Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Byt - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
12 sierpnia 2025
E-book: EPUB, PDF
29,90 zł
Audiobook
29,99 zł
29,90
2990 pkt
punktów Virtualo

Byt - ebook

Czasem przeszłość budzi się w nas… i wtedy nic już nie jest takie samo. Markus Weles zdobywa pradawny medalion, a Kraków staje się areną starcia legend i rzeczywistości. Na jego drodze pojawia się Luna - kobieta, w której spojrzeniu kryje się echo księżyca i mrocznych tajemnic. Byt to thriller urban fantasy, w którym miłość i przeznaczenie splatają się z pradawnymi wierzeniami Słowian.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 686 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BYT

Autor: Mario W. Kilwag

Redakcja: Weronika May – „Było sobie słowo”

Od autora

Długo zastanawiałem się, czy napisać tę przedmowę, ale doszedłem do wniosku, że należą się Wam, moi drodzy słuchacze i czytelnicy, kilka słów od kogoś, kto – jak to mówi młodzież – „właściwie nie żyje”, ponieważ nie funkcjonuje w mediach społecznościowych, a dodatkowo ukrywa się pod pseudonimem literackim.

Na wstępie chciałbym podzielić się kilkoma przemyśleniami na temat mojej debiutanckiej powieści. Wszystkim, którzy wysłuchali lub przeczytali Teorię EMS, pragnę wyrazić ogromną wdzięczność za wszystkie komentarze, zarówno te pozytywne, jak i krytyczne. Są one dla mnie cennym potwierdzeniem, że moja książka wywołuje emocje. Dzięki tej wartościowej ewaluacji dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy o mojej „paratwórczości” – używając słów jednego z moich kumpli, który nazywa mnie „parartystą”. Szczerze mówiąc, to określenie bardzo mi się podoba. Na marginesie dodam, że nadal pozostajemy kumplami.

Wierząc w Wasze poczucie humoru, pozwolę sobie przedstawić kilka faktów w typowy dla mnie sposób.

Po pierwsze, byłem zaskoczony, gdy po kilku dniach od premiery mojej debiutanckiej powieści liczba wyświetleń darmowego fragmentu na YouTube sięgnęła kilku tysięcy. To przede wszystkim zasługa Audioteki, której renoma przyciągnęła zainteresowanych. Warto zaznaczyć, że w żaden inny sposób moja książka nie była reklamowana, a obecnie liczba wyświetleń przekroczyła sześć tysięcy.

Po drugie, czy zarobiłem na tej książce? Przyznaję, że tak, ale koszty związane z opłaceniem korekty, redakcji oraz nagrania jeszcze się nie zwróciły, więc finansowo jestem na minusie.

Po trzecie, czy będzie kontynuacja Teorii EMS? Choć w tej chwili oddaję w Wasze ręce „parapowieść”, która poza gatunkową klasyfikacją niewiele ma wspólnego z debiutem, mogę zapewnić, że kontynuacja powstanie. W moim przypadku pisanie trwa jednak dłużej, ponieważ – jak większość ludzi – pracuję na etacie. Po dniu pełnym obowiązków czasem mam tak zryty beret, że brakuje mi energii na pisanie, choć pomysłów nie brakuje. Podczas tworzenia nie zamierzam jednak korzystać z inteligencji… tej sztucznej, choć przyznaję, że AI może być cennym wsparciem przy korekcie tekstu lub jego tłumaczeniu na „starosłowiański”, ale na razie, w mojej opinii, nie jest jeszcze w stanie zastąpić tej unikalnej iskry ludzkiej kreatywności. Dlatego właśnie staram się dawać z siebie wszystko, nawet jeśli czasem brakuje mi sił – bo w końcu to moje myśli, uczucia i doświadczenia składają się na to, co tworzę, a tego nie odda żaden program.

Czuję się zobowiązany wobec wszystkich, którzy w swoich komentarzach wyrazili nadzieję na drugą część. Mogę obiecać, że jeśli zdrowie dopisze i dożyję, to ją napiszę, a jestem już blisko końca… pisania tej książki.

Podziękowania za wsparcie przy pisaniu Teorii EMS należą się wielu osobom, począwszy od rodziny, a kończąc na przyjaciołach. Chciałbym jednak szczególnie podziękować dwóm osobom, które miały największy wkład w realizację tego projektu od strony techniczno-artystycznej. Pierwsza to Pani Natalia, wspaniała redaktorka, która doprowadziła moją grafomanię do najwyższego możliwego poziomu. Druga to Pan Wojciech, jeden z najlepszych lektorów w naszym kraju, który zgodził się przeczytać debiutancką powieść nieznanego autora i sprawił, że kiedy pierwszy raz usłyszałem swoją książkę, nie mogłem uwierzyć, że to ja ją napisałem.

Na zakończenie chciałbym uprzedzić, że w Bycie jest jak w Teorii EMS i jak w życiu – czyli grubo. Znowu są przekleństwa, znowu jest seks i moje poczucie humoru, które nie każdemu przypadło do gustu.

Gdy pisałem tę powieść, obficie czerpałem z polskiej literatury opisującej wierzenia i codzienne życie Słowian. Było to niezwykle inspirujące doświadczenie, które pozwoliło mi uporządkować własne myśli i stworzyć obraz boskich relacji, oparty na badaniach oraz interpretacjach ekspertów, choć miejscami celowo dostosowany do potrzeb fabuły. Żal budzi fakt, że w edukacji młodzieży tak niewiele miejsca poświęca się rodzimej mitologii, która bez wątpienia stanowi bogate i inspirujące źródło wiedzy o naszej kulturze.

Pisanie sprawia mi radość, a mam nadzieję, że efekty tej zabawy będą bawić również Was. Zachęcam do czytania, słuchania i komentowania. Być może i tym razem ktoś uzna moją książkę za szkodliwą lub poprosi o namiary na osobę, która wypisuje mi recepty.

A dla mnie – nomen omen – byt jest przyjemną sesją, od czasu do czasu przeplataną depresją.

Z wyrazami szacunku i podziękowaniem dla moich czytelników oraz słuchaczy

Mario W. KilwagPROLOG

W 2005 roku we wschodniej części Rynku Głównego w Krakowie rozpoczęto prace archeologiczne, które doprowadziły do odkrycia niezwykłych świadectw dokumentujących wielowiekową historię jednego z najpiękniejszych i najbardziej klimatycznych miast na świecie. Liczba odnalezionych artefaktów oraz ich doskonały stan wzbudziły zrozumiałą ekscytację zarówno wśród historyków, jak i władz miasta.

