Calypso - ebook
Calypso - ebook
Zbiór autobiograficznych pełnych ironicznego poczucia humoru opowiadań jednego najbardziej uznanych, bestsellerowych amerykańskich pisarzy, którego książki sprzedały się na świecie w łącznym nakładzie 12 mln egzemplarzy. Calypso, uznana przez wielu krytyków za największe dotychczasowe osiągnięcie Davida Sedarisa, to opowieść o rodzinie, jaką ma wielu z nas – zawsze nie dość kochającej i zawsze gotowej nam powiedzieć to, co chcemy usłyszeć, by uśmierzyć nasze sumienie. Takiej, która doprowadza nas do szału, lecz zarazem daje nam siłę przez sam fakt, że istnieje.
Kategoria: | Proza |
Język: | Angielski |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-957973-1-6 |
Rozmiar pliku: | 597 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiek średni, choć istnieje cała branża gospodarki, która opiera się na wmawianiu nam czego innego, przynosi niewiele prawdziwych rozkoszy. Jedyna zaleta, jaką dostrzegam, to że jeśli człowiek ma szczęście, może się dorobić pokoju gościnnego. Niektórym taki pokój trafia się z automatu, kiedy ich dzieci opuszczają rodzinne gniazdo, a inni, jak ja, w końcu się dorabiają i lądują w większym domu. Teraz mogę mówić: „Zaprowadzę was”. Pokój, do którego wiodę naszych gości, nie został pospiesznie przemeblowany na ich przyjazd. Nie służy równocześnie za gabinet albo kącik tkacki, istnieje tylko w jednym celu. Wstawiłem tam łóżko, nie rozkładaną kanapę, a przy jednej ze ścian, jak w hotelu, umieściłem półkę na bagaż. Ale najlepsza jest własna łazienka.
– Jeśli od wanny wolisz prysznic, mogę cię położyć na górze, w drugim pokoju gościnnym – mówię. – Stojak na walizkę też tam jest.
Słyszę, jak słowa te wychodzą z moich ust, i drżę z satysfakcji człowieka w średnim wieku. Owszem, włosy mam siwe i przerzedzone. Owszem, zużyła mi się uszczelka w penisie i po zapięciu rozporka krople moczu jeszcze długo skapują mi w spodnie. Za to mam dwa pokoje gościnne.
Skutek tego jest taki, że jeśli mieszkasz w Europie, to przyciągasz gości. Wielu gości. Na bilety ze Stanów wydają krocie. Kiedy docierają na miejsce, są już tak spłukani i zmęczeni, że gdybyśmy zaproponowali im nocleg w naszym aucie, pewnie i na to by przystali. W Normandii, gdzie kiedyś mieliśmy wiejski domek, gości kładliśmy na poddaszu, które służyło też za pracownię Hugh, śmierdziało farbą olejną i rozkładającymi się myszami. Miało rustykalne krokwie, ale brakowało ogrzewania, więc zazwyczaj było tam albo za ciepło, albo za zimno. Domek miał tylko jedną łazienkę, wciśniętą między kuchnię a naszą sypialnię. Gościom brakowało prywatności, której czasem potrzeba w toalecie, więc dwa razy dziennie prowadziłem Hugh w stronę drzwi wejściowych i krzyczałem za siebie, jakby to było coś najnormalniejszego w świecie:
– Wychodzimy dokładnie na dwadzieścia minut, czy ktoś potrzebuje czegoś z pobocza drogi?
Z Normandią wiązał się jeszcze inny problem: nie mieliśmy tam nic do roboty. W naszej wiosce nie było niczego, a spacer do najbliższej, która oferowała jakieś atrakcje, nie należał do szczególnie przyjemnych, siedziało się więc w domu. Nie znaczy to, że nasi goście źle się bawili – po prostu trzeba było mieć silną motywację, odpowiedni charakter i lubić spędzanie czasu na świeżym powietrzu. W West Sussex, gdzie mieszkamy teraz, trochę łatwiej przyjmować gości. W promieniu piętnastu kilometrów mamy jedno urocze miasteczko z zamkiem i drugie, równie urocze, z trzydziestoma siedmioma sklepami, które sprzedają starocie. Mamy upstrzone kredą wzgórza, po których można wędrować, mamy trasy rowerowe. W piętnaście minut można dojechać na plażę, a od najbliższego pubu dzieli nas krótki spacer.
Goście zazwyczaj przyjeżdżają z Londynu pociągiem, i w drodze na stację przypominam Hugh, że w trakcie ich wizyty będziemy odgrywać rolę pary doskonałej. To oznacza: żadnych kłótni i sprzeczek. Kiedy siedzę przy kuchennym stole, a Hugh stoi za mną, ma kłaść dłoń na moim ramieniu, dokładnie w miejscu, gdzie przysiadłaby papuga, gdybym był piratem, a nie chłopakiem doskonałym. Kiedy opowiadam jakąś historię, którą on słyszał już tyle razy, że mógłby mnie dubbingować, ma udawać, że słyszy ją po raz pierwszy, i ubawić się nią tak samo jak goście – o ile nie bardziej. Ja mam robić tak samo, udawać zachwyt, kiedy podaje coś, czego nie znoszę, na przykład rybę z drobnymi ośćmi. Naprawdę zawaliłem kilka lat temu, kiedy na noc została jego przyjaciółka Sue, a on ugotował coś, co równie dobrze mogło być szczotką do włosów. Zawaliłem tak bardzo, że po jej wyjeździe rozważałem nasłanie na nią zabójcy.
– Ta kobieta za dużo wie – oświadczyłem Hugh. – Przez to jest dla nas niebezpieczna i musimy ją uciszyć.
Jego przyjaciółka Jane też widziała trochę paskudnych rzeczy, a choć lubię i ją, i Sue, choć znamy się prawie dwadzieścia lat, obie zaliczają się do kategorii „goście Hugh”. To znaczy, że odgrywam swoją rolę, ale zabawianie ich nie należy do moich obowiązków. Owszem, proponuję im czasem drinka. Zjawiam się w porze posiłków, ale poza tym mogę robić, co mi się podoba, czasem nawet wychodzić z pokoju, kiedy ktoś coś mówi. Mój ojciec robił tak całe życie. Mówiłeś coś do niego, a on wychodził – nie pogniewany, po prostu skończył z tobą rozmawiać, i tyle. Miałem chyba jakieś sześć lat, kiedy zauważyłem to po raz pierwszy. Ktoś mógłby pomyśleć, że mnie to zabolało, ja tymczasem patrzyłem na tę rejteradę, mówiąc do siebie w duchu: Naprawdę można tak robić bezkarnie? Serio? Hurra!
W dwa tysiące dwunastym odwiedziły nas w Sussex na święta trzy z moich sióstr, więc Gretchen i Amy dostały pokoje gościnne, a Lisie oddaliśmy naszą sypialnię i przenieśliśmy się z Hugh obok, do przerobionej stajni, która służy mi za gabinet. Jedna z rzeczy, na które Hugh zwrócił uwagę w trakcie ich pobytu, to że poza Amy i mną nikt w naszej rodzinie nie mówi dobranoc. Po prostu wychodzi się z pokoju – czasami w połowie kolacji – i pojawia znowu następnego dnia rano. Moje siostry zaliczały się do moich gości, ale ponieważ występowały w grupie i łatwo mogły zabawiać się wzajemnie, miałem w zasadzie wolną rękę i mogłem zajmować się swoimi sprawami. Nie że nie spędzaliśmy wspólnie czasu. W różnych konfiguracjach wybieraliśmy się na spacery czy rowerowe wycieczki, ale poza tym albo gadały w salonie, albo zbierały się w kuchni, żeby patrzeć, jak Hugh gotuje. Dołączałem do nich na chwilę, a potem mówiłem, że muszę trochę popracować. To oznaczało pójście do stajni, włączenie komputera i odpalenie Google’a z myślą Ciekawe, co słychać u Russella Crowe’a?
Zaprosiłem tę trójkę (do tego stopnia, że nawet kupiłem im bilety), bo miałem poczucie, że to już chyba nasz łabędzi śpiew. Poza Paulem – który nie ma paszportu, ale z pełnym przekonaniem zapewnia mnie, że według pewnego elektryka, którego poznał w pracy, paszport można kupić na lotnisku – wszyscy jesteśmy już po pięćdziesiątce. Zdrowotnie fortuna nam sprzyja, póki co, ale to tylko kwestia czasu, zanim wyczerpiemy pokłady szczęścia i któreś z nas dostanie raka. I wtedy nas powystrzelają jak na strzelnicy, a zważywszy na to, jakie wiedliśmy życie, będziemy łatwym celem.
Odliczałem dni do przyjazdu sióstr, więc dlaczego nie byłem obok, dlaczego nie siedziałem obok Hugh, jak przystało na parę idealną, w naszej szesnastowiecznej kuchni, z kamienną podłogą i trzaskającym ogniem? Może obawiałem się, że jeśli się nie odsunę, rodzina zacznie mi grać na nerwach albo – co nawet bardziej prawdopodobne – vice versa i nasz wspólny tydzień nie będzie tak doskonały, jak sobie obiecałem. Wycofywałem się do swojego gabinetu, gdzie spędzałem czas, nie robiąc nic ważnego. Potem wracałem do domu, słyszałem coś i zaczynałem żałować, że w ogóle wyszedłem. Jakbym wszedł do kina godzinę po rozpoczęciu filmu i zaczął się zastanawiać Jakim cudem ten kangur dorwał się do tego nunczako?
Jedna z opowieści, na które się spóźniłem, dotyczyła jakichś pigułek, które Gretchen zaczęła brać półtora roku wcześniej. Nie powiedziała, na co je przepisano, ale za ich sprawą chodziła i jadła przez sen. Widziałem to na własne oczy w poprzednie Święto Dziękczynienia, które spędziliśmy razem w wynajętym domu na Hawajach. Kolację podano o siódmej i koło północy Gretchen, jakąś godzinę po tym, jak poszła do łóżka, wytoczyła się ze swojego pokoju. Hugh i ja podnieśliśmy wzrok znad książek i zobaczyliśmy, jak wchodzi do kuchni. Wyjęła z lodówki indyka i zaczęła obierać mięso palcami.
– Może weź sobie talerz? – zaproponowałem, a ona spojrzała na mnie nie szyderczo, ale obojętnie, jakby to wiatr przyniósł te słowa. Sięgnęła po korpus i wyszarpnęła trochę nadzienia. Dziubała wybiórczo, którąś grzankę tajemniczo uznawała za lepszą od innej, po czym stwierdziła, że wystarczy, i wróciła do swojego pokoju, zostawiając za sobą bałagan.
– O co chodziło? – zapytałem jej następnego dnia rano.
Twarz Gretchen naszykowała się na przyjęcie złej wiadomości.
– O co chodziło z czym?
Powiedziałem jej, co się wydarzyło, na co odparła:
– Cholera jasna. No właśnie się zastanawiałam, skąd się wzięły te brązowe ślady na poduszce.
Rok później, wszedłszy w połowie historii, dowiedziałem się, że owa noc Święta Dziękczynienia wcale nie była dla Gretchen taka zła. Kilka tygodni po tamtej przygodzie z indykiem weszła któregoś ranka do kuchni, u siebie, w Karolinie Północnej, i znalazła na blacie otwarty słoik dżemu z okruszkami w środku. Na początku pomyślała, że to z jakiegoś ciasteczka, ale wtedy zobaczyła wywrócone pudełko i zrozumiała, że zjadła karmę dla swoich żółwików malowanych. Był to baton proteinowy, długości pewnie dziesięciu centymetrów, zrobiony ze sprasowanych jak brykiety opałowe martwych much.
– Mało tego – dodała. – Po wszystkim zjadłam też płatki gwiazdy betlejemskiej – pokręciła głową. – Została tylko goła łodyga, zauważyłam ją na blacie obok pudełka po jedzeniu dla żółwi.
Wróciłem do gabinetu bardziej niż pewien, że to nasze ostatnie wspólne święta. Muchy, jasna cholera! Jeśli zdarza ci się przez sen zjeść karmę dla zwierząt, dlaczego nie pomyśleć zawczasu i nie wymienić żółwi na chomika albo królika, żeby było bezpiecznie i wegetariańsko? W sumie należałoby też pozbyć się roślin doniczkowych – od kaktusa począwszy – i dobrze schować detergenty.
Tego samego wieczora zastałem siostry wyciągnięte przed kominkiem niczym kocice.
– Kiedyś, mijając jakieś lustro, zawsze patrzyłam na swoją twarz – powiedziała Gretchen, wydmuchując kłąb papierosowego dymu. – Teraz tylko sprawdzam, czy sutki mam w jednej linii.
Mój Boże – pomyślałem – Kiedy to się wszystko zaczęło? Ostatni raz spędzaliśmy święta wszyscy razem w dziewięćdziesiątym czwartym. Byliśmy w Raleigh u Gretchen, która zaczynała dzień od karmienia swojej żaby. Był to płaz wielkości żelazka i miał na imię Pappy. Trzymano go w ciemnym ogrzewanym stulitrowym akwarium, które stało w salonie, obok trzech traszek japońskich zamieszkujących blachę do pieczenia. Daleko było temu do normalnych świąt, ale nasza matka dopiero co umarła, więc uznaliśmy, że lepiej zerwać z tradycją i spróbować czegoś zupełnie nowego: tak oto wylądowaliśmy u mojej siostry, gdzie czuliśmy się jak w bagnie, zamiast spędzić ten czas w rodzinnym domu, w którym teraz było za gęsto od historii. Od tamtych świąt sięgające pasa włosy Gretchen zdążyły już posiwieć, a ona sama trochę kuśtyka, lunatykując. Ale cóż, wszyscy się starzejemy.
Pierwszego dnia w Sussex władowaliśmy się wszyscy do volvo i pojechaliśmy do miasteczka z trzydziestoma siedmioma antykwariatami. Prowadził Hugh, a ja wcisnąłem się na sam tył, myśląc sobie radośnie: No i znowu jesteśmy razem w kombi, siostry i ja, jak wtedy, kiedy byliśmy młodzi. Kto by w sześćdziesiątym szóstym pomyślał, że kiedyś będziemy jechać razem przez południową Anglię? Żadne z nas nie przewidziało takiej przyszłości. Amy nie została policjantką, o czym marzyła. Lisa nie jest pielęgniarką. Żadne z nas nie ma domu pełnego służących ani tresowanych nosaczy sundajskich, a jednak powiodło się nam całkiem nieźle, czyż nie?
W jednym ze sklepów, które tego dnia odwiedziliśmy, zobaczyłem perukę sędziego. Była paskudna, w kolorze brudnych majtek, ale ani Amy, ani potem Gretchen nie przeszkodziło to w przymierzeniu jej.
– Dzięki – powiedziała Lisa, kiedy i jej to zaproponowały – nie chcę mieć na głowie tych wszystkich zarazków.
Ich zarazków – pomyślałem.
Tamtego popołudnia słońce zaszło koło czwartej i wracaliśmy do domu już po ciemku. Zasnąłem na tylnym siedzeniu na parę minut, a kiedy się obudziłem, Lisa mówiła o swojej macicy, a konkretnie o tym, że jej wyściółka zrobiła się chyba za gruba.
– Skąd przyszedł ci do głowy taki pomysł, na Boga? – zapytała Amy.
Lisa powiedziała coś o jakiejś swojej przyjaciółce i dodała, że jeśli mogło się to przydarzyć Cynthii, to równie dobrze może się to zdarzyć jej.
– Albo każdej z nas – dodała.
– A co, jeśli tak? – zapytała Gretchen.
– Wtedy trzeba ją wyskrobać – odparła Lisa.
Podniosłem głowę z fotela.
– Tak w ogóle to czym jest wyścielona macica? – Wyobrażałem sobie coś słodkiego i lepkiego. – Czymś takim jak to, z czego zrobione są winogrona?
– Wtedy byłaby winogronem – zauważyła Amy. – Winogrona zrobione są z winogron.
– W sumie dobre pytanie – stwierdziła Lisa. – Czym jest wyścielona macica? Naczyniami krwionośnymi? Nerwami?
– Ta twoja rodzina – powiedział Hugh. – Nie do wiary, o czym wy gadacie, kiedy jesteście razem.
Przypomniałem mu później, jak odwiedziła nas kiedyś w Normandii jego siostra Ann. Któregoś popołudnia wróciłem z roweru, wszedłem do salonu i usłyszałem, ją mówiącą do Joan, swojej matki, która też była wtedy u nas:
– Czy dotyk iguany nie jest po prostu boski?
Pamiętam, że pomyślałem sobie: Ludzie, kim wy jesteście? Tej samej nocy, po kąpieli, usłyszałem, jak pyta:
– No ale nie mogę tego zrobić z wielbłądziego masła?
– Możesz, ale nie polecam – odparła pani Hamrick.
Chciałem zapytać o szczegóły: „Co takiego konkretnie zrobić z wielbłądziego masła?” – ale uznałem, że wolę nie wiedzieć. Tak bywa w towarzystwie. Do końca życia będę się zastanawiał, co miała na myśli pewna znajoma z Paryża, kiedy wyszedłem przed dom i usłyszałem zdanie:
– Małe kózki byłyby spoko.
Albo, jeszcze lepiej, kiedy Sam, ojciec Hugh, przyjechał z wizytą w towarzystwie swojego przyjaciela z Departamentu Stanu. Wspominali czasy, gdy pod koniec lat sześćdziesiątych przebywali w Kamerunie, i kiedy wszedłem do kuchni, usłyszałem, jak pan Hamrick mówi:
– Ale ten koleś był Pigmejem czy tylko fałszywym Pigmejem?
Odwróciłem się i idąc do gabinetu, pomyślałem: Zapytam o to później. A potem ojciec Hugh zmarł, jego stary kumpel z Departamentu Stanu również. Pewnie mógłbym wyguglować „fałszywy Pigmej”, jednak to nie to samo. Miałem szansę się dowiedzieć, o co chodziło, ale ją zaprzepaściłem.
Hugh bardzo żałuje, że jego ojciec nigdy nie zobaczył domu w Sussex. To miejsce jest dokładnie w stylu Sama: ruina przerobiona w taki sposób, że wciąż wygląda na niszczejącą. Główna różnica polega na tym, że teraz okablowanie jest bezpieczne i zainstalowaliśmy ogrzewanie. Przyjeżdża za to pani Hamrick i czasami siadają z Hugh w kuchni, wspominając Sama. To, że o nim mówią, zdradzają nie tyle strzępy rozmowy, ile głosy, które nawet dekadę po jego śmierci wciąż się łamią, słychać w nich szacunek, poczucie straty i tęsknotę. Tak kiedyś brzmieliśmy, siostry i ja, mówiąc o naszej matce. Teraz, po dwudziestu siedmiu latach, każda rozmowa o niej kończy się zdaniem „Dasz wiarę, że była taka młoda?”. Wkrótce będziemy mieli tyle lat, ile ona, kiedy dostała raka i umarła. A potem będziemy nawet starsi, co wydaje się po prostu niewłaściwe, jakby wbrew naturze.
Postanowiłem sobie już lata temu, że nie pozwolę, by to się stało, że też umrę w wieku sześćdziesięciu dwóch lat. Potem dobiłem pięćdziesiątki piątki i pomyślałem, że może kapkę przesadzam. Teraz, kiedy mam już parę przyzwoitych pokoi gościnnych, byłoby głupio nie wykorzystać ich trochę bardziej.
Kiedy goście wyjeżdżają, czuję się jak aktor obserwujący wychodzących z teatru widzów – z moimi siostrami było tak samo. Przedstawienie dobiegło końca, wróciliśmy z Hugh do gorszych wersji samych siebie. Nie jesteśmy okropną parą, ale zdarzają się nam kłótnie, takie, które zaczynają się od rzuconej byle gdzie skarpetki i nagle robią się awanturą o wszystko.
– Nie lubię cię od dwa tysiące drugiego – syknął Hugh niedawno w trakcie kłótni o to, która kolejka do kontroli na lotnisku jest najszybsza.
Nie tyle mnie to zabolało, ile raczej skonfundowało.
– Co się takiego stało w dwa tysiące drugim? – zapytałem.
W samolocie przeprosił, a kilka tygodni później, kiedy wróciłem do tematu podczas obiadu, powiedział, że nie pamięta tamtej sytuacji. To jedna z wielu wspaniałych cech Hugh: nie trzyma urazy. Poza tym znakomicie sobie radzi ze starszymi ludźmi, do której to grupy w niedalekiej przyszłości sam będę należał. Muszę tylko przebrnąć przez ten cholerny wiek średni.
Sekret, rzecz jasna, polega na tym, żeby być ciągle zajętym. Gdy towarzystwo wyjeżdża, czyszczę więc ich łazienki i zdejmuję ich pościel. Jeśli goście byli moi – jak na przykład siostry – siadam na brzegu materaca i przyciskam do piersi ich pościel, mnę ją przez chwilę, wdychając ich zapach, po czym wstaję i chwiejnie człapię do pralni, którą zawsze chciałem mieć.TERAZ JEST NAS PIĄTKA
Pod koniec dwa tysiące trzynastego, kilka tygodni przed swoimi pięćdziesiątymi urodzinami, popełniła samobójstwo moja najmłodsza siostra, Tiffany. Wynajmowała pokój w rozsypującym się domu w podłej dzielnicy Somerville w Massachusetts i – jak stwierdził koroner – kiedy wyważono drzwi, nie żyła już co najmniej od pięciu dni. Wiadomość dostałem, czekając na wylot z Dallas. Wezwano mnie do jednego z tych białych lotniskowych telefonów alarmowych. Mój samolot do Baton Rouge miał zaraz startować, a ja nie wiedziałem, co robić, więc wszedłem na pokład. Następnego ranka wsiadłem do kolejnego samolotu, tym razem do Atlanty, a dzień później poleciałem do Nashville, cały czas myśląc o swojej rodzinie, która kurczyła się coraz bardziej. Człowiek spodziewa się, że umrą mu rodzice. Ale rodzeństwo? Poczułem, że tracę tożsamość, którą cieszyłem się od sześćdziesiątego ósmego, kiedy przyszedł na świat mój brat.
– Sześcioro dzieci! – mówili ludzie. – Jak wy sobie radzicie, biedaczyska?
W dzielnicy, w której dorastałem, było wiele dużych rodzin. Co drugi dom był udzielnym księstwem, więc niespecjalnie się nad tym zastanawiałem, dopóki nie dorosłem i moi przyjaciele nie zaczęli mieć swoich dzieci. Jedno czy dwoje to całkiem rozsądnie, ale wszystko ponad tę liczbę wydawało mi się szokujące. Pewna para, którą znaliśmy z Hugh w Normandii, przychodziła do nas na kolację ze swoją trzyosobową ekipą rozbiórkową, a kiedy po kilku godzinach wychodzili, czułem się, jakby wyrządzono krzywdę każdej części mojego ciała.
Weźcie te dzieci, pomnóżcie przez dwa i odejmijcie kablówkę: oto z czym musieli radzić sobie moi rodzice. Teraz jednak jest nas nie szóstka, lecz piątka. Rozmawiając z Lisą, zauważyłem kiedyś:
– I tak naprawdę nie możesz rzucić w rozmowie z kimś: „kiedyś było nas sześcioro”. Ludzie się tylko poczują nieswojo.
Przypomniałem sobie ojca z synem, których poznałem kilka lat wcześniej w Kalifornii.
– Są jakieś inne dzieci? – zapytałem.
– Są – odparł. – Trójka żyjących i córka, Chloe, która zmarła przed swoim narodzeniem, osiemnaście lat temu.
Pamiętam, że pomyślałem wtedy: To nie fair, bo co w końcu ma człowiek zrobić z czymś takim?
W porównaniu z większością osób, które skończyły czterdzieści dziewięć lat, a nawet większością tych, które ukończyły czterdzieści dziewięć miesięcy, Tiffany nie miała zbyt wiele. Zostawiła jednak testament. Zarządziła w nim, że my, jej rodzina, nie dostaniemy ciała i nie weźmiemy udziału w ceremonii pogrzebowej.
„No to teraz musicie zjeść tę żabę” – powiedziałaby nasza matka.
Kilka dni po tym, jak dotarła do nas wiadomość o śmierci Tiffany, Amy pojechała do Somerville z przyjaciółką i zebrała z pokoju naszej siostry dwa pudła rzeczy: zdjęcia rodzinne, wiele z nich podartych na kawałki, ankiety satysfakcji klienta z lokalnego spożywczaka, notesy, rachunki. Łóżko, czyli leżący na podłodze materac, zabrano, a w zamian wstawiono wielki przemysłowy wentylator. Amy zrobiła na miejscu kilka zdjęć, które reszta z nas (indywidualnie i w grupach) studiowała później w poszukiwaniu wskazówek: papierowy talerz na komodzie bez kilku szuflad, zapisany na ścianie numer telefonu, kolekcja kijów od mopa, każdy w innym kolorze, zaaranżowanych jak ikebana w pomalowanej na zielono metalowej beczce.
Pół roku przed tym, jak nasza siostra się zabiła, zaplanowałem zjazd rodzinny w domku przy plaży na Emerald Isle, wyspie u wybrzeża Karoliny Północnej. Co roku jeździliśmy tam całą rodziną na wakacje, ale zaniechaliśmy tego po śmierci matki. Nie dlatego, że przestało nas to bawić, ale ponieważ to właśnie ona wszystko organizowała i, co ważniejsze, za wszystko płaciła. Dom, który znalazłem z pomocą Kathy, mojej szwagierki, miał sześć sypialni i mały basen. Nasz tygodniowy pobyt zaczął się w sobotę 8 czerwca i kiedy przyjechaliśmy, zastaliśmy na podjeździe dostawczynię z koszem prezentowym, wysłanym przez przyjaciół w geście współczucia: trzema kilogramami owoców morza.
– Jest też surówka z kapusty – powiedziała dziewczyna, wręczając nam torbę.
W przeszłości, kiedy wynajmowaliśmy domek, czekaliśmy z siostrami pod drzwiami jak szczeniaki przy misce. Ojciec otwierał kluczem drzwi, a my rozbiegaliśmy się po domu, zajmując pokoje. Zawsze wybierałem największy, z widokiem na ocean, i kiedy tylko zaczynałem się rozpakowywać, wchodzili rodzice, mówiąc, że ten jest ich.
– Co ty sobie wyobrażasz, do cholery, że kim niby jesteś? – pytał ojciec.
Wprowadzali się tam z matką, a mnie wykopywali do tak zwanej służbówki, zawilgoconej komórki obok miejsca parkingowego, zawsze na parterze. W budynku nigdy nie było klatki schodowej. Na piętro trzeba było wchodzić po zewnętrznych schodach i przeważnie pukać do drzwi, jak żebrak mający nadzieję, że ktoś go zaprosi do środka.
– A ty czego chcesz? – pytały siostry.
– Chcę wejść.
– Śmieszne – mówiła najstarsza, Lisa, do pozostałych, które otaczały ją jak akolitki. – Słyszałyście to jakby skamlenie? Co może wydawać takie odgłosy? Krab pustelnik? Jakiś mały ślimak morski?
W mojej rodzinie zazwyczaj istniał społeczny podział między trójką starszego a trójką młodszego rodzeństwa. Lisa, Gretchen i ja traktowaliśmy resztę jak służbę i było nam z tym bardzo dobrze. Ale nad morzem zasady nie obowiązywały i wszystko sprowadzało się do „ci z góry” kontra „ci z dołu”, czyli wszyscy przeciwko mnie.
Tym razem, ponieważ to ja płaciłem, mogłem wziąć sobie najlepszy pokój. Amy wprowadziła się do sąsiedniego, a obok niej zamieszkał mój brat Paul z żoną i dziesięcioletnią córką Maddy. Więcej pokoi z widokiem na ocean nie było. Reszta przyjechała później i musiała zadowolić się tym, co zostało. Pokój Lisy wychodził na ulicę, ojca też. Pokój Gretchen wychodził na ulicę i przeznaczony był dla kogoś niepełnosprawnego. Z sufitu zwisały pasy od elektrycznego podnośnika, który miał dźwigać z łóżka ciało w uprzęży.
W przeciwieństwie do domków z czasów naszej młodości ten akurat nie miał służbówki. Był na to zbyt nowy i zbyt elegancki, tak samo jak pozostałe rezydencje wokół. Tradycyjnie na wyspie budowano na palach, ale coraz częściej dodaje się teraz partery. Wszystkie domy nazywają się plażowo i są pomalowane na plażowe kolory, ale większość tych, które zbudowano po roku dziewięćdziesiątym szóstym, kiedy to w wybrzeże walnął huragan Fran, ma po trzy kondygnacje i wygląda prawie jak zwykłe domy na przedmieściach. Nasz był przestronny i przewiewny. Przy stole w kuchni mogło zasiąść dwanaście osób, a w kuchni była nie jedna, lecz dwie zmywarki. Na ścianach obrazy o tematyce marynistycznej, z latarniami morskimi i widokami morza, wszystkie z unoszącym się w powietrzu „V” mającym symbolizować mewę. W salonie wisiał wyhaftowany obrazek z hasłem starzy marynarze nie umierają, tylko odpływają na wieczną wachtę. Obok zegar z niedającymi się odczytać, leżącymi na kupie cyframi, jakby odlepiły się od tarczy. Nad nimi słowa: a jakie to ma znaczenie?
Złapaliśmy się na tym, że sami tak zaczęliśmy odpowiadać, ilekroć ktoś zapytał o godzinę.
– A jakie to ma znaczenie?
Dzień przed naszym przyjazdem nad morze w „Raleigh News & Observer” wydrukowano nekrolog Tiffany, który do redakcji przysłała Gretchen. Napisała, że nasza siostra zmarła spokojnie w swoim domu. Brzmiało to tak, jakby była bardzo stara i miała dom. No ale co innego można było zrobić? Ludzie komentowali na stronie gazety, jakiś facet napisał, że Tiffany przychodziła do wypożyczalni video w Somerville, gdzie pracował. Kiedy stłukł sobie okulary, dała mu inne, które wygrzebała z czyjegoś śmietnika, szukając materiałów do malowania. Dała mu również „Playboya” z lat sześćdziesiątych, z rozkładówką pod tytułem Cipka na gorącym blaszanym dachu.
Było to fascynujące, bo tak naprawdę nie znaliśmy naszej siostry zbyt dobrze. Na jakimś etapie życia każde z nas oddaliło się od rodziny – musieliśmy wykuć własne tożsamości, z jakiegoś Sedarisa stać się własnym, konkretnym Sedarisem. Tiffany jednak odsunęła się na dobre. Nawet jeśli obiecała, że przyjedzie do domu na święta, to w ostatniej chwili zawsze znajdywała jakąś wymówkę: spóźniła się na samolot, miała dużo pracy. Tak samo byłoby z naszymi wakacjami.
– Wszyscy inni jakoś dali radę – powiedziałbym, świadom tego, że brzmię jak zrzędliwy dziad.
Jej nieobecność rozczarowałaby nas wszystkich, choć z różnych powodów. Nawet jeśli akurat ktoś nie dogadywał się z Tiffany, musiał przyznać, że odstawiała niezły show – dramatyczne wejścia, nieustanny potok mistrzowskich obelg, chaos, który zostawiała za sobą. Jednego dnia rzucała w nas talerzami, a następnego robiła z ich odłamków mozaikę. Kiedy sojusz z którymś z rodzeństwa dobiegał końca, zawierała inny. Nigdy nie było tak, żeby dogadywała się ze wszystkimi, ale zawsze był ktoś, z kim utrzymywała kontakt. Pod koniec była to Lisa, ale wcześniej każde z nas miało swoją kolej.
Ostatni raz przyjechała z nami na Emerald Isle w osiemdziesiątym szóstym.
– I nawet wtedy wyjechała po trzech dniach – przypomniała nam Gretchen.
Kiedy byliśmy dziećmi, czas na plaży spędzaliśmy, pływając. Jako nastolatkowie oddawaliśmy się opalaniu. Zawsze lubiłem ten szczególny rodzaj rozmowy, która toczy się, kiedy leżysz otępiały na słońcu. Pierwszego popołudnia ostatniej z naszych wypraw wyjęliśmy jeden z koców, które mieliśmy jako dzieci, ułożyliśmy się na nim, jedno obok drugiego, i zaczęliśmy przerzucać wspomnieniami na temat Tiffany.
– A pamiętacie Halloween, które spędziła w bazie wojskowej?
– Albo kiedy przyszła na urodziny taty z podbitym okiem?
– Pamiętam dziewczynę, którą lata temu poznała na jakiejś imprezie – zacząłem, kiedy nadeszła moja kolej. – Mówiła, jakie to musi być okropne mieć blizny na twarzy, na co Tiffany odparła: „Ja mam małą bliznę na twarzy i nie rozumiem, co w tym okropnego”. „Zrozumiałabyś, gdybyś była ładna”, stwierdziła ta dziewczyna.
Amy zaśmiała się i przekręciła na brzuch.
– Och, to niezły tekst.
Poprawiłem ręcznik, którego używałem w charakterze poduszki.
– Prawda?
Gdyby ta historia dotyczyła kogoś innego, mogłaby być przykra, ale Tiffany nigdy nie miała problemu z urodą, zwłaszcza kiedy miała dwadzieścia parę, trzydzieści parę lat, a na jej widok mężczyźni potykali się o własne nogi.
– Dziwne – powiedziałem – ale nie przypominam sobie, żeby miała bliznę na twarzy.
Siedziałem na słońcu zbyt długo i spaliłem sobie czoło. To tyle, jeśli chodzi o plażowanie. Przez resztę tygodnia kładłem się na kocyku tylko na chwilę, żeby wyschnąć po pływaniu, ale większość dni spędzałem na rowerze, jeżdżąc tam i z powrotem wzdłuż wybrzeża, rozmyślając o tym, co się wydarzyło. Choć reszta rodzeństwa dogadywała się ze sobą bez trudu, z Tiffany zawsze wymagało to pewnego wysiłku. Po kłótni zazwyczaj się godziliśmy, ale nasza ostatnia awantura, osiem lat przed jej śmiercią, tak mnie wykończyła, że potem już ani razu nie rozmawialiśmy. Przez ten czas wielokrotnie bywałem nieopodal Somerville i mimo że ciągle biłem się z myślami, czy by się z nią nie skontaktować, nigdy tego nie zrobiłem, choć ojciec mnie namawiał. Dostawałem za to raporty od niego i od Lisy: Tiffany straciła mieszkanie, Tiffany dostała zasiłek dla niepełnosprawnych, Tiffany wprowadziła się do pokoju, który znalazła jej opieka społeczna. Być może wobec swoich przyjaciół była wylewniejsza, ale rodzina dowiadywała się zawsze tylko jakichś strzępów. Nie tyle z nami rozmawiała, co przemawiała, wygłaszała długie mowy, które były na przemian zabawne, bystre i tak wewnętrznie sprzeczne, że trudno było połączyć to, co człowiek właśnie słyszy, z tym, co padło przed sekundą. Zanim przestaliśmy ze sobą rozmawiać, zawsze wiedziałem, że to ona dzwoni. Wchodziłem do domu i słyszałem, jak Hugh powtarza: „Aha… aha… aha…”.
Poza dwoma pudłami Amy przywiozła z Somerville księgę pamiątkową naszej siostry z siedemdziesiątego ósmego. Pomiędzy wpisami kolegów z klasy znalazł się i taki, napisany przez jakąś dziewczynę, która obok swojego imienia narysowała liść marihuany:
Tiffany, jesteś jedyna w swoim rodzaju więc się nie zmieniaj ty wyjątkowa typiaro. Szkoda że nie mogłyśmy więcej razem imprezować. Ta szkoła jest do dupy. Bądź
– cool
– zbakana
– pijana
– zjebana
Trzym się!
Potem było:
Tiffany,
czekam aż się wspólnie upalimy tego lata.
Tiffany,
odezwij się do mnie tego lata i pójdziemy gdzieś razem się zjarać.
Kilka tygodni po tym, jak zapisano te słowa, Tiffany uciekła z domu, na skutek czego została potem karnie zesłana do placówki wychowawczej w Maine, szkoły o nazwie Élan. Według tego, co nam powiedziała później, było to straszne miejsce. Wróciła do domu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym, spędziwszy tam dwa lata, i od tamtej pory nie było rozmowy, w której by nie wspomniała o Élan. Miała pretensje do rodziny, że ją tam wysłała, choć my, jej rodzeństwo, nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Na przykład Paul miał ledwie dziesięć lat, kiedy wyjechała. Ja miałem dwadzieścia jeden. Przez pierwszy rok co miesiąc wysyłałem do niej list. Potem kazała mi przestać. Z kolei rodzice nie mogli przecież przepraszać w nieskończoność.
– Mieliśmy resztę dzieci – mówili na swoją obronę. – Naprawdę myślisz, że mogliśmy wszystko zawiesić na kołku z powodu jednego z was?
Byliśmy nad morzem od trzech dni, kiedy dołączyli do nas Lisa i ojciec, podówczas dziewięćdziesięcioletni. Przyjazd na wyspę oznaczał, że przegapi kilka zajęć spinningu, na które chodził w Raleigh, więc znalazłem mu siłownię niedaleko naszego wynajętego domu i każdego popołudnia spędzaliśmy na niej trochę czasu. W drodze na miejsce rozmawialiśmy, ale kiedy tylko zasiadaliśmy na swoich rowerkach stacjonarnych, obaj pogrążaliśmy się we własnych myślach. Siłownia była mała, nie tętniła życiem. Salę nadzorował wyciszony telewizor, nastawiony na kanał z prognozą pogody i przypominający nam, że tu czy tam zawsze ma miejsce jakaś katastrofa, zawsze komuś zalewa dom albo ktoś salwuje się ucieczką przed trąbą powietrzną. Pod koniec tygodnia zastałem ojca w pokoju Amy, jak przeglądał zniszczone przez Tiffany zdjęcia. W ręku trzymał kawałek głowy mamy z plamą niebieskiego nieba. W jakich okolicznościach to oderwała? – pomyślałem. To w końcu równie melodramatyczny gest jak rzucenie kieliszkiem w ścianę. Takie rzeczy robią ludzie w filmach.
– Okropne – szepnął ojciec. – Czyjeś życie zredukowane do jednego lichego pudła.
Położyłem mu rękę na ramieniu.
– Tak naprawdę są dwa.
– Do dwóch lichych pudeł – poprawił się.
Któregoś popołudnia na Emerald Isle pojechaliśmy wszyscy razem do Food Lion na zakupy. Byłem na warzywach, oglądałem czerwone cebule, kiedy mój brat zaszedł mnie z tyłu i kichnął głośnym „A psik!”, równocześnie przecinając powietrze bukietem mokrej pietruszki. Poczułem kropelki na karku i zamarłem, przekonany, że właśnie nasmarkał na mnie jakiś obcy i bardzo chory człowiek. Niezły dowcip, tylko skichał się też na Hinduskę, która stała po mojej lewej stronie. Miała na sobie krwistoczerwone sari, więc krople poleciały jej na gołe ramię, kark i dół pleców.
– Sorry, stary – powiedział Paul, kiedy odwróciła się ze zgrozą. – Chciałem tylko zrobić kawał mojemu bratu.
Kobieta miała na ręku kilka cieniutkich bransoletek, które zadzwoniły, kiedy przetarła dłonią tył głowy.
– Powiedziałeś do niej „stary” – zauważyłem, kiedy już sobie poszła.
– Serio? – zapytał.
Amy doskonale go naśladowała:
– Serio?
Mojego brata, jak i mnie, często biorą przez telefon za kobietę. Robiliśmy dalej zakupy, kiedy powiedział mi, że van mu się niedawno zepsuł i gdy zadzwonił po pomoc drogową, dyspozytorka pożegnała się słowami: „Zaraz będziemy, kochanieńka”. Włożył arbuza do wózka i odwrócił się do swojej córki:
– Maddy ma tatusia, co mówi jak paniusia, ale jej to nie rusia, co nie?
Zachichotała i walnęła go w brzuch, a mnie uderzyło, jak swobodnie czują się w swoim towarzystwie. Nasz ojciec był figurą autorytetu, Paul zaś jest raczej kumplem.
Kiedy jeździliśmy nad morze jako dzieci, w okolicach czwartego dnia ojciec mówił: „Fajnie by było kupić tutaj domek, nie sądzicie?”. Robiliśmy sobie nadzieję, a potem zaczynał wyliczać praktyczne zastrzeżenia. Nie były błahe – kupno domu, który może zostać zmieciony przez huragan, to zapewne nie jest najlepsza inwestycja – ale i tak bardzo pragnęliśmy go mieć. Kiedy byłem młody, powiedziałem sobie, że pewnego dnia sam sobie kupię dom na plaży i że będzie dla wszystkich. Pod warunkiem, że będą przestrzegać moich drakońskich zasad i nigdy nie przestaną mi za niego dziękować. Stało się więc tak, że w środę rano w połowie wakacji Hugh i ja skontaktowaliśmy się z agentką imieniem Phyllis, która wzięła nas na oglądanie nieruchomości wystawionych na sprzedaż. W piątek po południu złożyliśmy ofertę na dom z widokiem na ocean, nieopodal tego, który wynajęliśmy, i jeszcze przed zachodem słońca została przyjęta. Ogłosiłem to wszystkim przy kolacji i reakcja była taka, jakiej się spodziewałem.
– Chwila moment – powiedział ojciec. – Musisz się dobrze zastanowić.
– Już to zrobiłem – odparłem.
– No dobra, to w jakim stanie jest dach? Ile razy go wymieniano w ciągu ostatnich dziesięciu lat?
– Kiedy możemy się wprowadzić? – zapytała Gretchen.
Lisa chciała się dowiedzieć, czy może przywozić swoje psy, a Amy, jak się nazywa dom.
– Póki co nazywa się Fantastyczne Miejsce – odpowiedziałem – ale zamierzamy to zmienić.
Kiedyś myślałem, że doskonałą nazwą dla domku na plaży jest Być Morze. Teraz miałem jednak lepszy pomysł.
– Nazwiemy go Kałszkwał.
Ojciec odłożył hamburgera.
– O nie, nie, ani mi się waż.
– Ale to doskonałe – odparłem. – Nazwa powinna kojarzyć się z plażą, a jeśli jest jakiś żart językowy, tym lepiej.
Wspomniałem o domku, który widzieliśmy wcześniej tego dnia, a który nazywał się Dzieńdobryza, a mój ojciec zamrugał.
– A może nazwać go Tiffany? – zapytał.
Nasze milczenie oznaczało: „Udajemy, że tego nie słyszymy”.
Ponownie wziął do ręki hamburgera.
– Uważam, że to świetny pomysł. Znakomity sposób na okazanie naszego szacunku.
– W takim razie powinniśmy go nazwać imieniem mamy – powiedziałem. – Albo połowę imieniem Tiffany, a połowę imieniem mamy. Ale to jest dom, a nie nagrobek, a poza tym nie pasowałoby do nazw pozostałych domów.
– A tam, bzdura – powiedział ojciec. – Wpasowywanie się… to nie nasza rzecz. My nie z takich, co się wpasowują.
Paul przerwał mu i zaproponował Wilgotną Muszelkę.
Amy zaproponowała, żeby było coś o majtkach, a Gretchen coś jeszcze bardziej sprośnego.
– A co jest nie tak z obecną nazwą? – zapytała Lisa.
– Nie, nie, nie – powiedział ojciec, zapomniawszy chyba, że to nie do niego należy decyzja.
Kilka dni później, jak to po każdym dużym nabytku, naszły mnie wątpliwości i zacząłem się zastanawiać, czy kupno tego domu nie było sposobem powiedzenia: „Widzicie, to bardzo proste. Żadnego dzielenia włosa na czworo. Żadnego dopraszania się o to, żeby ci pokazano szambo. Po prostu uszczęśliwiasz rodzinę, a detalami martwisz się później”.
Dom, który kupiliśmy, ma dwie kondygnacje i zbudowano go w siedemdziesiątym ósmym. Stoi na palach, jak należy, i ma dwa wychodzące na ocean tarasy, jeden nad drugim. Do końca września był wynajęty letnikom, ale następnego ranka, po tym jak wymeldowaliśmy się z naszego, Phyllis pozwoliła nam zajrzeć i pokazać go rodzinie. Kiedy już kupisz jakąś nieruchomość, zawsze wygląda inaczej – przeważnie gorzej – więc kiedy reszta biegała po schodach w tę i we w tę, rezerwując sobie pokoje na przyszłość, ja przykładałem nos do otworu wentylacyjnego i wdychałem zapach stęchlizny. W cenie były meble, więc zrobiłem też listę rozkładanych foteli i wielkich telewizorów, których się pozbędę, razem z narzutami w muszelki i poduszkami w kotwice.
– Chcę, żeby motywem przewodnim naszego domku była kolej – oświadczyłem. – Pociągi na zasłonach, pociągi na ręcznikach, pójdziemy na całego.
– Chryste Panie – jęknął ojciec.
Ustaliliśmy, że wrócimy na Święto Dziękczynienia. Pożegnaliśmy się, rodzina podzieliła się na grupy i każda ruszyła w swoją stronę. Nad morzem wiała bryza, ale kiedy tylko wyjechaliśmy z wyspy, powietrze stanęło. Robiło się coraz goręcej i wraz z temperaturą rosło ogólne przygnębienie. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w drodze powrotnej do Raleigh mijaliśmy Smithfield i billboard na przedmieściach ku klux klan wita. Tym razem pojechaliśmy inną trasą, taką, którą zaproponował mój brat. Prowadził Hugh, obok niego siedział ojciec. Osunąłem się na tylnym siedzeniu, obok Amy. Ilekroć podnosiłem głowę, widziałem to samo pole soi albo przysadzisty budynek z pustaków, które chyba mijaliśmy przed dwudziestoma minutami.
Byliśmy w drodze od ponad godziny, kiedy zatrzymaliśmy się na targu. Pod zadaszeniem jakaś kobieta oferowała darmowe talerze humusu z sałatką kukurydziano-fasolową, więc wzięliśmy po jednym i usiedliśmy na ławce. Dwadzieścia lat wcześniej większość miejsc tego typu miała do zaoferowania najwyżej smażoną okrę. Teraz sprzedawali organiczną kawę i tradycyjnie robiony kozi ser. Nad naszymi głowami wisiał szyld ranczo szept gołębicy i właśnie w chwili, gdy pomyślałem, że moglibyśmy być gdziekolwiek, usłyszałem nadawaną z głośników muzykę – chrześcijańską, ale nowego typu, taką, że Jezus jest czaderski.
Hugh przyniósł mojemu ojcu plastikowy kubek z wodą.
– Wszystko okej, Lou?
– W porządku – odpowiedział ojciec.
– Jak myślicie, dlaczego to zrobiła? – zapytałem, kiedy znowu wyszliśmy na słońce. W końcu o tym wszyscy bez przerwy myśleliśmy, od chwili, gdy dostaliśmy wiadomość. Musiała chyba myśleć, że pigułki nie będą aż tak mocne, a nieudana próba przywróci ją na łono rodziny, czyż nie? Jakże ktoś mógłby celowo nas opuścić – właśnie nas? Tak to widziałem, bo choć często traciłem wiarę w siebie, nigdy nie straciłem wiary w swoją rodzinę, w to, że jesteśmy zasadniczo lepsi od wszystkich innych. Wiem, że to archaiczne przekonanie, ale od późnych lat nastoletnich nawet nie zdarzyło mi się go na poważnie podważać i wciąż je żywię. Nasz klub jest jedynym klubem, do którego kiedykolwiek chciałem należeć, więc nie potrafiłem sobie wyobrazić, że ktoś z niego występuje. Wycofanie się na rok czy dwa było czymś zrozumiałym, ale tak mocne pragnienie wypisania się, żeby aż odebrać sobie życie?
– Wątpię, by to miało cokolwiek wspólnego z nami – powiedział ojciec. Ale jak miałoby nie mieć? Czyż po każdym samobójstwie krew nie ochlapuje nam twarzy?
Po drugiej stronie parkingu stała budka, w której sprzedawali gady. W ogromnych akwariach leżały dwa pytony, każdy wielki jak wąż strażacki. Upał chyba im odpowiadał i patrzyłem, jak unoszą głowy, badają wieka z metalowej siatki. W niskiej zagrodzie obok węży leżał aligator z zawiązanym pyskiem. Nie był jeszcze dorosły, raczej młody, miał pewnie z metr i wyglądał na obrażonego. Jakaś dziewczynka włożyła rękę przez siatkę i gładziła grzbiet rzucającego gniewne spojrzenia zwierzęcia, w którym wszystko się gotowało.
– Kupiłbym wszystko tutaj, tylko po to, żeby móc to potem pozabijać – powiedziałem.
Ojciec wytarł czoło chusteczką higieniczną.
– Pełna zgoda, brachu.
Kiedy byliśmy mali i jeździliśmy nad morze, gapiłem się przez okno na wszystkie charakterystyczne obiekty, które mijaliśmy – silos Puriny na południe od Raleigh, billboard z Ku Klux Klanem – wiedząc, jak będę nieszczęśliwy, mijając je za tydzień. Po wakacjach aż do świąt nie było po co żyć. Dziś moje życie jest znacznie pełniejsze niż wtedy, a jednak w czasie tego powrotu czułem się tak samo.
– Która godzina? – zapytałem Amy.
Zamiast odrzec „A jakie to ma znaczenie?”, burknęła:
– Sam mi powiedz. To ty masz na ręku zegarek.
Kilka godzin później, na lotnisku, wytrzepałem piasek z kieszeni i pomyślałem o naszych ostatnich chwilach w domu nad morzem, który kupiłem. Stałem na ganku z Phyllis, która właśnie zamknęła drzwi. Odwróciliśmy się w stronę pozostałych, czekających na nas niżej, na podjeździe.
– To jedna z pańskich sióstr? – zapytała, wskazując na Gretchen.
– Owszem – odparłem. – Tak samo jak te dwie kobiety obok niej.
– I jeszcze ma pan brata – zauważyła. – To w sumie piątka. Łał. To się nazywa duża rodzina.
Spojrzałem na spieczone słońcem samochody – na te rozpalone piece, do których mieliśmy się zaraz załadować, i odparłem:
– Tak, nie da się ukryć.CZŁOWIECZEK
Któregoś wieczoru siedziałem w domu, kiedy nagle zacząłem się zastanawiać, ile wzrostu miał Rock Hudson. Nie myślę o nim często, ale akurat jakiś czas wcześniej obejrzałem ponownie film Olbrzym, więc przyszedł mi do głowy.
Jedna z wielu rzeczy, których nigdy nie zrozumiem, to dlaczego wyniki wyszukiwania na moim komputerze różnią się tego, co znajduje ktoś inny – na przykład moja siostra Amy. Amy wchodzi na stronę Google’a, wpisuje „Jak wygląda 55-letnia kobieta?” i wyświetlają się zdjęcia, które nie wiadomo jakim cudem mogą być w internecie bez żadnej blokady, dostępne dla każdego. Nie mówię o fotkach z „Playboya”, ale o takich, jakie można znaleźć w „Hustlerze”. Jak gdyby wpisała: „Jak wygląda wnętrze 55-letniej kobiety?”
.
.
.
...(fragment)...
Całość w wersji pełnej.NOTA O AUTORZE
David Sedaris
Amerykański pisarz, którego kilkanaście książek przetłumaczonych na 25 języków sprzedało się do tej pory w 12 milionach egzemplarzy. Ze swoją siostrą Amy napisał też kilka sztuk teatralnych, przede wszystkim jednak jest autorem jedynego w swoim rodzaju gatunku prozatorskiego będącego połączeniem eseju, opowiadania i memuaru. Znakiem rozpoznawczym Sedarisa jest sarkastyczny ton, w jakim pisarz opisuje własną rodzinę, swoją orientację seksualną, amerykańską klasę średnią, powszechne w społeczeństwie nerwice. Po raz pierwszy o Sedarisie stało się głośno w latach dziewięćdziesiątych, kiedy zaczął czytać swoje pamiętniki w radiu. Dziś jest uwielbianym stand-upowcem – talent komediowy zyskał mu rzesze fanów. Jego teksty – często najpierw wypowiadane na scenie, a po występach wielokrotnie przepisywane i doprowadzane do perfekcji – cechuje zarazem bezlitosna autoironia i czuły humor w opisywaniu innych. Brak taryfy ulgowej w opisywaniu samego siebie jest z pewnością jednym z powodów jego popularności. Felietony Sedarisa stale publikuje „The New Yorker”. Do tej pory po polsku wyszła tylko jedna jego książka: Me Talk Pretty One Day – przełożona przez Rafała Śmietanę i wydana pod tytułem Zjem to, co ma na sobie (Kraków 2006).