- promocja
Cały ten czas - ebook
Cały ten czas - ebook
Książka nastolatki idealna dla nastolatków i nie tylko!
Wejdź do świata, w którym od pięciu tysięcy czterystu sześćdziesięciu dziewięciu dni jest 21 czerwca 2106 roku. Każdego wieczoru podczas gwałtownej Burzy czas cofa się o dobę. Nikt nie pamięta, jak wcześniej wyglądało życie, a w Przedczas wierzy niewielu.
Nastoletnia Mar pragnie odkryć, co stało się z jej rodzicami. Opuszcza dom ciotki, wsiada na konia i rusza do Miasta owianego grozą. Na jej drodze niespodziewanie pojawia się Artel, chłopak parający się fizyką i skrywający w domu wehikuł czasu, który nie działa. Czy tę dwójkę łączy wspólna przeszłość, a może to właśnie przyszłość splecie ich losy?
Wątek romantyczny, oklepana dystopia, bohaterowie, którzy nie myślą, co robią? To nie tutaj! Hania Czaban zabierze was w niezwykłą podróż i sprawi, że wasze umysły rozbłysną niczym gwiazdy na nocnym niebie!
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367054515 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wpatrywał się w ekran komputera z rosnącym niedowierzaniem.
Kolejne rzędy cyfr pojawiały się i znikały tak szybko, że nawet nie próbował ich czytać – zresztą wcale nie musiał. Zarówno to, jak i całą resztę wykonywał za niego komputer.
Dostanie się do systemu było znacznie prostsze, niż podejrzewał. W końcu dysponował wszystkimi potrzebnymi hasłami. Wystarczyło tylko włamać się do głównego komputera, przyznać sobie odpowiednie uprawnienia, pobrać oprogramowanie i wprowadzić kilka drobnych zmian w kodzie, by na monitorze pojawił się podgląd oficjalnego odczytu z radarów.
Teraz, gdy dostał się już do systemu, jego zadaniem było jedynie stać i obserwować. Obserwować… Ale właściwie co?
Zmrużył oczy. To musi być jakiś błąd, pomyślał w pierwszej chwili, lecz niemal natychmiast odrzucił tę myśl. Ludzie, owszem, mogli się mylić, ale komputery? Uświadomił sobie, że nie.
Nigdy.
A z pewnością nie ten komputer.
Może więc był to błąd odczytu radaru? Ta możliwość wydawała mu się znacznie bardziej prawdopodobna. Ufał technologii, którą dysponowali, ale mimo wszystko…
– Burza – mruknął pod nosem. – To z całą pewnością wina burzy.
Może wyładowania elektryczne wpłynęły jakoś na wskazania czujników? A może… Zawahał się. Może to kwestia problemu z zasięgiem?
Uniósł drżącą dłoń na wysokość mostka i wykonał nią precyzyjny ruch. Na ekranie pojawiło się białe okno, a w nim kolejne rzędy zmieniających się bezustannie liczb. Przełknął ślinę. Wszystko wskazywało na to, że transfer danych przebiega prawidłowo, lecz mimo to… Nie, pomyślał. To niemożliwe. Gdzieś musi być jakiś błąd.
Dlaczego więc nie potrafił go znaleźć…?
Skinął dłonią i jednym płynnym ruchem przerzucił dane z okna na sąsiedni monitor, gdzie na czarnym tle wyświetlał się graficzny schemat odczytu z czujników. Obraz zamigotał, gdy komputer przesłał do systemu strumień nowych danych, ale kiedy ułamek sekundy później ponownie się pojawił, był taki sam jak przedtem.
– Bogowie – szepnął mężczyzna, choć przecież nie wierzył w żadnych bogów. Dotychczas jedyną rzeczą, której bezgranicznie ufał, była nauka. Teraz jednak…
Ponownie spojrzał na odczyt komputera i pokręcił głową. Jeżeli nauka się nie myli, pomyślał, wszyscy jesteśmy zgubieni.
W oddali rozległ się grzmot.ROZDZIAŁ 1
SKRZYNKA Z NARZĘDZIAMI I PRZEKLĘTY ZBIORNIK NA DESZCZÓWKĘ
Mar
Mar wpatrywała się w kopertę, jednak nic nie rozumiała.
Przesunęła palcem po sztywnym, pożółkłym papierze. Przyszło jej do głowy, że w dotyku przypomina nieco uschnięty liść – pomarszczony ze starości i wysuszony na słońcu, skurczony i martwy.
Zresztą koperta była na swój sposób martwa. Nawet jeśli kiedyś miała jakieś zastosowanie, teraz stała się już do niczego niepotrzebna. Nie przedstawiała sobą żadnej wartości – a co za tym idzie, klasyfikowała się jako nieprzedmiot.
Nieprzedmioty istniały od zawsze, odkąd Mar i wszyscy inni ludzie sięgali pamięcią. Ci, którzy wierzyli w istnienie Przedczasu, utrzymywali, że wszystkie nieprzedmioty – a także całe mnóstwo innych przydatnych przedmiotów – pochodzą właśnie stamtąd.
Z czasu przed Burzą.
Z Przedczasu.
Ale Mar nie pamiętała, czy przed pierwszą Burzą istniał jakikolwiek inny czas. Nie pamiętała nawet, czy w ogóle było jakieś przed – jak więc mogłaby pamiętać Przedczas? Jedyne, czego mogła być pewna, to istnienie nieprzedmiotów – dziesiątek całkowicie bezużytecznych rzeczy, których zarówno pochodzenie, jak i przeznaczenie pozostawało dla ludzi zagadką.
Rzeczy takich jak pożółkła koperta, którą trzymała w dłoni.
Zmarszczyła brwi, po raz kolejny przyglądając się napisom znajdującym się na odwrocie. Litery były niewyraźne i nieco wyblakłe, lecz mimo to Mar odczytała je bez większych trudności. I choć przecież rozumiała, co czyta, znaczenie tych kilku pospiesznie skreślonych słów wymykało się jej za każdym razem, ilekroć próbowała je uchwycić.
Mogła jedynie domyślać się kontekstu.
Może byłoby lepiej, gdyby nigdy nie znalazła tej głupiej koperty.
Wystarczyłoby, żeby Mar nie zapomniała o obietnicy złożonej sąsiadce, pani Ewicie.
– Ta stara wiedźma powiedziała mi wczoraj, że zgodziłaś się pomóc jej w ogrodzie. – Ciotka Pelagia jak zawsze pojawiła się znikąd i teraz przyglądała się jej uważnie, opierając się plecami o futrynę. – Czy nie powinno cię tam teraz być?
Mar zastygła w bezruchu. W prawej dłoni trzymała młotek, w ustach miała dwa zardzewiałe gwoździe.
– Nech jo Piołn – wymamrotała i cisnęła młotek do skrzynki z narzędziami.
– Co powiedziałaś? – spytała ciotka, z trudem tłumiąc śmiech.
– Niech ją piorun! – zawołała Mar, wrzuciwszy gwoździe do kieszeni kombinezonu, i rozejrzała się w popłochu po podwórzu. – Teraz już nie zdążę! Nie ma opcji, żebym zdążyła przed Burzą, chyba że…
– Chyba że ktoś przypadkiem osiodłałby ci konia? – Pelagia Polit uniosła brwi i uśmiechnęła się z przekąsem. – Poczciwa czeka na ciebie przy stajni. Biegnij, powinnaś się jeszcze wyrobić. Tylko nie zapomnij własnej głowy!
Mar nie odpowiedziała. Zamiast tego zerwała się z miejsca i pobiegła w stronę furtki, która wychodziła na dalszą część podwórza i małą drewnianą stajnię.
Może gdyby wtedy odłożyła skrzynkę z narzędziami na swoje miejsce, myślała później, wszystko potoczyłoby się inaczej. Może wystarczyłoby odstawić ją na ganek albo schować do szopy – albo zrobić cokolwiek innego, byle tylko nie zostawiać jej otwartej tam, na podwórzu.
Ale w tamtej chwili Mar nie zaprzątała sobie głowy takimi błahostkami. Bez zastanowienia zdjęła z szyi Poczciwej kantar, podpięła popręg i jednym susem znalazła się w siodle, by w następnej chwili opuścić Jęczącą Farmę przez wiecznie otwartą zardzewiałą bramę.
Gdy w drodze powrotnej spojrzała w niebo, przyszło jej do głowy, że do złudzenia przypomina ono starego siniaka – pożółkłe na zachodzie, gdzie wśród skłębionych chmur przyczaiło się onieśmielone słońce, na wschodzie przybierało barwę głębokiego grafitu.
Burza jest już blisko, pomyślała Mar, dziękując w duchu, że udało jej się uporać z pracą w ogrodzie sąsiadki tak szybko. Pani Ewita była starszą kobietą i dlatego często prosiła ją o pomoc w gospodarstwie, w zamian dzieląc się z Mar i jej ciotką pieczywem oraz serem.
Tym razem sąsiadka potrzebowała pomocy z burakami.
– Piorun mi świadkiem, że te parszywe warzywa rosną jak szalone! – żaliła się dziś, siłując się z jakimś wyjątkowo upartym burakiem. – Posiałam je zaledwie parę Burz temu!
Na szczęście buraki nie sprawiały im tego dnia większych problemów i Mar, skończywszy pracę, z ulgą stwierdziła, że powinna bez większych trudności wrócić na Jęczącą Farmę jeszcze przed Burzą. Nim zdołała się obejrzeć, była już w połowie drogi powrotnej.
Przymknęła powieki i zacisnęła łydki na bokach Poczciwej, popędzając klacz do szybszego kłusa. W tej samej chwili wiatr, zimny i porywisty, cisnął jej w twarz powietrze przesycone zapachem ozonu. Mar wzięła głęboki wdech, pozwalając, by wypełniło jej płuca, i uśmiechnęła się pod nosem.
Miała ochotę roześmiać się Burzy prosto w twarz – tak głośno, jak tylko da radę, i tak długo, jak tylko zdoła. Najlepiej do końca świata, pomyślała.
Do końca świata i jeszcze dłużej.
Czas tuż przed Burzą, zanim chmury pochłoną ostatnie promienie słońca i z nieba spadną pierwsze krople deszczu, był jej ulubionym. Mar za każdym razem czuła się, jakby przeżywała to wszystko zupełnie na nowo – i w pewnym sensie tak właśnie było, choć przecież Burza zawsze pozostawała tą samą Burzą.
W końcu Mar oglądała ją już pięć tysięcy czterysta sześćdziesiąt dziewięć razy.
Pamiętała moment, w którym Burza przyszła po raz pierwszy – ale za nic nie potrafiła sobie przypomnieć, co było wcześniej. Jej pierwszym wspomnieniem było uderzenie pioruna. W przeciwieństwie do wszystkiego, co działo się przedtem, tamten moment odcisnął się w jej pamięci aż nazbyt wyraźnie. Stała przy oknie z nosem niemal przyklejonym do szyby i wpatrywała się w czarną zasłonę utkaną z wody i szkła. Ile czasu to trwało? Może całe godziny, a może zaledwie ułamek sekundy; nie potrafiła powiedzieć. Wiedziała za to, że gdy uderzył piorun, coś uległo zmianie.
Wszystko, poprawiła się w myślach. Wszystko uległo zmianie.
Pamiętała biel, która ją oślepiła – tak jaskrawą, że na ułamek sekundy straciła wzrok. Pamiętała huk tak głośny, że poczuła go całym swoim ciałem, oraz ucisk w brzuchu tak silny, że o mały włos nie pozbawił jej przytomności. Pamiętała, że to wszystko trwało zaledwie chwilę, a gdy minęło…
Pokręciła głową. Gdy minęło, po Burzy nie został nawet ślad. Był pogodny, ciepły wieczór. W chłodnym powietrzu, obok oszałamiającej woni kwitnących kwiatów i wieczornej rosy, unosił się jeszcze wątły zapach czerwcowego upału. Niebo, u góry granatowe, tuż nad horyzontem miało barwę płomieni.
A może ono naprawdę płonie? – pomyślała wtedy, nim uświadomiła sobie, co tak właściwie się wydarzyło. Gdy w końcu to do niej dotarło, poczuła, że drży.
Początek, przemknęło jej przez myśl. Tak właśnie wygląda Początek.
W tamtej chwili wiedziała jedynie, że nazywa się Mariola Berkel i że za nią nie ma już niczego – przed nią zaś jest wszystko.
Cała wieczność.
Lecz ilekroć myślała o tym z perspektywy czasu, który upłynął od pierwszej Burzy, wcale nie była tego taka pewna. Czy tak właśnie wyglądała wieczność? Czy można było mówić o jakiejkolwiek wieczności, kiedy czas stał w miejscu?
Bo co do tego, że stoi w miejscu, Mar nie miała najmniejszych wątpliwości. Nikt nie miał.
Wszystko zaczęło się dwudziestego pierwszego czerwca dwa tysiące sto szóstego roku. Tego dnia przyszła Burza – a wraz z nią piorun, którego uderzenie sprawiło, że świat rozbłysnął bielą i na ułamek sekundy stracił przytomność, by ocknąć się dopiero wieczorem.
Wieczorem dwudziestego czerwca.
Mar podświadomie czuła, że kryje się w tym jakaś nieprawidłowość – że to wszystko powinno wyglądać zupełnie inaczej – ale nie potrafiła powiedzieć, co konkretnie było nie w porządku, ani tym bardziej skąd brało się to przeczucie. Istniał przecież jeden czas, ten sam, niezmienny; od zawsze. Dlaczego więc za każdym razem, kiedy uderzał piorun, Mar czuła się tak… dziwnie?
Dwudziesty pierwszy czerwca. Skąd tak naprawdę wiedziała, że to właśnie tego dnia wszystko się zaczęło? Wszyscy to wiedzą, przemknęło jej przez myśl, chociaż zdawała sobie sprawę, że to wcale nie była odpowiedź, nie taka, jaką chciałaby usłyszeć. Na własne oczy widziała nieprzedmioty złożone z kartek pokrytych kolumnami cyfr, które – zgodnie z tym, co było na nich napisane – dzieliły rok na miesiące, miesiące na tygodnie, a tygodnie na dni. Widziała nazwy, które ktoś nadał poszczególnym miesiącom i dniom. Podejrzewała, tak samo jak wszyscy, na jakiej zasadzie działał cały system i co to oznaczało, lecz mimo to…
– Nie – szepnęła, kręcąc głową. – To bez sensu.
Przecież czas wcale tak nie wyglądał, a kartki – kalendarze, jak czasami na nie mówiono – były zupełnie bezużyteczne. Jak zresztą wszystkie inne nieprzedmioty.
Dlatego Mar po prostu zaakceptowała ich istnienie oraz to, że nigdy w pełni nie zrozumie, czym właściwie są.
Pogrążona w tym podobnych myślach, minęła otwartą bramę, która, zwisając żałośnie na przeżartych rdzą zawiasach, jako jedyna strzegła Jęczącej Farmy. W tej samej chwili poczuła na twarzy pierwsze krople deszczu.
Zaraz lunie, uświadomiła sobie i skierowała Poczciwą w stronę stajni. W biegu zeskoczyła z końskiego grzbietu i zaczęła pospiesznie rozsiodływać klacz.
– Ale nam się upiekło, co? – szepnęła do niej, klepiąc ją po gniadej szyi. – Zdążyłyśmy w sam raz.
Jakby na potwierdzenie jej słów w oddali rozległ się gardłowy pomruk grzmotu. Poczciwa parsknęła cicho i trąciła chrapami ramię Mar. Dziewczyna podniosła wzrok i spojrzała w niebo. Teraz burzowe chmury zasłaniały je niemal w całości – emanujące grozą sklepienie z marmuru, czarne jak noc i zimne jak lód, gotowe w każdej chwili runąć na ziemię i przygnieść ją całym swoim ciężarem.
Ale chmury, w przeciwieństwie do martwego kamienia, były na swój sposób żywe. Gdy tak rozbijały się o siebie na podobieństwo wściekłych, atramentowo czarnych fal, przypominały raczej rozszalałą morską kipiel albo kotłującą się masę skłębionych, pożerających się wzajemnie cieni – mrocznych, niespokojnych i bardzo żarłocznych. Zbyt żarłocznych.
Jeszcze tylko chwila, pomyślała, pospiesznie chowając sprzęt do starej drewnianej paki. Jeszcze dosłownie…
Zadrżała, gdy niebo rozświetliło trupio blade światło błyskawicy.
– Raz – wyszeptała, zaciskając dłonie na skórzanym łęku siodła. – Dwa. Trzy…
W tej samej chwili rozległ się drżący, basowy pomruk grzmotu. Mar zdawało się, że dochodzi z samego wnętrza ziemi. Świat zaraz runie, przemknęło jej przez myśl. Niebo i ziemia, wszystko się zawali.
Ale, o dziwo, nic takiego się nie stało. Zamiast tego uderzył ją gwałtowny podmuch wiatru i cisnął jej w twarz wielkie, ciężkie krople deszczu. Był tak silny, że gdyby nie przytrzymała się dłonią ściany, z pewnością straciłaby równowagę i upadła na betonową podłogę. Ona jednak wcale się tym nie przejęła.
Pomyślała, że gdyby miała długie włosy, z pewnością wpadłyby jej teraz do oczu. Wyobraziła sobie to uczucie i natychmiast się skrzywiła. Minęło już wiele Burz, odkąd obcięła je kuchennymi nożyczkami tuż przy skórze, lecz mimo to nadal ją to ekscytowało. Lubiła tę fryzurę – pomijając fakt, że była wygodna, Mar miała wrażenie, że doskonale podkreślała jej charakter. To była jej decyzja i Mar gotowa była podjąć ją kolejne tysiąc razy, chociażby z tego właśnie powodu.
Nienawidziła, kiedy inni próbowali podejmować decyzje za nią – i kto wie, być może właśnie dlatego darzyła swoją fryzurę tak dużą sympatią. A być może miała ku temu dziesiątki innych powodów.
W wyuczonym odruchu przesunęła dłonią po krótkich włosach i rzuciwszy Poczciwej ostatnie pożegnalne spojrzenie, pobiegła przez podwórze. Krople deszczu padały jej na kark i policzki, a ostre podmuchy wiatru smagały ją po twarzy. Mar wpadła na ganek, pokonując wszystkie stopnie jednym zwinnym susem, i już miała nacisnąć klamkę, gdy rozległ się zgrzyt otwieranych zawiasów.
– Mar! Jesteś już!
Ciotka Pelagia niemal wciągnęła ją do środka i z hukiem zatrzasnęła drzwi.
– Szybko, musisz mi pomóc – rzuciła przez ramię. Nim Mar zdążyła się obejrzeć, ciotka była już w połowie schodów.
– Czy coś się…
– Zbiornik na deszczówkę.
– Znowu?!
– Znowu.
Mar westchnęła.
Zbiornik na deszczówkę tak w rzeczywistości był systemem kilku mniejszych metalowych pojemników połączonych ze sobą labiryntem rur, kolanek i zastawek. Część z nich pomalowana była na czarno i za dnia podgrzewała wodę, która zbierała się w zbiorniku podczas Burzy.
System był w całości pomysłem Pelagii Polit, która uważała jego konstrukcję za jedno ze swoich największych osiągnięć. I chociaż każdemu, kto zechciał jej wysłuchać, z dumą powtarzała, że jej zbiornik na deszczówkę nie ma absolutnie żadnych wad, nie była to prawda – a przynajmniej nie cała. System podgrzewania wody, owszem, działał bez zarzutu, pod warunkiem jednak, że znajdował się na dachu.
Problem polegał na tym, że niezwykle często zdarzało mu się z niego spadać.
Ciotka Pelagia próbowała już zamocować go na każdy możliwy sposób, ale prędzej czy później wiatr zawsze zrywał z dachu któryś ze zbiorników albo łączących je rur. Puszczały złączki, śrubki, gwoździe, haki, sznury, liny, deski, blaszki – słowem: wszystkie elementy, które zdaniem ciotki powinny się trzymać. Któregoś razu, gdy po skończeniu naprawy z dumą oświadczyła Mar, że teraz zbiornik na deszczówkę nie ma już szansy spaść, wiatr zerwał go z dachu razem z dachówką.
Pelagia Polit nie zamierzała jednak się poddać – fakt, miała wiele przywar i dziwactw, które chwilami doprowadzały Mar do szaleństwa, ale z całą pewnością nie brakowało jej determinacji.
To u nas rodzinne, uświadomiła sobie któregoś razu dziewczyna, bo co do tego, że w przeciwieństwie do reszty sąsiadek Pelagia Polit była jej prawdziwą ciotką, Mar nie miała wątpliwości. Nie znała źródła tego przekonania, lecz mimo to wiedziała, że ciotka Pelagia była jej ciotką od… Cóż, właściwie od zawsze.
Poza tym, odkąd Mar sięgała pamięcią, ona i ciotka miały tylko siebie. Mieszkały na Jęczącej Farmie same – jeśli nie liczyć, rzecz jasna, Poczciwej i mnóstwa kotów, które pojawiały się i znikały, ilekroć naszła je na to ochota. Ona i ciotka same prowadziły gospodarstwo, pracowały w ogrodzie, zajmowały się zwierzętami oraz domem; naprawiały to, co było do naprawienia, kupowały to, co trzeba było kupić, a to, co im zostawało, wymieniały na inne produkty oraz usługi.
Mar lubiła swoje życie wraz z wszystkimi obowiązkami i przyjemnościami, które stanowiły jego nieodłączne elementy – w gruncie rzeczy lubiła nawet ciotkę Pelagię, chociaż to właśnie ona zazwyczaj najbardziej ją denerwowała. Ostatecznie Pelagia Polit była jej jedyną rodziną, tak jak Jęcząca Farma była jej jedynym domem.
Od samego Początku.
Z zamyślenia wyrwał ją straszliwy huk. Pelagia Polit zaklęła pod nosem i zacisnęła usta w wąską kreskę.
– Szybko! – zawołała. – Na dach! Może zdążymy, zanim…
Resztę słów ciotki zagłuszył ryk grzmotu, który wstrząsnął całym domem aż po posadę. Mar przyspieszyła kroku, przeskakując po trzy stopnie naraz. Była w połowie schodów, gdy ciotka dopadła klapy prowadzącej na dach. Otworzyła ją jednym sprawnym szarpnięciem.
– Skrzynka z narzędziami! – krzyknęła przez ramię. – Szybko, Mar! Przynieś skrzynkę!
Mar bez wahania odwróciła się w stronę drzwi do warsztatu i… zamarła.
– Do pioruna – syknęła.
– Co?! – zawołała ciotka, usiłując przekrzyczeć huk deszczu i żałosne zawodzenie wiatru.
Mar pokręciła głową.
– Nic! Nieważne. To znaczy…
– To znaczy co?
– Skrzynka. Chyba została na dworze!
Pelagia Polit posłała jej zniecierpliwione spojrzenie.
– Więc na co jeszcze czekasz? Biegnij po nią, do groma! Chcesz mieć jutro ciepłą wodę czy nie?
To nie było pytanie – Mar doskonale o tym wiedziała. Ciotka rzadko kiedy pytała ją o zdanie, a jeśli już, najczęściej oczekiwała z góry ustalonej odpowiedzi. W tym wypadku było dokładnie tak samo.
– Ciepła woda – mruknęła pod nosem Mar i popędziła w dół schodów. W kilku susach dopadła drzwi i naparła na nie z całej siły, usiłując przezwyciężyć wiatr. Gdy wreszcie ustąpiły, Mar przecisnęła się przez wąską szparę między skrzydłem a futryną i wybiegła na ganek, rozpaczliwie rozglądając się po podwórzu.
Skrzynka leżała dokładnie tam, gdzie ją zostawiła. Mar ze zgrozą uświadomiła sobie, że nie zamknęła wieczka i teraz w środku oprócz młotka, gwoździ, kombinerek, śrubokrętów i całego mnóstwa innych narzędzi znajdowała się – jakżeby inaczej – masa wody.
Nim znalazła się w połowie podwórza, Mar była już przemoczona do suchej nitki. Spróbowała podnieść skrzynkę z ziemi, ale ta, wypełniona wodą, okazała się o wiele za ciężka. Mar bez zastanowienia uklękła w kałuży, która zdążyła już powstać pod ogrodzeniem, i z niemałym trudem przechyliła skrzynkę w bok. Woda chlusnęła na ziemię – a wraz z nią także połowa znajdujących się w środku narzędzi. Dziewczyna zaczęła je rozpaczliwie zbierać, przy okazji nagarniając do środka także gliniaste błoto i rozmiękły piasek. Gdy skończyła, jej ręce aż po łokcie umazane były ziemią.
Chwyciła skrzynkę za śliską plastikową rączkę i zerwała się do biegu. Deszcz jeszcze bardziej przybrał na sile i teraz Mar nie widziała nic z wyjątkiem ściany wody o barwie ołowiu, która otaczała ją ze wszystkich stron. Mimo to zdołała dotrzeć na ganek i wspiąć się po drewnianych schodkach, dwukrotnie tracąc przy tym równowagę i o mały włos unikając upadku. Gdy wreszcie znalazła się w środku, jej ubranie ociekało wodą i błotem.
– Mar?! – Głos ciotki, który dobiegał z góry, zdradzał poirytowanie. – Gdzie ty się podziewasz, do jasnego…
– Tu jestem! – zawołała, przeskakując po dwa stopnie. Woda chlupała jej w butach, skrzynka niebezpiecznie ślizgała się w dłoni. – Jestem – powtórzyła, gdy w otworze prowadzącym na dach ukazała się głowa Pelagii Polit.
Ciotka, tak samo jak ona, była przemoczona do suchej nitki.
– Niebu niech będą dzięki! Myślałam już, że pobiegłaś po tę skrzynkę do Miasta albo grom wie dokąd!
Mar pokręciła głową i uśmiechnęła się przepraszająco.
– Wybacz.
– W porządku. Wszystko jest pod…
W tej samej chwili za plecami ciotki rozległ się ogłuszający huk. Pelagia zbladła.
– Niech to piorun! – krzyknęła, gwałtownie wymachując rękami. – Tylko nie okno!
Powiedziała coś jeszcze, ale jej słowa zagłuszył ryk burzy. Mar bez wahania porwała z podłogi skrzynkę i zamiast udać się na dach, skręciła w wąski korytarz. Serce waliło jej jak szalone, oddech rwał się na strzępy. Wiedziała, co takiego zobaczy, nim jeszcze dopadła drzwi do sypialni ciotki, lecz mimo to niepokój zdawał się rozsadzać ją od środka.
Przeczucie, które doprowadzało ją do szaleństwa.
Strach przyprawiający ją o paskudne mdłości.
W chwili, w której szarpnęła klamkę, poczuła na twarzy gwałtowny podmuch wiatru. Fala zimna zalała ją tak niespodziewanie, że Mar stanęła jak wryta… I nagle poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.
Okno w sypialni zwisało niebezpiecznie na jednym tylko zawiasie. Tuż za nim, niczym zjawa, kołysał się olbrzymi czarny kształt.
– Zbiornik – jęknęła żałośnie Mar.
Przeklęty zbiornik na deszczówkę.
– A niech to – zaklęła pod nosem i rzuciła się w stronę okna, ale okazała się zbyt powolna.
Do pokoju wtargnął przeciąg tak silny, że Mar z trudem utrzymała się na nogach. Stojący na biurku wazon z kwiatami miał mniej szczęścia niż ona – wiatr w mgnieniu oka strącił go na podłogę i szklane naczynie rozbiło się u jej stóp na tysiąc kolorowych kawałków. Kolejny wściekły podmuch zaatakował stary regał i wyrzucił w powietrze całe mnóstwo kartek, karteczek i papierów, które leżały tam, odkąd Mar sięgała pamięcią. Gdy tak szybowały przez pokój, śnieżnobiałe na tle panującej wokół ciemności, przypominały chmarę zagubionych w mroku motyli.
Mar dobiegła do okna akurat w momencie, w którym z półek zaczęły spadać książki. Z przerażeniem patrzyła, jak z głośnym hukiem i pluskiem rozchlapywanej wody uderzały o podłogę. Tam otwierały się na przypadkowej stronie i zastygały bez ruchu w czarnej kałuży deszczówki.
Okno, pomyślała w nagłym przypływie adrenaliny. Muszę zamknąć okno.
W praktyce okazało się to jednak znacznie trudniejsze, niż z początku przypuszczała. Palce ślizgały się jej na mokrym drewnie, gdy próbowała unieść ramę do góry, a deszcz, który wdzierał się do środka, smagał ją bezlitośnie po twarzy. Mar przygryzła dolną wargę. Jej usta wypełnił metaliczny smak krwi, ale nie przejęła się tym zbytnio. Już prawie, przemknęło jej przez myśl. Naparła na okno z całej siły. Uszkodzone zawiasy jęknęły żałośnie i wtedy…
– Och – wyrwało jej się, gdy dolna krawędź okna oparła się o parapet.
Mar osunęła się na podłogę i z cichym jękiem przymknęła powieki. Była przemoczona do suchej nitki, a palce piekły ją w miejscach, w których ściskała ramę okna, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia. W tamtej chwili liczyło się jedynie to, że zdołała tymczasowo uchronić sypialnię ciotki przed wiatrem i ulewą.
Uklękła w kałuży wody, żeby pozbierać z podłogi mokre książki i papiery – i nagle przypomniała sobie, że ciotka wciąż czeka na nią na dachu.
– Zbiornik – wymamrotała Mar i jęknęła żałośnie.
Bez namysłu rzuciła książki z powrotem na podłogę i zerwała się na nogi. Odruchowo wcisnęła do kieszeni jakiś mokry papier, który przykleił się jej do ręki, i ściskając w dłoni skrzynkę z narzędziami, wybiegła z pokoju.
Woda w jej butach chlupała cicho w rytm jej kroków.ROZDZIAŁ 2
POŁAMANY GROSZEK I STARA KOPERTA
Mar
Była więc koperta, do której nagle skurczył się cały jej świat – ale przedtem było także całe mnóstwo innych rzeczy. Między nimi zaś gniew ciotki.
Mar nie pamiętała, żeby Pelagia Polit kiedykolwiek była w równie złym humorze. Nie chodziło nawet o to, że była na nią wściekła – to zdarzało się jej stosunkowo często. Tym razem jednak złość ciotki potęgowała urażona duma, a jej posępne, złowrogie milczenie tylko utwierdzało Mar w przekonaniu, że przez najbliższy czas najlepiej nie wchodzić kobiecie w drogę. I tak po wydarzeniach ostatniej nocy dziewczyna nie miała na to najmniejszej ochoty.
W uszach wciąż dudnił jej huk wody uderzającej o dach, gdy poprzedniego wieczoru wspinała się na górę po mokrej od deszczu drabinie. Wydawało jej się wtedy, że nic gorszego nie może się już wydarzyć – zbiornik na deszczówkę znowu spadł, wyłamując przy tym z zawiasów okno w sypialni ciotki, podczas gdy sam pokój zmienił się w pobojowisko.
Cóż, tym razem Mar była w błędzie.
Jedno szybkie spojrzenie na ciotkę Pelagię wystarczyło, aby zrozumieć, że sytuacja na dachu prezentuje się wyjątkowo źle. Wiatr zerwał z dachu największy ze zbiorników, a ten, spadając, pociągnął za sobą całą masę mniejszych pojemników, cylindrów i rur. Konstrukcja zwisała teraz smętnie z krawędzi dachu, poskrzypując na wietrze. Mar momentalnie zrozumiała, że na kilka najbliższych dni może zapomnieć o ciepłej wodzie.
– Masz tę cholerną skrzynkę? – spytała ciotka, gniewnie marszcząc brwi.
Mar bez słowa podała jej ociekającą wodą skrzynkę z narzędziami.
W tej samej chwili niebo nad nimi rozświetlił błysk, a powietrze przeciął straszliwy, dudniący grzmot. Mar podskoczyła i odruchowo cofnęła dłoń, a rączka skrzynki jej się wyślizgnęła. Przez chwilę była pewna, że ciotka Pelagia zdążyła ją złapać – ale tylko przez chwilę, bo w następnej sekundzie skrzynka odbiła się od krawędzi dachu i zniknęła w ciemności.
Pelagia Polit już wtedy z trudem panowała nad nerwami. Jej twarz, w znacznej mierze ukryta za posklejanymi kosmykami mokrych włosów, mogła wyrażać wszystko.
– Nic tu po nas, Mar – westchnęła z rezygnacją, wskazując dłonią otwór klapy. – Chodźmy do środka.
Dziewczyna przełknęła ślinę. Wiedziała, że to, co Pelagia Polit zastanie na dole, z całą pewnością nie przypadnie jej do gustu – nie mogła się jednak spodziewać, że będzie aż tak źle.
Gdy stanęła w progu sypialni ciotki, serce podeszło jej do gardła. Wyrwane z zawiasów okno leżało strzaskane na podłodze.
Teraz na samo wspomnienie tego widoku Mar czuła dławiące wyrzuty sumienia. Czy to możliwe, że wychodząc z pokoju, nie zamknęła za sobą drzwi? Jeżeli tak właśnie było, wina leżała po jej stronie… Chociaż ani przez chwilę nie przeszło jej przez myśl, żeby przyznać się do tego ciotce. Pelagia Polit miała już wystarczająco zmartwień.
Od samego rana wytrwale sprzątała, piłowała, przybijała, dokręcała i mierzyła, próbując naprawić opłakane skutki ostatniej Burzy – i chociaż już na pierwszy rzut oka widać było, że straszliwie się przy tym męczy, to gdy Mar zaproponowała jej pomoc, ciotka zmierzyła ją tylko wściekłym spojrzeniem i kazała zająć się swoimi obowiązkami. W innych okolicznościach Mar zapewne skwitowałaby to jakimś zgryźliwym komentarzem, nie zwracając najmniejszej uwagi na reakcję ciotki, teraz jednak wykonała polecenie kobiety bez zająknięcia. Przeczucie podpowiadało jej, że to najlepsze, co może w tej chwili zrobić, a ona nie zamierzała się z nim kłócić.
Praca na farmie szybko pomogła jej odzyskać równowagę ducha. Zaczęła od stajni: tak jak co rano nakarmiła Poczciwą, wypuściła ją na wybieg, posprzątała boks i upewniła się, że burza nie wyrządziła w budynku żadnych poważnych szkód. Później zajęła się resztą porządków, a gdy skończyła, z uśmiechem na twarzy zabrała się do tego, co sprawiało jej największą przyjemność – do pracy w ogródku.
Zapach wilgotnej ziemi podziałał na Mar jak dotyk magicznej różdżki. Przymknęła powieki i pozwoliła, aby wypełnił jej płuca: był ostry i jednocześnie delikatny, świeży i równocześnie na swój sposób odwieczny. Łączył w sobie tysiące zapachów, które nakładały się na siebie w niesamowitej mozaice woni, lecz mimo to pozostawał jedyny w swoim rodzaju, tak bardzo charakterystyczny i niezmienny.
Tak właśnie pachniał Początek Początków, pomyślała Mar, biorąc w palce grudkę wilgotnej ziemi. Początek Przedczasu i wszystkiego, co było jeszcze wcześniej.
Początek wszystkich kolejnych Początków.
Mar uśmiechnęła się do siebie. Jak to możliwe, że Początki zawsze pachniały tak pociągająco? W końcu wszystkie jej ulubione zapachy związane były z nadejściem czegoś nowego. Najbardziej lubiła dwa z nich – przepełniony napięciem zapach powietrza przed Burzą i świeży, ostry zapach ziemi po deszczu. Zarówno jeden, jak i drugi sprawiał, że jej serce zaczynało bić szybciej.
Ale Mar lubiła spędzać czas w ogrodzie nie tylko z powodu zapachu. Praca na grządkach dawała jej wszystko to, czego brakowało jej w codziennym życiu; wypełniała ją głębokim, wewnętrznym spokojem, uczyła pokory wobec niepojętej potęgi natury i budziła w niej troskliwość wobec maleńkich istnień, które były o stokroć bardziej kruche i nieskończenie krótsze niż jej własne życie.
Nieskończenie krótsze – to było odpowiednie słowo. Rośliny kiełkowały, rosły i umierały, nasiona wschodziły, pędy wypuszczały liście, owoce dojrzewały, a stare i niejadalne części gniły, ona zaś trwała nieprzerwanie i niezmiennie od pięciu tysięcy czterystu sześćdziesięciu dziewięciu Burz. Od tego czasu nie zmieniła się ani trochę.
Nawet jej włosy, obcięte kuchennymi nożyczkami, nie urosły ani o centymetr.
Czasami, gdy akurat była w nastroju do rozmyślań, Mar potrafiła zastanawiać się nad tym całymi godzinami, a im więcej myślała, tym więcej szczegółów budziło jej ciekawość. Niektórych rzeczy zwyczajnie nie potrafiła pojąć, inne zdawały wymykać się wszelkim zasadom logiki, wszystkie zaś dręczyły Mar z jednego prostego powodu: były pytaniami pozostawionymi bez odpowiedzi.
A Mar Berkel nienawidziła pytań bez odpowiedzi równie mocno, jak tego, gdy inni podejmowali za nią decyzje – to zaś oznaczało niewyobrażalnie mocno.
Teraz jednak Mar nie była w nastroju do podobnych rozmyślań. Gdy oddawała się pracy w ogródku, nie potrafiła skupić myśli na niczym konkretnym, i to było w tym wszystkim najcudowniejsze. Mogła zapomnieć o całym świecie i o wszystkich zmartwieniach, które były jego częścią: o Burzy, skrzynce z narzędziami, zdemolowanym domu i wściekłej ciotce. Liczyły się jedynie metodyczna praca, zapach wilgotnej ziemi oraz rośliny, rośliny i po stokroć rośliny.
Rośliny fascynowały Mar, odkąd sięgała pamięcią. Lubiła obserwować, jak rosną, poznawać ich budowę, właściwości, upodobania i dusze. Bo każda z nich miała duszę, Mar wcale w to nie wątpiła.
Wieczorami lubiła siadać przy świetle lampy oliwnej i kartkować gruby, bogato ilustrowany atlas roślin. Książka znajdowała się w jej pokoju od zawsze. Mar była pewna, że stała na regale w dniu, w którym przyszła pierwsza Burza i uderzył piorun, a także znacznie, znacznie wcześniej.
Atlas był bardzo stary – i to czyniło go jeszcze bardziej niesamowitym. To właśnie dzięki niemu mogła poznawać prawdziwe imiona roślin, którymi uwielbiała się posługiwać. Na dobrą sprawę nie rozumiała, jaki sens miało nazywanie roślin, wolała jednak Solanum lycopersicum od zwykłego „pomidora”, Daucus carota od „marchewki” albo Raphanus sativus od nudnej „rzodkiewki”. Poza tym Mar lubiła uczyć się ich nazw dla samej satysfakcji, którą czuła, ilekroć potrafiła przywołać z pamięci imię napotkanej rośliny. To było jej małe dziwactwo, które napełniało Mar dumą, chociaż nie chwaliła się nim zbyt często.
Dlaczego? Cóż, właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiała. Może dlatego, że mimo wszystko było to na swój sposób ekscentryczne? Choć tak naprawdę opinia innych była ostatnią rzeczą, która robiła na Mar wrażenie. Może więc dlatego, że znajomość prawdziwych imion roślin była dla dziewczyny czymś w rodzaju sekretnej wiedzy, tajemnicą, której strzegła przed ludźmi niezasługującymi na to, aby ją poznać?
W końcu nie każdy rozumiał rośliny tak jak ona – jak więc mógłby pojąć fakt, że mają swoje sekretne imiona?
Mar spulchniła motyką kolejny rządek i przy okazji wyrwała chwast, który zdążył tam wyrosnąć. Kiedy? Nie miała pojęcia.
– Taraxacum – wymamrotała, odrzuciwszy roślinę na ścieżkę.
Mniszki były szczególnie uciążliwe. Jak na gust Mar rosły zdecydowanie zbyt szybko, kwitły jak szalone, a potem bez żadnego ostrzeżenia zmieniały się w małe, puchate bomby pełne złośliwych nasion, gotowych w każdej chwili dokonać inwazji na jej ogród. Wyrywała je tak wcześnie, jak tylko zdołała, ale zawsze trafiał się jakiś wyjątkowo wredny osobnik, który potrafił sprytnie ukryć się przed jej wzrokiem, by następnie w najmniej odpowiednim momencie zaatakować.
Naraz uwagę Mar przykuł rosnący na sąsiedniej grządce groszek cukrowy. Pisum sativum, pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem, choć zadowolenie zniknęło niemalże w tej samej chwili, w której się pojawiło.
To, co zobaczyła, bynajmniej nie stanowiło powodu do radości.
Burza przewróciła drewniany płotek, po którym piął się groch, co zmieniło całą grządkę w plątaninę tyczek, poprzeczek, łodyg, liści i nie w pełni wykształconych strączków. Mar miała tylko nadzieję, że groch za bardzo się nie połamał.
Będzie trzeba to dzisiaj naprawić, pomyślała. Teraz wystarczyło tylko podwiązać całość sznurkiem, a powinna mieć jakiś przy sobie. Mar odruchowo sięgnęła do kieszeni kombinezonu…
I wtedy przypomniała sobie, że poprzedniego dnia zostawiła sznurek w skrzynce z narzędziami – jej kieszeń była zaś pusta. Prawie pusta, przemknęło Mar przez myśl, gdy jej palce natrafiły na coś sztywnego i gładkiego. Co to mogło być?
– Kartka – wyszeptała po chwili dziewczyna i zmarszczyła brwi. Skąd w jej kieszeni wzięła się kartka? Owszem, nosiła przy sobie wiele rzeczy, ale kartki znajdowały się wśród nich niesłychanie rzadko.
Gwoli ścisłości, nie znajdowały się tam prawie nigdy.
Dlaczego więc, do pioruna, mam w kieszeni kartkę? – pomyślała Mar i bez zastanowienia wyjęła ją ze środka.
Arkusik był złożony na pół, a do tego wymięty i pofalowany. Wystarczyło jedno szybkie spojrzenie, by zorientować się, że w rzeczywistości jest to stara koperta. Nieprzedmiot, pomyślała Mar, obracając go w dłoni.
Bez sensu.
Co ta koperta robiła w jej kieszeni? Musiała minąć chwila, nim Mar wygrzebała z pamięci odpowiedź.
Sypialnia ciotki, przypomniała sobie. Skrzynka z narzędziami, okno, zbiornik na deszczówkę… Wspomnienie ostatniej Burzy sprawiło, że przeszedł ją dreszcz. Mar spojrzała z niechęcią na kopertę. Już miała ją zmiąć i wyrzucić do kompostownika, gdy tknięta jakimś niewyjaśnionym przeczuciem zastygła bez ruchu ze skrawkiem papieru w zaciśniętej dłoni. Była pewna, że tajemnicza kartka nie ma dla niej żadnego znaczenia, lecz mimo to…
Tylko rzucę okiem, pomyślała. Jedno szybkie spojrzenie i pozbędę się tej głupiej koperty.
Zacisnęła usta w wąską kreskę i zdecydowanym ruchem rozprostowała zgięcie.
Maria i Karol Berkelowie
ulica Andromedy 97/247
20-042 Lublin
Z początku nic z tego nie zrozumiała. Co oznaczały wszystkie te liczby, skróty i dziwaczne słowa, które widziała na oczy po raz pierwszy w życiu? I dlaczego to, co zobaczyła, mimo wszystko tak bardzo ją poruszyło?
A potem wzrok Mar zatrzymał się na pierwszej linijce.
Maria i Karol Berkelowie.
Głośno przełknęła ślinę. Widziała te imiona po raz pierwszy w życiu, mimo to z jakiegoś powodu nie potrafiła oderwać od nich wzroku. Dopiero po chwili dotarło do niej, że tym, co najbardziej ją zdumiało, było nazwisko.
Jej nazwisko.
Czyjaś niewidzialna ręka ścisnęła jej wnętrzności. Nagle Mar poczuła, że robi jej się słabo.
– To bzdura – szepnęła do siebie, kręcąc głową. – Kompletne głupstwo.
A jednak – na kartce znajdowało się jej nazwisko, widniejące tuż obok dwóch zupełnie obcych imion. Maria i Karol. Kobieta i mężczyzna. Czy to możliwe, że…
Mar w pierwszym odruchu pomyślała o Pelagii Polit. Przedtem nigdy się nie zastanawiała, dlaczego mieszka akurat z ciotką ani dlaczego kobieta nosi inne nazwisko niż ona. Dotychczas było to dla niej równie oczywiste i naturalne jak oddychanie, teraz jednak Mar poczuła, że ogarniają ją wątpliwości.
Maria i Karol Berkelowie. Kim mogli być?
Nagle przyszła jej do głowy myśl, która z jakiegoś powodu napełniła dziewczynę przerażeniem.
– To niemożliwe – powiedziała do siebie. – Nie, to bzdura…
Coś mówiło jej jednak, że tym razem jest w błędzie.
Dziewczyna zacisnęła usta w wąską kreskę. Wepchnęła kartkę z powrotem do kieszeni i z wymalowaną na twarzy determinacją ruszyła na poszukiwanie sznurka, żeby podwiązać połamany groszek.
Ciąg dalszy w wersji pełnej