W 2009 roku otwarto szlak turystyczny „Śladem europejskiej tożsamości Krakowa”, który umożliwił zwiedzającym zejście do podziemi Rynku i ujrzenie odnalezionych skarbów na własne oczy.

Pomimo medialnego szumu wokół tego wydarzenia nie wszyscy odwiedzający krakowski Rynek zdają sobie sprawę, co kryje się kilka metrów pod ich stopami, pomiędzy Sukiennicami a kościołem Mariackim. Niewielu również wie, że coś z tego miejsca zostało zabrane i przywłaszczone.

To było dla mnie niezbędne, aby odnaleźć i unieść własną tożsamość, która długo skrywała się w odmętach jego umysłu i mrokach mojej duszy.ROZDZIAŁ PIERWSZY – PODZIEMIA RYNKU

Ten dzień przypominał słowa świątecznej piosenki Seweryna Krajewskiego – był niezwykle ciepły, choć grudniowy, tym razem jednak nie tylko w przenośni.

Miłośnicy turystyki zaczęli się gromadzić przed wejściem do muzeum jeszcze przed umówioną godziną spotkania, które zaplanowano na piętnastą. Zorganizowana grupa licząca dwadzieścia pięć osób, zebrana dzięki zapisom na stronie internetowej, miała rozpocząć zwiedzanie Muzeum Podziemia Rynku pod opieką przewodniczki.

Wycieczkę organizowała firma „Krzewiciele Kultury Słowian”. Jej przedstawicielem był starszy mężczyzna o wyglądzie przypominającym mędrca z dawnych epok. Długi, gruby warkocz sięgał między łopatki, a siwa broda, starannie opleciona wokół ozdobnej spinki, nadawała mu dostojny wygląd. Jego T-shirt był opięty na muskularnej sylwetce, która zdradzała energię młodzieńca mimo upływu lat.

Na koszulce widniało logo firmy, umieszczone z przodu i z tyłu. Było proste, ale przyciągało wzrok – koło z nazwą firmy otaczało grafikę dłoni zaciśniętej w pięść, trzymającej błyskawicę. Całość wykonano w trójwymiarowej technice, użyto żywych kolorów, co sprawiało, że koszulka miała nowoczesny styl.

Po sprawdzeniu listy obecności oraz rozdaniu zestawów słuchawkowych i pamiątkowych magnesów wszyscy uczestnicy skierowali się do wejścia, by odbyć niezwykłą podróż w czasie.

Zeszli po schodach i zebrali się przy szatni. W słuchawkach zabrzmiał ciepły kobiecy głos przewodniczki – akcent oraz dobór słów zdradzały, że nie pochodziła z Krakowa. Dla uczestników wycieczki nie miało to jednak większego znaczenia. Szybko przekonali się, że posiada imponującą wiedzę historyczną, znacznie wykraczającą poza zasób informacji nawet rodowitych krakowian.

Po krótkim powitaniu i przedstawieniu się przewodniczka poprowadziła grupę przez wejście – swoistą bramę czasu. W słuchawkach rozległ się gwar średniowiecznego miasta, a odpowiednio dobrane światło wzmacniało wrażenie przeniesienia w przeszłość. Na twarzach uczestników na chwilę pojawiła się dezorientacja. Z ciekawością rozglądali się dookoła, szukając źródła dźwięków, aż odkryli, że pochodziły one z wysokiej jakości głośników stereofonicznych rozmieszczonych w sali. Pierwotne uczucie niepokoju szybko przerodziło się w zachwyt – dźwięk i światło skutecznie angażowały zmysły zwiedzających, przenosząc ich w odległe czasy. Jedynie zmysł powonienia został oszczędzony, co w kontekście prezentowanych realiów historycznych było dla uczestników zdecydowanie najlepszym rozwiązaniem.

W słuchawkach ponownie zabrzmiał głos przewodniczki, która zaprosiła grupę do pierwszej z wielu przeszklonych, okrągłych gablot. Wewnątrz znajdowały się skarby odkryte podczas prac archeologicznych: zabytkowe monety, przybory higieniczne, narzędzia, a także medaliony i paciorki – świadectwa kreatywności i umiłowania piękna przez dawne ludy.

Grupa poruszała się powoli za przewodniczką i podziwiała oryginalne fundamenty chat z przełomu XII i XIII wieku, rekonstrukcje warsztatów kowalskich i złotniczych oraz średniowieczne brukowane drogi. Wystawę wzbogacały liczne prezentacje multimedialne, które przyciągały szczególnie młodszych uczestników. Właśnie tej grupie przewodniczka poświęciła więcej uwagi, starając się zaangażować młodzież, prawdopodobnie z trudem oderwaną przez rodziców od komputerów i konsol, do aktywnego myślenia i odkrywania historii.

– Czy wiecie, moi drodzy, że już w dziesiątym wieku nasi przodkowie wysyłali do siebie SMS-y? – zapytała przewodniczka z błyskiem w oku. – Domyślacie się, jak to robili?

Grupa nagle zamarła, jakby przewodniczka poprosiła o wyrecytowanie Bogurodzicy z pamięci. Większość uczestników zaczęła intensywnie wpatrywać się w swoje buty albo z nagłym zainteresowaniem studiować pobliskie eksponaty. Cisza stawała się coraz bardziej niezręczna, aż w końcu jakiś mężczyzna rzucił od niechcenia:

– Gołębie?

– Tak! – ucieszyła się przewodniczka, jakby właśnie wygrała teleturniej. – Dokładnie! Gołębie były takim średniowiecznym WhatsAppem. Nawet dzisiaj te ptaki potrafią dostarczać wiadomości.

– Przecież od tego są kruki! – wykrzyknął jeden z nastolatków, wyraźnie dumny ze swojej wiedzy.

– Ale tylko w książkach George’a Martina – odparła przewodniczka z uśmiechem. – I, na szczęście, w naszym świecie nie trzeba się obawiać smoków ani białych wędrowców.

Nie wdając się w szerszą dyskusję o średniowiecznej poczcie lotniczej, poprowadziła grupę dalej.

