Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cały mój gniew - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Cały mój gniew - ebook

Lahore, Pakistan. Kiedyś.
Misbah jest świeżo upieczoną żoną Toufiqa, a ich związek został zaaranżowany. Gdy małżeńskim życiem nagle wstrząsa tragedia, wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych i otwierają motel, mając nadzieję na nowy początek.

Juniper, Kalifornia. Dzisiaj.
Salahudin i Noor są kimś więcej niż najlepszymi przyjaciółmi – myślą o sobie jak o rodzinie i rozumieją się bez słów. Aż do wielkiej kłótni, która niszczy ich więź.

Sal stara się prowadzić rodzinny motel, gdy jego matka Misbah podupada na zdrowiu, a ojciec zapija smutek alkoholem. Noor pracuje w sklepie monopolowym swojego gniewnego wuja, ale chce od niego uciec. Ukrywa przed nim fakt, że złożyła podanie do college’u. Kiedy Sal próbuje uratować motel, wszystko wymyka się spod kontroli. Razem z Noor stają przed pytaniami: ile warta jest przyjaźń? Co trzeba zrobić, aby pokonać potwory z przeszłości i te, które są wciąż pośród nich?

Sabaa Tahir, autorka bestsellerów z pierwszych miejsc listy „New York Timesa”, przedstawia intrygujacą i chwytającą za serce współczesną powieść o rodzinie i przebaczeniu. To książka o miłości i stracie, która łączy pokolenia i zbliża do siebie kontynenty.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788367551939
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Drogi Czy­tel­niku,

uprze­dzamy, że w książce znaj­dują się sceny i opisy, które mogą zo­stać uznane za dra­styczne. Ich spis za­mie­ści­li­śmy na dole na­stęp­nej strony.

.

Cały mój gniew po­ru­sza na­stę­pu­jące kon­tro­wer­syjne lub trudne te­maty, mo­gące wy­wo­łać u czy­tel­ni­ków silny dys­kom­fort oraz po­dobne emo­cje: uza­leż­nie­nie od nar­ko­ty­ków i al­ko­holu, prze­moc fi­zyczna, is­la­mo­fo­bia, su­ge­stie do­ty­czące prze­mocy na tle sek­su­al­nym, kon­flikty z pra­wem, śmierć.ROZ­DZIAŁ 1

Mis­bah

Czer­wiec, wtedy
La­haur, Pa­ki­stan

Chmury nad La­haur były pur­pu­rowe ni­czym ję­zyk plot­kary. Tego dnia moja matka oznaj­miła, że wy­daje mnie za mąż.

Kiedy prze­ka­zała mi tę wia­do­mość, wy­bie­głam na we­randę, do ojca, który po­pi­jał po­woli her­batę z fi­li­żanki i przy­glą­dał się bu­rzo­wym chmu­rom zbie­ra­ją­cym się nad ho­ry­zon­tem upstrzo­nym la­taw­cami.

„Zrób coś! – chcia­łam wy­krzy­czeć. – Po­wiedz jej, że jesz­cze nie je­stem go­towa!”

Za­miast krzy­czeć, sta­nę­łam jed­nak u jego boku i, czu­jąc się znowu jak mała dziew­czynka, cze­ka­łam, aż sam się o mnie za­trosz­czy. Nie mu­sia­łam nic mó­wić. Ojcu wy­star­czyło jedno spoj­rze­nie i już wszystko wie­dział.

– Roz­ch­murz się, mo­tylku. – Zwró­cił ku mnie oczy, brą­zowe jak skrzy­dła ciem, i po­kle­pał mnie po ra­mie­niu. – Je­steś silna jak ja. Bę­dziesz wie­działa, jak ob­ró­cić tę sy­tu­ację na swoją ko­rzyść. A przy oka­zji uwol­nisz się spod wpływu matki.

Uśmiech­nął się, choć to tylko w pew­nym stop­niu był żart.

Kilka mi­nut póź­niej mon­su­nowa ulewa spa­dła na La­haur, prze­pę­dza­jąc pod da­chy roz­wrzesz­czane kur­czaki oraz dzieci i za­le­wa­jąc wodą ce­men­tową pod­łogę na­szego domu. Mimo to przy­ło­ży­łam w mo­dli­twie czoło do ziemi.

„Niech mój przy­szły mąż bę­dzie ła­godny – pro­si­łam w my­ślach, wspo­mi­na­jąc sińce na ciele mo­jej ku­zynki Amny, która wbrew woli ro­dzi­ców po­ślu­biła ja­sno­wło­sego biz­nes­mena z An­glii. – Niech bę­dzie do­brym czło­wie­kiem”.

Ukoń­czy­łam osiem­na­ście lat. Dła­wił mnie strach. Po­win­nam była mo­dlić się ra­czej o męża, który mnie nie za­wie­dzie.ROZ­DZIAŁ 2

Sal

Luty, te­raz
Ju­ni­per, Ka­li­for­nia

Jest 6.37 rano, a mój oj­ciec stara się ukryć przede mną, jak bar­dzo al­ko­hol szumi mu w gło­wie.

– Sal? Sły­szysz, co do cie­bie mó­wię?

Na­zywa mnie Sa­lem, a nie Sa­la­dy­nem, że­bym nie do­sły­szał, jak beł­ko­tli­wie wy­ma­wia słowa. Ści­ska kie­row­nicę na­szej hondy ci­vic tak mocno, jakby się bał, że ta cap­nie jego port­fel i z nim czmych­nie.

W atra­men­to­wej czerni po­ranka nie wi­dzę oczu abu, je­dy­nie jego oku­lary. Czer­wone świa­tła sa­mo­cho­dów pod­wo­żą­cych uczniów do szkoły od­bi­jają się w gru­bych pro­sto­kąt­nych szkłach. Abu nosi je od tylu lat, że zdą­żyły na­brać hip­ster­skiego cha­rak­teru. Wi­chura ko­ły­sze sa­mo­cho­dem – to je­den z wia­trów ty­po­wych na pu­styni Mo­jave, które wy­jąc, wdzie­rają się pod skórę i wy­peł­niają wszyst­kie za­ka­marki ciała. Otu­lam się szczel­niej po­la­rem, a mój od­dech two­rzy ob­łoczki.

– Sta­wię się tam – mówi abu. – Spo­kojna głowa. Okej, Sal?

W jego ustach to prze­zwi­sko brzmi sztucz­nie. Tak, jakby uży­wa­jąc go, sta­rał się mnie prze­ko­nać, że jest moim kum­plem, a nie prze­gry­wem pod ma­ską ojca.

Gdyby była z nami ama, od­kaszl­nę­łaby i po­wie­działa wy­raź­nie: „Sa­la­dyn”, by za po­mocą sta­ran­nej wy­mowy przy­po­mnieć, że dała mi imię upa­mięt­nia­jące słyn­nego przy­wódcę mu­zuł­ma­nów i po­win­ni­śmy za­wsze o tym pa­mię­tać.

– Na ostat­nie spo­tka­nie też obie­cy­wa­łeś się sta­wić – mó­wię do abu.

– Wczo­raj wie­czo­rem dok­tor Ro­th­man dzwo­nił do mnie, żeby się upew­nić, czy przyjdę – od­po­wiada. – Ale ty nie mu­sisz tam iść, je­śli masz coś w pla­nach... kółko dzien­ni­kar­skie czy tre­ning.

– Se­zon pił­kar­ski się skoń­czył. A z ga­zety od­sze­dłem w ubie­głym se­me­strze. Pójdę na spo­tka­nie. Ama w ogóle o sie­bie nie dba i ktoś musi o tym po­wie­dzieć dok­to­rowi Ro­th­ma­nowi... naj­le­piej w zro­zu­mia­łych, wy­raź­nych zda­niach.

Wi­dzę, że moje słowa ra­nią go ni­czym drobne ostre ka­mie­nie.

Par­kuje przy kra­węż­niku przed szkołą Ju­ni­per High. W cie­niach pod bu­dyn­kiem C ma­te­ria­li­zuje się grzywa utle­nio­nych wło­sów le­d­wie wy­sta­jąca nad parką. Ash­lee. Mija swo­bod­nym kro­kiem maszt i prze­py­cha się przez tłum uczniów w kie­runku na­szej hondy. Jej blade, mocno od­sło­nięte nogi zdają się zu­chwa­łym wy­zwa­niem dla tem­pe­ra­tury, która spa­dła po­ni­żej mi­nus pię­ciu stopni.

Po­nadto roz­pra­szają uwagę.

Ash­lee jest już tak bli­sko, że wi­dzę pur­pu­rowy la­kier na jej pa­znok­ciach. Abu jesz­cze jej nie za­uwa­żył. Ani on, ani ama ni­gdy nie po­wie­dzieli wprost, że nie mogę spo­ty­kać się z dziew­czy­nami. Ale tak jak ży­rafy od uro­dze­nia umieją bie­gać, tak samo ja przy­sze­dłem na świat z wro­dzoną świa­do­mo­ścią, że cho­dze­nie z kim­kol­wiek, do­póki miesz­kam pod jed­nym da­chem z ro­dzi­cami, jest ver­bo­ten.

Abu na­ci­ska pal­cami po­wieki. Jego oku­lary wy­żło­biły lśniący, czer­wony ro­wek w na­sa­dzie nosa. Prze­spał w nich całą noc na roz­kła­da­nym fo­telu. Ama była zbyt zmę­czona, żeby zwró­cić na to uwagę.

A może nie chciała tego za­uwa­żyć.

– Put­tar... – Synu.

Ash­lee puka w szybę. Jej parka jest roz­pięta na tyle, że wi­dać pod nią skąpy T-shirt z na­dru­kiem „Wi­tamy na Ta­to­oine”. Na pewno nie chroni jej przed zim­nem.

Jesz­cze przed dwoma laty abu na ten wi­dok uniósłby ze zdzi­wie­nia brwi aż po li­nię wło­sów. Za­py­tałby: „Kto to, put­tar?”. Jego mil­cze­nie jest jed­nak bru­tal­niej­sze, jakby w mo­jej gło­wie roz­legł się brzęk tłu­czo­nego szkła.

– Jak do­trzesz do szpi­tala? – pyta abu. – Mam cię ode­brać?

– To ama musi tam do­trzeć. Za­wieź ją – od­po­wia­dam. – Ja ja­koś so­bie po­ra­dzę.

– Do­brze, ale wy­ślij mi SMS-a, je­śli...

– Moja ko­mórka nie działa.

„Bo wiesz, abu, trzeba by za­pła­cić ra­chunki u ope­ra­tora”. To jego je­dyne za­da­nie, a i tak nie umie tego do­pil­no­wać. Zwy­kle to ama sie­dzi zgar­biona nad stertą ra­chun­ków i wy­dzwa­nia do do­stawcy ener­gii, szpi­tala albo ka­blówki z py­ta­niami, czy mo­żemy ure­gu­lo­wać na­leż­no­ści w ra­tach. A po­tem mam­ro­cze pod no­sem „ullu ke pa­tay – so­wie syny”, kiedy jej od­ma­wiają.

Po­chy­lam się do niego, po­cią­gam dys­kret­nie no­sem i nie­mal mnie za­tyka. Śmier­dzi tak, jakby wziął ką­piel w Old Crow, a po­tem jesz­cze spry­skał się nim po go­le­niu.

– Spo­tkamy się o trze­ciej – pro­po­nuję. – Weź prysz­nic, za­nim ama się zbu­dzi. Czuć cię na od­le­głość.

Ża­den z nas nie do­daje, że to nie ma zna­cze­nia. Że na­wet je­śli ama po­czuje odór al­ko­holu, nie pi­śnie o tym ani sło­wem. Nie daję abu czasu na od­po­wiedź – wy­sia­dam i pod­no­szę z sie­dze­nia wy­świech­tany dzien­nik, który wy­padł mi z kie­szeni. Trza­skam drzwiami, a oczy łza­wią mi od zimna.

Ash­lee wtula się pod moje ra­mię. „Wdech, pięć se­kund. Wy­dech, sie­dem se­kund”. Na­wet je­żeli po­czuła, jak stę­żały mi mię­śnie, nie daje tego po so­bie po­znać.

– Ogrzej mnie.

Kiedy przy­ciąga mnie do po­ca­łunku, moje noz­drza wy­peł­nia po­piół jej po­ran­nego pa­pie­rosa. „Wdech, pięć se­kund. Wy­dech, sie­dem se­kund”. Trą­bią klak­sony sa­mo­cho­dów. Z nie­wiel­kiej od­le­gło­ści do­biega od­głos trza­śnię­cia drzwiami i przez chwilę łu­dzę się, że to abu. Zdaje mi się, że za­raz po­czuję moc jego dez­apro­baty. „Miej tro­chę ta­miz, put­tar”. Sły­szę w my­ślach te słowa. Pra­gnę ich.

Jed­nak kiedy od­su­wam się od Ash­lee, wi­dzę, że kie­run­kow­skaz hondy miga i sa­mo­chód włą­cza się w stru­mień po­jaz­dów.

Gdyby za­miast Ash­lee stała koło mnie Noor, zer­k­nę­łaby na mnie z ukosa i po­dała mi swój te­le­fon. „Nie każdy może się cie­szyć, że w ogóle ma tatę, głu­polu. Po­łknij gorzką pi­gułkę, mniam, mniam, i do niego za­dzwoń”.

No, ale jej tu nie ma. Od kilku mie­sięcy nie za­mie­ni­łem z Noor ani słowa.

Pro­wa­dząc mnie w stronę kam­pusu, Ash­lee sy­pie hi­sto­riami o swo­jej dwu­let­niej córce, Kayi. Jej słowa zle­wają się ze sobą, a oczy stają się szkli­ste, zu­peł­nie jak u abu pod ko­niec dłu­giego dnia.

Wy­su­wam się z jej uści­sku. Po­zna­łem Ash­lee w trze­ciej kla­sie, kiedy ama za­cho­ro­wała, a ja opu­ści­łem więk­szość naj­waż­niej­szych lek­cji, które miały mnie przy­go­to­wać do stu­diów. Ubie­głej je­sieni, po kłótni z Noor, dużo czasu spę­dza­łem sa­mot­nie. Mógł­bym się spo­ty­kać z chło­pa­kami z dru­żyny pił­kar­skiej, ale prze­szka­dzało mi, jak wielu z nich używa słów w ro­dzaju: „tur­ban”, „suka” albo „cia­paty”.

Ash­lee do­piero co ze­rwała z dziew­czyną i za­częła przy­cho­dzić na me­cze, po któ­rych cze­kała na mnie w swoim czar­nym mu­stangu z ma­ską po­ma­lo­waną farbą pod­kła­dową. Ga­da­li­śmy o tym i owym. Pew­nego dnia, ku mo­jemu za­sko­cze­niu, za­pro­siła mnie na randkę.

Wie­dzia­łem, że to się skoń­czy ka­ta­strofą. Ale tę ka­ta­strofę przy­naj­mniej mia­łem sam so­bie zgo­to­wać.

Na­zywa mnie swoim chło­pa­kiem, cho­ciaż spo­ty­kamy się le­d­wie od dwóch mie­sięcy. Upły­nęły trzy ty­go­dnie, za­nim w ogóle ze­bra­łem się na od­wagę, żeby ją po­ca­ło­wać. Ale kiedy nie jest na haju, mamy się z czego po­śmiać i roz­ma­wiamy o Gwiezd­nych woj­nach, o ko­mik­sach z se­rii Saga albo o se­rialu Ko­rona prze­zna­cze­nia, który oboje uwiel­biamy. Nie za­drę­czam się wtedy tak bar­dzo my­ślami, w któ­rych jest ama. Ani tymi o mo­telu. Ani o Noor.

– Ma­lik! – Dy­rek­tor szkoły, Ernst, czło­wiek o wy­glą­dzie krę­gla z no­sem jak ob­tłu­czona obe­rżyna, wy­ła­nia się na­gle z hordy uczniów zmie­rza­ją­cych do klas.

Za Ern­stem stoi ochro­niarz De­rek Hig­gins vel Darth De­rek, na­zy­wany tak dla­tego, że jest mę­czą­cym pa­ja­cem, który prze­mie­rza ko­ry­ta­rze Ju­ni­per High jak po­kład pry­wat­nego gwiezd­nego nisz­czy­ciela.

Ash­lee udaje się umknąć przed groź­nym spoj­rze­niem Ern­sta, ale je­śli cho­dzi o mnie, to wku­rzy­łem go już drugi raz w tym ty­go­dniu, więc jego ko­ści­sty pa­lec wbija się w moją pierś.

– Opu­ści­łeś kilka lek­cji. Ko­niec tego. Je­śli się spóź­nisz, zo­sta­niesz w szkole po go­dzi­nach. To pierw­sze i ostat­nie ostrze­że­nie.

Ci­śnie mi się na usta: „Nie do­ty­kaj mnie!”. To jed­nak za­chę­ci­łoby do in­ter­wen­cji Dar­tha De­reka, a nie uśmie­cha mi się do­stać pałą w dziób.

Ernst idzie da­lej, a Ash­lee znowu do mnie pod­cho­dzi. Wsu­wam dło­nie do kie­szeni bluzy z kap­tu­rem, ucisk w piersi słab­nie pod wpły­wem kon­taktu ciała z miękką ba­wełną. Póź­niej to opi­szę. Pró­buję so­bie wy­obra­zić trzask, który wyda mój dzien­nik pod­czas otwie­ra­nia, i rów­no­mierne, prze­wi­dy­walne stuk­nię­cia dłu­go­pisu o kartkę.

– Nie patrz tak – mówi Ash­lee.

– Czyli jak?

– Tak, jak­byś chciał być gdzie­kol­wiek, tylko nie tu.

Od­po­wiedź wprost na ten za­rzut by­łaby kłam­stwem, więc de­cy­duję się na unik.

– Sorry, mu­szę... mm, iść do ła­zienki – wy­ma­wiam się. – Do zo­ba­cze­nia póź­niej.

– Po­cze­kam na cie­bie.

– Nie, idź na lek­cję. – Już się po­spiesz­nie od­da­lam. – Nie chcę, że­byś miała przeze mnie kło­poty u Ern­sta.

Ju­ni­per High jest mo­lo­chem, ale w ni­czym nie przy­po­mina wy­mu­ska­nych szkół śred­nich z te­le­wi­zji. To po pro­stu kilka po­dłuż­nych bu­dyn­ków z pu­sta­ków, z drzwiami na obu koń­cach, prze­dzie­lo­nych pa­sami go­łej ziemi. Sala gim­na­styczna wy­gląda jak han­gar lot­ni­czy. Wszystko jest utrzy­mane w przy­ku­rzo­nym bia­łym ko­lo­rze, po­ry­so­wa­nym ziar­nami pia­sku. Je­dyny zie­lony ak­cent sta­no­wią na­sza szkolna ma­skotka – po­kraczna ku­kawka ka­li­for­nij­ska na­ma­lo­wana przy se­kre­ta­ria­cie – i ściany ła­zie­nek, które zda­niem Noor wła­ści­wie mają barwę gę­siej kupy.

Ła­zienka jest pu­sta, ale i tak za­my­kam się w ka­bi­nie. Cie­kawe, czy każdy chło­pak, który cho­dzi z dziew­czyną, prę­dzej czy póź­niej chowa się przed nią w ki­blu?

Gdy­bym cho­dził z Noor, a nie z Ash­lee, już sie­dział­bym na lek­cji an­giel­skiego, bo Noor ma ho­pla na punk­cie punk­tu­al­no­ści.

Sły­szę skro­ba­nie po­de­szew na brud­nych ka­fel­kach pod­łogi. Ktoś wcho­dzi do ła­zienki. Wi­dzę przez szcze­linę przy drzwiach ka­biny, że to At­ti­cus, chło­pak Ja­mie Jen­sen. Jego główne za­mi­ło­wa­nia to piłka nożna, biali ra­pe­rzy i bez­pre­ten­sjo­nalny ra­sizm.

– Po­trzebne mi dzie­sięć – mówi At­ti­cus. – Ale mam tylko sto do­lców.

W polu wi­dze­nia po­ja­wia się tycz­ko­wata po­stać – Art Brit­man, wy­soki i blady jak At­ti­cus, ale za­pad­nięty wsku­tek pa­le­nia zbyt du­żej ilo­ści pod­rzęd­nego zioła. Jak zwy­kle ma na so­bie ko­szulę w czer­woną kratę i czarne buty ro­bo­cze.

Znam Arta jesz­cze z przed­szkola. Za­daje się z bia­łymi na­cjo­na­li­stami, ale umie się z każ­dym do­ga­dać. Pew­nie dla­tego, że do­star­cza nar­ko­tyki więk­szo­ści uczniów Ju­ni­per High.

– Stówę kosz­tuje piątka. Nie dzie­sięć. – Uśmiech Arta daje się sły­szeć na­wet w jego gło­sie, bo on na­prawdę jest naj­sym­pa­tycz­niej­szym di­le­rem na świe­cie. – Dam ci tyle, na ile cię stać, Atty!

– Daj spo­kój, Art...

– Bra­cie, ja też mu­szę jeść.

Art gmera w kie­szeni i wy­ciąga wo­re­czek drob­nych bia­łych ta­ble­tek. Trzyma je tuż poza za­się­giem ręki At­ti­cusa. Sto do­lców? Za coś ta­kiego? Nic dziw­nego, że Ar­towi uśmiech ni­gdy nie znika z twa­rzy.

At­ti­cus prze­klina i po­daje mu kasę. Kilka se­kund póź­niej w ła­zience nie ma już śladu po nim i po pi­guł­kach.

Art ob­raca się do mo­jej ka­biny.

– Kto się tam za­sie­dział? Ofiara sraczki czy szpieg?

– To ja, Art. Sal.

Jak na go­ścia, który chwyta się każ­dego nie­le­gal­nego za­ję­cia, Art jest za­dzi­wia­jąco nie­ostrożny.

– Sal! – wy­krzy­kuje. – Ukry­wasz się przed Ash­lee? – Jego śmiech od­bija się echem, a ja ro­bię kwa­śną minę. – Już po­szła, mo­żesz wyjść.

Za­sta­na­wiam się, czy nie le­piej to prze­mil­czeć. Bądź co bądź, kiedy czło­wiek rzuca ko­twicę w ki­blu, nie­grzecz­nie jest wcią­gać go w po­ga­wędki. Wszy­scy to wie­dzą.

Wi­docz­nie jed­nak nie Art. Wy­cho­dzę z kwa­śnym uśmie­chem, żeby umyć ręce.

– Spoko jest, czło­wieku? – Art po­pra­wia czapkę, prze­glą­da­jąc się w lu­strze. Ko­smyki jego ja­snych wło­sów wy­stają spod włóczki ni­czym pną­cza ja­kiejś ka­pry­śnej ro­śliny. – Ash­lee po­wie­działa mi, że twoja mama zna­la­zła się po uszy w gów­nie.

Ash­lee jest ku­zynką Arta. I cho­ciaż oboje są biali – a ja głu­pio są­dzi­łem, że biali lu­dzie nie utrzy­mują kon­tak­tów z dal­szą ro­dziną – trzy­mają ze sobą sztamę. Sil­niej­szą niż sam mam z moim ku­zy­nem, który mieszka w Los An­ge­les i przy byle oka­zji wy­gła­sza ko­men­ta­rze w ro­dzaju tego, że wszy­scy bez­domni po­winni po­sta­rać się o pracę. Zwy­kle robi to, po­pi­ja­jąc pel­le­grino z ce­ra­micz­nego ku­beczka za­mó­wio­nego pod wpły­wem re­klamy na Pi­xta­gra­mie, która prze­ko­nała go, że dzięki temu ura­tuje del­finy.

– Tak – od­po­wia­dam Ar­towi. – Mama nie czuje się naj­le­piej.

– Rak to chu­jowa sprawa.

Ona nie cho­ruje na raka.

– Kiedy za­cho­ro­wała moja bab­cia Ethel, to był szok – cią­gnie da­lej Art. – Jed­nego dnia nic jej nie do­le­gało, a na­stęp­nego już wy­glą­dała jak tru­posz. My­śla­łem, że wy­ki­tuje. Te­raz jed­nak trzyma się nie­źle. Cią­gle do­staje re­cepty na środki prze­ciw­bó­lowe, ale ni­gdy ich nie łyka, więc do­brze na tym wy­sze­dłem. – Śmiech Arta od­bija się echem od ścian. – A ty ni­czego nie po­trze­bu­jesz? Bo dla sta­rego kum­pla mógł­bym opu­ścić cenę.

– Nie po­trze­buję.

Na­wet mnie to nie kusi. Je­den lump w na­szym domu w zu­peł­no­ści wy­star­czy.

Wy­cho­dzę czym prę­dzej, bo brzę­czy dzwo­nek na lek­cję. Po­zba­wione trawy bo­isko opróż­nia się szyb­ciej niż zlew po wy­ję­ciu korka. Kiedy skrę­cam do skrzy­dła z klasą do an­giel­skiego, Noor nie­mal wpada na mnie z na­prze­ciwka.

Słońce od­bija się od szyb w oknach, rzu­ca­jąc ko­lo­rowe re­fleksy na jej war­ko­cze. Przy­po­mi­nają mi się fo­to­gra­fie, któ­rymi ob­wie­siła ściany swo­jego po­koju w domu jej po­chrza­nio­nego wujka. Zro­biono je ol­brzy­mim te­le­sko­pem ko­smicz­nym, o któ­rym pew­nego razu mi opo­wia­dała. Wła­śnie tak wy­glą­dają jej włosy – usiane czarno-czer­wono-zło­tymi pla­mami, ją­dro wszech­świata pod­świe­tlone od we­wnątrz. Noor idzie ze zwie­szoną głową i mnie nie do­strzega. Jej uwagę bez reszty zaj­muje wy­ścig z dzwon­kiem.

Do­cie­ramy jed­no­cze­śnie pod drzwi klasy pani Mi­cha­els. Noor wy­gląda nieco ina­czej niż zwy­kle. Do­piero po chwili orien­tuję się, że zro­biła ma­ki­jaż. Zdej­muje słu­chawki ukryte pod kap­tu­rem i do­cho­dzi z nich ci­chutka me­lo­dia pio­senki. Po­znaję ją, bo ama uwiel­bia ten ka­wa­łek.

The Wan­de­rer Johnny’ego Ca­sha z U2.

– Hej – mó­wię.

Noor wita mnie ski­nie­niem w taki spo­sób, w jaki wi­tasz ko­goś, z kim prze­sta­łeś się wi­dy­wać, bo masz na gło­wie kupę wła­snych pro­ble­mów. A po­tem po­spiesz­nie wcho­dzi do klasy – roz­myta smuga, w któ­rej daje się wy­od­ręb­nić bran­so­letki z ko­ra­li­ków, ciemne je­ansy i za­pach ta­niego, wy­su­sza­ją­cego skórę my­dła, sprze­da­wa­nego przez jej wujka w na­le­żą­cym do niego skle­pie z al­ko­ho­lem.

Przez chwilę unosi się mię­dzy nami widmo tam­tej awan­tury, wi­dzę zjawy nas sprzed pół roku, kiedy sta­li­śmy na­prze­ciw sie­bie na kem­pingu w Veil Me­adows. Noor wy­znała mi, że się we mnie za­ko­chała. Po­ca­ło­wała mnie.

Ja zaś ją ode­pchną­łem i po­wie­dzia­łem, że nie od­wza­jem­niam jej uczuć. Wy­rzu­ci­łem z sie­bie wszyst­kie krzyw­dzące słowa, które przy­szły mi do głowy, bo jej po­ca­łu­nek był ni­czym ostrze, które coś we mnie roz­cięło.

Pa­trzyła na mnie tak, jak­bym na­gle zmie­nił się we wście­kłego kra­kena. Trzy­mała w dło­niach so­snową szyszkę. Spo­dzie­wa­łem się, że mnie nią dźgnie.

Drzwi za­trza­skują się za nią, wy­cią­gam więc rękę do klamki, żeby też wejść do klasy. W ostat­niej chwili się roz­my­ślam. Dźwię­czy dzwo­nek. Wska­zówki ze­gara na ko­ry­ta­rzu za mo­imi ple­cami mo­zol­nie idą na­przód, a każde tyk­nię­cie zdaje się gło­śne, jakby ktoś upusz­czał sztangi na pod­łogę. Upływa mi­nuta. Czy­tam wciąż od po­czątku ogło­sze­nie na drzwiach za­chę­ca­jące do udziału w kon­kur­sie li­te­rac­kim, do któ­rego na­ma­wia mnie od ja­kie­goś czasu pani Mi­cha­els.

Od pię­ciu mie­sięcy cho­dzę co dzień na jej za­ję­cia z an­giel­skiego dla za­awan­so­wa­nych, jed­nak dzi­siaj nie mogę się na to zdo­być. Nie będę w sta­nie sie­dzieć w tej sa­mej kla­sie z Noor, wie­dząc, że ona już ni­gdy nie wy­kpi mo­ich skar­pe­tek w lamy, nie sko­pie mi tyłka w Ni­ght Ops 4 ani nie przyj­dzie w so­botę rano na pa­raty ze mną i ama.

Pró­buję so­bie przy­po­mnieć uśmiech ama z cza­sów, kiedy jesz­cze była zdrowa i przy­jeż­dżała po mnie po lek­cjach. Roz­pro­mie­niała się i py­tała, jak mi po­szło, jak­bym co naj­mniej zdo­był Mo­unt Eve­rest, a nie le­d­wie prze­trwał ko­lejny dzień w szkole.

„Mera put­tar, an­der dźa – po­na­gli­łaby mnie te­raz. – No, wejdź, synku”. Gdy jed­nak z wes­tchnie­niem znowu się­gam do drzwi, ko­ści­sta dłoń za­ci­ska się na moim barku.

– Ma­lik! – Pusz­czam klamkę. Bla­do­zie­lone oczy Ern­sta prze­wier­cają mnie, dają od­pór moim ner­wom, a może wręcz prze­ciw­nie, pod­pusz­czają, że­bym dał im upust? – Co ci mó­wi­łem o spóź­nia­niu się na lek­cje?

– Puść! – Wy­ry­wam się z jego uści­sku. „Za­mknij się, nie prze­gi­naj, Sa­la­dyn”. – Nie do­ty­kaj mnie!

Cze­kam na jego wy­buch. Cze­kam, aż znowu spró­buje mnie do­tknąć. Za­wiesi mnie. We­zwie Dar­tha De­reka. On tym­cza­sem cofa się i po­trząsa głową jak pan nie­za­do­wo­lony z nie­sub­or­dy­na­cji nie­grzecz­nego psa, który szarp­nął się na smy­czy.

– Zła od­po­wiedź – mówi. – Uprze­dza­łem, że to było pierw­sze i ostat­nie ostrze­że­nie. Zo­sta­niesz po lek­cjach. Mój ga­bi­net. Pięt­na­sta.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: