Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Cacko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cacko - ebook

Srebrna bombka z cienkiego dmuchanego szkła pojawiła się na choince podczas pierwszej Wigilii po przeprowadzce rodziny Jacynów do Poznania w 1911 roku. W niemal magiczny sposób spełniło się wtedy marzenie małego Ambrożego, który kilka godzin wcześniej dostrzegł ją na wystawie  sklepowej i nie mógł oderwać od niej wzroku. Od tej pory srebrne cacko  stanie się najważniejszą bożonarodzeniową ozdobą, rodzinnym amuletem  przechodzącym z pokolenia na pokolenie i gromadzącym w sobie pamięć o  kochającej się rodzinie, jej szczęśliwych i trudnych chwilach, przywiązaniu  do polskości i zwykłym byciu dobrym człowiekiem. Czytelnik uczestniczy w świętach Bożego Narodzenia kolejnych pokoleń tej rodziny w latach   ważnych dla historii Polski: 1918, 1944, 1981 i całkiem współcześnie; obserwuje, jak zmienia się świat, a jednocześnie niezmienne pozostaje to wszystko, czym promieniuje cacko.

Piękna i wzruszająca opowieść o poznańskiej rodzinie na przestrzeni stulecia.

dla czytelnika powyżej 9 lat

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7551-829-0
Rozmiar pliku: 7,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W samo południe kukułka w szwarcwaldzkim zegarze zakukała dwanaście razy, a pan Hans Neumann stanął w drzwiach swojego sklepu i wyjrzał przez szybę.

Na poznańskim rynku stało jeszcze kilka wozów, mimo że mroźny wiatr przegonił ostatnich kupujących, którzy teraz już pewnie przygotowywali się do wieczerzy. Przez szparę pod drzwiami sklepu też wiało, niebo zwiesiło się nad rynkiem jak gruba, brudna pierzyna, w dodatku dziurawa. Śnieg sypał, gwałtowne podmuchy miotały nim to w jedną, to w drugą stronę. Wokół placu, zwanego Lazarusmarkt, stały nowe kamienice, między którymi ziały pustką jeszcze niezabudowane parcele albo piętrzyły się mury nowo powstających budynków. Pan Neumann pokiwał głową. Tak, jeszcze niedawno, zaledwie przed dekadą, rozciągały się na tych terenach łąki i stawy, a kamienice wyglądały tu obco. Teraz jednak Sankt Lazarus przeobrażał się w piękną, nowoczesną dzielnicę. Cóż, świat się zmienia, taki jest porządek rzeczy. Dobrze, że miasto rozrasta się i cywilizuje, pomyślał sklepikarz z niejaką dumą, obserwując grupę łobuziaków, którzy ślizgali się na zamarzniętej kałuży pośrodku placu.

Wetknął kciuki w kieszonki prążkowanej kamizelki i znów spojrzał na zegar. Jego pomocnik, młody subiekt Otto, dostał dzisiaj wolne – twierdził, że się przeziębił – ale pan Neumann jak co dzień przyszedł do sklepu. Święta to zawsze okazja do zrobienia dobrego interesu. Postanowił tylko, że zamknie dziś wcześniej, o trzeciej po południu.

Zostały jeszcze trzy godziny.

Sklepikarz obciągnął wiśniowy surdut na swojej szerokiej sylwetce i, lekko przygarbiony, zmęczonym krokiem przeszedł na przeciwległy koniec sklepu, żeby dorzucić węgla do kaflowego pieca – w pomieszczeniu zaczynało się robić chłodno.

Właśnie mijał ladę, kiedy coś spod niej jasno błysnęło.

Obrócił głowę, zaskoczony.

Na dolnej półce pod kontuarem leżało kwadratowe pudełko. Spod uchylonego wieczka sterczało trochę słomy, a spomiędzy jasnożółtych źdźbeł coś wyraźnie połyskiwało.

Zdziwiony pan Neumann schylił się po kartonik i postawił go na ciemnej dębowej ladzie. Odłożył wieczko na bok i rozgarnął słomę. Jego oczom ukazała się duża, srebrna bombka z cieniusieńkiego dmuchanego szkła. U góry miała blaszaną nasadkę z uszkiem, przez które przeciągnięto delikatny srebrny sznureczek.

– Skąd się tu wzięłaś? – mruknął sklepikarz. Nie przypominał jej sobie. Ostrożnie ujął cacko w grube, sztywne palce, zdmuchnął z niego pył i przetarł je rękawem, a ono zajaśniało w świetle dużej lampy, jak gdyby tym błyskiem chciało odpowiedzieć na pytanie.

Pan Neumann nieraz widywał bardziej okazałe i wymyślne ozdoby, ale z jakiegoś powodu ta wydała mu się wyjątkowa. Patrzyło się na nią z prawdziwą przyjemnością, wręcz trudno było oderwać od niej wzrok. Była delikatna, lekka jak piórko, i tak jasno błyszczała! Widocznie powleczono ją jakimś nowym, specjalnym barwnikiem.

– A myślałem, że wszystkie ozdoby już powiesiłem na drzewku. Nie przypominam sobie, żebym cię wcześniej widział. Jak tu trafiłaś? – powiedział pan Neumann, chociaż dotąd nie miał w zwyczaju rozmawiać z zabawkami. – Co za niedopatrzenie! Mam nadzieję, że mi wybaczysz – sumitował się, jak gdyby szklana kula była żywą istotą. – Powieszę cię na jodełce, może będziesz miała szczęście i ktoś cię jeszcze kupi.

Bombka zawirowała na srebrnym sznureczku. Odbiła okrągłe oblicze pana Neumanna wraz z jego gładką łysiną, siwym wąsem i pozłacanymi okularami; odbiła sklepowe półki i starannie ustawiony na nich towar: lalki w strojnych sukniach oraz ich pięknie umeblowane domki, piłki i lśniące kolejki, klocki i barwne drewniane obręcze, wózki dla lalek i wozy strażackie, koniki drewniane i duże konie na biegunach, a wreszcie – jodełkę stojącą w szerokiej sklepowej witrynie.

Kiedy tylko bombka zawisła na sztywnej gałązce, znów wesoło zakręciła się w kółko. Tym razem odbiła okno wystawowe ze złoconym napisem: „H. Neumann – SPIELWAREN – ZABAWKI” i to, co za nim: gęsto sypiący śnieg, rynek i kilka postaci na rynku. Zawirowała w przeciwnym kierunku, po czym znieruchomiała, jaśniejąc tajemniczym blaskiem w centrum ciemnozielonego drzewka.

Wśród kłębów pary, z głośnym dudnieniem i zgrzytem, pociąg wtoczył się na peron. Otwarto drzwi ciemnych wagonów, z których wysypali się podróżni. Niektórzy, pokrzykując wesoło, witali się z oczekującą na dworcu rodziną i przyjaciółmi, inni odchodzili samotnie, dźwigając swoje nesesery i walizki. Kilkoro nowych podróżnych zajęło miejsca w wagonach, ktoś przebiegł wzdłuż pociągu w obawie, że nie zdąży wsiąść przed odjazdem. Dwaj żołnierze w pruskich mundurach weszli pewnym krokiem na peron i znikli w wagonie pocztowym, tuż za ciężką lokomotywą o czerwonych kołach.

Z jednego z wagonów, obok białej peronowej tablicy z równym napisem: „POSEN – BAHNSTEIG II”, wysiadła młoda kobieta w dużym kapeluszu i wełnianym płaszczu, z niewielką torbą podróżną. Ostrożnie zeszła po schodkach, unosząc długą spódnicę, by jej nie przydepnąć. Obcasy jej wysokich sznurowanych trzewików stuknęły o płyty, którymi wyłożony był peron. Stanąwszy pewnie na ziemi, odwróciła się i wyciągnęła rękę w skórkowej rękawiczce, żeby pomóc zejść kilkuletniemu chłopcu.

Przeszli parę kroków wzdłuż peronu; kobieta rozglądała się z lekkim niepokojem. Zaraz jednak jej twarz się rozjaśniła: z drugiego końca platformy nadchodził energicznym krokiem wysoki mężczyzna ubrany w wełnianą jesionkę, w kapeluszu na głowie. Zbliżywszy się, rozłożył ręce i chwycił kobietę za ramiona.

– Martuś! – powiedział radośnie, ucałował żonę w policzek, po czym wziął od niej torbę. Chłopcu położył dłoń na głowie i schylił się, żeby mu zajrzeć w oczy, a maluch przywarł do nóg ojca i objął je obiema rączkami.

– Tatusiu!

– Dzień dobry, Ambroży. – Mężczyzna z uśmiechem spoglądał to na żonę, to na syna. – Jesteście nareszcie! Nie mogłem się doczekać. Jak wam minęła podróż?

– Wspaniale! – ożywił się chłopiec. – Jechaliśmy tak szybko!

Pani Marta się roześmiała.

– Nie możemy narzekać – przyznała. – O, Macieju, tak dobrze znowu być razem!

– Czyście zmęczeni? – dopytywał pan Maciej.

– Nie bardzo.

– To chodźcie za mną. Przejdziemy się kawałeczek, a potem zawiozę was do domu – powiedział i podał żonie ramię.

– Do naszego nowego domu? – upewnił się chłopczyk.

Ojciec skinął głową.

– Zawieziesz nas? – zdziwiła się pani Marta. – Czym?

– Moglibyśmy wziąć dorożkę, ale pomyślałem, że Ambrożemu tramwaj bardziej się spodoba.

– Trambaj? A co to? – zainteresował się chłopiec.

– Tram-waj. Zaraz zobaczysz. No, chodźcie.

Wydostali się z peronu, a następnie przeszli przez ciemnawą, obszerną halę dworcową, w której kroki i rozmowy podróżnych odbijały się echem od ścian i gładkiej posadzki. Wysokie oszklone drzwi wyprowadziły ich na podcienia. Natychmiast uderzył w nich zimny wicher, znoszący śnieg pod łukowate arkady.

Wyszli spod nich, a Ambroży obejrzał się, ciekaw wszystkiego w tym nieznanym sobie miejscu.

– Jaka wielka budowla! – wykrzyknął z zachwytem, wlepiając wzrok w ceglany budynek dworca. – Chyba większa od naszego kościoła! – Zadarł głowę i spojrzał najpierw na zegar w szczycie, a potem na dwa pruskie orły, które wychylały się zza gzymsu. – O, jakie ptaki! – zawołał, wyciągając palec przed siebie.

Matka pospiesznie chwyciła go za rękę.

– Nie pokazujemy palcem, Ambroży – upomniała go. – A te ptaki… No, tak. Są duże. Ale to nie takie orły powinny tu stać – dodała ciszej.

– A jakie? – chciał wiedzieć chłopczyk.

– Nasze – odparł ojciec i postawił kołnierz płaszcza. – Polskie. Chodźmy, bo zimno.

Poprowadził ich do mostu, który biegł nad torami. Ambroży przystawał co chwila i spoglądał w dół, na stojące pociągi. Ucieszył się na widok samotnej lokomotywy, która przejechała, zasnuwając wszystko obłokiem pary. Błękitne oczy mu błyszczały, a uśmiech nie schodził z rumianej, piegowatej buzi. Rodzice też się śmiali, widząc jego oszołomienie i zachwyt.

Wkrótce zeszli z mostu na szeroką, elegancką ulicę i dotarli do przystanku.

Kobieta spojrzała najpierw w obie strony arterii, a potem na męża. W jej oczach pojawiła się nagła wątpliwość i odrobina lęku, ciemne brwi uniosły się w wyrazie bezradności.

– Macieju… Myślisz, że dobrze nam się tu będzie żyło? – spytała cicho. – W takim dużym mieście?

– Mam nadzieję. – Mąż mocniej przycisnął do boku jej rękę.

– Jedzie! Jedzie! – zawołał z przejęciem Ambroży, widząc, że coś zbliża się po torach. – Czy to trambaj, tatusiu?

– Tak, to tramwaj. Uwaga, zaraz wsiadamy.

Odczekali, aż pojedynczy lśniący wagon przytoczy się do przystanku, wdrapali się po schodkach do środka i zajęli miejsca. Zadźwięczał dzwonek i pojazd ruszył.

– Znów jedziemy wagonem! – cieszył się chłopczyk.

– Nie mamy daleko – wyjaśnił ojciec – ale w ten sposób dotrzemy na miejsce szybciej niż na piechotę.

– To dobrze, bo trochę mnie bolą nogi – wyznał Ambroży.

– Ach, moja Martuś – odezwał się pan Maciej po chwili. – Oby tylko mieszkanie ci się spodobało!

Popatrzyła w jego jasne oczy, szczere, uczciwe i pełne nadziei. Roześmiała się, nagle podniesiona na duchu.

– Jeśli tobie się spodobało, to i ja na pewno będę zadowolona.

– Praca urzędnika na kolei to duża odpowiedzialność, więc i pensję mam przyzwoitą. Wiadomo, o awans niełatwo… Ale będzie nam się dobrze żyło, zobaczysz. I już wkrótce zapuścimy tu korzenie. Ty też znajdziesz dobrą posadę, wykształcimy należycie Ambrożego… Wszystko będzie pięknie.

Tramwaj sunął wzdłuż szerokiego chodnika; dalej stało ogrodzenie z kutego żelaza i rosły młode drzewka, za którymi ciągnęły się tory kolejowe. Wszystko przyprószone było śniegiem, który, lecąc ukośnie, osiadał równą warstwą na słupkach ogrodzenia, na czarnych latarniach i na brukowanej jezdni, po której toczyły się dorożki i wozy zaprzężone w konie. Ambroży wykręcił głowę, żeby jeszcze raz rzucić okiem na budynek dworca i na orły: z rozłożonymi skrzydłami i wyciągniętymi szyjami wyglądały groźnie, tak jakby miały się zaraz poderwać do lotu i spaść z góry na ofiarę.

Pani Marta z onieśmieleniem przyglądała się widokom za oknem tramwaju. Trochę ją przerażał ogrom wszystkiego. Całe życie spędziła w niewielkiej Wrześni i rzadko bywała w Poznaniu. Zdawało jej się, że tutaj, w tym dużym mieście, jest trochę za duszno. Za ciasno. Za ludno. Nie miała pewności, czy polubi to nowe życie, czy nie pogubi się w gąszczu nieznanych ulic – ale to była dla nich szansa. Musieli spróbować.

– Dobrze, że zdążyłeś przewieźć cały nasz dobytek przed świętami – odezwała się.

– Dużo tego nie było – odparł żartobliwym tonem pan Maciej. – Wszystko już stoi na swoim miejscu.

Tramwaj wjechał między kilkupiętrowe kamienice; pierwszą z nich opatrzono tabliczką z napisem „Glogauer Strasse”. Spoza śniegu widać było liczne ornamenty na budynkach, ozdobne bramy, kute balustrady, duże okna i dekoracyjne szczyty, balkony i wieżyczki. Wszystko było nowe, piękne i bogate. Spoza szeregu drzewek przeświecały okna sklepów, których szyldy, pisane po niemiecku, po polsku albo w obu tych językach, przyciągały wzrok dużymi literami. Chociaż niedawno minęło południe, pod niskim niebem rozpostarł się szary półmrok.

Ulicami przemieszczali się przechodnie, wielu z nich niosło paczki i paczuszki, ale też zielone świerki, niektóre tak duże, że trzeba je było taszczyć w dwie albo i trzy osoby.

Ambroży, który przyglądał się wszystkiemu z nosem przyciśniętym do zaparowanej szyby, co chwila wznosił okrzyki pełne zdumienia i zachwytu. Teraz też zakrzyknął i spojrzał na ojca okrągłymi oczami.

– Dlaczego ci ludzie niosą drzewa? – spytał. – Skąd je wzięli? Czy tu też jest las?

– To taki nowy zwyczaj – wyjaśnił mu ojciec. – Niektórzy stawiają w domu drzewko na Boże Narodzenie.

Chłopczyk się roześmiał, jakby usłyszał dobry żart.

– Ale po co? – spytał.

– Dla ozdoby i na szczęście. Wieszają na nim kolorowe cacka, papierowe łańcuchy, jabłka, cukierki…

Ambroży w zadumie wyjrzał za okno, a po chwili oczy rozjarzyły mu się na samo wyobrażenie, jak mógłby wyglądać taki ozdobiony świerczek, sięgający po samą powałę.

– Chciałbym też takie drzewko… – szepnął, bardziej do siebie niż do rodziców.

– I będziesz je miał! – postanowił nagle ojciec. Synek podniósł na niego oczy. Spod wełnianej czapki sterczały mu na wszystkie strony niesforne jasne kosmyki. Słysząc obietnicę, aż podskoczył w miejscu i nawet jakby nieco bardziej się zarumienił. – To będzie nasze pierwsze bożonarodzeniowe drzewko w naszym pierwszym miejskim mieszkaniu – dodał tata.

Pani Marta z czułością pogładziła synka po policzku i poprawiła kołnierz jego palta.

– A to znaczy – ciągnął pan Maciej – że musimy najpierw pojechać na rynek. Jeszcze na pewno uda nam się dostać świerczek. Stamtąd już dojdziemy do domu na piechotę. To niedaleko. – Uśmiechnął się i zawadiacko podkręcił rudawego wąsa.

Pan Neumann dorzucił węgla do pieca, starannie zamknął drzwiczki, sapnął i zatarł zgrabiałe dłonie, po czym podszedł do lady. Upił nieco kawy ze swojej ulubionej filiżanki w różyczki i, trzymając tę kruchą łupinkę w dużych dłoniach, stanął przy oknie wystawowym, gdzie pyszniła się gęsta jodełka. Nadal zdobiły ją różnorodne cacka, choć w ostatnich dwóch tygodniach sporo ich już ubyło – sklep cieszył się dużym powodzeniem wśród niemieckich mieszkańców miasta. Na drzewku wisiały drewniane lakierowane jabłuszka, blaszane ptaszki, tancerki w tiulowych spódniczkach, dżetowe wianuszki, lśniące dzwoneczki, kryształowe sople i wielobarwne anioły o skrzydłach ze złotego papieru. Pośrodku, od strony ulicy, srebrzyła się ta olśniewająca szklana kula znaleziona pod ladą: rzucała jasne odblaski i roztaczała wokół aurę niezwykłości.

Pan Neumann przechylił głowę i przypatrzył się choince. Cmoknął z zadowoleniem, po czym, spojrzawszy przelotnie na zegar – było już po pierwszej – wrócił za ladę.

Tymczasem wspaniała bombka zakręciła się na srebrnym sznureczku. Odbiła w sobie kamienice wokół rynku, a także ostatnie kramy i wozy zaprzężone w konie – wszystko błękitniejące pod obwisłymi ciemnymi chmurami. Odbiła też jakichś spóźnionych kupujących. Wiatr targał połami ich płaszczy i długą spódnicą kobiety, śnieg osiadał na kapeluszach i ramionach, i na podróżnej torbie w ręku mężczyzny. Kobieta trzymała oburącz niedużą choineczkę, a chłopczyk biegał od kramu do kramu, od kosza do kosza, i wybierał a to małe czerwone jabłuszka, a to orzechy.

Szklana bańka zakręciła się nagle w przeciwną stronę i posłała przez szybę jeden ostry, krótki błysk, jak gdyby była kulistym zwierciadełkiem, dającym sygnał komuś, kto czeka.

– Śliczne będzie to nasze drzewko! – cieszyła się pani Marta, wsuwając do kieszeni płaszcza papierowy rożek pełen orzechów. – Ustroimy je, kiedy tylko wejdziemy za próg!

– Czy mogę dostać jabłuszko? – przymawiał się Ambroży. Pociągnął matkę za rękaw. – Jedno, malutkie?

– Proszę, weź. Ale tylko jedno! Żeby nie zabrakło na nasz świerczek.

Coś błysnęło w oknie sklepu z tyłu, za wozami – tak mocno i niespodziewanie, że Ambroży, zaciekawiony, wytężył wzrok.

– Co to? – zdziwił się.

– Co takiego, syneczku?

– Coś tam błyszczało, tak jasno! – Ambroży już chciał wskazać palcem, ale w porę przypomniał sobie nauki matki.

– Nic nie widzę – odparła pani Marta.

– Ani ja – dodał pan Maciej.

– Tam! – zawołał chłopiec i, nie oglądając się za siebie, ruszył biegiem w stronę sklepowej witryny.

– Stój! – Ambroży usłyszał głos ojca, ale się nie zatrzymał. Zbyt mocno przyciągał go ten zagadkowy błysk, którego nikt poza nim nie zauważył.

Przebiegł tuż przed przejeżdżającym wozem, poślizgnął się na zamarzniętej kałuży i z ustami rozdziawionymi z zachwytu stanął przed sklepem. Na wystawie wyłożono zabawki – takich pięknych nie widział jeszcze nigdy! Mieniły się kolorami, tłoczyły się niczym najwspanialsze bogactwa w jaskini pełnej skarbów. Chłopczyk przyglądał im się przez chwilę, ale zaraz znów dostrzegł kątem oka naglący błysk – tym razem tak wyraźny i bliski, że aż zmrużył oczy.

To lśniła srebrna kula, większa od dużego jabłka. Gdyby tak nie jaśniała, może by nawet znikła w natłoku innych cacek. Ale Ambroży zauważał teraz tylko ją. Przytknął nos do szyby i spojrzał na własną zniekształconą twarz widoczną na obłej, srebrnej powierzchni, która odbijała wszystko jak najczystsze lusterko. Kula zakręciła się i zaraz znieruchomiała, a odbicie w niej się zmieniło: za plecami chłopca pojawili się rodzice, też zabawnie rozciągnięci na boki.

– Niech mama spojrzy! – zawołał z przejęciem chłopczyk. – I tatuś też! Jakie piękne cacko! To ono tak błyszczało!

– I dojrzałeś je z drugiego końca rynku? – zdziwiła się mama.

Ambroży z zachwytem wpatrywał się w szklaną bańkę. Nagle jabłka i orzechy, które jeszcze przed chwilą dobierał z takim staraniem, wydały mu się zupełnie nijakie.

– Szkoda, że nie mamy takiej pięknej ozdoby na nasze drzewko – westchnął.

– Mamy inne, równie śliczne – odparła z przekonaniem pani Marta i chwyciła synka za rękę. Jej wzrok, nagle zachmurzony i niechętny, przesunął się po złotych literach: „H. Neumann – SPIELWAREN – ZABAWKI”. – Na takie cuda nas nie stać – dodała kategorycznie. – Chodźmy, bo robi się późno. Nie zdążymy nakryć do stołu przed pierwszą gwiazdką!

Ambroży z ociąganiem powlókł się za rodzicami. Popatrzył przez ramię, a bombka zamigotała wesoło, jakby go chciała pocieszyć.

Ojciec zwolnił na chwilę kroku i też obejrzał się z wahaniem. Srebrna kula zawirowała zalotnie jak baletnica, mrugnęła i przygasła. Pan Maciej pokręcił głową, przyspieszył i zrównał się z żoną.

Ambroży dreptał obok rodziców, pogryzając jabłko, i z upodobaniem oglądał ślady, które zostawiał na zaśnieżonym chodniku. Co chwila przystawał – był już zmęczony i zmarzły mu palce u nóg, a żeby dojść do domu, musieli się trochę cofnąć. Śnieg przestał padać, wokół było bezludnie, ciężka, błękitnawa szarość wypływała spomiędzy wysokich kamienic. Wiatr hulał po ulicy, a powietrze pachniało węglowym dymem.

– Już naprawdę za chwilkę – zapewnił chłopca tata, spytany po raz kolejny, kiedy wreszcie będą na miejscu. – O, prawie jesteśmy.

Skręcili za róg i pan Maciej wskazał na tabliczkę z nazwą ulicy.

– Mieszkać będziemy przy Kanałowej. Jeszcze dwa kroki…

– Tu jest napisane: Kanałowa? – chciał wiedzieć Ambroży.

– Nie, napisane jest po niemiecku: „Kanal Strasse”. Ale po naszemu to właśnie Kanałowa.

– A dlaczego jest napisane po niemiecku? – dziwił się chłopczyk, któremu nigdy dotąd to pytanie nie przyszło na myśl. – Przecież to nasz dom, a my mówimy po polsku.

– Dlatego, synku, że jesteśmy w niemieckiej niewoli.

Pani Marta rozglądała się bacznie dokoła, a serce biło jej szybko. A więc to jest ich ulica. Tu stoi ich nowy dom. Niecierpliwie wyrywała się naprzód; tak bardzo już chciała go zobaczyć!

– To tutaj – odezwał się pan Maciej.

Jego żona zadarła głowę. Stali przed wielką kamienicą. Miała narożny wykusz i dwa wejścia, zajmowała aż pół kwartału. Nad wysokim parterem wznosiły się jeszcze trzy piętra z balkonami, przez fasadę przebiegały rzędy ornamentów.

Pan Maciej pchnął skrzydło wąskiej, wydłużonej bramy z ozdobnym oknem i weszli na klatkę schodową, na której pachniało kapustą i grzybami.

– Jestem taki głodny! – użalił się Ambroży. – Dokąd idziemy?

– Aż na trzecie piętro – odpowiedział mu ojciec. – Pozwól – zwrócił się do żony – wezmę jeszcze drzewko, żebyś nie musiała go dźwigać po schodach.

Wreszcie stanęli zdyszani przed drewnianymi drzwiami z mosiężną gałką. Pan Maciej przekręcił klucz w zamku i weszli do środka. Coś pstryknęło i jasny blask zalał przedpokój.

– Mamy też elektryczność! – oznajmił z dumą pan Maciej, a jego żona rozejrzała się wokół, mrużąc oczy nieprzyzwyczajone do światła.

Zadbane, nieduże mieszkanie składało się z jednego pokoju od ulicy, drugiego, mniejszego, od podwórza i z kuchni ze spiżarnią. Było tu sucho i czysto, i ciepło, bo rano pan Maciej porządnie napalił w kaflowym piecu. Znajome skromne meble – w większości przywiezione z wrzesińskiego domu – sprawiały, że mieszkanie nie wydawało się całkiem obce.

Pani Marta, wiedziona przez męża, obejrzała z uwagą wszystkie pomieszczenia i zajrzała w każdy kąt. Jako dobra gospodyni chciała od razu poznać mocne i słabe strony nowej siedziby. Pan Maciej w napięciu oczekiwał na werdykt.

– Czy ci się podoba? – nie wytrzymał wreszcie.

Żona rozpromieniła się w uśmiechu, od którego w kącikach jej zielonkawych oczu pojawiły się drobniutkie zmarszczki.

– Tak, jest w sam raz.

Mężczyzna odetchnął z ulgą.

– W sam raz – powtórzyła pani Marta i przesunęła dłonią po blacie znajomego kredensu. – Będę je lubiła.

– A gdzie postawimy drzewko? – spytał Ambroży.

– Właśnie! Gdzie mu będzie najlepiej? – zastanowił się pan Maciej.

– Może tam, przy oknie – zaproponowała pani Marta. – Z całą pewnością powinno stać w dużym pokoju, a przy oknie będzie najlepiej.

Już po chwili ojciec zajął się ustawianiem świerczka, a mama przyniosła kupione na rynku jabłka i orzechy oraz szpulkę nici i złocistą wstążkę, żeby było na czym je zawiesić. Zabrali się do dekorowania i wkrótce choinka była pięknie wystrojona.

– Ładna, proszę mamusi? Ładna, prawda? – upewniał się Ambroży.

– Bardzo ładna.

Pan Maciej popatrzył na nich i zagryzł usta. Odkąd przyszli do domu, bił się z myślami i nie wiedział, jak postąpić; teraz jednak niespodziewanie zyskał pewność. Podjąwszy nagłą decyzję, poderwał się z krzesła.

– Zostawię was na chwilę – powiedział szybko, żeby nie zdążyć się rozmyślić. – Mam jeszcze jedną pilną sprawę do załatwienia.

– Teraz? – żona spojrzała na niego z wyrzutem. – Czy to nie może poczekać?

– Niestety nie. Zajmie mi to tylko chwilę. Najwyżej pół godziny. Przepraszam, ale to ważne. – Cmoknął żonę w rękę i skierował się do przedpokoju.

– Tylko nie spóźnij się na Wigilię! – zawołała za nim pani Marta. Było jej trochę przykro, że mąż tak niespodziewanie, bez żadnego wyjaśnienia, zostawia ich właśnie teraz, ale wytłumaczyła sobie, że musi mieć jakiś ważny powód.

– Pierwsza gwiazdka! Widziałem pierwszą gwiazdkę! – Ambroży wpadł do kuchni rumiany i przejęty. – Akurat chmury się przesunęły i zobaczyłem!

– W takiej śnieżycy! Ależ ty masz dobry wzrok! – Mama z podziwem pokręciła głową i uśmiechnęła się do taty.

– Naprawdę! – zaklinał się chłopczyk.

– Oczywiście, że naprawdę. A skoro tak, to zapraszam do stołu! – Pani Marta zdjęła fartuch i odwiesiła go na haczyk. Poprawiła kasztanowe włosy zaplecione w koronę i wygładziła granatową suknię z białą falbanką przy stójce i mankietach. Ambroży, ubrany odświętnie, pobiegł przodem. Tata, który całkiem niedawno wrócił ze swojej tajemniczej wyprawy, i to w dziwnie radosnym nastroju, także włożył lepszy garnitur i jeszcze w pośpiechu wiązał krawat. Zaraz jednak był już w kuchni i pomagał żonie nosić na stół tradycyjne świąteczne potrawy: naprędce ugotowaną zupę grzybową, makiełki, śledzie i świeży wiejski chleb upieczony przez babcię, który dziadkowie wręczyli synowej tego ranka przy pożegnaniu.

W ciepłym świetle świec, które płonęły na wigilijnym stole, przełamali się opłatkiem, składając sobie życzenia szczęścia i dobrej wspólnej przyszłości. Spoglądali na dodatkowe nakrycie i myśleli o rodzinie, z którą nie mogli spędzić tego świątecznego wieczoru. Po wieczerzy – choć skromnej, to smacznej i uroczystej – usiedli bliżej choinki.

– Jak ona ładnie pachnie – zauważyła pani Marta. – Zupełnie jak las w ciepły, letni dzień.

– A co to tam leży pod drzewkiem? – zainteresował się chłopczyk, łakomym wzrokiem wpatrując się w zagadkowe pudełko z sutą czerwono-złotą kokardą.

– Chyba musimy sprawdzić! – zaśmiał się tata i sięgnął najpierw po podłużne pudełeczko przewiązane ozdobnym sznurkiem. – To dla ciebie, Marto.

W środku była broszka: srebrna gałązka jarzębiny z owocami wykonanymi z koralu.

– Dziękuję! Jaka piękna! – rozpromieniła się pani Marta i od razu przypięła broszkę do sukni. – A to dla ciebie. – Podała mężowi nieduży pakunek, w którym, jak się zaraz okazało, znajdowały się ciepłe rękawiczki.

– O, żebyś wiedziała, jak mi tego brakowało! – ucieszył się szczerze pan Maciej i ucałował żonę w policzek.

– Synku, to podarek dla ciebie. – Rodzice wręczyli chłopcu paczuszkę, w której znalazł książkę z obrazkami. Na jej widok aż zaparło mu dech.

– Aaach! – powiedział tylko. Jeszcze nigdy dotąd nie miał własnej książki.

– To bajki – wyjaśniła mu mama. – Będziemy ci je czytali na dobranoc. A wkrótce może sam zaczniesz je sobie czytać!

– Ale to nie wszystko – odezwał się tata jakimś szczególnym, uroczystym głosem. Sięgnął po ostatnie, kwadratowe pudełko przewiązane wstążką. Podniósł je i spojrzał najpierw na synka, potem na żonę. Oboje wpatrywali się w niego z wyczekiwaniem, a on oznajmił: – Tutaj jest podarek wyjątkowy. Dla Ambrożego, ale też trochę dla nas wszystkich. Proszę, synku, ty rozpakuj.

Chłopczyk z zapałem zaczął rozsupływać kokardę.

– Co to? – dziwiła się pani Marta, zaglądając mu przez ramię.

Przęjęty Ambroży uniósł wieczko.

– Co to? – zawtórował matce, a w jego głosie dał się słyszeć cień zawodu. – Słoma?!

Rodzice się roześmiali.

– Zajrzyj pod słomę – poradził tata. – Tylko ostrożnie! – przestrzegł.

Chłopiec rozgarnął suche źdźbła, spod których coś błysnęło – jasno i dziwnie znajomo. Ambroży poczuł się tak, jakby uśmiechnął się do niego ktoś bliski. Spojrzał na ojca z niedowierzaniem i nagle, onieśmielony myślą o cudzie, który spodziewał się zaraz zobaczyć, cofnął ręce.

– No, śmiało, rozpakuj do końca – zachęcił go tata.

Ambroży po chwili wahania wydobył z pudełka srebrną kulę. W całym wnętrzu zrobiło się jaśniej, a wszyscy jak zaczarowani wpatrzyli się w lśniące cacko. Nie mogli od niego oderwać wzroku.

Wreszcie pan Maciej zerknął na żonę. Nie był pewien, czy się na niego nie pogniewa. Przypomniał sobie, jak niechętnie patrzyła na niemiecki napis na sklepowej witrynie i jak odciągnęła stamtąd synka.

Nie, nie gniewała się, tylko między jej brwiami pojawiła się ledwo widoczna zmarszczka. Kiedy jednak spojrzała na uszczęśliwioną twarzyczkę synka, zmarszczka znikła, a twarz pani Marty rozjaśnił wewnętrzny blask. Przeniosła pytający wzrok na męża.

– Ale jak…? – zaczęła, on jednak położył palec na ustach.

– To zupełnie niezwykła historia. Czary! Później ci wszystko opowiem – szepnął. – Pozwól, Ambroży – zwrócił się do synka, wyciągając rękę po bombkę. – Przysuńcie się do mnie. – Przygarnął drugim ramieniem żonę i syna. Srebrna kula odbiła ich troje i płomyki świec za nimi. – Co widzicie?

– Nas – odparł chłopczyk. – I pokój.

Pan Maciej pokiwał głową.

– Tak – powiedział. – To my. I nasze pierwsze Boże Narodzenie w nowym mieszkaniu. Nasz wigilijny stół. A to jest nasze wyjątkowe cacko, nasza szklana kula na bożonarodzeniowe drzewko. Odbija się w niej szczęśliwy dom, i oby tak było zawsze.

– Zabawnie w niej wyglądacie! – Ambroży parsknął śmiechem. – Jak jakieś dziwaczne ryby! – dodał, ale zaraz się zawstydził własnej śmiałości i zakrył oczy. Nikt jednak się na niego nie gniewał, więc zaraz znów spojrzał w swój lśniący skarb. – Czy mogę powiesić kulę na drzewku? – poprosił.

– Oczywiście. – Ojciec oddał mu cacko, a chłopiec poderwał się z miejsca i ruszył w stronę świerczka. Ledwo jednak zrobił dwa kroki, potknął się o nogę krzesła i poleciał naprzód.

– Uważaj…! – krzyknęła z przestrachem mama, oczyma wyobraźni widząc szklaną bańkę potłuczoną w drobny mak i synka zalanego łzami.

Chłopczyk zdołał jednak złapać równowagę. Stanął z niepewną miną, dmuchnął sobie w grzywkę, sapnął, mocniej przytrzymał srebrny sznureczek i tym razem powoli, ostrożnie zbliżył się do drzewka. Bombka zawisła na gałązce, zakręciła się i, odbiwszy w lustrzanej powierzchni wszystkie świece, zajaśniała podwójnym blaskiem.

– Jesteś taka śliczna…! – wyszeptał Ambroży. Oczy mu jaśniały, a na policzkach miał wielkie rumieńce.

– Ćśś… Słyszycie? – odezwał się nagle pan Maciej i przyłożył dłoń do ucha.

Za ścianą ktoś grał na skrzypcach, a po chwili dały się słyszeć głosy, śpiewające zgodnie:

Bóg się rodzi, moc truchleje,

Pan niebiosów obnażony…

Pan Maciej i pani Marta uśmiechnęli się do siebie, przygarnęli synka i cicho zawtórowali sąsiadom:

Ogień krzepnie, blask ciemnieje,

Ma granice Nieskończony…

Ambroży przytulił się do rodziców. Było mu tak błogo! Świece na stole wigilijnym mrugały, a srebrne cacko odpowiadało im takim samym, odbitym mruganiem. Za oknem zawodził wiatr i sypał śnieg, a w domu było ciepło i dobrze. Kolęda wzbijała się coraz wyżej i wyżej, do chmur i ponad chmury, ku ciemnemu niebu, na którym świeciła już nie jedna gwiazdka, ale całe setki, tysiące i miliony innych.

Bombka zakręciła się i odbiła w sobie to wszystko: niewielki pokój i skromne meble, śpiewającą rodzinę, jeszcze nie całkiem tu zadomowioną; okno, za którym widać było nową niemiecką dzielnicę starego polskiego miasta, świętującą pod coraz grubszą kołderką śniegu. Szklana kula odbijała ten obraz, zupełnie jakby chciała go wchłonąć i zachować w swoim wnętrzu na zawsze.Ambroży zapalił światło w schowku. Marianna wychyliła się zza ramion starszego brata i spojrzała na piętrzące się pudła, skrzynki i rupiecie.

– Masz ci los…! – jęknęła.

Mieszkanie, do którego przeprowadzili się kilka lat temu, znajdowało się też przy Kanałowej, w tej samej kamienicy co poprzednie, tylko po przeciwnej stronie klatki schodowej i piętro niżej. Oprócz tego, że było większe, miało też ten właśnie schowek, który nieustannie okazywał się jednym z bardziej praktycznych pomieszczeń. Każdy z domowników unikał jednak konieczności poszukiwania tu czegokolwiek, nawet jeśli był to przedmiot tak duży, jak pudło z ozdobami na choinkę.

– Gdzie ono może być? – zastanowił się na głos Ambroży. Wiedział, że powinno stać gdzieś na wierzchu, bo schowali je tu całkiem niedawno: wzorem wszystkich kolegów i koleżanek oraz za namową polskich nauczycieli przez cały adwent robili zabawki choinkowe. Były to papierowe i słomkowe ozdoby, wzorowane na ludowych, a jak najmniej przypominające te niemieckie. Duch polskości przenikał wszystko; wielka wojna się skończyła i Polska wróciła na mapę – choć wciąż nie było pewności, czy i Poznań znajdzie się w jej granicach.

– Tam jest! – wskazała Marianna. – Pospieszmy się, bo rodzice się obudzą, a przecież to ma być niespodzianka! – dodała, skubiąc niecierpliwie koniuszek ciemnego warkocza.

Ambroży przesunął kilka skrzynek i kulawy stołek, przełożył na drugą stronę skórzaną piłkę i pęknięte lustro, po czym, unosząc długie nogi niczym brodzący bocian, zanurzył się do pasa między rupiecie. Sapiąc i stękając, sięgnął do najdalszego kąta, skąd wydobył wreszcie duże pudło przewiązane konopnym sznurkiem.

– Nie wiem, jakim cudem się tam znalazło. Przecież zostawiliśmy je przy samych drzwiach! – powiedział zrzędliwie. – Zawsze to samo! – dodał i wytrzepał kurz z jasnej czupryny.

– Chodźmy! – Marianna popędziła przodem do dużego pokoju.

Pod oknem balkonowym stała śliczna, kształtna choinka. Wyglądała jak królewna, która z rozłożonymi rękami czeka tylko, aż się ją ustroi. Przynajmniej tak się zdawało Mariannie. Cały pokój przepełniony był przyjemną wonią żywicy. Ojciec ustawił drzewko już poprzedniego wieczoru, a teraz, rano, kiedy rodzice i najmłodsza, roczna siostrzyczka spali w najlepsze, starsze dzieci postanowiły je ubrać.

Ambroży postawił pudło na dywanie, rozsupłał sznurek i pospiesznie wyjął kwadratowy kartonik leżący na samym wierzchu. Usiadł nieopodal na krześle, podczas gdy jego siostra zajęła się dekorowaniem choinki. Najpierw wydobyła z pudła drewnianą szopkę i ustawiła ją pod najniższymi gałęziami, a zaraz potem sięgnęła po najnowsze kolorowe ozdoby: papierowe koszyczki, pawie oka i serduszka, słomkowe łańcuchy i aniołki. Starsze, uzbierane przez lata zabaweczki zostawiła na sam koniec. Co chwila przybiegała z czymś do brata, pokazywała mu ulubione świecidełka i uszczęśliwiona wieszała je na drzewku. Miała też przygotowany cały talerz lukrowanych pierniczków i pęk złocistej lamety.

Ambroży na jej prośbę umieścił gwiazdę na czubku, bo w przeciwieństwie do siostry sięgał już bardzo wysoko – ostatnio sporo urósł. Poza tym jednak nie przykładał się do dekoracji. Ozdabianie choinki nie bawiło go już tak bardzo jak kiedyś, ale wciąż lubił chwilę, kiedy drzewko przeobrażało się na jego oczach. Było w tym coś czarodziejskiego. I chociaż nie czuł się już małym dzieckiem, niezmiennie pozostawał przywiązany do swojej srebrnej bombki. Po raz pierwszy w życiu jednak, widząc znajome kwadratowe pudełko, odczuł coś w rodzaju wątpliwości. Z tak wielkim naciskiem zalecano w tym roku, żeby ozdabiać drzewka „po polsku”, nie „po niemiecku”. A on miał to srebrne niemieckie cacko, które było jego największym skarbem! Niektórzy z jego kolegów na pewno nie pochwalaliby tego, że chce je powiesić na domowej choince.

Z drugiej strony jednak – to była rodzinna tradycja. Mieli tę bombkę właściwie od zawsze i od zawsze wisiała na ich drzewku. Nie miała w sobie nic niemieckiego poza pochodzeniem. Była ich własna, jedyna, i wywoływała najmilsze wspomnienia.

Nie mógł i nie potrafił jej porzucić. To byłoby jak zdrada. Zupełnie jak gdyby nie zaprosił na Wigilię najbliższej osoby.

Pozbywszy się największych wątpliwości i upewniwszy samego siebie, że postępuje słusznie i lojalnie, Ambroży spojrzał na pudełko. Wydało mu się, że promieniuje od niego delikatne ciepło. Zabawne!

Powoli uniósł wieczko. Cacko błysnęło jak srebrne oko spomiędzy źdźbeł słomy, w której przeleżało cały rok. Chłopiec wstrzymał oddech. Za każdym razem, kiedy wyjmował bombkę z pudełka, powracało do niego to uczucie niespodziewanej radości, takie samo, jak w owe dawne, pierwsze poznańskie święta.

Rozgarnął słomę i wydobył bombkę, a ona, jak zawsze, zawirowała na srebrnym sznureczku. Odbiła w sobie wnętrze pokoju, jasne okno, ciemnowłosą dziewczynkę biegającą wokół drzewka w batystowej nocnej koszulce. Ambroży w zadumie przyglądał się temu odbiciu. Świat oglądany w ten sposób wydawał się inny – nie tylko dlatego, że zniekształcony. Chłopak czuł się tak, jakby znajdował się na zewnątrz rzeczywistości, jak gdyby ta rzeczywistość była zamknięta w lustrzanym cacku, a on oglądał ją z bardzo daleka, z jakiegoś punktu poza nią.

Uniósł bombkę na wysokość oczu. Na nieskazitelnej powierzchni pojawiła się jego twarz, rozciągnięta na boki, z przesadnie wielkim nosem i śmiesznie małymi oczkami.

– Witaj znów – powiedział cicho, a bombka zakołysała się i leciutko błysnęła. – Kolejny rok minął.

Podszedł do świerka i uroczyście powiesił cacko na upatrzonej wcześniej gałązce, tak żeby było widoczne z każdego miejsca pokoju i tak, żeby samo miało na niego dobry widok. Srebrna kula zakręciła się wkoło, odbiła blade światło przesączające się przez firanki i znieruchomiała.

– Jaka śliczna! – westchnęła Marianna, zatrzymując się w biegu i składając rączki. – Zupełnie nie widać, że niemiecka.

– Wszystko gotowe? Stół nakryty? – Pani Marta, zarumieniona, przepasana fartuchem, właśnie wyjęła z piekarnika przepiękny makowiec, którego zapach już od dłuższej chwili roznosił się po całym mieszkaniu.

– Wszystko gotowe – potwierdziła Marianna. Stała obok krzesełka, w którym siedziała jej roczna siostrzyczka, i zabawiała ją grzechotką.

– Doskonale. Czy mogłabyś znaleźć tę niebieską paterę? Chcę na nią później wyłożyć ciasta.

– To ile ich będzie? – zainteresowała się dziewczynka.

– Dwa. Makowiec i piernik.

– Nie lubię makowca…

– Szkoda, bo dobry. A bakalie do niego cudem zdobyte!

Pani Marta pracowała w centrali telefonicznej, gdzie jej koleżanki nierzadko wymieniały się trudno dostępnymi towarami. Wojna dopiero co się skończyła, wszyscy klepali biedę i wielu rzeczy nie można było dostać w sklepach. Taka wymiana była więc na porządku dziennym.

– Wrócił ojciec ze stryjenką – zameldował Ambroży, wchodząc do kuchni. – Pociąg trochę się spóźnił.

– O, to chodźmy się przywitać! – Pani Marta szybko przetarła dłonie ściereczką, wydobyła z krzesełka najmłodsze dziecko i, niosąc je na ręku, wyszła na powitanie gościa.

Stryjenka, bratowa taty, przyjechała z córką. Wyglądała mizernie i smutno, ale na widok pani Marty twarz jej się rozjaśniła. Po wylewnym powitaniu podała mamie ciasno owiniętą paczuszkę.

– A to co? – zdziwiła się mama.

– Kawa! – Stryjenka się uśmiechnęła.

– Prawdziwa?!

– Najprawdziwsza! A jak pachnie…!

– Cudotwórczyni! Przecież kawy nigdzie nie ma. Zresztą, nawet gdyby była, to pewnie nie na naszą kieszeń. Takie to powojenne święta.

– Byłam pewna, że się ucieszysz. Bo przecież ile można pić kawę z żołędzi?

– No właśnie… – westchnęła mama i poprowadziła stryjenkę do dużego pokoju, dokąd dzieci już porwały kuzynkę. – Żadnych wieści od Karola? – spytała cicho.

Stryjenka w jednej chwili posmutniała i pokręciła głową. Pani Marta objęła ją za ramiona i uścisnęła.

– Nie martw się. Na to jeszcze zdecydowanie za wcześnie – powiedziała.

Srebrna bombka jaśniała pośrodku dużej choinki. Wokół niej wirowały powoli słomkowe aniołki i szydełkowe śnieżynki, ciężko zwisały lukrowane pierniki. Na zewnątrz było ciemno, tylko mdłe światło latarń obwodziło żółtawym konturem okienne ramy i podbarwiało szyby niczym blada akwarelka. Wnętrze pokoju za to było rzęsiście oświetlone. Przy stole nakrytym obrusem siedzieli rodzice z trojgiem dzieci, ale też dziadkowie i stryjenka z córką, którzy specjalnie na święta przyjechali do Poznania z rodzinnej wsi Nadarzyce. Stało też jedno puste nakrycie. Czekało na niespodziewanego wędrowca, a może na stryja Karola, którego siłą wcielono do pruskiej armii, wysłano na wielką wojnę, i który nie wrócił jeszcze z frontu, a o którym ciągle myślano i mówiono – z niepokojem i tęsknotą. Ale mimo różnych trosk, często niemałych, z którymi rodzina ta, jak każda, borykała się na co dzień, tego wieczoru wszystkich ich przepełniały nadzieja i poczucie bliskości.

Gładka kula zakręciła się i odbiła w sobie cały pokój i płomyki licznych świec – tych na stole i tych na drzewku. Gdyby ktoś przyjrzał jej się uważniej, mógłby ulec wrażeniu, że cacko lśni jaśniej niż zazwyczaj, zupełnie jak gdyby w ten sposób chciało wszystkim dodać otuchy. Ale pewnie byłoby to tylko złudzenie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: