Bystrzak - ebook
Bystrzak - ebook
Pełna humoru powieść dla młodzieży o chłopakach, dziewczynach i pewnym niezwykłym starszym bracie. Wznowienie bestsellerowej książki Marie-Aude Murail, laureatki prestiżowej nagrody Hansa Christiana Andersena 2022.
Kleber ma 17 lat i właśnie przeniósł się do Paryża. Nie może się doczekać, aż znajdzie mieszkanie, pójdzie do nowej szkoły i zacznie umawiać się z dziewczynami. Jest tylko jeden kłopot. Kłopot, który nie rozstaje się z pluszowym królikiem, lubi szukać dzidzików ukrytych w tefelonie i umie bardzo szybko liczyć („jeden, dwa, trzy, cztery, be, dwanaście”). Ma ksywę Bystrzak, 22 lata i umysł trzyletniego dziecka. To starszy brat Klebera, którym ten obiecał się opiekować, by wyciągnąć go z zamkniętego zakładu dla upośledzonych umysłowo…
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8150-393-8 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w którym Pan Kickicek rozwala telefon
Kléber zerknął z ukosa na brata. Bystrzak półgłosem naśladował dźwięk drzwi w wagonie metra: „Piii… klap”.
Na stacji wsiadł mężczyzna i zajął miejsce obok Klébera. Trzymał na smyczy owczarka niemieckiego. Bystrzak niespokojnie poruszył się na ławce.
— Pan ma psa — powiedział.
Właściciel owczarka zmierzył wzrokiem pasażera, który się odezwał. Był to młody mężczyzna o szeroko otwartych jasnych oczach.
— Pan ma psa — powtórzył Bystrzak coraz bardziej podniecony.
— Tak, tak — potwierdził Kléber, usiłując przywołać go do porządku zmarszczeniem brwi.
— Mogę go pogłaskać? — zapytał Bystrzak, wyciągając rękę do psa.
— Nie! — warknął Kléber.
Mężczyzna kolejno popatrzył na braci, jakby oceniał sytuację.
— Ja mam królika — zwrócił się do niego jasnooki.
— Nie odzywaj się do ludzi, których nie znasz — upomniał go Kléber. Po czym zdecydowanym tonem powiedział do człowieka z psem: — Przepraszam pana, on jest niedorozwinięty.
— Gu-pek — sprostował jasnooki, rozdzielając sylaby.
Mężczyzna się podniósł i bez słowa pociągnął psa za smycz. Wysiadł na następnej stacji.
— Dupek — mruknął Kléber.
— Ojej, jakie brzydkie słowo — skomentował jego brat.
Kléber westchnął melancholijnie i zerknął w okno. Ujrzał w nim odbicie swej sympatycznej gęby intelektualisty w cienkich okrągłych okularkach. Uspokojony rozparł się na ławce i popatrzył na zegarek. Bystrzak, który bacznie śledził każdy jego gest, podciągnął rękawy bluzy i krytycznym wzrokiem obejrzał swoje nadgarstki.
— A ja nie mam zegarka.
— Dobrze wiesz dlaczego. Cholera, to tu!
— Ojej, jakie brzydkie słowo.
Kléber ruszył do wyjścia i gdy już miał wysiąść, obejrzał się. Bystrzak, który dopiero co szedł za nim, teraz stał w miejscu.
— Szybciej! — krzyknął Kléber.
— Chcą mnie przetnąć!
Kléber złapał go za rękaw i wyciągnął na peron. Automatyczne drzwi zamknęły się za nimi. Klap.
— Nie przetnęły!
Kléber znów chwycił brata za rękaw i powlókł za sobą do schodów.
— A czemu nie mam zegarka?
— Miałeś i rozbiłeś, żeby sprawdzić, czy w środku jest ludzik, pamiętasz?
— Taaak — przyznał Bystrzak z uśmiechem pełnym zachwytu.
— Był ludzik w środku?
— Nie! — wrzasnął Bystrzak z takim samym zadowoleniem.
Przed schodami ruchomymi zahamował tak gwałtownie, że dwie osoby wpadły na niego od tyłu. Zaprotestowały oburzone:
— Proszę uważać!
Kléber znowu pociągnął brata za rękaw, żeby wszedł na schody. Bystrzak z przerażeniem zaczął oglądać sobie stopy, unosząc je na zmianę. Upewnił się w końcu, że nic się z nimi nie dzieje, i podniósł głowę.
— Widziałeś? — powiedział, gdy wyjechali na górę. — Wcale się nie boję. A czemu w sierodku nie ma dzidzika?
— Ludzika, nie: dzidzika — poprawił go Kléber, aby uciąć jego niekończące się „a czemu…?”.
Usłyszał, jak brat mamrocze:
— To dzidzik, dzidzik.
Jego upór naprawdę zasługiwał na medal. Bystrzak przez pięć minut nucił pod nosem:
— Dzidzik, dzidzik…
Kléber rozglądał się dokoła, nie bardzo wiedząc, którędy iść. W Paryżu byli dopiero od dwóch tygodni.
— Daleko jeszcze?
— Nie wiem.
Kléber był wkurzony. Nie poznawał okolicy. Bystrzak przystanął na środku chodnika i skrzyżował ręce na piersi.
— Chcę do taty.
— Tu go nie ma. Jest w Marne-la-Vallée, a my jesteśmy w…? W Pa…?
— W paski! — dokończył Bystrzak.
I zaczął się śmiać, że wyszedł mu taki fajny dowcip. Kléber uśmiechnął się blado. Bystrzak miał rozum trzyletniego dziecka, trzyipółletniego w dobre dni.
— Jesteśmy w Paryżu. Chodź, musimy się pospieszyć, bo zastanie nas noc.
— A będą wilki?
— Tak.
— Wiesz, mogę je rozwalić swoim lewolwerem.
Kléber zdusił w sobie drwiący śmiech. Ruszyli dalej. Nagle Kléber rozpoznał pnącą się ulicę. To tu. Numer 45 przy ulicy Kardynała Lemoine’a.
— Nie — zaprotestował Bystrzak przed drzwiami.
— Co znowu?
— Nie chcę, tu jest stara pani.
— Słuchaj, to nasza cioteczna babcia, siostra mamy naszej…
— Jest brzydka.
— Nie jest za ładna.
— Śmierdzi.
Kléber wyciągnął rękę do klawiszy, by wprowadzić kod otwierający wejście, i zmarszczył brwi.
— Zaraz, jak to było… cztery… sześć…
— Cztery, sześć, be, dwanaście, tysiąc, sto — wyrecytował szybko Bystrzak.
— Cicho. Cztery… sześć…
— Dziewięć, dwanaście, be, cztery, siedem, dwanaście…
Kléber patrzył na klawisze kompletnie ogłupiały.
— Ciskaj na guziki, ciskaj! Dziewięć, siedem, dwanaście…
Bystrzak zaczął wgniatać klawisze na chybił trafił. Drzwi zazgrzytały i otworzyły się.
— Wygrałem!
W rzeczywistości z klatki wychodziła właśnie gruba pani. Bystrzak potrącił ją, przepychając się do środka.
— Nie wolno tak szturchać ludzi! — krzyknął za nim Kléber. — Przeproś panią!
Bystrzak dwoma susami przesadził już pięć stopni. Odwrócił się i rzucił wesoło:
— Przepraszam panią! Jesteś za gruba na te drzwi!
I ruszył dalej galopem. Kléber próbował go dogonić, wołając:
— Na trzecie! Na trzecie!
Bystrzak wbiegł na szóste piętro kamienicy, zbiegł na drugie i wbiegł jedno wyżej. Znieruchomiał w końcu na podeście, z wywieszonym językiem, dysząc jak pies. Kléber na chwilkę oparł się o ścianę, tak bardzo się zmęczył.
— Ciskasz na guzik?
Bystrzak bał się dźwięku dzwonka. Zatkał sobie uszy, kiedy jego brat dzwonił.
— No, ale ja już jadłam — oświadczyła staruszka, która otworzyła drzwi. — Starzy ludzie jedzą o wpół do siódmej. Może młodym obojętne, kiedy jedzą, ale ja swoją zupę o wpół…
— Zig, zig, zig — zaczął przedrzeźniać ją Bystrzak, zaintrygowany zgrzytliwie brzmiącymi słowami, które wygłaszała.
— A temu co jest? — zdziwiła się cioteczna babka braci, podnosząc rękę, jakby zamierzała uderzyć.
— Daj mu spokój, ciociu, nie jest niegrzeczny — powiedział Kléber.
— A ja ją rozwalę. Mam lewolwer!
I z kieszeni spodni Bystrzak wyciągnął pistolet alarmowy. Staruszka krzyknęła:
— Broń! On ma broń!
— To atrapa — wtrącił się Kléber.
— No — przyznał Bystrzak. — Ale taka, jakby rozwalała naprawdę. Uwaga, jak powiem „paf”, będziesz umarta. Uwaga… — Zgrabnie wycelował w cioteczną babkę, która rozwrzeszczała się ze strachu. — Paf!
Starsza pani uciekła do kuchni. Bystrzak popatrzył na brata wzrokiem, w którym było tyle samo zdziwienia co dumy.
— Boi się. — I zawiedziony dodał: — Nie jest umarta. A ja mam nóż.
— Rozwalisz ją kiedy indziej.
Gdy już we dwóch zmietli kilo makaronu, znaleźli się w maleńkim pokoiku, który cioteczna babka oddała im do dyspozycji. Kléber wyjął telefon komórkowy. Bystrzak nie spuszczał go z oka.
— Ty masz tefelon — powiedział z zazdrością w głosie. — A czemu ja nie mam tefelonu?
— Bo jesteś za mały — odparł z roztargnieniem Kléber. — Zaraz… zero jeden… cztery osiem…
— Dwanaście, trzy, be, tysiąc, sto.
Kléber potarł czoło. Brat znowu go rozproszył. Chociaż właściwie po co dzwonić do ojca? On zna tylko jedno rozwiązanie: zakład. Powie mu, żeby odwiózł Bystrzaka do Malicroix.
— A kuku! — rozległ się zaczepny głos.
Siedząc po turecku na łóżku, Bystrzak chował coś za plecami. Powtórzył „A kuku!” obiecującym tonem. Zza jego pleców wychynęło dwoje szarawych kłapciatych uszu z tkaniny.
— Jeszcze jego brakowało — wymamrotał Kléber.
— A kto to?
— Nie wiem.
Zabawę należało przedłużyć.
— Zaczyna się na „pan”.
— Pantera?
— Nie!
— Panda? — próbował Kléber.
Jego brat pokładał się ze śmiechu.
— Pan Kickicek?
— Taaaaak! — wrzasnął Bystrzak, wymachując starym pluszowym królikiem, którego uszy dostały dygotek.
Nagle zadzwoniła komórka.
— Ja — powiedział błagalnie Bystrzak. — Ja powiem: „Halo?”.
Kléber się zerwał, żeby brat przypadkiem nie zabrał mu telefonu.
— Halo, tata?
— Nie, ja, ja: „Halo, tata?”.
— Tak, w porządku — mówił Kléber swobodnym tonem. — Jesteśmy z Panem Kickickiem, tak, w porządku… Ciocia? Też w porządku. Znaczy nie, nie bardzo. — Kléber zdecydował się wywalić prawdę prosto z mostu: — Bystrzak nie za bardzo ją lubi. Chce ją rozwalić. — Nie zawsze zdawał sobie sprawę z tego, co mówi. — Nie, no, tato, nie naprawdę! Lewolwerem… Tak… tak… wiem… Odpowiadam za niego, sam chciałem… Tak.
Wzniósł oczy do sufitu, kiedy ojciec się tłumaczył. Bystrzak to za duży ciężar, nie da się z nim żyć, trzeba go odwieźć do Malicroix. W tym czasie Bystrzak, który wysypał na łóżko całą torbę playmobilów, bawił się, mówiąc do siebie półgłosem z zaaferowaną miną. Ale nastawiał ucha.
— On jest niegrzeczny — powiedział o biało-czarnym kowboju. — Pójdzie do osierodka.
Przybrał minę ponurej satysfakcji. Ludzik dostał burę, parę klapsów, zastrzyk. I wylądował pod poduszką.
— Ratunku! Ratunku! — wołał.
Rozmawiając z ojcem, Kléber patrzył na bawiącego się brata.
— Najlepiej będzie wynająć jakąś chatę. Będziemy niezależni… Och, nie, tato, Bystrzaka nie trzeba pilnować. Ma dwadzieścia dwa lata.
Bystrzak wyjął właśnie figurkę spod poduszki i sztorcował kowboja:
— Jesteś gu-pek. Nie chcę cię więcej oglądać. Zrobię dołek. Pójdziesz do dołka i będziesz umarty, i wcale mi nie będzie smutno. A dzie Pan Kickicek? — Rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem, szukając królika. Kiedy go zobaczył, rozluźnił się w jednej chwili. — Aaa! Jest. Pan Kickicek rozwali Malicroix.
Na łóżku rozpętała się jatka. Pan Kickicek runął na playmobile, wyrzucał je w powietrze, ciskał nimi o ścianę.
— Pan Kickicek puszcza lanie — powiedział cicho Bystrzak. I ponurym wzrokiem obrzucił brata, który wykłócał się przez telefon:
— No przecież są pieniądze ze spadku po mamie. Nie będziesz musiał płacić za wynajem… Tak, wiem, co robię.
Kléber zakończył połączenie, uzyskawszy od ojca niechętną zgodę. Przez chwilę stał zapatrzony, przyciskając telefon do serca. Siedemnaście lat. Miał siedemnaście lat, zapisał się właśnie do ostatniej klasy w prestiżowym liceum Henryka IV. Chciał potem ukończyć kurs przygotowawczy do studiów wyższych, a następnie pójść oczywiście na dobrą uczelnię. I wlókł za sobą dziwoląga. Swojego brata Bystrzaka — prawdziwe imię: Barnabé — który wierzył, że pluszowe króliki są żywe.
— Bystrzak?
Barnabé przestał się bawić i powiedział: „Bracie!”, jakby sam Pan Bóg się do niego odezwał.
— Słuchaj, Bystrzak, poszukamy sobie jakiegoś domu. Ale nie będę mógł być z tobą cały czas, bo za dwa tygodnie zacznę codziennie chodzić do szkoły.
— Szkoła niedobra.
— Szkoła jest dobra.
— A czemu ja nie mam szkoły?
— Powiedziałem, żebyś mnie słuchał. Jak chcesz zostać ze mną, będziesz musiał się postarać.
Bystrzak chłonął z otwartą buzią, przepełniony dobrymi chęciami.
— Musisz mi pomagać, rozumiesz?
Bystrzak zerwał się na nogi.
— Poprzątam łóżko.
Kléber westchnął.
— No właśnie…
Nazajutrz z rana Kléber postanowił obskoczyć agencje wynajmu nieruchomości. Wahał się chwilę, czy zostawić Bystrzaka w domu.
— Będziesz grzeczny?
Bystrzak kiwnął głową tak mocno, że o mało mu nie odpadła.
— Nie będziesz dokuczał cioci?
Bystrzak pokręcił głową, po czym powiedział coś, co trochę się kłóciło z tym gestem:
— Mam nóż.
W drzwiach Kléber znowu się zawahał. Nagle przyszło mu na myśl, żeby nie zrywać całkowicie kontaktu z bratem. Zostawił mu telefon komórkowy. Z lękliwym zachwytem Bystrzak przyjął go w stulone dłonie. Kléber wytłumaczył mu, że zadzwoni do niego w ciągu przedpołudnia, żeby się dowiedzieć, co porabia.
— Zobacz, jak dzwoni, naciskasz tutaj, na tę malutką zieloną słuchawkę.
Kléber zabrał ze sobą obraz brata zastygłego ze szczęścia. Ledwie drzwi się za nim zamknęły, Bystrzak wrzasnął:
— Pan Kickicek!
I pognał do pokoju, gdzie królik drzemał na poduszce.
— No i co się tak drzesz? — zapytał Pan Kickicek.
— Mam tefelon! — wrzasnął znowu Bystrzak.
Pan Kickicek usiadł.
— Dawaj!
— Nie, to moje. Cztery, siedem, dwanaście, be, tysiąc, sto. — Postukał w klawiaturę i przystawił komórkę do ucha. — Halo? Witam państwa. — Nasłuchiwał chwilkę, następnie potrząsnął telefonem i znowu przyłożył go do ucha. — Halo? Witam państwa… Nie działa.
Pan Kickicek położył się z powrotem z długimi miękkimi łapami pod głową, udając brak zainteresowania.
— Działa, jak dzidzik jest w sierodku.
— Nie ma dzidzika — powiedział Bystrzak, wspominając niemiłe zdarzenie z zegarkiem.
— Jest. Przychodzi, jak tefelon dzwoni.
Bystrzak obrzucił Pana Kickicka przeciągłym spojrzeniem. Zastanawiał się, co na to powiedzieć.
— Dobra — oznajmił w końcu, odkładając telefon. — Pobawimy się?
Na pierwszy rzut oka Pan Kickicek mógł uchodzić za starego, miejscami powycieranego królika. Ale na hasło „zabawa” uszy zaczynały mu energicznie podskakiwać, a flakowate nogi wyglądały, jakby je osadzono na sprężynach.
— W co?
— W Malicroix.
— Znowu?… Nie ma innej zabawy?
— Ta jest fajna. — Bystrzak nachylił się nad Panem Kickickiem i szepnął mu do ucha: — Puszczasz lanie.
I Pan Kickicek musiał się zgodzić: ta zabawa rzeczywiście była super.
Około dziesiątej, gdy figurki Playmobil usadowione wokół kowboja nie pozwalały mu uciec, zadzwoniła komórka.
— Ja! Ja! — wrzasnął Bystrzak.
Do szaleństwa podniecony wcisnął klawisz telefonu.
— Halo, Bystrzak? — odezwał się Kléber.
— Halo? Witam państwa. Dzień dobry, co słychać? Dziękuję, szystko dobrze, ładnie dziś, do widzenia.
— Poczekaj, mówi twój brat…
Lekko przestraszony Bystrzak obejrzał się na Pana Kickicka.
— To dzidzik — powiedział.
— Walnij tefelonem! — rozkazał Pan Kickicek, lekko podskakując w miejscu. — Walnij o ścianę!
Bystrzak z jakąś spłoszoną gwałtownością cisnął telefonem o ścianę. Potem jeszcze go podeptał. Wtedy się uspokoił. Schylił się i obejrzał roztrzaskany aparat.
— Widzisz go? — dopytywał Pan Kickicek gotów w każdej chwili wiać.
— Nnnie — zawahał się Bystrzak.
— Wiedziałem — stwierdził Pan Kickicek, kładąc się z powrotem na poduszce. — Jest mikropijny.