy­ków i owa­cji po opad­nię­ciu kur­ty­ny.

W cza­sie pra­cy Ryb­kow­ski li­tra­mi pił kawę, pa­lił dużo pa­pie­ro­sów, wresz­cie za­bra­li go do szpi­ta­la. Wró­cił po dzie­się­ciu dniach.

Mi­ni­ster So­kor­ski za­ży­czył so­bie obej­rze­nia ca­łe­go fil­mu, przy­je­chał na prze­gląd z Le­onem Krucz­kow­skim i Ada­mem Wa­ży­kiem – ten ostat­ni miał wów­czas dużo do po­wie­dze­nia rów­nież w pol­skim fil­mie. „Wi­zy­ta­to­rzy” do­szli do wnio­sku, że w fil­mie za mało się mówi o lu­do­wych źró­dłach twór­czo­ści kom­po­zy­to­ra. Do­krę­ci­li­śmy trzy scen­ki. Mo­niusz­ko słu­cha na Sta­rów­ce pio­sen­ki dziew­cząt, Wol­ski, au­tor li­bret­ta, kłó­ci się o na­ro­do­wą mu­zy­kę…

Film wszedł na ekra­ny pod ty­tu­łem _War­szaw­ska pre­mie­ra_ i cie­szył się du­żym po­wo­dze­niem. Była to za­słu­ga do­bre­go ak­tor­stwa i przede wszyst­kim mu­zy­ki Mo­niusz­ki. _Hal­ka_ ma swo­je pięk­no­ści, po­lu­bi­łem arie bo­ha­te­rów, chó­ry i sa­me­go Mo­niusz­kę.

W cza­sie po­wsta­wa­nia Ze­spo­łów Fil­mo­wych Ryb­kow­ski za­pro­po­no­wał mi wej­ście do „Ryt­mu”. Kie­row­ni­kiem li­te­rac­kim był Alek­san­der Ści­bor-Ryl­ski, sze­fem pro­duk­cji Zyg­munt Szyn­dler, przed­wo­jen­ny ber­liń­ski ko­re­spon­dent ty­go­dni­ka „Kino”. Do „Ryt­mu” we­szli też – bli­ski mi po­czu­ciem hu­mo­ru i wi­dze­niem fil­mu – Sta­ni­sław Le­nar­to­wicz, póź­niej Staś Ba­re­ja i Staś Ję­dry­ka. Same Sta­sie._TRUDNA MIŁOŚĆ_, 1953

Dy­rek­to­rem pro­gra­mo­wym Fil­mu Pol­skie­go był w tam­tym cza­sie Ta­de­usz Kar­pow­ski, jego pra­wą ręką Dora Gromb. Na­mó­wi­li mnie na re­ali­za­cję sce­na­riu­sza Ro­ma­na Brat­ne­go _Skąd idzie bu­rza_. Nie na­my­śla­łem się dłu­go. Znu­żo­ny by­łem już asy­sten­tu­rą, nie mia­łem miesz­ka­nia,a tu do­sta­ję pro­po­zy­cję peł­no­me­tra­żo­we­go de­biu­tu. Dia­beł pod­ku­sił… Pod­łą­czy­łem się i do sce­na­riu­sza. Nie od­stra­sza­ły mnie kla­py wcze­śniej­szych fil­mów o te­ma­ty­ce wiej­skiej – _Ja­snych ła­nów_ Cę­kal­skie­go i _Gro­ma­dy_ Jur­ka Ka­wa­le­ro­wi­cza.

Cę­kal­ski, in­te­li­gent­ny re­ży­ser (przed­wo­jen­ne _Stra­chy)_ – pod­czas woj­ny krę­cił na Za­cho­dzie do­ku­men­ty o pol­skim woj­sku. Po po­wro­cie do kra­ju po­cią­gnę­ły go moż­li­wo­ści roz­wi­ja­ją­cej się ki­ne­ma­to­gra­fii – ro­bił do­ku­men­ty. Nie ma­jąc o wsi pol­skiej zie­lo­ne­go po­ję­cia, zro­bił nie­do­bre _Ja­sne łany_.

Po­peł­ni­li­śmy z Brat­nym błąd, czer­piąc wie­dzę o wsi z ga­ze­to­wych lip­nych re­por­ta­ży, za­miast pa­trzeć i py­tać chło­pów, co na­praw­dę dzie­je się na wsi.

Nasz film miał być dra­ma­tem spo­łecz­no-oby­cza­jo­wym. Praw­dę ży­cia za­stą­pi­ła nie­ste­ty „ide­olo­gia ży­czeń”. Nowy ty­tuł _Trud­na mi­łość_ miał być „chwy­tli­wy” dla wi­dow­ni. Za­gra­li do­brzy ak­to­rzy: Opa­liń­ski, Bo­row­ski, para mło­dych – Mał­go­sia Le­śniew­ska i Jó­zek Na­lber­czak Ple­ne­ry krę­ci­li­śmy we wsi Ko­ście­lec i oko­li­cy. W nie­dzie­lę wy­stę­po­wał tu ze­spół mu­zycz­ny Ko­ście­lec Jazz. W chwi­lach do­bre­go hu­mo­ru przy­łą­czał się do ze­spo­łu Ta­dzio Fi­jew­ski gra­ją­cy w _Trud­nej mi­ło­ści_ chło­pa – bied­nia­ka.

Szu­ka­jąc ład­ne­go ple­ne­ru, wy­bra­li­śmy naj­pięk­niej­sze pole psze­ni­cy. Na­le­ża­ło do miej­sco­we­go pro­bosz­cza. Ksiądz uzy­ski­wał wy­róż­nia­ją­ce się plo­ny, bo dbał o zie­mię.

Przy­je­chał do Pol­ski Gri­go­rij Alek­san­drow, re­ży­ser fil­mów _Świat się śmie­je_ i _Woł­ga, Woł­ga_ – przy­je­chał z żoną Lu­bow Or­ło­wą, jed­ną z ulu­bio­nych ak­to­rek Sta­li­na. Dy­rek­tor wy­twór­ni na Łą­ko­wej po­pro­sił, abym po­ka­zał go­ściom frag­ment na­sze­go fil­mu. Wy­bra­łem rol­kę ta­śmy z za­ba­wą po żni­wach, z do­bry­mi zdję­cia­mi Wład­ka For­ber­ta. Po pro­jek­cji Or­ło­wa uprzej­mie uśmiech­nę­ła się: – In­tie­rie­sno…

Kry­ty­ka nie zo­sta­wi­ła na nas su­chej nit­ki.

Gło­sy kry­ty­ków ode­bra­łem bo­le­śnie, my­śla­łem na­wet, czy nie odejść z pra­cy w fil­mie. Kry­ty­ka może też dzia­łać na twór­cę nisz­czą­co. Z cza­sem za­czą­łem wy­raź­nie od­róż­niać kry­ty­ków my­ślą­cych od tych po­wta­rza­ją­cych tyl­ko stad­ne opi­nie, cier­pią­cych na „prze­je­dze­nie” fil­mem.ŁAGÓW 1954

Sie­dzia­łem w Ło­dzi bez ro­bo­ty. Za­te­le­fo­no­wał Zyg­munt Szyn­dler, pro­sił, abym przy­je­chał do Ła­go­wa. Ryb­kow­ski robi _Go­dzi­ny na­dziei,_ sce­na­riusz Je­rze­go Po­mia­now­skie­go. Są w trze­cim ty­go­dniu zdjęć, „Ryba” czu­je się kiep­sko, ma kło­po­ty z ser­cem, cho­dzą za nim po pla­nie z pa­ra­so­lem chro­nią­cym od słoń­ca, le­karz każe bar­dzo uwa­żać.

Po­je­cha­łem do tego Ła­go­wa i Ryb­kow­ski po­pro­sił, abym zo­stał. Film duży, trud­ny, sce­ny ma­so­we, ak­to­rzy z ca­łej Pol­ski – Paw­lik i Choj­nac­ka, Mro­zow­ska i Mil­ski. Mło­dzi z kil­ku szkół ak­tor­skich. Sce­na­riusz tro­chę nie­rów­ny, ale „z ha­kiem” – ostat­nie dni woj­ny, mia­stecz­ko wśród la­sów i je­zior. Niem­cy ucie­kli, Ro­sja­nie jesz­cze nie we­szli.Taki „Nie­mand­sland”, mię­dzy­na­ro­dów­ka. I na­gły po­wrót Niem­ców.

Wie­czo­rem za­py­ta­łem Szyn­dle­ra, co bę­dzie, je­śli Ryb­kow­ski „wy­sią­dzie”. Od­po­wie­dział rze­czo­wo: – No, to ty bę­dziesz ro­bić.

Ope­ra­to­rem był Wła­dek For­bert. Krę­ci­łem sam tro­chę ba­ta­li­sty­ki, nie­miec­kie szta­by, drob­ne scen­ki. Ury­wa­łem się ka­ja­kiem na je­zio­ro.

W Ła­go­wie po­zna­łem Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza, przy­je­chał na dwa dni, „Ryba” był cie­kaw jego zda­nia o sce­na­riu­szu _Go­dzin_. Pa­mię­tam małą wód­kę i ry­dze w knaj­pie na­le­żą­cej ongi do mi­strza świa­ta w za­pa­sach, Py­tla­siń­skie­go. Któ­re­goś dnia zja­wił się też Er­win Axer, ko­le­ga „Ryby” z przed­wo­jen­ne­go In­sty­tu­tu Te­atral­ne­go. Axer wie­czo­rem przy­rzą­dził śli­ma­ki, któ­rych w oko­li­cy było za­trzę­sie­nie.

Dla mło­dych ze szkół ak­tor­skich czas w Ła­go­wie był sta­żem fil­mo­wym, za­wią­zy­wa­ły się ple­ne­ro­we sym­pa­tie, „na­rze­czeń­stwa” i przy­szłe mał­żeń­stwa. Pew­na stu­dent­ka twier­dzi­ła, że utra­ci­ła dzie­wic­two przy prze­cho­dze­niu przez płot. Mło­dzi urzą­dzi­li po­chód z trans­pa­ren­ta­mi: „Lep­szej kuch­ni”, „Żą­da­my tego i tam­te­go”, zro­bi­li za­baw­ną re­wię – Wie­sław Mich­ni­kow­ski po­ka­zał świet­ną pa­ro­dię we­ster­nu – _John from Ari­zo­na_, grał kil­ka po­sta­ci.

Stu­den­ci ro­bi­li róż­ne ka­wa­ły. Wie­czo­rem przy­jeż­dżał z Po­zna­nia Je­rzy Po­mia­now­ski. Z dwor­ca za­brał go kie­row­ca ope­ra­tor­ki. W po­ło­wie dro­gi do Ła­go­wa w le­sie za­trzy­ma­ło sa­mo­chód kil­ka za­ma­sko­wa­nych po­sta­ci. Wpa­ko­wa­li za­sko­czo­ne­go pi­sa­rza do ko­sza i za­mknę­li na kłód­kę. Gło­śno roz­ma­wia­jąc (po nie­miec­ku), li­cy­to­wa­li się, w jaki spo­sób „za­ła­twią” po­rwa­ne­go. Przy­wieź­li Po­mia­now­skie­go na ła­gow­ski za­mek, gdzie w głów­nej sali – sie­dzi­bie eki­py – sie­dział już Ryb­kow­ski z „wta­jem­ni­czo­ny­mi”. Po­ry­wa­cze wnie­śli kosz i za­py­ta­li re­ży­se­ra, co roz­ka­że zro­bić z uwię­zio­nym. Ryb­kow­ski ka­zał sce­na­rzy­stę uwol­nić.

Po­mia­now­ski wy­szedł z ko­sza i z „sy­tu­acji” z po­czu­ciem hu­mo­ru. Sto­jąc na sto­le, wy­gło­sił za­baw­ny spicz na cześć mło­do­ści, fil­mu i awan­tu­ry. Do­stał duże bra­wa.

_Go­dzi­ny na­dziei_ były chy­ba naj­lep­szym fil­mem Ryb­kow­skie­go. Po wie­lu la­tach przy od­bie­ra­niu na­gród mi­ni­stra kul­tu­ry przy­po­mnia­łem Axe­ro­wi „ła­gow­skie śli­ma­ki”. Uśmiech­nął się: – A wie pan, ja wte­dy nie wie­dzia­łem, jak przy­rzą­dza się te śli­ma­ki…_TRZY KOBIETY_, 1956

Nasz film opo­wia­dał hi­sto­rię trzech ko­biet, któ­re za­przy­jaź­ni­ły się w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym, obie­ca­ły so­bie wspól­ną przy­szłość. Po­je­cha­ły na zie­mie od­zy­ska­ne, ży­cie zmu­si­ło je do roz­sta­nia. Naj­młod­sza Ce­lin­ka znaj­do­wa­ła mi­łość, Ma­ria ro­dzi­nę, a naj­star­sza He­le­na – sa­mot­ność.

Krę­ci­li­śmy w ma­low­ni­czym Pacz­ko­wie, na zam­ku w Za­gó­rzu Ślą­skim, w Zło­tym Sto­ku.

Za­czę­li­śmy od noc­ne­go po­cho­du więź­nia­rek obo­zu kon­cen­tra­cyj­ne­go, kon­wo­jo­wa­ne­go przez SS i żoł­nie­rzy We­hr­mach­tu. Noc, ra­kie­ty, po­ża­ry na ho­ry­zon­cie. „Z mar­szu” za­czę­li­śmy świ­to­wą sce­nę – ko­lum­na więź­nia­rek sta­je na dro­dze, kon­wo­jen­ci ulot­ni­li się. Ko­bie­ty w pa­sia­kach ko­ły­szą się sen­nie, przy­sia­da­ją na zie­mi… Skoń­czy­li­śmy pra­cę z po­ja­wie­niem się słoń­ca.

Przy­szło kil­ka dni zwa­rio­wa­nej po­go­dy unie­moż­li­wia­ją­cej zdję­cia. W „dziu­rach” pi­ło­wa­li­śmy z An­cu­tą jed­no, dwa uję­cia dzien­nie „pod do­ku­ment”. Cze­ka­nie, cze­ka­nie, plan ka­len­da­rzo­wy za­gro­żo­ny.

Anna Cie­pie­lew­ska (z le­wej), Elż­bie­ta Świę­cic­ka (w środ­ku), Zo­fia Ma­ły­nicz (z pra­wej)

Naj­bar­dziej mar­twił się Wło­dek Śli­wiń­ski, _Trzy ko­bie­ty_ to jego de­biut sa­mo­dziel­ne­go kie­row­ni­ka pro­duk­cji.

Zdję­cia na hali prze­bie­ga­ły już bez za­kłó­ceń. Cho­ciaż pa­mię­tam… Ro­bi­li­śmy sce­nę, w któ­rej ofi­cer kon­spi­ra­cji Ta­de­usz Bia­łosz­czyń­ski (przed woj­ną grał Ko­ściusz­kę w fil­mie _Ko­ściusz­ko pod Ra­cła­wi­ca­mi)_ uczył Zo­fię Ma­ły­nicz strze­la­nia z re­wol­we­ru. Na de­ko­ra­cji po­ja­wił się nie­ocze­ki­wa­nie ro­syj­ski re­ży­ser Mi­cha­ił Romm _(Zwy­czaj­ny fa­szyzm, Dzie­więć dni jed­ne­go roku)_. Ro­bi­my pierw­szy du­bel uję­cia strze­la­nia, re­wol­wer nie wy­pa­la, dru­gi – tak samo… Romm uśmie­cha się: – Sta­ra hi­sto­ria, zło­śli­wość rze­czy mar­twych, re­wol­wer na pla­nie nie strze­la z „za­sa­dy”. Ale ja na pla­nie przy­no­szę szczę­ście. Wasz film bę­dzie do­bry.

Pi­ro­tech­nik przy­niósł nowy re­wol­wer. Ten był już w po­rząd­ku.

Prze­po­wied­nia Rom­ma spraw­dzi­ła się. _Trzy ko­bie­ty_ w ki­nach przyj­mo­wa­no do­brze, film obej­rza­ło prze­szło dwa mi­lio­ny wi­dzów. Ko­lau­da­cję pro­wa­dził Le­onard Bor­ko­wicz, po woj­nie pierw­szy pre­zy­dent Szcze­ci­na.

Z Zo­fią Ma­ły­nicz, fil­mo­wą He­le­ną, za­wsze my­śle­li­śmy o so­bie ser­decz­nie. Do­sko­na­ła ak­tor­ka, wspa­nia­ły czło­wiek. Dużo cza­su po­świę­ci­ła mło­dym ze Szko­ły Te­atral­nej. Kie­dy nie mo­gła już grać w te­atrze, czy­ta­ła na spo­tka­niach i w ra­diu ulu­bio­ne­go Nor­wi­da.

Ce­lin­kę, ży­dow­ską dziew­czyn­kę, pięk­nie za­gra­ła Ania Cie­pie­lew­ska, była to jej pierw­sza duża fil­mo­wa rola.

Elż­bie­ta Świę­cic­ka – Ma­ria – w fil­mie wy­stę­po­wa­ła mało, za­wsze te­atr. Przy­sła­ła mi kie­dyś pi­sa­ne przez sie­bie wier­sze, ta­kie pa­ste­lo­we, li­rycz­ne. Po­do­ba­ły się Ma­rii Kun­ce­wi­czo­wej. Obie były pa­triot­ka­mi Ka­zi­mie­rza Dol­ne­go.KORNEL

Kor­nel… Kor­ne­la Fi­li­po­wi­cza po­zna­łem u Ta­de­usza, w Gli­wi­cach. Ta­de­usz dał mi do prze­czy­ta­nia jego opo­wia­da­nie _Trzy ko­bie­ty z obo­zu_, „może nada się na film?”. Opo­wia­da­nie spodo­ba­ło mi się, cie­ka­wie za­ry­so­wa­ne por­tre­ty trzech ko­biet i ich losy po wyj­ściu z obo­zu kon­cen­tra­cyj­ne­go.

Nie­dłu­go po­tem je­ste­śmy już w trój­kę u Kor­ne­la w miesz­ka­niu na Lea. Bę­dzie­my się tu spo­ty­kać przez sze­reg lat, tu w du­żej czę­ści po­wsta­ną sce­na­riu­sze kil­ku na­szych fil­mów.

Na bal­kon przy­la­tu­ją go­łę­bie, Kor­nel cza­sa­mi pod­cho­dzi do ba­ro­me­tru, aby po­pa­trzeć, jaka bę­dzie po­go­da. Po­kój Kor­ne­la z la­ta­mi nie zmie­nia się, przy­by­wa ksią­żek, tyl­ko ścia­ny ciem­nie­ją i my je­ste­śmy tro­chę star­si. Ob­ga­du­je­my sce­na­riu­sze, Kor­nel i Ta­de­usz dzie­lą się sce­na­mi do na­pi­sa­nia – roz­jeż­dża­my się i spo­ty­ka­my po pew­nym cza­sie. To­wa­rzy­szę im na za­sa­dzie re­ży­se­ra „ki­bi­ca”, sta­ra­jąc się au­to­rom przy­po­mi­nać o ter­mi­nach i kon­kre­tach re­ali­za­cji.

Roz­ma­wia­my też o te­atrze, po­li­ty­ce, ko­bie­tach, je­dze­niu, książ­kach i ma­la­rzach.

Pra­ca z mo­imi sce­na­rzy­sta­mi w „Mi­czu­rze” prze­bie­ga­ła bez na­pięć i śla­dów „męki twór­czej”. Był to dla mnie ro­dzaj se­mi­na­rium na te­mat bu­do­wy po­sta­ci, dia­lo­gu, ale i mil­cze­nia…
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij