- W empik go
Cały Ten Jazz - ebook
Cały Ten Jazz - ebook
Nowy Orlean, lata 20. XX wieku. Podczas karnawału giną miejscowi policjanci. Na trop sprawcy zbrodni wpada młoda dziennikarka, Sophie Monroe, która samotnie wchodzi w mroczny świat przestępstw, biedy, Ku Klux Klanu, a także Voodoo. Po pewnym czasie dołączają do niej były bokser, żołnierz mafii, oraz związana z przemysłem filmowym dama. W tle jazz i ciekawostki o Louisie Armstrongu.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-8488-6 |
Rozmiar pliku: | 721 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z głębokich ciemności, przełamanych blaskiem migających w oddali pochodni, wyłoniła się drobna czarnoskóra dziewczynka. Ubrana była w łachmany, spod których wyzierało chude ciało. Powiewały za nią fragmenty zakrwawionych tasiemek, a przyozdobione skrawkami bladoróżowego materiału stalowe fiszbiny wyginały się niczym sprężyny.
Skóra małej lśniła od potu i krwi, a to, co ocalało z jej sukienki i bielizny, z trudem zasłaniało pączkujące piersi i kształtne ramiona. Suknia została pocięta na kawałki razami bicza, które spadały na ciało niczym błyskawica, paląc skórę żywym ogniem. Niemodna koronkowa garderoba, w którą została ubrana przez białe służące pana Merigny, uratowała małej Lilly życie. Gdyby nie sztywny fiszbin, który zamortyzował, niczym zbroja, część uderzeń, Lillian Leroy padłaby trupem pod bolesnymi razami.
Czuła upokorzenie i wstyd. Silniejsze nawet od przerażenia, od całej grozy, której ogrom spadł na dziewczynkę wraz z razami zadanymi biczem. Wkoło jej sylwetki fruwało pierze, we włosach miała ptasie odchody i grudy błota, a fryzura przypominała gniazdo drapieżnych ptaków.
Lilly zamierzała żyć. Dlatego biegła jak opętana, w gardle czując ogień, a w płucach lód. Gorset, w który ubrano jej przedwcześnie dojrzewające ciało, pomimo zniszczeń dokonanych pejczem, nadal w dużej mierze utrudniał oddychanie. Był niczym pszczeli kokon, lecz tylko dzięki niemu Lilly uratowała cnotę.
Za oknem zachodziło słońce, kiedy te prosiaki rzuciły ją na klepisko, a potem zaczęły rozrywać tasiemki upinające fałdy materiału. Żaden jednak nie miał wprawy i nie wiedział, jak szybko pozbyć się bielizny i sztywnej krynoliny. Dziwki ze Storyville nie nosiły podobnej garderoby. Kiedy więc jeden z bydlaków wyjął nóż, aby co nieco rozciąć, ugryzła go w policzek. Wtedy drugi prosiak chwycił do ręki bicz. Zaczął ją niemiłosiernie okładać. Twarz osłoniła ramionami, na które spadło najwięcej razów. Skóra na plecach musiała być pocięta i rozszarpana, choć Lilly czuła jedynie wilgoć, tak jakby spadały na nią krople deszczu.
Uratował dziewczynkę przypadek. Ktoś zawołał z dworu, co najwyraźniej spłoszyło niedoszłych gwałcicieli. Co takiego zawołał? Była zbyt bliska omdlenia, aby zrozumieć. Jakimś cudem odczołgała się i umknęła z kurnika, gdzie zaciągnęli ją, krwawiącą i posiniaczoną. Kim byli? Nie widziała ich twarzy, a po cuchnącym oddechu i zarośniętych gębach na pewno by ich nie poznała. Z pewnością jednak byli biali. Oni zawsze byli biali.
Cudem jedynie udało jej się dobiegnąć w ciężkim stelażu na skraj lasu. Tam zrzuciła z siebie połowę pancerza. Odgłos rozdzieranego materiału przecinał noc niczym odległy huk. Koronki, fałdy i ozdobione tysiącem wstążek upinane draperie runęły w błoto pokryte różowymi kwiatami plam.
Było jej przeraźliwie zimno, dygotała na całym ciele. Wrócił potworny ból, a wraz z nim uczucie gorąca i chłodu. Zwolniła. Szła przed siebie, choć nie wiedziała, ile jeszcze zostało jej sił. Wszystko sprzysięgło się przeciw Lilly. Korzenie nie zamierzały zejść z drogi, gałęzie szarpały jej gęste, skołtunione włosy. Gdzie znikła cudowna, misterna fryzura? Dziewczynka dotykała włosów palcami, a one kłębiły się, kleiły do paznokci, jakby zostały obdarzone własnym życiem.
Myśli Lillian Leroy biegły w kierunku dziadka. Papa Leroy zawsze mawiał, że jego wnuczka to twarda sztuka. Twarda i bystra, zbyt bystra jak na dwunastolatkę. I zbyt szybko dorastająca. Powiedział, że Lilly go kiedyś zastąpi. O ile, oprócz charakteru i pary cycków, uda jej się wykształcić jeszcze instynkt samozachowawczy.
Instynkt samozachowawczy, dobre sobie. Czy właśnie dzięki niemu walczyła w tym momencie o życie? Nie, to nieprawda. Po prostu miała pecha. Przecież nic nie zrobiła tym dwóm białym diabłom. Nawinęła się. Tak samo jak ta dziesięciolatka miesiąc temu. Zrobili jej najgorsze rzeczy, a potem zostawili w błocie, aby cicho szlochała. Dopiero gdy usiłowała wstać, skierowali w jej stronę konie. Zadeptały małą, a Lilly wszystko widziała z daleka. W uszach wciąż trzeszczały jej zgniatane kości dziewczynki. Winowajcy nigdy nie zostali ukarani. Zupełnie jak przed Wojną Secesyjną. Jakby nic się nie zmieniło.
Na samo wspomnienie ostatnich wydarzeń dostała skrzydeł. Szybowała ponad drzewami niczym spocony czarny gołąbek, zbyt przerażony, żeby patrzeć w dół.
Kilka razy prawie wpadła na pień drzewa. Opuchlizna po uderzeniu pięścią schodziła, co prawda, z oka, lecz wciąż odczuwalna była ciężkość wkoło oczodołu i policzka, a wzrok dziewczynki pogorszył się do tego stopnia, że wszędzie widziała mgłę. Bolała ją szczęka. Straciła chyba jednego zęba. Nie zastanawiała się nad tym, czy jeszcze będzie normalnie widzieć na lewe oko. Jakie to miało znaczenie? Jej postrzeganie przemieniło się w zwierzęcy instynkt.
Połamane palce, ukryte pod zabrudzonym kawałkiem sukni, odezwały się nową falą tępego bólu. Kości paliczków źle się zrosną, jeśli czegoś z tym nie zrobi. Jeden z tych drani nadepnął jej na dłoń swoim ciężkim buciorem. Zapłaci za to. Obaj zapłacą.
Pręgi na odsłoniętych ramionach zapiekły, rany na nowo się otwarły. Czuła tam osobliwą wilgoć i chłód. Wiedziała, że zaraz zemdleje.
Raz po raz szlochała. Mówiła do siebie. Były to zaledwie niezrozumiałe strzępki słów.
Obróciła się. Dlaczego widziała za sobą te wszystkie pochodnie? Czyżby do dwóch diabłów dołączyli kolejni? Możliwe. Dostrzegła bardzo blisko migotanie. Niczym krzywe odbicie, równolegle do pierwszego, sunął drugi płomień. Był szybki i płonął wysoko, blisko linii, gdzie korony drzew zastępowały mrugające gwiazdy. Na pewno mężczyzna wysforował się przed towarzysza na swoim karym, spienionym jak sam diabeł, ogierze.
Ujrzała go. Twarz nieznajomego pozostawała zasłonięta. Okrywał ją biały kaptur z otworami na oczy. Była już pewna, z kim ma do czynienia. Wystarczył jeden rzut oka. Wyświechtana kurtka szeregowego armii Konfederatów i workowate spodnie wetknięte w buty do końskiej jazdy. Pierre Campieu, jeden z braci Campieu. Obmierzłych maniaków, dawnych zarządców na plantacji pana Merigny. Poznałaby go wszędzie po tych butach i kurtce. Dostrzegła je, zanim ujrzała jeźdźca i błyszczące piekielnym blaskiem bydle, na którym siedział. Campieu zawsze dbał, żeby te cholerne buty były wyczyszczone na wysoki połysk, nawet jeśli cały dzień miał spędzić na bieganiu w gnojówce. Prawy obcas oddawał blask trzymanej przez zarządcę pochodni. Przy siodle nosił przypięty skórzany bicz, pokryty czymś lepkim i błyszczącym, pewnie krwią. Miał go zawsze ze sobą, choć kary cielesne zostały zakazane. To on bił Lilly. On zmiażdżył kości jej paliczków. Ten drugi jedynie patrzył.
_Kary cielesne zakazane,_ parsknęła w duchu. Guzik prawda. Po prostu zadawano je o innej porze. Nikt już nie robił tego otwarcie, w biały dzień. Ale tak naprawdę? Nic się nie zmieniło.
Na widok bicza coś się w niej przebudziło. Jakaś zwierzęca wola, pragnienie życia po to tylko, aby tu wrócić i wyrównać rachunki. Dziewczynka umknęła w bok, pędząc jak opętana. Kilkoma susami pokonała nierówny teren, nim upadła na twardą ziemię. Za jej plecami rozległ się gardłowy śmiech, zimny niczym lód. Odpowiedział mu inny, perlisty. Nie mniej okrutny. Czy na pewno jest ich tylko dwóch? Te ognie. Tak liczne... A może jej się wydaje?
Poderwała się do ucieczki. Pędziła, rozglądając się na boki wytrzeszczonymi ze strachu oczami. Wtórował jej dziki, ochrypły śmiech. Z daleka brzmiało to jak szczekanie wściekłego psa. W dali, między drzewami, płonęły nadal pochodnie, niczym zimne, żółte oczy drapieżników. Trzy, cztery, pięć. Odpowiedź na jej pytanie. Drapieżników jest więcej. Lecz jedna rzecz budziła w dalszym ciągu zdziwienie Lilly. Czemu się nie zbliżali? Czyżby nie ruszyli za nią w pogoń? W pobliżu nie było widać jej prześladowców. Może więc się uda? Musi jeszcze pokonać pole bawełny i potem...
Wypadła na zabłoconą drogę. Woda uderzyła pod stopami dziewczynki. Stanęła jak wryta i poczuła na udach wilgoć. Wzdrygnęła się, czując dotyk niewidzialnych szponów. To tylko wiatr. Korony drzew gięły się niczym stado kłusujących koni. W oczach Lilly zapłonął ogień paniki. Musiała pomylić drogi. To ścieżka do miasta, wiodąca przez stare mokradła.
Nadal nie rozumiała, dlaczego ją wypuścili ze swoich szponów. Przed chwilą czuła jeszcze tlącą się w sercu małą iskierkę nadziei. A teraz? Sama nie wiedziała. Coś się zmieniło. W ogóle nie czuła, jakby umknęła swoim prześladowcom. Czyżby wpadła w pułapkę jak mała ćma mknąca do światła?
Z jakiegoś powodu czuła, że przegrała. Papa Leroy miał rację. Z plantacji nie było ucieczki. Plecy starego Leroya pokrywały długie pręgi blizn, niczym litery wycięte w Księdze Życia. Stanowiły dowód na prawdziwość jego słów. Lecz młodość bywa głupia i jest zakochana w ogniu, dymie i krwi kolorowych. Każe wierzyć, że niewolnictwo zniknęło i że jesteśmy jedynie robotnikami, takimi samymi jak biali. Że nie jesteśmy głupim, wiedzionym na rzeź bydłem, które straciło jedyną w życiu szansę, aby odejść stąd na północ i uniknąć w ten sposób losu rodziców i dziadków.
Prawda była jednak inna. Daliśmy się oszukać. Zostaliśmy tutaj, bowiem myśleliśmy, że wszystko się zmieni. Gówno się zmieniło. To tylko prawo. Prawo, którego nawet sędziowie nie respektują. Biały Pan to ten sam Pan, który gwałcił cię i obdzierał ze skóry. Kiedyś mógł to robić, dzisiaj nie powinien. Ale nadal to robi.
_Mądry Damballahu, miej mnie w opiece,_ wyszeptała pod nosem.
Wszystkie jej zmysły ogarnęło otępienie. Czuła już tylko gorąco. Tysiące szpilek wbijało się jej w gardło. Lecz postanowiła się nie poddawać. Co będzie, to będzie. Ruszyła dalej drogą. Dyszała, chrapała niczym szkapa, która przemierza swoją ostatnią drogę. Czasem roniła łzy pomieszane ze smarkami, potem także z krwią. Niewiele widziała w ciemności. Wszystko przemieniło się w oczach dziewczyny w temat z obrazu malowanego akwarelą. Podarte w wielu miejscach różowe pończochy, noszone na smukłych, trochę patykowatych nogach, nie osłaniały jej przed zimnem. Rany na ramionach piekły od podmuchów wiatru.
Zatrzymała się zaledwie po paru krokach. Na początku ujrzała cienie, niczym rybak wyłowiła je z jeziora tętniącego czernią. Po chwili przybrały one dużo bardziej wyrazisty i złowrogi kształt. Ktoś stał na drodze. Trzy sylwetki, wszystkie w kulbakach. Jedna osoba z całą pewnością miała w ręku strzelbę.
– To ty, Lilly? – zapytał ktoś niskim głosem, w którym dało się słyszeć dźwięczny południowy akcent.
– Chodź do nas – burknął drugi mężczyzna.
Przywołała w pamięci beżową twarz syna pana Merigny. Nie widziała oblicza chłopca, a jednak wiedziała, że to musiał być on.
Nie mogła uwierzyć. Był taki miły dla czarnych i tylko jego rozwodnione, niczym słaba, słodka herbata, oczy mówiły coś innego. To Papa pierwszy zwrócił uwagę Lilly na oczy młodego panicza. I, jak zawsze, miał rację.
– Jeszcze z tobą nie skończyliśmy – dodał zachęcająco Merigny. Jak ktoś może w taki sposób mówić o czymś tak okrutnym? Głos młodego panicza brzmiał miękko, niemal usłużnie. Były takie słowa, których używali biali. Wykwintny. Wyrafinowany.
W ręku trzech jeźdźców rozbłysły pochodnie i w tej samej chwili Lilly dostrzegła, że wszyscy mają na twarzach maski białych diabłów, na których wymalowano krzyże lub wizerunki serca. Te krzyże... Podobno symbolizowały dusze poległych konfederatów. Lecz tej nocy będą symbolizować pożogę i gniew.
– Są sprawy, które musimy ci wytłumaczyć, mała dzikusko. Rzeczy, które musisz przeżyć, aby być lepszym czarnuchem – powiedział z nosowym poświstem trzeci z mężczyzn.
Stało się dla niej jasne, że została schwytana w pułapkę. Ten krzyk, słyszany z szopy, ucieczka, to wszystko był podstęp. Poczuła suchość w gardle. Już nie ucieknie. Bo dokąd? Nie miała już sił. A pan Merigny, stary, poczciwy pan Merigny, wiedział o wszystkim. Bo co robiliby członkowie Klanu na jego ziemi? Może nawet był wśród nich, tutaj i teraz, cichy, niezdradzający się jednym słowem, słodki pan Francois Merigny. Siedzi w kulbace i śmieje się z jej naiwności i z Aktu Abolicji.
Czy zatem miała tej nocy umrzeć? Ofiary Klanu giną w ogniu piekielnym, powtarzał Papa. Bowiem nikt z nas, czarnych, nie będzie nigdy wolny, dopóki całego Południa nie strawi Ogień Piekielny.
– Pośpieszcie się, wiecie Co Jeszcze musimy dzisiaj załatwić – warknął niski, nieznany Lilly głos. Słyszała w nim południowy akcent, lecz jego właściciel znacznie bardziej przeciągał głoski, jak ktoś z Georgii. Był potężnie zbudowany i barczysty, prawie rozmiaru chabety, której dosiadał.
– Spokojnie, przyjacielu – odpowiedział młody Merigny. – Jak chcecie, możecie już jechać odwiedzić Sami-Wiecie-Kogo. My dokończymy tutaj i dojedziemy.
Nieznajomy pokręcił głową.
– Jedziemy wszyscy albo nie jedziemy wcale, chłopcze. I proszę cię, nie nazywaj tego miłośnika czarnuchów tak, jakby był kimś groźnym. Nie przy mnie i nie przy panu Smith. Zanim minie ta noc, on i jego kolorowe dziwki spłoną w Ogniu Oczyszczenia. Rozumiesz?
– Rozumiem.
– Tak ci się tylko zdaje. Chcę, żebyś wszystko zobaczył na własne oczy. A ja z kolei nie mam zamiaru przyglądać się, jak rżniesz tę małą. Popatrz na nią, chłopcze. Toż to jeszcze dziecko.
– Żal jej panu?
– Mam dwójkę dzieci.
– Z niewolnicą?
– Odszczekasz to, gówniarzu! – warknął obcy. Lilly usiłowała zrozumieć, co tu się dzieje. Nie było to łatwe. Towarzysz wielkoluda, nazwany przez mężczyznę panem Smith, cudem zdołał powstrzymać rękę, zanim sięgnęła po szablę. Merigny wybuchnął śmiechem. Lilly drgnęła.
Potężny mężczyzna wyszarpnął przytwierdzoną do siodła strzelbę.
– Wykończmy ją po prostu. Za dużo widziała i słyszała. Może na nas donieść. Wiecie, co zrobił Forrest.
Odpowiedź Merigny’ ego zabrzmiała niczym syk węża.
– Wiem, co zrobił. Ale pan mi lepiej powie, jak to wszystko wyjaśnię ojcu?
– A jak do tej pory wyjaśniałeś swoje wybryki?
Przez chwilę między rozmówcami zapanowała pełna napięcia cisza. W tym jednym momencie mogło się wydarzyć wszystko. Lecz młody Merigny zapiął tylko powolnym, wystudiowanym ruchem najpierw jedną, potem drugą rękawicę i wziął do dłoni lejce.
– Nie wiem, o czym pan mówi – odparł, odchylając się w siodle.
Mężczyzna uchylił maskę, odsłaniając usta, i splunął siarczyście w błoto. Lilly spostrzegła niechlujną płową brodę i krzywe zęby.
– Ludzie gadają o tobie i o reszcie twoich zabawowych chłopaków. A ja nie jestem takim idiotą, na jakiego wyglądam, mały.
Merigny zsiadł z konia i skierował kroki w kierunku Lilly. Cały czas prowadził za sobą konia, a jego ruchy były oszczędne, jak wszystko, co robił.
– Niech sobie gadają – oznajmił. – Ta mała nic nie powie. Prawda?
Choć nie widziała oczu kryjących się pod maską, Lillian zdała sobie sprawę z tego, że młody panicz skierował to pytanie do niej. Odruchowo pokręciła głową. Była pewna, że pod maską Merigny uśmiechnął się.
– Będziesz posłuszna? Zrobisz wszystko, o co cię poproszę?
– W ogóle nie wiem, po co cię słucham, gnojku – warknął mężczyzna ze strzelbą, obracając konia bokiem.
Nadjechali następni. W ten sposób wielkolud i Smith stanęli w świetle kilku kolejnych pochodni. Zrobiło się całkiem jasno, a Lilly mogła rzucić okiem na swoich prześladowców. Mężczyzna ze strzelbą naprawdę był wielki, musiał mieć ze dwa metry i kark tak masywny jak niektórzy czarni robotnicy. Nosił wyświechtany frak, a pod nim brudną, lnianą koszulę, rozchełstaną na szerokiej, włochatej piersi.
– Dałem wam konie i broń – przemówił panicz Merigny, prostując się. Jego głos był arogancki i pełen wyższości.
– Te konie nie są twoje.
– Jeśli bardzo panu na tym zależy, John, może pan wracać na plantację i zapytać mojego ojca o pozwolenie. Ale nie dostanie go pan. Zamiast tego będzie piwnica, a potem stryczek.
Inny jeździec, jeden z nowo przybyłych, złapał Johna za rękaw.
– Daj już spokój – mruknął powolnym, wystudiowanym głosem, przywodzącym na myśl prawnika starego Merigny. – Dawno nie zebraliśmy się w takiej sile. Odpuść małemu.
– Nazwał mnie po imieniu! – Wyszarpnął ramię John. – Poza tym popatrz, co to za siła! Gnojki i synowie farmerów. Narobią nam więcej kłopotów niż...
– I to cię tak boli? Że powiedział imię? Ilu znasz mężczyzn o takim imieniu jak twoje?
– Idź do diabła, Tom! – John przerzucił sztucer do obu rąk, jakby miał zamiar oddać strzał w niebo.
– Panowie! Jedzie reszta! – zawołał ktoś z grupy.
Po chwili Lilly usłyszała krzyki ze strony, z której nadbiegła, oraz donośne chrapanie koni. Z drugiej strony drogi nadjechali kolejni jeźdźcy. Czerwone cienie wydłużyły się, tworząc na powierzchni stojącej wody sylwetki demonicznych maszkaronów. Usiłowała zobaczyć twarze jeźdźców, lecz ci mężczyźni także nosili maski. Przed sobą miała już tylko bagna. Ostrożnie wycofała się w stronę skraju lasu. Próbowała jeszcze krzyknąć. Lecz strach ścisnął jej gardło swoimi skurczonymi szponami.
– Za mną! – usłyszała głos Johna, na co zwierzęta najpierw zmieszały się kłębami, aby po chwili ruszyć drogą naprzód, w kierunku miasta. Była w samym środku tej zgrai z piekła rodem. Kolejni jeźdźcy mijali ją. Masywne końskie brzuchy, we wszystkich odcieniach ciemności, popiołu i śmierci, wyłaniały się i znikały, i jedynie zapach, końskiej sierści i męskiego potu pozostawał na dłużej. Kilka razy straciła równowagę, lecz okrążali ją ze wszystkich stron, mogła zatem jedynie balansować, unikając stratowania. Nigdy nie była tak przerażona. Jechali z pochodniami uniesionymi wysoko nad głowami, a kilku podniosło na moment maski i usiłowało opluć głowę Lilly. Jeden czy dwóch kopnęło dziewczynkę uwolnioną ze strzemiona stopą, a żaden z nich nie zadbał o to, żeby powodować koniem w taki sposób, aby mała biedaczka uniknęła stratowania.
Po krótkiej chwili smród końskich oddechów, potu i łajna odurzył Lilly do tego stopnia, że znowu była bliska omdlenia. Nie dbała już, czy przeżyje, czy pozwoli się stratować, byle ten korowód przeminął.
W końcu tętent koni ustał, lecz nie wszystko działo się tak, jakby sobie tego zażyczyła. W tyle pozostała ona i pięciu jeźdźców.
– No, chodź do mnie, Lilly... – zawołał młody panicz. Nadal stał przy boku konia, blisko kulbaki, i głaskał zwierzę po chrapie. Czy ją także tak pogłaszcze po wszystkim? Kilku innych mężczyzn powtórzyło jego słowa, lecz ich brzmienie przepajała jedynie złowroga uciecha.
Ruszyła powoli w stronę nawołujących ją z siodeł mężczyzn. Wiedziała, że w takich chwilach jedynie instynkt samozachowawczy może pomóc. Nie miała wyjścia.1.
Sophie Monroe podeszła do szyby. Dotknęła opuszkami palców zakurzone listewki, a potem pociągnęła za sznurek. Brudne story odsłoniły okno, wykąpane w przypominających kryształki lodu kroplach deszczu.
Nad Nowym Orleanem wisiały ciężkie, ołowiane chmury. Wychodzące na ulicę Ćamp okno rozbłysło. Zamigotały elektryczne lampy. W dali, wśród chmur, iskrzyło się słońce, barwiąc wilgotne dachy kamienic płonącą purpurą i różem. Spostrzegła kręcącą się w pobliżu rynny grupkę gołębi. Na kobaltowym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Poniżej zawisł blady rąb księżyca.
Oderwała się od okna i westchnęła. Mżyło całe popołudnie, co bynajmniej nie powstrzymało mieszkańców od przygotowań do nadchodzącego karnawału. Sophie nie znosiła związanego z Mardi Gras zamieszania. Jazgot i wrzawa nie ustępowały nawet późną nocą.
Przez chwilę nasłuchiwała czujnie. Orkiestra dęta trelowała cały wieczór. Przebrzmiały ostatnie takty _Kiedy święci maszerują._ Nastała krótka chwila uspokojenia, a potem dźwięki wybuchły od nowa, niczym wściekła kanonada podczas wojny. Huk trąb i uderzenia talerzy rozbrzmiewały przez wpółotwarte okna pobliskiej remizy. Sophie odniosła wrażenie, że biurka, stojące w biurze _Times Picayune,_ delikatnie drżą.
Krople deszczu głucho zabębniły o dach znajdujący się tuż nad redakcją gazety. Rozbrzmiewały niczym uderzenia małych, tłustych stworzeń. Schowane w cieniu kamienic biuro, było tego wieczoru osobliwie ciche. Pomieszczenie wypełniał półmrok. Ciemności nie zdołała rozproszyć pojedyncza lampa, ustawiona na ukrytym w kącie biurku, należącym do młodej reporterki. Znajdująca się nad blatem ukośna ściana poddasza, sprawiała, że kącik stawał się jeszcze bardziej ciasny.
Monroe, po raz kolejny, popatrzyła na pokój. Maszyny, których głośny trajkot zazwyczaj wypełniał biuro, drzemały grzecznie na zaśmieconych papierzyskami drewnianych blatach. Przez moment poczuła się tak, jakby była w redakcji jedyną żywą duszą.
Sophie została w biurze po godzinach, lecz nie sama. Towarzyszył jej chłopak, Mundo Charlain, dwunastoletni czarnoskóry goniec. Mały znalazł sobie miejsce na przystawionym do biurka wysokim barowym krześle. Siedział cicho jak trusia. Czarny kolor skóry sprawiał, że przypominał cień. Jedynie jego zapuchnięte oczy.
Obiecał, że będzie siedział cicho, i jak dotąd, o dziwo, dotrzymywał słowa. Chłopak uczył się fachu. Nie odstępował Sophie na krok. Był bardzo wdzięcznym pomocnikiem. Monroe głęboko współczuła czarnoskóremu chłopcu. Poza redakcją czekała go najwyżej ulica, a i w _Timesie_ nie zrobi nigdy wielkiej kariery. Nie z jego kolorem skóry i niewyparzoną gębą.
Choć akt abolicji zniósł ponad pół wieku temu niewolnictwo, trudno było oczekiwać, że ludzie zmienią się z dnia na dzień. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nie zniknie segregacja i rasistowskie uprzedzenia. Monroe wiedziała, że tak się nie stanie. Nie tutaj, na południu. I w związku z tym, dbając o reputację pisma, naczelny nigdy nie pozwoli Mundo usiąść do maszyny. Na razie więc pozostawała robota gońca i nauka czytania. Zresztą, nie była to w gruncie rzeczy poniżająca praca. Lepsze to niż pucowanie butów na jednym z rogów French Quarter. A Mundo był cwany i szybko zasuwał.
Ale nie można być gońcem do końca życia. Mundo się zestarzeje. Siądą mu kolana, dostanie zadyszki, aż w końcu kipnie na zawał, pędząc z jakimś głupim redakcyjnym zamówieniem. Pobiegnie po pączki dla naczelnego albo po kwiaty dla jego kreolskiej kochanki Mindy. I już nie wróci.
Z wiekiem Mundo będzie się musiał rozejrzeć za bardziej lukratywnym zajęciem. _I wtedy poczuje znowu zew ulicy,_ pomyślała gorzko Sophie. Problem tkwił w tym, że chłopak był cholernie bystry. Lecz w jego wypadku to znacznie za mało. Złe maniery i fizys przekreślały go z miejsca. Zapadnięte policzki i wyłupiaste oczy o żółtawych białkach nie zjednywały dzieciakowi sympatii wśród reszty redaktorów.
Jeden z inteligentniejszych facetów w redakcji, William Faulkner, szczerze małego nie lubił i, ku uciesze reszty redakcyjnego zespołu, otwarcie drwił z Mundo. Wymyślał przezwiska.
Willy, z jakiegoś powodu, uwziął się na małego i gdy tylko mógł mu dokuczyć, robił to. Wielka szkoda. Faulkner wydawał się Sophie w porządku. Miał zadatki na wielkiego pisarza, co było zresztą jego wielkim marzeniem. I ta osobowość... Nie chwalił się zanadto, ale robili to za niego inni.
Faulkner uczestniczył w walkach na froncie Wielkiej Wojny i należał do RFC. Był w redakcji kimś w rodzaju cholernego wojennego bohatera, choć Sophie nie wiedziała, na ile sobie na taką reputację faktycznie zasłużył. Ważniejsze było to, że traktował Monroe prawie jak równą sobie. Okay, zachowywał się niezbyt uprzejmie w stosunku do Mundo, ale między Bogiem a prawdą, mały potrafił zajść za skórę. Tak, była pewna, że Will jest okay. Potrafił się pięknie wysławiać, używając długich, skomplikowanych zdań. Nie wywyższał się. W redakcji dogadywał się z każdym. A w swoich wierszach i opowiadaniach, które pokazał kiedyś pannie Monroe, piętnował typowe dla południa przejawy rasizmu.
I jeszcze jedno. Willy smolił kiedyś do Sophie cholewki. A i ona nie pozostawała do końca obojętna.
Kiedyś, gdy wyszli razem na klika głębszych, Faulkner usiłował wyjaśnić Sophie, dlaczego tak traktuje małego gońca.
– Chłopak będzie miał ciężkie życie – rzucił, nie odwracając się od baru.
– Na pewno, jeśli mu nie odpuścisz, tak będzie – odparła z przekąsem Sophie.
– Ty nic nie rozumiesz, moja mała panno Monroe. – Pokręcił głową.
– A co tu niby jest do rozumienia?
Faulkner westchnął.
– Mundo jest cholernie zdolny. Dlatego mu dokuczam. Żeby jakoś na niego wpłynąć, wstrząsnąć nim, sam nie wiem. Żeby czegoś się nauczył.
– Niby jak?! – odparła opryskliwie i trochę protekcjonalnie.
– Dobrze, wyjaśnię ci – westchnął. – Jeśli dla własnego dobra mały nie zrozumie, że musi trzymać głowę schowaną nisko, ktoś mu ją któregoś dnia ukręci. Jak małemu kogucikowi. Rozumiesz?
– Aha...
– Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco.
– Pewnie dlatego, że mnie nie przekonałeś.
Pokręcił głową.
– Mówię ci. Wyświadczam mu przysługę, Sophie. Choć może to wyglądać zupełnie inaczej.
Przysługę, dobre sobie. Chyba niedźwiedzią. Oczywiście wypowiedziała te słowa na głos. Nie byłaby sobą, gdyby tego nie zrobiła.
„Wrzód”, „Pchła” albo „Robak” – to tylko niektóre z przezwisk. Wszystkie szybko wpadały w ucho. Czasami nawet Sophie użyła nieopatrznie tego albo owego.
Niemniej jednak chłopakowi to nie przeszkadzało. Mundo miał do siebie dystans, rzecz właściwą niektórym bystrym kolorowym. Nie posiadał rodziców czy choćby bliskich krewnych, takich jak ciotka albo babka. Prawie że mieszkał w redakcji i, choć jadaczka mu się nie zamykała, nie wspominał o swojej przeszłości. Wbrew słowom Faulknera, mały nigdy się nie łudził. Znał swoje miejsce.
Trafił pod skrzydła Sophie latem zeszłego roku, gdy nieomal wywołał bójkę z jej redakcyjnym kolegą, Frankiem Malone. Frank, w przeciwieństwie do Faulknera, był wyjątkowym dupkiem, rasistą i nigdy nie starał się tego faktu ukrywać. Zachowywał się też jak szowinistyczna świnia. Traktował Sophie jak jedną ze swoich dziwek i nieraz dawał dziewczynie do zrozumienia, że mógłby ją mieć na jedno skinienie palcem.
Niestety, wyróżniało go także lekkie pióro i cięty język. Naczelny lubił go, choć Sophie nie miała pojęcia za co.
Co do kłótni małego z dupkiem Malone... Monroe nie wiedziała nawet, o co poszło. Niemal instynktownie wzięła chłopaka w obronę i tak zwymyślała Malone’a, że dziennikarz zrobił się czerwony jak burak, nabrał wody w usta, po czym wyszedł, trzaskając drzwiami. Już nie wrócił tego dnia do biura.
Sophie nauczyła Mundo trzymać język za zębami. Na szczęście Pchła był pojętnym uczniem. Ku zdziwieniu wszystkich w redakcji, coraz rzadziej się wymądrzał. Awantury, które wywoływał, przeszły do historii. Przez większość czasu młody zachowywał się, jakby go w ogóle nie było w pokoju.
Lecz jednocześnie miał oczy szeroko otwarte. Znał też bodaj każdego łapsa w dzielnicy. Sophie podejrzewała, że był jednym z murzyńskich dzieci _Francuskiego Kwartału._ Mały traktował pannę Monroe niczym królową sensacji i chyba skrycie się w niej podkochiwał.
W gruncie rzeczy była obiektem westchnień połowy redakcji. Szkoda, że najczęściej mężczyźni ci byli żonaci, mieli dzieci oraz wykazywali skłonność do zaglądania w kieliszek. Taki już jej los. Sophie wiedziała, że nie może przebierać. _Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma,_ mawiała. Nigdy nie była klasyczną pięknością. Jeśli ktoś się w niej zakochiwał, to ze względu na charakter. Ten sam, za który Mundo dostawał kopa.
Owszem, niektórym się podobała. Wyglądała niczym lalka. Porcelanowo białe policzki, znad których spoglądały żywe, brązowe oczy, czyniły młodą dziennikarkę niezwykle ciekawą i pod pewnym względem także atrakcyjną. Niesamowicie wygadana, filigranowa paniusia o spiczastym nosie, długiej, kształtnej szyi, którą eksponowały przycięte na chłopczycę kasztanowe włosy, miała w swoim krótkim życiu wielu adoratorów. Zdarzyło się nawet kilka poważniejszych związków, lecz wszystkie kończyły się tak samo. Facet był żonaty i ustawiony. Nie chciał za wiele w swoim życiu zmieniać i szybko brakowało w nim miejsca na więcej Sophie Monroe. Z Faulknerem też nie zaszli daleko. Chyba zraziły go ostre przytyki koleżanki, których nie szczędziła przy każdej możliwej okazji. Monroe miała niewyparzony język i potrafiła być nieznośna. Zaleta w pracy, w życiu prywatnym potworna wada.
I był jeszcze Murphy. Zupełnie inna bajka. Murphy pracował w _Timesie_ od zawsze i znał każdego męta w okolicy. Był dinozaurem. Sardoniczny i oschły mężczyzna po pięćdziesiątce, przywodził na myśl bohatera opowiadań za parę centów. Sophie trafiła pod jego redaktorskie skrzydła w drugim miesiącu stażu i prawie natychmiast zadurzyła się po uszy w starszym, żonatym mężczyźnie. Mike miał skłonność do zaglądania w butelkę, jego życie było związane z niesympatyczną żoną i dwójką dorosłych synów. Posiadał poczucie humoru graniczące z niegrzecznością. Zachowywał się jak wrodzony cynik i Sophie nigdy się nie dowiedziała, czy była dla niego jedynie odskocznią od nudnej żony, czy też kimś więcej.
Przez pół roku dzielili naiwne przekonanie, że nikt nic nie wie o ich potajemnych schadzkach w małym mieszkanku na Bourbon Street. Niestety, mylili się. A kiedy plotka dotarła do żony, ta podła zdzira obskubała Mika z prawie wszystkich oszczędności. Pół roku później Murphy dostał zawał i odszedł nareszcie z redakcji. Monroe ze zdziwieniem stwierdziła, że poczuła coś na kształt ulgi. Teraz miała powód, żeby z nim zerwać. Przy okazji zdała sobie sprawę, że mimo całej miłości i przywiązania do Michaela, cały czas wiedziała, że właśnie tak się to skończy. Nie będzie _happy endu_ idomku na wsi. Choć przypuszczała, że to okrutne, dziękowała losowi za pretekst, który umożliwił jej zakończenie związku.
Tylko raz odwiedziła go w szpitalu. Wyglądał jak duch albo jak połówka siebie. Pewnie że po wszystkim się popłakała. Ale doskonale zdawała sobie sprawę, że to koniec. Nie mogli dalej tego ciągnąć. Monroe nie nadawała się na żonę i troskliwą pielęgniarkę. Nigdy nie powiedzieli sobie „żegnaj”. Po prostu przestali się widywać.
To praca stała się dla Sophie najważniejsza. W objęcia Murphy’ego pchnął Sophie nie tylko szacunek i ciekawość. Mike był idealnym mentorem. Nauczył Sophie wszystkiego, co sam wiedział o pracy i kilku rzeczy na temat życia. Kiedy ich związek się skończył, Monroe była w pełni ukształtowana jako reporter i jako osoba. Pod pewnym względem to ona wykorzystała Murphy’ego, a potem go porzuciła. Od tej pory liczył się tylko materiał.
Przy bliższym poznaniu jej gorący temperament wywoływał u większości mężczyzn gęsią skórkę. Dwóch na trzech usiłowało przekonać pannę Monroe do zapuszczenia włosów i założenia butów na wysokich obcasach. Lecz Sophie była pod wieloma względami niereformowalna. Nie znosiła szminki, która sprawiała, że czuła się jak klaun w cyrku, i tolerowała co najwyżej delikatny makijaż. Wąskie biodra i kształtny biust lubiła podkreślać krótkimi tunikami, wybierała je ze względu na wygodę, a nie walory estetyczne.
Prawie nigdy nie nosiła obcasów. Nie uważała się przy tym za kobietę postępową czy aktywną politycznie. Nie należała, broń Boże, do ruchu sufrażystek. Z pewnością nie była także lesbijką. Córka oficera marynarki wojennej i francuskiej pianistki kochała proste fryzury na pazia i skomplikowane sytuacje uczuciowe. Uwielbiała smak papierosów i nie stroniła od martini.
Zmierzyła wzrokiem Mundo, którego wielką głowę ukrywał kraciasty kaszkiet, a wąską klatkę piersiową zniszczona kamizelka. Spiczaste lakierki dwunastolatka wymagały nie tyle szczotki, co wymiany na nową parę. Zajęcza warga sprawiała, że trochę seplenił. W sumie była wdzięczna za jakiekolwiek towarzystwo, ale wygląd zabiedzonego chłopca wzbudzał w niej wyrzuty sumienia. Westchnęła.
Zajmowała się obecnie sprawą przekrętów, których dokonywali urzędnicy odpowiedzialni za plan osuszania miasta, trwający nieprzerwanie od 1910 roku. Od jakiegoś czasu odnosiła wrażenie, że wścibia nos w nie swoje sprawy. Normalnemu świerzbieniu, które czuła, gdy pracowała nad porządnym materiałem, towarzyszyła odrobina strachu. To się mogło dla niej naprawdę źle skończyć.
Sprawa była gruba. Wśród podejrzanych znajdowało się kilku przedstawicieli Stanacoli, filii Standard Oil, oraz urzędnicy stanowi, którzy podpisali projekt. Plan polegał na użyciu systemu pomp i kanałów. Woda miała zostać odprowadzona do jeziora Ponchartain. W gronie odpowiedzialnych za machlojki nie zabrakło Johna M. Parkera, gubernatora Luizjany.
Mogło to dla niego oznaczać tylko jedno. Koniec błyskotliwej kariery. Demokrata Parker, bliski przyjaciel prezydenta Roosevelta, wydawał się być porządnym facetem. Znano go z wystąpień przeciw korporacjom pokroju Standard Oil. To dzięki niemu od kilku miesięcy po okolicy krążyli agenci FBI. Federalni zostali przysłani na południe w związku z szeroko zakrojonym śledztwem dotyczącym przestępczej działalności Ku Klux Klanu i powiązań Klanu z prominentnymi osobami w mieście.
Przeciwnik polityczny Parkera, Huey Long, uważał gubernatora za zbyt spolegliwego. Co więcej, ośmielił się kiedyś nazwać M. Parkera marionetką w rękach monopolistów. Sophie zaczynała wierzyć słowom Longa.
Zebrała masę obciążających gubernatora dowodów. Do jeziora Ponchartain odprowadzono podczas prac melioracyjnych niebezpieczne dla zdrowia odpady. Parker sygnował większość dokumentów. Monroe nie wierzyła, że złożył swoje parafki _in blanco._ John M. Parker był we wszystko zamieszany. Tkwił w tym bagnie po samą szyję.
Dzisiejszy dzień miał się zakończyć przejażdżką nad jezioro. Należało zebrać zeznania zamieszkującej okolice jeziora ludności murzyńskiej. Pogoda i nieprzejezdne drogi, wiodące nad brzeg Ponchartain, udaremniły plan panny Monroe.
W odległym kącie redakcji zadzwonił telefon, małe, zaopatrzone w obrotową tarczę, grawerowane cudo techniki. Mundo zerwał się i niemal staranował biurko, które pod wpływem dzwonka aparatu dostrzegalnie drżało. Złapał bazę, przyłożył słuchawkę do ucha i mruknął coś cicho modulowanym głosem do mikrofonu. Po chwili krzyknął, że ktoś chce rozmawiać z Sophie.
Panna Monroe poczuła na plecach ciarki. Nie mogąc opanować drżącej powieki, podeszła do aparatu, omijając zagracone biurka kolegów.
– Kto to może być o tej porze? – spytała.
Mundo wzruszył ramionami, posyłając dziewczynie łobuzerski uśmiech.
– Może jakiś znajomy, panno Monroe? – zapytał, puszczając bezczelnie oko.
– To chyba nie twoja sprawa – skarciła go Sophie.
– Pewnie nie – przyznał, eksponując wystającą żuchwę. Głos Mundo brzmiał dźwięcznie. – Ale ten typ w słuchawce? To był facet, wyraźnie słyszałem. W dodatku biały. I strasznie musi z tobą pogadać.
Wyrwała chłopakowi słuchawkę.
– Leć na dół, zobaczyć, czy cię tam nie ma. – Zabębniła paznokciami w stół.
– Halo? Jest tam pani? – rozległo się pytanie w słuchawce. Typ mówił po angielsku, jakby żuł tytoń. Udawał południowy akcent, była tego pewna. Sophie szybko przyłożyła mikrofon do ust.
– Tia, jestem. Przepraszam, nie mówiłam do pana. – Panna Monroe wymierzyła w powietrzu delikatnego kopniaka, po czym cicho odchrząknęła.
– Czy mam przyjemność z panią Monroe z _Timesa_? – zapytał mężczyzna. Jego miękki, lecz pewny siebie głos, był muzyką dla uszu.
– We własnej osobie, złociutki – odparła. – Skąd wiedział pan, gdzie mnie znaleźć o tej porze, panie...?
– Moje nazwisko naprawdę nie ma żadnego znaczenia – rzucił, a Sophie wyobraziła sobie, jak marszczy brwi.
– Pana nazwisko nie ma znaczenia?
– Posiadam ważne informacje.
– Na temat zanieczyszczenia jeziora Ponchartain? – spytała tonem „gadaj i spadaj”.
– Nie – uciął.
– W takim razie nie jestem...
– Będzie pani zainteresowana, gdy jej powiem w czym rzecz – przerwał Sophie, co więcej, wymusił swoim nieznoszącym sprzeciwu ostrym tonem, aby go wysłuchała. – To niezwykła sprawa, a dzięki mnie będzie miała pani wyłączność.
– Jestem panną.
– Wspaniale – odparł cierpko. – To jednak też nie ma znaczenia. Proszę mnie posłuchać.
– Słońce, ja jestem jednym wielkim uchem. Ale lubię wiedzieć, z kim rozmawiam. Więc albo mi się pan przedstawi, albo...
– Nazywam się Mornay. Phillip Mornay – wszedł w słowo dziennikarce. Sophie pomyślała o charakterystycznym, zachrypniętym głosie mężczyzny, który na początku tak jej się spodobał. Był zniszczony przez nadużywanie alkoholu i palenie papierosów. Co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Wyobraziła sobie, że tak samo zniszczone jest oblicze Mornaya. Pociągła, poryta kanionami zmarszczek gęba o mocnej, kwadratowej szczęce. Twarz płatnego łapsa albo gliny.
W słuchawce nastała cisza.
– No, tak znacznie lepiej – odparła. – W czym rzecz, panie Mornay? Bo chciałabym się już zbierać do domu. A pana telefon mnie zatrzymuje.
– Chodzi o kolorowych, panno Monroe. Dokładnie o pewną rodzinę kolorowych.
Wyczuła źle tajoną wrogość, bijącą z głosu mężczyzny.
– Jeśli o to chodzi, nie wchodzę w układy z Ku Klux Klanem, panie Mornay.
– Za kogo mnie pani uważa? – parsknął. – Nie jestem rasistą.
– Skoro pan tak mówi...
– Nie mam za bardzo czasu – burknął obcesowo. – Sprawa, z którą się do pani zwracam, jest kryminalna.
– Z takimi sprawami idzie się na policję.
– Nie ufam policji.
Tu ją zaciekawił. Poczuła znajome świerzbienie.
– Słucham dalej.
– Chodzi o zabójstwa i dziwne Zniknięcia.
– Brzmi coraz ciekawiej. To ten pana sensacyjny materiał, tak? I myśli pan, że będę nadstawiała karku dla tej historii?
– Czytałem kilka pani artykułów. I myślę, że trafiłem pod właściwy adres. Jest pani wścibska i goni za prawdą. Za wszelką cenę. Właśnie kogoś takiego mi trzeba.
Westchnęła.
– Okay, Phil. – Celowo przeszła na „ty”. – Tu mnie masz. A co dokładnie czytałeś?
Nie mogła się powstrzymać.
– To nie ma znaczenia, psze pani.
_Aha, daje mi do zrozumienia, że zostajemy formalni._
– Bardzo wiele rzeczy nie ma, pana zdaniem, znaczenia – zauważyła z przekąsem.
– Słucha mnie pani czy nie?!
– Panna. Zresztą już o tym rozmawialiśmy.
W głosie mężczyzny usłyszała źle tajoną irytację.
– Słyszała páni o rodzinie Leroy? – spytał.
– To jacyś miejscowi gangsterzy?
– Nie całkiem. To rodzina emigrantów. Większość została aresztowana w 1907 roku. To była wielka policyjna obława. Pamięta pani to wydarzenie? A może tylko słyszała o nim?
– Bawiłam się wtedy lalkami w przedszkolu. Ale coś mi chyba świta. Pisali o tym w _Picayune._ To było na mokradłach, co nie?
– Zgadza się. Policja przyjęła zgłoszenie o zaginięciu kilku murzyńskich bachorów i wyprawiła się na bagna Luizjany. Była strzelanina i masowe aresztowania. Potem sprawa przycichła.
– No, i...?
– Niech mnie pani wysłucha do końca.
– Jestem panną – odparła wolno i dobitnie. – I cały czas pana słucham.
Miała wrażenie, że usłyszała zgrzytanie zębów.
– Panno Monroe. – W głosie zabrzmiało zniecierpliwienie. – Rodzina Leroyów pojawiła sie po raz pierwszy w Stanach w 1891 roku. Napływali tu stopniowo. Lecz wszyscy bez wyjątku wyemigrowali z Haiti. Do roku 1900 napłynęło ich tutaj ponad trzydziestu. Kobiety i mężczyźni w różnym wieku. Wszyscy nielegalnie. Większość podjęła pracę w przędzalni pana Merigny, miejscowego potentata i strasznego gnoja. Wszyscy przepadli bez śladu, tuż po obławie w 1907 roku. Sądzę, że część z nich pozmieniała nazwiska.
– Po co? – Zachmurzyła się.
– Leroy mieli przestępcze powiązania, sięgające jeszcze czasów z Haiti.
Sophie zastanawiała się, czy nie lepiej byłoby spławić gościa. Co ją obchodzili jacyś emigranci? Lecz nagle nasunął się jej na myśl pewien szczegół.
– Dużo pan wie – uznała. – Moje pytanie brzmi, skąd? Jeśli byli tu nielegalnie, to tylko gliny mogą coś o nich wiedzieć, nie? A pan podobno nie ufa policji.
– To moja sprawa, komu ufam. I moje źródła informacji.
– Okay, niech będzie. O co więc chodzi z tymi Leroyami? Bo mam wrażenie, że oboje tracimy czas.
– O to, że znikają bez śladu.
Czoło dziennikarki przekreśliła bruzda.
– Jak to, bez śladu?
– To wygląda tak... Któryś z nich pojawia się w policyjnej kartotece, a potem, w krótkim czasie, znika.
– Ludzie znikają, panie Mornay. Jest takie przysłowie: „Chodzenie po bagnach wciąga”. Sam pan sobie odpowiedział na swoje wątpliwości. Nie ufa pan glinom, a jednak zaglądał pan do policyjnych kartotek. Wie pan pewnie, ile osób z Klanu siedzi na posterunku. Problem z nimi jest taki, że są praktycznie nie do ruszenia.
Westchnął.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.