Zatrzymali się przy rekonstrukcji XI-wiecznych pochówków. Za niską barierką w otwartych grobach leżały szkielety, całość robiła dość upiorne wrażenie.

– Proszę pani, czy te kości są prawdziwe? – zapytało jedno z dzieci, które jeszcze chwilę wcześniej wyglądało na kompletnie znudzone, a teraz wpatrywało się w groby z mieszanką fascynacji i grozy.

– Nie, te są sztuczne – uspokoiła przewodniczka. – Ale zaraz zobaczycie prawdziwą czaszkę. I uwaga! Ma ślady trepanacji, czyli takiej średniowiecznej operacji mózgu. W tamtych czasach to była medyczna wersja science fiction! Ale o szczegółach opowiem za chwilę.

Zainteresowanie w grupie wyraźnie wzrosło. Nawet młodzież, oderwana od myśli o swoich konsolach i TikTokach, zaczęła z ciekawością wypatrywać słynnej czaszki.

Gdy wycieczka miała ruszyć dalej, mężczyzna z wygoloną na glacę głową i brodą zaplecioną w warkoczyk, przyozdobioną spinkami z runami przywodzącymi na myśl czasy wikingów – ten sam, który wcześniej błysnął odpowiedzią o średniowiecznych SMS-ach – wskazał jeden ze szkieletów i zapytał:

– Czy ta rekonstrukcja ma na celu wierne odwzorowanie realiów historycznych?

Przewodniczka spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem.

– Tak, dokładnie. Dlaczego pan pyta?

– Bo zastanawia mnie, dlaczego szczątki nie są ułożone stopami na wschód – zauważył, unosząc brew w geście pełnym znawstwa.

– Ooo! Widzę, że mamy tu eksperta! – Przewodniczka uśmiechnęła się, wyraźnie zaintrygowana. – Słusznie pan zauważył, że to nietypowy pochówek. W jedenastym wieku zmarłych zazwyczaj grzebano ze stopami ułożonymi w kierunku wschodzącego słońca. Odstępstwo od tej zasady stosowano w szczególnych przypadkach, na przykład gdy podejrzewano zmarłego o konszachty z siłami nieczystymi. W takich sytuacjach często odcinano głowę i układano ją między nogami, by zapobiec jego ewentualnemu powrotowi jako wąpierza czy innej demonicznej istoty.

Grupa poruszyła się niespokojnie, a na twarzach zwiedzających pojawiło się żywe zainteresowanie zmieszane z lekkim niepokojem.

– W tym jednak przypadku powód jest bardziej prozaiczny – kontynuowała przewodniczka. – To kwestia medalionu na szyi nieboszczyka. Jest to niezwykle cenne znalezisko związane z wierzeniami Słowian. Odkryto go w bazylice Świętego Michała Archanioła i Świętego Stanisława, czyli w kościele Na Skałce. Co ciekawe, znaleziono go przy dobrze zachowanych zmumifikowanych zwłokach, które przypadkowo odkrył jeden z duchownych pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Nasi naukowcy podejrzewali, że był to guślarz, coś w rodzaju słowiańskiego szamana.

– Ale jak to?! Pogańska mumia w kościele? W ziemi świętej?! – zapytała oburzona starsza wielbicielka turystyki, której kultowy moherowy beret ani na chwilę nie opuścił głowy, nawet podczas zwiedzania muzeum.

Przewodniczka uśmiechnęła się pod nosem, zdając sobie sprawę, że kolejne słowa mogą lekko zburzyć światopogląd starszej pani. Zamiast jednak się wycofać, postanowiła kuć żelazo póki gorące. Zresztą bardziej niż ryzyko zrycia beretu cieszyło ją to, że nagle cała grupa słuchała jej w pełnym skupieniu.

– Samo miejsce wcale nie jest takie zaskakujące – zaczęła spokojnie. – Kościoły często budowano na terenach dawnych świątyń pogańskich. Taka legenda dotyczy również kościoła Na Skałce. Zresztą religia chrześcijańska przejęła wiele elementów obrzędów Słowian. Części z nich nie dało się wyrwać z ludzkiej świadomości, więc Kościół zrobił to, co każdy dobry strateg, przekształcił je i nadał im chrześcijański sens. Taki sprytny trik psychologiczny.

Grupa słuchała z zaciekawieniem, ale moherowa dama wyglądała, jakby właśnie usłyszała największą herezję w swoim życiu.

– Jezus Maryja, co pani za bezeceństwa opowiada?! Tfu! – Splunęła teatralnie i przeżegnała się przy okazji.

Przewodniczka pozostała niewzruszona, choć kątem oka dostrzegła, jak kilka osób stara się ukryć rozbawienie.

– Myślę, że gdyby zapytała pani o to swojego księdza, nie zaprzeczyłby tym faktom – powiedziała z uprzejmym uśmiechem, starając się nie zaogniać sytuacji. Chcąc złagodzić atmosferę, dodała jeszcze: – Proszę zauważyć, że nasze tradycje świąteczne, takie jak śmigus-dyngus, malowanie pisanek, dożynki, a nawet choinka mają swoje korzenie również w obrzędach słowiańskich. Kapliczki często stawiano w miejscach dawnych posągów pogańskich bóstw, a talizmany i amulety zastępowano krzyżykami oraz medalikami z wizerunkami świętych.

Starsza pani skrzywiła się z niesmakiem.

– To są jakieś lewackie kalumnie! – podsumowała z przekąsem.

Widząc, że jej twarzy wciąż wyraża pełne oburzenie, przewodniczka postanowiła nie kontynuować tego wątku. W grupie zaczęły się bowiem ciche szepty, a jak wiadomo, w tak spolaryzowanym społeczeństwie wszystko może szybko się wymknąć spod kontroli.

– Co za moher… – mruknął jakiś młody człowiek do swojej towarzyszki.

– I pewnie jeszcze nienawidzi gejów i Żydów – odpowiedziała równie cicho i z lekkim rozbawieniem jego koleżanka.

Starsza dama natychmiast uniosła głowę i obrzuciła młodzież spojrzeniem pełnym nieufności. Zawsze czuła się nieswojo w ich towarzystwie, ale tym razem usłyszała dokładnie, co mówili. W jej oczach zapłonęła dobrze znana mieszanka oburzenia i gniewu.

– Pan jest jeszcze młody, to pan nie wie, ile Żydzi zła narobili w naszym kraju. To zły naród! Nienawidzę Żydów – oświadczyła z pełnym przekonaniem starsza pani, unosząc podbródek w geście triumfu, jakby właśnie wygrała polityczną debatę.

Młody człowiek zmarszczył brwi i nie czekając długo, rzucił:

– A wie pani, że Jezus też był Żydem? To Jego też pani nienawidzi?

Zapadła cisza. Cała grupa wstrzymała oddech w oczekiwaniu na odpowiedź, nawet przewodniczka wydawała się chwilowo zainteresowana reakcją.

Starsza dama spojrzała na młodzieńca z zaskoczeniem, jakby ten właśnie oznajmił, że Ziemia jest płaska. Po krótkiej chwili konsternacji odpowiedziała:

– No… to tylko z tym jednym wyjątkiem.

Grupa wybuchnęła głośnym śmiechem. Przewodniczka również nie zdołała powstrzymać uśmiechu, ale szybko się zmitygowała i postanowiła złagodzić sytuację.

– Dobrze, szanowni państwo, trochę się tu zasiedzieliśmy, a mamy ograniczony czas. Przejdźmy dalej, zanim zaczniemy burzyć kolejne fundamenty historii.

– Jeszcze jedno pytanie! – rzucił mężczyzna z łysą głową i brodą zaplecioną w warkoczyk. – Co się właściwie stało z tą mumią?

Przewodniczka przyjęła konspiracyjną pozę. Lekko zgarbiona, z tajemniczym błyskiem w oku wytłumaczyła:

– Niestety, nie znam wszystkich szczegółów, bo badania zostały objęte klauzulą „tajne”. Nieoficjalnie mówi się, że zwłoki były w dziwnym stanie, brakowało serca, a mumia wyglądała, jakby… jakby nie do końca była martwa. Ale to tylko plotki. W końcu wywieziono ją z Krakowa do jakiegoś ośrodka rządowego, a medalion, ten tutaj, został u nas. Nie mamy pewności, czy należał do nieboszczyka. Znaleziono go w tej samej krypcie.

– No proszę… Polskie Archiwum X! Pewnie wywieźli ją do Strefy 51! – zaśmiał się jeden z turystów.

Przewodniczka spojrzała na niego z politowaniem.

– Sądzę, że zwłoki jednak pozostały w naszym kraju. Klauzula „tajne” mogła być wprowadzona ze względu na zagrożenie epidemiologiczne. Podobno ksiądz, który je odkrył, zmarł kilka dni później na jakąś tajemniczą chorobę. Ale może wystarczy tych teorii spiskowych. Wróćmy do faktów. Czaszka, o której wspominałam, pochodzi właśnie z tego szkieletu. Po zbadaniu i oczyszczeniu wróciła do naszego muzeum. – Wskazała medalion i kontynuowała: – To jedyny przedmiot znaleziony przy nieboszczyku. Zależy nam, by nikt go sobie nie przywłaszczył.

– Takie obawy mimo obecnego tu monitoringu? – dopytywał mężczyzna z zaciekawieniem.

– Strzeżonego Pan Bóg strzeże – odparła wymijająco. – Zapraszam dalej. Teraz obejrzymy relikty kramów i piwnic z trzynastego wieku, a następnie dotrzemy do miejsca zwanego Krzyżem Sukiennic.

Grupa ruszyła za przewodniczką, a niektóre spojrzenia wskazywały, że teoria o polskim Archiwum X będzie jeszcze długo krążyć wśród turystów.

Wycieczka podążyła karnie za przewodniczką, wszyscy z wyjątkiem mężczyzny, który zainicjował tę jakże interesującą dysputę o mumii. Kiedy ostatni maruderzy zniknęli za zakrętem, oparł się łokciami o barierkę oddzielającą zwiedzających od szkieletu. Nawet gdyby był wzrostu koszykarza i miał ręce do kolan i tak nie dosięgnąłby medalionu. Był poza zasięgiem – zbyt wysoko, zbyt dobrze zabezpieczony… a jednak wyjątkowo kuszący.

Gdy zbliżył się na odległość oddechu od talizmanu, rytm serca przyspieszył, jakby za chwilę miało wyrwać się z piersi. To była chwila prawdy – moment, na który czekał od dawna. Nie spodziewał się jednak, że widok medalionu wywoła w nim tak gwałtowną potrzebę zdobycia go. Improwizacja stała się koniecznością.

Szybko rozejrzał się na boki. Nikogo. Cisza. Zimne światło halogenów tańczyło na kamiennych ścianach. Odpiął z nadgarstka bransoletkę paracord zapinaną na magnetyczny zatrzask. Błyskawicznie rozplótł kilka splotów linki spadochronowej i jednym płynnym ruchem zarzucił ją w stronę medalionu. Magnes kliknął z cichym trzaskiem, przywierając do metalu. Przez sekundę się wahał, czując na karku nieprzyjemny chłód. „Czy to tylko zimno podziemi… czy coś więcej?” – przemknęło mu przez myśl, ale szybko odsunął tę obawę.

Cała akcja trwała zaledwie kilkanaście sekund. Gdy medalion zawisł na końcu linki, mężczyzna wyciągnął rękę, by go chwycić. Wystarczyło, że zbliżył dłoń, a talizman oderwał się od magnesu i niemal sam w nią wskoczył, wydawał się przyciągnięty niewidzialną siłą.

W tej samej chwili poczuł mrowienie, jakby drobne iskry przeskakiwały po jego skórze. Światła w podziemiach zaczęły migotać, a cienie na ścianach ożyły, wydłużając się i wijąc jak mroczne dłonie, które chciały go pochwycić. Powietrze przeciął świst – głęboki, przenikliwy, niosący ze sobą echa cierpienia i lamenty przeszłości, jakby ktoś otworzył bramę do zapomnianego świata grozy.

Turyści poczuli nagły chłód. Na karkach zjeżyły im się włosy, a oczy rozszerzyły w zdumieniu.

– Ale fajne efekty specjalne. Jak oni to zrobili? – rzucił z entuzjazmem jeden z młodszych uczestników, rozglądając się podekscytowany.

Przewodniczka, równie zaskoczona jak reszta grupy, wzruszyła ramionami, starając się zachować spokój.

– Chyba jakaś nowa atrakcja… Zapraszam dalej – rzuciła, choć jej głos zdradzał lekkie napięcie.

Grupa ruszyła, a tajemniczy turysta pozostał w tyle, zaciskając medalion w dłoni. W jego oczach błysnęło coś dziwnego – cień triumfu wymieszany z czymś znacznie bardziej niepokojącym.

Mężczyzna, który przywłaszczył sobie medalion, uśmiechnął się lekko, wyraźnie zadowolony z przebiegu wydarzeń, po czym schował zdobycz do kieszeni. Następnie ruszył spokojnym krokiem i dołączył do wycieczki, która w ślamazarnym tempie przemieszczała się po traktach historii. Nie zamierzał jednak kontynuować zwiedzania.

Gdy przechodził obok grupy zgromadzonej przy gablocie z ludzką czaszką poddaną trepanacji, na chwilę przystanął. Eksponat, który jeszcze chwilę wcześniej leżał nieruchomo, nagle zaczął drgać, jakby poruszany delikatnymi wstrząsami sejsmicznymi. Cała witryna zadrżała.

Poczuł dziwne mrowienie w dłoni, dokładnie tam, gdzie spoczywał medalion. Przez krótką chwilę zastanawiał się nad tym zjawiskiem, aż w końcu doszedł do wniosku, że to on jest jego przyczyną. Bez wahania postanowił jak najszybciej oddalić się z tego miejsca.

Podszedł do starszego mężczyzny, organizatora wycieczki, i zwrócił zestaw słuchawkowy.

– Bardzo przepraszam, ale muszę już iść. Pilne sprawy rodzinne – wyjaśnił.

Starszy pan spojrzał na niego z lekkim zaciekawieniem, przyjmując sprzęt.

– Mam nadzieję, że mimo wszystko wycieczka w poszukiwaniu tożsamości się udała, panie Markusie – powiedział starszy mężczyzna ciepłym, głębokim głosem, odhaczając zwrot sprzętu na liście obecności.

– Tożsamości? – zapytał zaskoczony Markus.

– „Śladem europejskiej tożsamości Krakowa” – przypomniał starzec, a jego usta wygięły się w zagadkowym uśmiechu.

Markus odwzajemnił uśmiech, choć poczuł niepokój. „Skąd ja znam tego gościa?” – przemknęło mu przez myśl.

– Oczywiście, wspaniała lekcja historii. Dziękuję i do zobaczenia.

Szybkim krokiem skierował się w stronę wyjścia, nawet nie dosłyszawszy ostatnich słów starca:

– Do zobaczenia, Markusie… Szybciej niż się spodziewasz.

Gdy znalazł się na zewnątrz, na jego twarzy bezwiednie pojawił się zadowolony uśmiech.

„Nawet nie sądziłem, że to będzie takie proste” – pomyślał, zaciskając dłoń na medalionie schowanym w kieszeni. Po raz kolejny poczuł to dziwne, lecz przyjemne mrowienie, jakby delikatne iskierki płynęły wprost do jego serca.

Przechodząca obok starsza kobieta zmierzyła go wzrokiem, marszcząc brwi z wyraźną dezaprobatą na widok jego brody splecionej w mały warkoczyk. Już miała odwrócić wzrok, gdy ich spojrzenia się spotkały.

Coś w jego oczach sprawiło, że stanęła jak wryta. Na krótką chwilę wydało jej się, że tęczówki Markusa zalewają się krwią. Wydała zduszony okrzyk:

– Jezus Maryja!

Nie czekając na nic, błyskawicznie zmieniła kierunek i oddaliła się w pośpiechu, co rusz jednak oglądała się przez ramię.

To jednak nie było złudzenie. Widziała to naprawdę.

Markus, zafascynowany, obserwował ją przez chwilę, a potem wzruszył ramionami i ruszył dalej. Na jego twarzy pojawił się lekki, niemal drwiący uśmiech. W dłoni ściskał medalion, jakby czerpał z niego nową, nieskończoną siłę.

Jego oczy na krótki moment znów zalśniły krwawym światłem, po czym zgasło ono równie nagle, jak się pojawiło.ROZDZIAŁ DRUGI – RETROSPEKCJA

Markus Weles, niezwykle zadowolony z siebie po śmiałej i udanej kradzieży medalionu, której dopuścił się w podziemiach Rynku, był czterdziestoletnim, samotnym mężczyzną. Pracował w policji na stanowisku oficera śledczego, choć karierę zaczynał jako zwykły patrolowy. Po śmierci swojej matki, która opuściła ziemski padół przed dwudziestoma laty, nie miał już żadnej rodziny. Był jedynakiem, a jego ojciec zmarł tuż przed przyjściem Markusa na świat. Jego rodzice również nie posiadali żadnego rodzeństwa, a dziadkowie, których nigdy nie poznał, najpewniej dawno już nie żyli, więc obecnie był ostatnim żyjącym członkiem rodu Welesów.

Swoje młodzieńcze życie postrzegał jako raczej zasrane kolcami niż usłane różami. Mieszkał wspólnie z matką i ledwo wiązali koniec z końcem, dopóki nie podjął pracy w charakterze robotnika budowlanego. Życie zmusiło go do porzucenia marzeń o dalszej edukacji zaraz po ukończeniu szkoły średniej i zdaniu egzaminu maturalnego. Pomimo że był bardzo zdolnym, choć introwertycznym człowiekiem, nie było mu dane rozwijanie swoich pasji. Miał świadomość brutalnego zderzenia z rzeczywistością lat dziewięćdziesiątych w kraju nad Wisłą. To nie były Stany Zjednoczone, gdzie wystarczyło być dobrym i niekoniecznie rozgarniętym sportowcem lub biednym, ale inteligentnym i zdolnym młodym człowiekiem, żeby mieć szansę na otrzymanie stypendium. Dla ludzi takich jak on nie było specjalnego wyboru. Bez trudu mógłby dostać się na studia dzienne, ale trudno byłoby pogodzić naukę z dodatkową pracą, która była niezbędna z uwagi na marną rentę jego matki i ciągle rosnące długi. Postanowił w pierwszej kolejności podjąć dobrze płatną pracę, a o studiach zaocznych pomyśleć na dalszym etapie, gdy wszystko już jakoś się poukłada i zacznie wychodzić na prostą.

Wbijane mu od dziecka do głowy zasady nie pozwalały na wybór łatwiejszej drogi, polegającej na czerpaniu korzyści majątkowych dostępnych po ciemnej stronie mocy. Można było przecież zostać złodziejem lub politykiem, ale obydwie te profesje zawsze kojarzyły mu się z qrewstwem – więc postanowił uczciwie zarabiać na życie ciężka pracą na budowie.

Jeszcze kiedy uczył się w szkole średniej, dorabiał sobie w ten sposób w wakacje, a uzyskane dzięki temu kontakty oraz opinia solidnego pracownika bez trudu pozwoliły mu na znajdowanie zatrudnienia przy kolejnych zleceniach. Zdecydowanie preferował taką formę zarabiania na chleb, gdyż nie przepadał za towarzystwem ludzi, a tu miał spokój. Robił swoje i nikt mu się nie wpierdalał między wódkę a zakąskę. Poza tym nawet całkiem nieźle płacili i jego życie powoli się stabilizowało. Opiekował się schorowaną matką i poświęcał czas na swoje hobby – czytanie książek. Właściwie to była jedyna przyjemność, na którą wydawał ciężko zarobione pieniądze. Bardzo rzadko wychodził z kolegami z pracy na piwo, bo nie znajdowali wspólnych tematów. Nie było też w jego życiu żadnych kobiet, bo miał do nich pewną nieśmiałość i też nie za bardzo wiedział, o czym z nimi rozmawiać. Telewizji nie oglądał prawie wcale, bo nie było tam o czym słuchać i na co patrzeć. Pozostały mu tylko książki, które pochłaniał bez względu na ich gatunek. Czytał dosłownie wszystko, co wpadło mu w ręce. To pozwalało choć na chwilę uciec od plugawej rzeczywistości.

Od chwili, kiedy zaczęła do niego docierać świadomość własnej egzystencji, czuł, że jest inny niż dzieci w jego wieku. Zawsze spokojny, nieskory do dziecinnych zabaw, nigdy nie płakał. Jego przenikliwe spojrzenie sprawiało, że nawet dorośli czuli nieprzyjemny chłód na ciele, sprawiający, że włoski na rękach reagowały w sposób typowy dla wzruszeń lub strachu. Ludzie postrzegali go jak odmieńca, ale nikt nie potrafił wytłumaczyć, na czym ta inność polega. Bardziej zorientowani podejrzewali jakąś formę autyzmu, ale wtedy w Polsce wiedza medyczna w tym zakresie dopiero raczkowała i nikt nie odważyłby się postawić takiej diagnozy. On sam nie do końca wiedział, kim jest. Wiedział jedynie, że coś w nim siedzi. Jakieś drugie ja, które usilnie próbuje wyjść na zewnątrz,

W późniejszym wieku sam zaczął się podejrzewać o jakąś formę schizofrenii, ale nauczył się z tym żyć. Jak dotąd, nikomu nie zrobił krzywdy, a chwilowe, dziwne stany umysłu, które porównać można było do nastrojów lękowych i depresyjnych, w końcu mijały, choć pozostawiały po sobie dziwną pustkę i poczucie samotności.

Na przełomie tysiącleci Markus Weles zatrudnił się do prac budowlanych mających na celu zabezpieczenie fundamentów Czytelni Katedr Historycznoprawnych Uniwersytetu Jagiellońskiego przy ulicy Gołębiej. Robota polegała na wykopaniu głębokich rowów dookoła czytelni i wypełnieniu ich wylewkami betonowymi oraz styropianem. Była to bardzo ciężka i monotonna praca wymagająca całodziennego machania łopatą. Po pierwszym dniu pracy wnętrza jego dłoni pokryły się charakterystycznymi bąblami, a i plecy napierdalały, jakby przejechał po nich walec drogowy. Zagryzł jednak zęby i kolejnego dnia pracował równie ciężko pomimo towarzyszącego bólu.

Następne dni były już coraz bardziej znośne, a potem poczuł się już pełnoprawnym kopaczem, którym to tytułem mogą szczycić się prawdziwi absolwenci łopatologii stosowanej. Właśnie wtedy, kiedy jego organizm został zmuszony do okrzepnięcia, a fizyczne cierpienie odeszło w zapomnienie, zaczął cenić tę pracę za poczucie wolności, odczuwane przy wykonywaniu powtarzalnej czynności. Podczas gdy jego ciało funkcjonowało automatycznie, umysł uciekał daleko od bieżącej egzystencji. Wyobraźnia podsuwała rozmaite obrazy, przywołując z pamięci przeczytane powieści, a czas mijał błyskawicznie.

Postęp prac był widoczny gołym okiem. W coraz bardziej pogłębianych rowach zaczęły znikać ludzkie sylwetki, a zasady bezpieczeństwa wymagały stosowania szalunków chroniących pracowników przed ewentualnym osunięciem ziemi.

W piątkowy poranek Markus jak zwykle przyszedł do pracy punktualnie na godzinę szóstą. Przebrał się w ubranie robocze, wymienił kilka zdań z majstrem i zjadł śniadanie z kolegami. Ci w niewybredny sposób rozprawiali na temat wczorajszych imprez, okraszając swoje wypowiedzi opisem dziewczyn, które mieli okazję poznać. Jeden z młodszych robotników, mniej więcej w wieku Markusa, zaczął relacjonować zdarzenia minionego dnia swoim starszym kolegom:

– Mówię wam, chłopaki, zobaczyłem ją przy barze. Cyce jak u Pameli Anderson. Myślę sobie: kto to doi? No to podchodzę i mówię: „Cześć, laska, jesteś tu sama?”. A ona na to: „Za trzy stówy mogę być z tobą”.

– I co, i co? – dopytywali koledzy z ciekawością.

– Całe szczęście, że wziąłem wczoraj zaliczkę. Mówię wam, chłopaki, to była taka żyleta, że po wypłacie natychmiast tam wracam. Najlepsza godzina w moim życiu.

Wszyscy, z wyjątkiem Markusa, wybuchnęli gromkim śmiechem. Młody robotnik kontynuował swoje wywody:

– Mówię wam, to jest, qrwa, jedyne słuszne rozwiązanie. Idziesz, robisz, co chcesz, a nie siedzisz, stawiasz drinki i gadasz bez końca. Potem randka za randką, a na koniec może ci powiedzieć, że tylko po ślubie. Na żeniaczkę mam jeszcze czas. Na razie będę korzystał z życia.

Kiedy ucichła kolejna salwa śmiechu, majster postanowił zakończyć rozmowę.

– Dobra, dosyć pierdolenia. Bierzcie się do roboty.

Po tych słowach wszyscy karnie wstali od stołów, a Markus zabrał swoje narzędzie pracy i skierował się do pogłębiania wyznaczonego odcinka.

Po deskach zabezpieczających wykop zszedł do rowu o głębokości około dwóch metrów i zaczął kopać. Taka głębokość nadal umożliwiała wyrzucanie ziemi bezpośrednio łopatą, ale ten etap prac był jednym z najmniej przyjemnych, gdyż wymagał ogromnej siły i sprawności fizycznej. Dlatego też na tym poziomie pracował głównie Markus, pozostali robotnicy migali się, jak mogli, na siłę szukając sobie innych zajęć. Nawet majster przymykał na to oko, bo Markus nigdy nie narzekał ani się nie skarżył. W oczach kolegów uchodził za odludka, ale szanowali go i nawet trochę mu zazdrościli. Pracował niemalże jak robot i nie pokazywał po sobie zmęczenia, co sprawiło, że jeden z kolegów nadał mu ksywkę adekwatną do jego charakteru, określając go mianem Robokopa. Od tamtej pory już wszyscy, łącznie z majstrem, nie zwracali się do niego inaczej.

Do południa wyznaczony odcinek został przez Markusa pogłębiony na tyle, że wyrzucanie ziemi łopatą było już niemożliwe. Poniżej pewnego poziomu urobek wyciągano wiadrami, co pozwalało kopaczowi na odpoczynek, który następował pomiędzy wyciągnięciem wiadra przez drugiego pracownika, wysypaniem jego zawartości i ponownym opuszczeniem do wykopu. Ten etap prac był bardziej męczący dla obsługującego wiadro, jednakże nikt nie śmiał zaproponować Robokopowi zmiany stanowisk, mając na uwadze jego wcześniejszą harówkę.

Podczas kolejnego wbicia sztychówki w glebę poczuł, że łopata z lekkim oporem zatopiła się w czymś miękkim, wydając przy tym niepokojący, mokry dźwięk, by po chwili trafić na coś twardszego, co jednak ustąpiło pod naciskiem i wydało odgłos trzaskającej, łamanej kości. Gdy wyciągnął łopatę, z gleby wydobyła się czarna jak smoła maź. Odłożył sztychówkę i spojrzał w górę. Nikt z jego kolegów nie zaglądał do wykopu.

– Góra i przerwa! – krzyknął do kolegi, który pełnił rolę wyciągarki, i wiadro powędrowało w górę.

Markus usiadł, po czym zdjął rękawice robocze i zaczął gołymi rękami kopać wokół miejsca, które wzbudziło jego niezrozumiały niepokój. Gdy odgarniał ziemię na boki, jego oczom zaczął się ukazywać szkielet klatki piersiowej obleczonej resztkami zgniłego ludzkiego mięsa. Grzebał coraz szybciej, a bębenki jego uszu pulsowały, powtarzając dudnienie przyspieszonego bicia serca. Gdy odkopał już górną część zwłok, zatrzymał spojrzenie na pozostałości twarzy, która podobnie jak reszta gnijącego ciała wyglądała jak niedojedzone przez dzikie zwierzęta ścierwo. Fragmenty mięsa i skóry pozostały jeszcze na policzkach oraz czole, ale wzrok Markusa przykuły zamknięte powieki, które choć lekko zgniłe, zostały zachowane w całości i były zamknięte.

Pochylił się nad resztkami zmumifikowanej twarzy i już zamierzał krzyknąć do swoich kolegów, żeby pilnie sprowadzili majstra, gdy nagle powieki trupa otworzyły się, ukazując smoliste wnętrze oczodołów, przeplatane krwistymi żyłkami. Po chwili bezruchu przerażony Markus chciał odepchnąć od siebie gnijące zwłoki, lecz wyciągnięte ręce nie natrafiły na przeszkodę. Zamiast tego wbiły się w spróchniałe żebra i gnilne wnętrzności, które oblepiły mu ręce aż po łokcie.

Ciemne mazutowe oczy wpatrywały się w niego bez wyrazu, ale nawiązały telepatyczną więź. Tęczówki oczu Markusa uciekły w górę, schowały się pod powiekami, by po chwili powrócić na miejsce i pokryć się pękniętymi naczynkami. Poczuł silne i nieprzyjemne ukłucie przypominające wbijanie w oko długiej igły, która dociera do nerwu wzrokowego, atakuje receptory bólowe z ogromnym natężeniem i wbija do jego głowy strzępki dziwnych pejzaży przeszłości. Widział pola bitewne pełne trupów wpatrzonych w niego martwymi oczami, w których można było dostrzec błagalne spojrzenie o pomoc. Do jego uszu docierały odgłosy jęków konających ludzi i ciche szepty martwych ust powtarzających słowa modlitwy: „Zerwij kajdany mojej duszy, Welesie, i obdarz mnie łaską wiecznego ukojenia”.

Przez tę krótką chwilę Markus był jak zahipnotyzowany. W tym momencie nie znajdował się w wykopie. Wokół niego w przyspieszonym tempie przemykała historia, zatrzymywała się tylko na ułamki sekund, gdy ktoś z umierających wpatrywał się w niego gasnącym spojrzeniem. Przewijające się wokół obrazy były niczym wirtualna rzeczywistość, która wizualizowała czytane przez niego książki. Najpierw pradawni woje oddawali ducha nadziewani na oszczepy, a później rycerze konali przebijani mieczami. Wokół niego galopowały przerażone konie, tętent ich kopyt odbijał się z pluskiem na zalanej krwią ziemi. Później rżenie zwierząt przeciągłym dźwiękiem zmieniło się w terkot silników czołgów i samolotów, a żołnierze tuż obok ginęli od karabinowych kul lub odłamków spadających dookoła bomb.

Kiedy się ocknął, jego dłonie nadal tkwiły w martwym ciele. Wyczuł pod palcami mięsistą bryłę. Następnie zaczerpnął pełną garścią i jednym ruchem wyrwał ją z ciała. Bezmyślnie wpatrywał się w trzymany w rękach kawałek mięsa.

– O ja pierdolę – powiedział półgłosem do siebie – to jest chyba ludzkie serce!

W chwili, w której zakończył zdanie, serce nagle powiększyło się i na powrót skurczyło. Wzdrygnął się zaskoczony, a po chwili narząd ponownie zaczął pracować, jakby zamierzał pełnić swoją funkcję pompy ssąco-tłoczącej. Markus uświadomił sobie, że po brodzie zaczyna mu cieknąć ślina, a wewnętrzny głos podpowiadał potrzebę zaspokojenia silnej żądzy posmakowania posoki, rozlewającej się wąskimi strużkami po jego dłoniach. Był bardzo zmęczony i głodny. Z niezrozumiałych dla siebie przyczyn poczuł nagle ogromny i niepohamowany dziki impuls. Nie kontrolując odruchu, zatopił zęby w ciągle poruszającym się sercu i odgryzł kawałek, który połknął prawie bez przeżuwania. Narastające łaknienie spowodowało, że zaczął coraz łapczywiej pochłaniać mięso, a tryskająca krew oblewała jego brodę. Gdy połknął ostatni fragment, doznał nagłego uderzenie własnego serca. Ból, który temu towarzyszył, sprawił, że Markus zdążył przyłożyć zakrwawioną dłoń do klatki piersiowej, po czym upadł i stracił przytomność. Zanim pochłonęła go ciemność, pod zamkniętymi powiekami dostrzegł jeszcze twarz – znajomą, a jednak odległą, jakby zakopaną głęboko w jego pamięci. W zakamarkach umysłu przemknęło również imię Leif.

Gdy podniósł powieki, zobaczył przed sobą twarz majstra, który delikatnie klepał go dłonią po twarzy.

– Robokop, co jest, qrwa? Obudź się! – Zaczął docierać do niego głos szefa. – Co ci jest?

Majster, widząc, że Markus otwiera oczy, zdenerwowanym głosem krzyknął do nachylających się nad chłopakiem kolegów:

– Odsuńcie się, do chuja pana, przecież on nie ma czym oddychać! Przynieście wody!

– Co się stało? – zapytał zdezorientowany Weles. – Gdzie ja jestem?

– Qrwa, Markus, chłopaki cię wołały, a ty się nie odzywałeś – pospieszył z wyjaśnieniami majster. – Zeszli do wykopu i zobaczyli cię nieprzytomnego i całego we krwi. Potem szybko wyciągnęli cię na górę. Qrwa, ale nam napędziłeś stracha. Myśleliśmy, że jebnąłeś w kalendarz. Jak się czujesz? Mam dzwonić po karetkę?

– Nie, nie trzeba – odparł Markus, który z pomocą majstra wstawał na nogi. – Już wszystko dobrze.

Ktoś podał mu butelkę z wodą, Weles błyskawicznie ją opróżnił.

– Wezwijcie kogoś – powiedział, gdy przepłukał usta z metalicznym posmakiem. – Tam na dole są zwłoki.

– Jakie zwłoki? Co ty opowiadasz? – zdziwił się majster. – Musiałeś nieźle przygrzmocić głową. Markus, co się, do cholery, stało? – dopytywał. – Wiesz, jakiego kłopotu mogłeś nam narobić?

– No tak – odparł drwiąco Markus – mogłem wam zza grobu ściągnąć na głowę policję.

– Qrwa, Markus – zmitygował się majster. – Przepraszam, przecież wiesz, że nie o to mi chodziło. Naprawdę martwiliśmy się o ciebie. – Zamilkł na chwilę, po czym dodał: – Słuchaj, pewnie jesteś przepracowany. Weź sobie tydzień wolnego, pełnopłatnego. Wrócisz do nas, jak się lepiej poczujesz.

– Powiedz lepiej, majster, że boisz się, żebym czasem nie wystąpił o odszkodowanie. – Weles się uśmiechnął, a jego szef w tym momencie spuścił głowę. – Nie bój się – dodał po chwili – nie będę robił smrodu. A ten tydzień urlopu chętnie wezmę. Chyba rzeczywiście jestem trochę zajechany. Pamiętaj tylko, że jeżeli będziecie mi robić problemy z powrotem do pracy, to będę niepocieszony.

– Markus – powiedział majster przymilnym głosem – żadnych problemów. Wszystko zostaje między nami. Nikt się o tym nie dowie. Masz moje słowo. Odpocznij i wracaj.

– Chyba już przestanę żartować, że będę zapierdalał, dopóki pogotowie nie przyjedzie – zakpił, a majster w odpowiedzi pokręcił tylko głową.

Markus wyprostował się i przez chwilę stabilizował swoją pozycję. Gdy uznał, że doszedł już do siebie, podszedł do rowu i spojrzał w dół. Wykop był pusty.

W drodze do domu zastanawiał się, czy to wszystko naprawdę się wydarzyło. Był otępiały i niepewny. W głowie dudniły mu echa wystrzałów, a widoki, które ujrzał w swojej wizji, zdawały się jego własnymi wspomnieniami. Poczuł, jak coś w nim pęka – jakby rzeczywistość i to, co nierealne, zaczęły się zlewać w jedno.

Gdy przechodził przez Rynek Główny, spojrzał na starszego pana, siedzącego przed pudełkiem przeznaczonym na jałmużnę. Przycupnął na bruku okryty szarą kapotą, a spod kaptura wystawały mu kosmyki siwych włosów. W rękach trzymał karton, na którym widniał napis: „Zerwij kajdany dusz i obdarz je łaską wiecznego ukojenia”.

Markus podszedł do niego i wrzucił do pudełka kilka monet znalezionych w kieszeni.

– Dobry z ciebie człowiek – zagadnął starzec. – Niech bogowie pozwolą ci odnaleźć ścieżkę, po której powinieneś stąpać.

Do Welesa nie od razu dotarły te dziwne słowa oraz napis widniejący na kartonie. Zajęty swoimi myślami szedł dalej, ale gdy w końcu napisana sentencja oraz wypowiedziane życzenia dotarły do jego świadomości, odwrócił się zaciekawiony, żeby jeszcze raz przyglądnąć się żebrzącemu staruszkowi.

Podobnie jak wcześniej, kiedy chciał jeszcze raz zobaczyć zwłoki w rowie, a te znikły – po żebraku również nie było już śladu.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij