Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Car widmo. Powieść z czasów zasiadania a przecie nie siedzenia Władysława, syna Zygmuntowego, na tronie Rurykowym - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 grudnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Car widmo. Powieść z czasów zasiadania a przecie nie siedzenia Władysława, syna Zygmuntowego, na tronie Rurykowym - ebook

„Car widmo. Powieść z czasów zasiadania a przecie nie siedzenia Władysława, syna Zygmuntowego, na tronie Rurykowym” to piękna historyczna powieść przygodowa z czasów świetności Polski, a czasów „Wielkiej Smuty” i niepokojów w Rosji, opowiadająca o tym jak Polacy zdobywali moskiewski Kreml, jak sandomierzanka Maryna Mniszchówna została carycą rosyjską u boku Dymitra Samozwańca, a król Władysław carem moskiewskim po pokonaniu Wasyla Szujskiego. Powieść czyta się jednym tchem – przenosi nas ona w egzotyczny a niekiedy wręcz na poły baśniowy świat dawnej Rosji, w czas wojen, bitew, potyczek, dzielnych rycerzy, bojarów i kozaków, ukrytych  skarbów carów i monastyrów, władzy, intryg, spisków, ale też o dzielności i szlachetności.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-118-2
Rozmiar pliku: 826 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

- Na Moskwę!... Na Moskwę!...

To już nie dawne, przyduszone wrzenie, szeptami króla i kilkunastu jezuitów wywołane. To głośny krzyk z pełnej piersi wyrwany, przechodzący chwilami we wrzask, ryk, wycie.

Wszystkie oczy na Wschód dziś patrzą; wszystkie ręce ku Wschodowi się wytężyły. A w tych oczach żarzy się bystrość i królewskość orłowa; a palce tych rąk kurczą się i ostrzą kształtem szponów orłowych.

Ha! Posiąść, uścisnąć i zapłodnić tę dziewiczą olbrzymkę, której głowę wieńczy diadem z lodów oceanowych, której stopy grzeją się w gorących stepach Południa!

W te mroki, lęgowi potworów i straszydeł sprzyjające, rzucić słońce zachodniej cywilizacji, rozzłocić je, rozbielić, rozbłękitnić!

Tę moc, nieświadomą siebie, bezwładną, z letargu wyrwać i do życia powołać na chwałę Bożą ku szczęściu całej ludzkości!

Tę śpiącą królewnę czarami tatarskimi zaklętą, przez smoki mongolskie strzeżoną, zbudzić, aby poczuła się sobą, to jest czystą, szlachetną, serdeczną Słowianką!

Ten dobry, biedny, spętany i opętany naród, przez katów Godunowów, przez tyranów Szujskich po manowcach wodzony, do bratniego łona Rzeczypospolitej przycisnąć, pod jedno berło z Polakami przyjąć i tchnieniem wolności ogrzawszy, pozwolić mu żyć, rosnąć, rozkwitać!

Tak marzą jedni - anielscy.

A innych opiekielnił szał zemsty za Dymitrowe „krwawe gody", za zbrodnię skrytobójstwa spełnioną pod znakiem gościnności, która dla Słowian rzeczą jest świętą.

Koni - ptaków dosiedliby i polecieli z szablami podniesionymi na ten dziwny jak baśń wschodnia, „białokamienny" gród, gdzie tylu dobrych synów Rzeczypospolitej okrutnie pomordowano.

Krew za krew, męka za mękę, niewola za niewolę!

Polecieliby mścić zabitych, wyzwalać żyjących. Czyż ścierpieć może Polska z Litwą, aby senatorowie i rycerze tej sławnej Rzeczypospolitej w wilgotnych ciemnicach, na słomie zbutwiałej, kajdanami dzwonili? Żeby ich ściskały obręczą śmiertelną nigdy nierozmarzające lody Białego Jeziora? Żeby, rozrzuceni po zamkach i słobodach dalekich, ginęli marnie i bezcelowo, niby garść zboża, na powietrze ciśnięta i wiatrem tu, tam i owdzie rozproszona?

Na toż dostojna, cudnej urody dziewka senatorska ślubowała miłość i wiarę nowemu carowi, a służby powolne narodowi całemu, aby dziś pospołu z ojcem sędziwym w pętach, hańbie, poniewierce, białe ręce do krwi gryzła z bólu, tęsknoty i wściekłości?

Na toż kwiat rycerstwa piersi nadstawiał, broniąc w dobrej wierze pokrzywdzonego carzyka, aby za to przez współziomków onego na gardle i na honorze był pokaran?...

Zemsta!... Zemsta!...

- Cóż to?... Jeszcze w miejscu stoimy?... Jeszcze nas huragan nienawiści nie przeniósł pod mury Moskwy, Smoleńska, Nowogrodu?...

...A pośrodku, między tymi a tamtymi, kłębi się i wre powszednia ziemska zachłanność.

Taki łup!... Taki żer!...

Niby bajeczny potwór, straszny a ponętny, rozwaliła się ta Moskwa na nieprzejrzanych okiem, nieprzesiężonych myślą przestrzeniach. Oczy tego potwora są z brylantów a zęby z kości słoniowej, a łuska na nim szczerozłota, a każda łza jest perłą, a każda kropla krwi rubinem, a kto by go posiadł całego, byłby mocarzem nad mocarzami, całą by Europę, całą ziemię pod stopy sobie rzucił...

Potwór przerażał dotąd najśmielszych ogromem cielska, pojemnością bezdennej, kraterowi podobnej paszczy, rykiem, krew w żyłach mrożącym. Ale oto przyszła nań niemoc - trupem go czuć...

- Kiedyż, kiedyż, jeśli nie teraz?...

Więc żądzą łupów, głodem złota, pragnieniem zbytku iskrzą się ślepia, szczerzą kły, kurczą brzuchy, skręcają wnętrzności.

A! Nażreć się tłustego mięsiwa, nażłopać krwi gorącej, gnaty wilkom i sępom na strawę cisnąć!

...Z trzech różnych źródeł wytryska moc, pchająca wszystkich ku ołowianym falom Wołgi, ku baniastym kopułom niezliczonych cerkwi, ku wykładanym mozaiką jaskrawą pałacom dawnych bojarów, ku oślepiająco białym murom Kremla. Nade wszystko: ku skarbcowi carskiemu, gdzie błyszczy ze złota ulany Chrystus wśród takichże naturalnej wielkości apostołów, gdzie korcami mierzą się perły, gdzie łuny biją tęczowe od koron wielkoksiążęcych, gdzie straż przy nich trzymają posochy z jednorożców z szafirami, na trzy palce szerokimi.

Miłość, Nienawiść i Żądza podniosły chór, w którym trzy różne głosy splatają się z sobą jak trzy błyskawice w ognistym mieczu Michała Archanioła.

A ten chór po całej Koronie, Litwie i Rusi grzmi:

- Na Moskwę!... Na Moskwę!... Na Moskwę!...Rozdział 2

- Śliz, do usług waszmości.

- Pałka, na rozkazy pana mego.

- Hu, hu! Nazwisko waszmościne w łeb wali...

- A nazwisko pana mego jak piskorz przez kaczkę przesmyka...

- Czyżby obrażało uszy waszmości? W takowym wypadku obetnę je.

- Nazwisko?

- Uszy takoż.

- To rzecz butla, mości Ślizie. Czy pretendujesz do tej godności?

- Pretenduję do godności kaczki sub conditione, że waszmość staniesz się piskorzem...

- Hu, hu! Patrzy mi się, żeśmy równej miary w językach.

- Tuszę, że i w szabli.

- O tym się dowie Moskwicin.

- Bodajby sam Wasyl Szujski!

Jeden pokręcił wąsa, drugi brodę pomusknął i jechali dalej w milczeniu. Znajomość ich liczyła się na minuty, czuli jednak, że są do siebie dobrze dopasowani.

Na piaszczystej, lekkim przymrozkiem stwardniałej drodze kopyta koni nawet szelestu nie czyniły. Słychać było tylko skrzyp uprzęży oraz brzęk kolczug i miedzianych kociołków, które za każdym z junaków wiózł jego luzak. Oni sami mieli na sobie jeno kolety łosiowe i płaszcze obramione futerkiem, swobodnie na barki zarzucone, na srebrną klamrę pod szyją spięte. Za luzakami, na trenzlach wolno puszczonych biegły cicho konie zapaśne, większej cnoty od tych, których jeźdźce dosiadali.

Niekiedy ze skrzypem i brzękiem zmieszał się świergot wzbitego wysoko skowronka, miało się już bowiem ku wiośnie.

- Coś mi się patrzy, mości Pałko - bąknął po chwili Śliz, kryjąc uśmiech pod dużymi wąsami - że o prozapii waszmościnej pan Bartosz Paprocki przemilczał...

- Porwan czortu i on, i mać jego! Przecie, in necessitate, łacno z Pałki uczynić Pałuka, a Pałucy herbowi Toporem się pieczętują. Pono jednak error takowy i na tobie, mości Ślizie, zaciężył?

- Firki to są, mości Pałko, alias Pałuku! Kandyba klejnotny, a przecie „czy tak, czy siak - Kandyba durak!" Na koniec, jeśli z Pałki uczyniono Pałuka, to czemuż by ze Śliza uformować się nie mógł Ślizień, herbu własnego? Hu, hu!

- Święte słowa pana mego. Już to ja widzę, że my przystawamy do siebie...

- Jak dwie łyse kobyły, proszę waszmości.

- Ergo: gdzie twoja łapa, mości Ślizie?

- Szuka twojej, mości Pałuku.

- Amicycja?

- I konstancja!

Przymknęli ku sobie, aż ich wierzchowce łbem o łeb stuknęły. Cięższe od obuchów, szersze od patelni dłonie zwarły się na długą chwilę.

- Krzepko ściskasz, miły Ślizie!

- Gdy miłuję, cny Pałko. A gdy nienawidzę, hu, hu!... Ściskam jeszcze krzepciej!

Służba, widząc panów w tak dobrej komitywie, również się ze sobą zbratała. Przy tej okazji pachołek Śliza przyłożył pięść do pleców towarzysza tak rzetelnie, że ów równowagę stracił i nos w grzywie swego konia uwikłał.

Gdy tak jadą afektem serdecznym zagrzani, dobiegnie ich brzęczenie bandurki oraz śpiew mocny donośnie w ciszy porankowej rozbrzmiewający.

Nadstawili uszu.

Ktoś, śpiewając, przybliżał się drogą, która pod kątem ostrym z gościńcem się łączyła. Rosnące wzdłuż tej drogi rosochate i już rozzielenione wierzby zasłaniały śpiewaka, słowa jednak piosenki dochodziły wyraźnie.

Bandurzysta śpiewał:

- Przez pszeniczny zżęty łan, zżęty łan,

Jedzie, jedzie Bałaban, Bałaban.

Twarz jak miesiąc, spasły brzuch, spasły brzuch,

Do psich figlów znać, że zuch, znać, że zuch.

Wąs jak miotła, srogi nos, srogi nos,

Pod żupanem złota trzos, złota trzos.

W garści dzierży z winem róg, z winem róg,

Coraz golnie... Pomóż Bóg! Pomóż Bóg!

Nadjechali, gdzie gościniec z bocznicą się stykał i zatrzymali konie, gdyż było czemu się przypatrzeć.

Zbliżał się nie jeden człowiek, lecz cała kawalkada, w której śpiewak podrzędne jeno miejsce zajmował.

Mąż dorodny na czoło orszaku wysunięty wyglądał tak właśnie, jak ów, o którym śpiewał bandurzysta. Taż sama okazałość, taż sama fantazja, też same, wałami sadła odzież rozsadzające kształty. Trzymał nawet w prawicy puchar z żubrowego rogu w srebro oprawny, winem nalany.

O jednym jeno śpiewak zapomniał.

Gdy prawica srogonosego męża była zajęta pucharem, lewica obejmowała równocześnie kibić pięknej dziewki siedzącej na łęku, rozkosznie przegiętej i co chwila w szerokim uśmiechu ukazującej białe jak u młodego wilka zęby.

Po jednej stronie nadobnej pary jechał śpiewak z bandurką, postać wychudła, wybladła, z wąską, zapadłą piersią, z której cudem zaiste tak potężny głos się dobywał.

Po stronie drugiej cwałował na mierzynku wyrostek, dźwigając brzuchaty gąsior z winem.

Za tym czworgiem na tłustych szkapach człapali ciężko dwaj pachołkowie: jeden - objuczony poduszkami, pierzynami i wszelkiego rodzaju pościelą; drugi - uginający się pod ciężarem kilku rusznic, muszkietu i garłacza.

Telepało się na końcu duże wozisko - płótnem nakryte, wszelaką wszelakością naładowane, przez dwie pary niewielkich żmudzkich koników ciągnione.

- Hu, hu... - dmuchnął z cicha Śliz, na towarzysza zerkając.

Tamten tylko brwi wysoko podniósł i wąsami kilkakroć poruszył.

Gdy dowlokła się owa kawalkada do gościńca i gdy jej wódz ujrzał o kilka kroków przed sobą zagradzających drogę jeźdźców, skinieniem ręki nakazał śpiewakowi milczenie, amazonkę swą w pozycji zwyczajnej na łęku posadził, cały orszak w pochodzie wstrzymał i kołpaka, lisim futrem oszytego, cokolwiek uchylił.

- Czołem!

- Czołem!

- Waszmoście na zabawę?...

- Rycerską.

- Przystałbym do was...

Ślizowi znów się wyrwało półgłośne „hu, hu!"... Na strzemionach podniósł się, koniec brody w palce ujął i skręcił.

- Z kim mamy cześć? - spytał przeciągle, przymrużonym okiem wpatrując się w mówiącego.

Grubas zahuczał:

- Bałaban jestem, serdeńko! Polak z Białej Rusi!... Nawzajem ?

- Pułuk, herbu Topór - oznajmił się Pałka.

- A ja, serdeńko, herbu-m swego zabaczył. Kat wie zresztą, czym go i miał kiedy. Byli w świronku jakieści papiery, ale się spalili.

Gdy to mówił, dziewka przy nim siedząca, poczuwszy nagle wstyd, spłonęła, jak kwiat czerwonego maku, i rąbkiem twarz po same oczy zakryła. Sponad zasłony te oczy jeszcze ogniściej niż wpierw błyszczały, paląc i świdrując Pałkę, któremu aż na wnętrzu gorąco się czyniło. Mężnie wszelako to natarcie wytrzymał.

- Dokądże waszmość dążysz, panie Bałabanie? - dopytywał tymczasem Śliz.

- Dokądże by, serdeńko? Na wojnę!

- Z kim?

- Z kimniebądź. Niech mi stanie Żyd, Cygan, Francuz, albo inny poganin, wszystko mi zarówno, byle jeno bić.

- Hu, hu! A cóż waści zniewala do tej imprezy?

- Zatyłem, serdeńko. Baba, co mi zioła warzy i maściami schaby smaruje, mówi: „Oj! Nie będziesz ty zdrów, serdeńko, aż się szabelką dobrze wymachasz. A nie daj Bóg, poniechasz tego, żywot ci rozpuknie i amen!”...

Pałka, nie spuszczając oka z dziewczyny, wtrącił:

- W ziemięśmy tu wrośli, czy co? Czemu nie ruszamy dalej kupą?...

- Kupą!... Kupą!... - potwierdziło kilka głosów, wśród których był i niewieści.

Złączyły się oba orszaki i pospołu pociągnęły gościńcem.

Bandurzysta znów zaczął palcami przebierać po strunach.

- Patrzy mi się, mości Bałabanie - zagadał Śliz - że waścin lutnista ze swoją śpiewką nie dojechał do końca?...

- To dojedzie, serdeńko, dojedzie...

I skinął pan Bałaban na śpiewaka, który wraz zaczął:

Magduleńka, dziewka - rydz, dziewka - rydz,

Idzie sobie jakby nic, jakby nic.

Gdy ją zoczy Bałaban, Bałaban,

Krzyknie: „Z tą bym poszedł w tan, poszedł w tan.

Świdrygiełku! Bież co tchu, bież co tchu,

Dziewkę - rydza dawaj tu, dawaj tu!"...

Między rycerzami tymczasem szła rozmowa:

- Na Moskwę idziemy, mości Bałabanie.

- Dawaj na Moskwę, serdeńko!

- Na cara Wasyla Szujskiego.

- Dawaj, serdeńko, na cara!

- Książę Rożyńskie takoż...

- Dawaj na książę Rożyńskie!

Śliz rzucił się.

- Oszalałeś waść? Książę Rożyńskie z Dymitrem trzyma!

- To dawaj i na Dymitra! Wszystkich, serdeńko, bić, szabelką machać, sadła zbywać...

Pałka trącił towarzysza.

- Słysz! - szepnął (już się byli spoufalili) - toż to białoruskie cielę. Z nim, jak z żakiem, trzeba ab ovo, od abecadła.

- Hu, hu!... - mruknął Śliz, potwierdzając. I podjechawszy do tamtego, bez żadnych już ceregieli rzecze:

- Patrzy mi się, mości Bałabanie, żeś waść uczony, ale jeno pić, jeść i dziewki ściskać...

Mniemał, że się ów obrazi, lecz owszem, za dobrą monetę to przyjęto.

- Dobrześ trafił, serdeńko! - zahuczał tłuścioch z wielkim ukontentowaniem. - Wart żeś, by cię miodem za to wysmarować! A dołóż, że i na roli znam się, jak świnia na fasoli, albo jak ksiądz ruski na łacinie. Bo i co mi po tym? Ciwuna mam, to się on tam z chamstwem użera i gotowe karbowańce do dworu przynosi. Ho, ho, ho!...

Bardzo był ucieszony, trzęsła mu się od śmiechu broda pospołu z trzema podbródkami.

- Hu, hu!... - dmuchnął po swojemu Śliz.- Dobre to tam, na Białej Rusi, ale na potrzebie wojennej nie wystarcza.

- Tak i cóż, serdeńko?

- Muszę cię, mój mości, kęs wyedukować.

- Edukuj, serdeńko!

- Jeno białogłowy tu zbędne. Ergo...

Ruch ręki pokazujący chwytanie, a potem wyrzucanie, lepiej od słów objaśnił Bałabana. Szepnął coś dziewce, która w mgnieniu oka ześlizgnęła się z konia, pobiegła do woza i siadła w nim, zasłony płóciennej uchyliwszy.

Prawie w tymże momencie znalazł się przy wozie Pałka.

- Jak cię zowią, panno? - zapytał, na koniu się przeginając.

- Sciepula... - szepnęła, chabrowe oczy ciemnymi zakrywając rzęsami.

- Nadobne imię, a nadobniejsza jego posesorka...

- Dziakuju!...

- A czy dobrze pannie z tym Bałabanem?

- Oh!... oh!... - westchnęła. Pomyślała chwilę i podniosła na pytającego wymowne oczy. Potem szepnęła, jakby do siebie tylko: - N o c z moja c i o m n a, a zoreńka jasna, doleńka moja niszczasna...

Zrozumiał junak i niżej jeszcze się przegiął. A że na wyładowanym wozie siedzenie było wysokie, przeto jego wąsy dotknęły rozplecionych, puszystych włosów dziewczyny.

Jadący na przedzie bandurzysta, nieco odpocząwszy, znów struny zatargał i znów śpiewka po zieleniejących polach popłynęła:

Pomknął chłopiec jako ptak, jako ptak,

Prosi pannę tak i siak, tak i siak,

Jak go Magda lunie w pysk, lunie w pysk,

To był jego cały zysk, cały zysk!

W dziwny sposób podziałały te zwrotki na Pałkę. Nagłym ruchem głowę podniósł, wyprostował się na siodle jak cięciwa i zamilkł.

A w pierwszym szeregu zahuczał wrzaskliwy, wszystko zagłuszający i jakby szyderczy śmiech Bałabana, który skinął na bandurzystę, aby śpiewał dalej. Więc ów kończył:

Zlezie z konia Bałaban, Bałaban,

Od sług weźmie wina dzban, wina dzban.

I odepnie złota trzos, złota trzos,

Wetknie Magdzie pod sam nos, pod sam nos.

Udobruchał dziewkę wnet, dziewkę wnet,

Już gotowa iść z nim het! Iść z nim het!...

Zamilkła rozswawolona bandurka, wiatr poniósł na pola i ugory płochą śpiewkę i w powietrzu ją rozmiótł. Jeno na przedzie orszaku słychać było głośny, żołądkowy, podrwiwający śmiech Polaka z Białej Rusi. Wreszcie i to ucichło.Rozdział 3

Na kupie chrustu zastępującej ławę pod gontowym okapem starej, omszałej, roztrzęsionej karczmy żydowskiej, siedział i dumał rycerz posępny.

Luzak oprowadzał dwa konie zgrzane po zarosłym trawą dziedzińcu i mamrotał coś pod nosem, ściągając coraz ciaśniej pas rzemienny na zaklęsłym brzuchu.

Brudne gęsi z podskubanymi skrzydłami, zabłocone kaczki, czereda chudych kur i dumny indyk o lśniącym pierzu, podrzucający z senatorską powagą głowę i dziwiący się swej w tym towarzystwie obecności, obchodziły posępnego rycerza ciekawie, a z uszanowaniem i rzec by można: na palcach.

Rudy karczmarz w jarmułce i atłasowej kamizeli, spod której zwieszały się długie, brudne cycełe, przytoczył przed siedzącego beczkę i ustawił ją dnem do góry. Na tym dnie znalazła się niebawem butelka i kubek cynowy.

Żyd nalał z butelki do kubka.

- Pij, jegomość, zdrów! - zachęcił.

Uśmiechał się, powiekami mrugał. Jak wszyscy rudzi, skłonny był do wesołości. Ale, gdy zbudzony rycerz głowę podniósł i spojrzał nań, od razu uśmiech i wesołość Żyda pierzchły.

Pierzchły nie dlatego, że rycerz miał oczy wielkie, ciemne i głęboko zapadłe, lecz że w tych oczach była pustka. Nie miewa takich oczu, kto zechce. Nie miewa też ich ten, w którego duszy boleść, wszystko już do cna wypaliwszy, pozostawiła choćby najlichsze ziarenko - nadziei...

Rycerz głowę podniósł, po kubek sięgnął. Było w tym prostym ruchu coś takiego, co Żydowi kazało uchylić jarmułki.

- Niech waszmość zaczeka... - rzekł mniej śmiało, niż wpierw. - To wino nie jest fajn. Przyniosę lepszego, co będzie godniejsze waszmościnej gęby.

Szybko zmienił zastawę. Obok świeżej butelki zabłysnął kubek szczerosrebrny.

Rycerz wypił trzy kubki, jeden po drugim. Ze skórzanego wacka dobył garść srebrnych i złotych pieniędzy, rzucił Żydowi orta, kazał dla luzaka zrobić jajecznicy.

- A dla waszmości? - spytał karczmarz.

Odpowiedzi nie było.

Czwarty kubek podążył za trzema poprzednimi.

Rycerz wsparł się plecami o ścianą domostwa - szklane spojrzenie w punkt jeden wbił, w zadumę ponownie zapadł.

Żyd stał w drzwiach karczmy, zerkając nań żółtym, mądrym okiem.

Myśli rycerza, winem pognane, skłębiły się, zwarły. W szalonym, zawrotnym tańcu straciły wyrazistość i odrębność. I było w nich przez długą chwilę jednostajnie czarno, jak nocą na niebie, chmurami zaciągniętym.

Potem tę czarność jęły cięcia piorunów krwawymi, zygzakowymi ranami rozwidniać. I rozszczepiły się chmury, i rozjęły się myśli. A każda myśl stała się ostrzem rozpalonym, które się w sercu grążyło.

Miłował rycerz, jak tylko synom ziemi miłować pozwolono. Nie było to włoskie, mięsopustne szaleństwo, jeno miłość cna, szczeropolska. Takiej miłości kapłan przy ołtarzu błogosławi i uśmiechają się do niej z rodzinnych, pociemniałych obrazów surowi antenaci w zbrojach i deliach, w fioletach i purpurze.

Miłował rycerz dziewkę wysokiego rodu, córę wojewody, a przecie, choć kasztelanic, ni o kęs niższym się od niej nie czuł. Gwarzono po województwie, ba, na komnatach królewskich: lgnie swój do swojej, koligacą się dwa równej świetności klejnoty...

Dotąd w lipowych szpalerach parku wojewodzińskiego kryją się po gąszczach echa wyznań namiętnych. Nierzadko na tych serdecznych dokumentach pocałunek pieczęć kanclerską przykładał.

A potem jedno mignięcie błyskotki, jedno podrażnienie próżności, i dokument na szczęty zdarty! „Zwracam waszmościne słowo... Nie byliśmy dla siebie przeznaczeni"... I koniec. Dziecko nie ukręca tak prędko i łatwo główki schwytanemu motylowi, jak łatwo i prędko ona tę okropność pomyślała i uczyniła.

Błyskotka była zbyt ponętna dla córek Ewy, dla tych zwłaszcza, których usta w chwilach samotnych rozmyślań układają się tak dziwnie, jak usta wojewodzianki. On potem dopiero ten układ jej ust przypomniał sobie - i zadrżał...

Tamten pociągnął ją nie osobą swą - szpetny był i prostak - lecz błyskotką, którą to w ręku trzymał, to do czoła przymierzał. Jasność wielka biła od tego cacka, a moc miało taką, że mogło miliony cisnąć na kolana i miliony na śmierć wyprawić. On do stóp jej rzucił siebie i błyskotkę swą, i rzekł: „Depcz po nas"... A ona podjęła cacko i na głowę sobie włożyła, potem podniosła jego i pozwoliła, by ją objął jak kochankę, jak narzeczoną, jak małżonkę.

Strasznie, gdy ukochaną zabiera nam śmierć; straszniej, gdy ją wydziera życie. Ona się wówczas trupem staje żyjącym, upiorem, wampirem. Każdej nocy u wezgłowia siada, anielsko piękna, szatańsko wabna i usta do pocałunku pochyla. Ale, zamiast całować, zęby w żywym ciele zatapia, krew pije, życie zabiera...

Ten rycerz przed kilku laty jeszcze był hożym młodzianem o różanym licu i oczach, pełnych ognia... Walczyć chciał - lecz z kimże miał walczyć? Czy z nią? Lecz musiałby wówczas ostrze szabli przeciw własnemu sercu kierować. Czy z nim? Lecz on był zbyt potężny, by go zemsta współzalotnika dosięgnąć mogła.

Potężny był nie dlatego, że milionom rozkazywał i miliony miał na swą obronę, lecz że go Rzeczpospolita pod skrzydła swe wzięła. Opieka Rzeczypospolitej czyniła go nietykalnym dla Polaka.

Więc żaden duch dobry, żadna moc nadprzyrodzona nie zmąciły szyków skojarzonym przez piekło oblubieńcom. Odbyło się ich wesele, szumu, huku i wiwatów pełne, dostojnicy duchowni i świeccy życzenia im składali, wybuchy dział głuszyły fletni pisk i wrzask regałów - sam król jegomość przez posły afekty im swe świadczył. A on, ten odtrącony i zdeptany, po strasznych drgawkach konania, drętwiał, chłódł, obumierał...

Ożył jednak, na pierwszy moment ożył, gdy go wieść dobiegła, że straszydło zowiące się „mężem naszej umiłowanej" już nie istnieje. Zamordowano je, psom na żer ciśnięto...

A potem ożył na drugi moment, gdy sykiem wężowym wpełzła mu do mózgu inna wieść, światła wstydząca się, przyduszona, szpetna, że jego bóstwo - zbezczeszczone!

Ha! Czemuż kula trafiająca męża i żony trupem nie położyła?! Byłby szczęśliwy, mogąc płakać na jej grobie, o ile by tego grobu nie uczyniono wspólną dla obu trupów małżeńskich łożnicą... Byłby szczęśliwy i błogosławiłby śmierć jak anioła, który potopem białych, czystych kwiatów liliowych otchłań jego bólu zasypuje. Miałby do kogo modlić się, do kogo tęsknić, do kogo dążyć. Bo do zmarłych łatwiej trafić, niż do żywych; bo życie oddala i rozdziela, a śmierć przybliża i łączy.

Ale jego świętości Bóg nie zabrał do nieba. Motłoch z ołtarza ją strącił i zbezcześcił. „Wparli się bojarowie, krwią i gorzałką pijani, żądzą szaloną rozbestwieni, do komnat, gdzie się była caryca, z panienkami swymi, zawarła"...

Nie! Nie można o tym myśleć! Za wszelką cenę trzeba ten obraz wyszarpnąć z pamięci!

I rzekną bojarowie: „Tak nam mówiono, polskie szelmy, że żadnej z was jeden mężczyzna nie wystarcza"...

Ha, za szablę! Za rusznicę! Siec, strzelać, samemu zastrzelonym być i rozsiekanym! Bić kogokolwiek, gdziekolwiek, za cokolwiek! Zebrzydowski wichrzy przeciw królowi, więc z Zebrzydowskim na króla! Mniejsza, kto po tamtej stronie: swój czy obcy! Ma on kulę w rusznicy, ma szablę w poszwach, nacierać nań można i ciosy od niego otrzymywać! Błogosławiony wir walki! Błogosławione gwizdy kul siekących powietrze. Błogosławiona zawierucha ludzkich i końskich postaci, przecinana błyskawicami mieczów, podnoszonych i opuszczanych. Przelękła, zakrzyczana, oszołomiona dusza kurczy się i zamiera. Miejsce jej zajął instynkt, czuwający jedynie nad tym, aby zabijać, a nie być zabitym.

Potem, śmiechem piekielnym wybuchnąwszy, dorzucą: „Zażywniejsi my od waszych mdłych Polaczków; krzepciej od nich ściskamy; przy tym dwakroć nas więcej, niźli was"...

O, jak trudno zabić myśl, co jak szerszeń brzęczy i, jak szerszeń, raz po razu żądło jadowite w otwartą ranę zapuszcza!

Głośniej ryczcie, działa! Gęściej sypcie się kule! Niech dzwoni szabla o szablę, czyniąc zgiełk głuszący, a nieprzerwany!

Och, ta myśl!... Ta myśl...

...,,I dziko wrzasnąwszy, posuną się rośli, otyli, brodaci, z nabrzmiałymi na czerwonosinych czołach żyłami, i mało sobie ważąc błagania, jęki, szlochy i omdlenia niewieście, od szatanów straszniejsi, od zwierząt nieczulsi, jedną po drugiej, od carycy zacząwszy, w mięsiste ramiona pochwycą"...

Szablo - drużko! Kulo - miłośnico! Oto pierś na przyjęcie wasze gotowa... Przybywajcie, upragnione, wyglądane, zaspokójcie ten straszny głód śmierci, co przez wszystkie pory ciała krzyczy o ciszę grobu, o spokój wiekuisty!

Nie przybyły...

Nie imają się kule nieszczęśliwych, ślizga się szabla na zbroi przeklętego.

Okropną jest rzeczą wytrzeźwienie po pijaństwie krwawych rozpraw przychodzące. Dusza zapada w zimne, plugawe trzęsawisko, sama sobie wstrętna się staje. Myśli, dotąd zatajone, wypełzają z kryjówek, i rozłażą się na wszystkie strony, osowiałe, chore, bolesne i ból sprawiające. I każda myśl staje się kroplą jadu dziwnego, który zatruwa, a nie zabija.

„Wparli się bojarowie, krwią i gorzałką pijani, żądzą szaloną rozbestwieni"...

Och, zapomnieć!... Zapomnieć!...

Huk wybuchającej petardy, łoskot staczającego się z chmur gromu, klątwy bluźnierców, krzyki konających słodką są pieśnią przy szemraniu mrowiącego się w mózgu robactwa.

Dłońmi w stalowych rękawicach ścisnąć czaszkę, ażby się rozprysła... Albo ją o ścianę kamienną roztrzaskać... Albo prochem rozsadzić.

Snem zasnąć nieprzespanym... Rozumu się zbyć... Zapomnieć...

- Ten tokaj był fajn. Ale ja dla jaśnie wielmożnego pana mam coś jeszcze rarytniejsze. To kosztuje cały dukat, ale to jest cymes. My, Żydki, pijemy to jeno w nasze święto. A jak my tego pijemy, to my nie jesteśmy już w żadne Polskie, w żadne Rzeczpospolicie, i nie jesteśmy już żadne bidne, czarne Żydki. A gdzie my jesteśmy? W nasze kochane, bogate, śliczne Jerozolyme. A co my jesteśmy? Kochane, bogate, śliczne Izraelity. I mamy swój rodzony król, i swój właściwy senat, i swoje osobliwe wojsko. I jesteśmy bardzo kontente, śmiejemy się, tańcujemy, ściskamy swoje sury i swoje bachury i szpiwamy sobie: hop-sa-sa, bim-bom-bum! To ja wnet tego dla jaśnie wielmożny pan przyniosę. To jaśnie wielmożnego pana dobrze zrobi. Ale to kosztuje cały dukat.

Naszeptał w ucho rycerzowi rudy karczmarz i do izby pomknął, żeby łojówkę zatlić i do sklepu z winem zejść.

Ale jeszcze się z cienką szabasówką nie uporał, gdy przed karczmą rozległy się burzliwe śmiechy, śpiewy, parskanie koni i brzęczenie bandurki.

Przez wywrócone, a przeto zawsze i wszystkim gościnne wrota wwalił się na dziedziniec orszak jezdny z panem Bałabanem i jego bandurzystą na czele.

Bandurzysta, ledwie się zoczył ptactwem domowym otoczony, szarpnął struny i donośnie zapiał:

Oj! Chacieła baba kurni zbahacieci.

Pasadziła kurycu, kab sidzieła dzieci.

Tip, tip-tiur, tiur!

Tipa, tipa-kur, kur!

Aż tu zaraz i jegomość Bałaban, i wszyscy ichmoście z orszaku, ba, i jejmościanka Sciepula, a za nią luzaki i cała służba Bałabanowa dalej drzeć się na przerozmaite głosy:

- Tip, tip - tiur, tiur!... Tipa, tipa - kur, kur!....

Przestraszyły się kokosze z kurczętami, zaniepokoił się majestatyczny kogut. Popłoch wkradł się między kacze i gęsie szeregi. Nawet sam indyk dobrodziej doznał gniewnego zdziwienia, które mu sine podgardle na czerwono zafarbowało. Rozprysło się wszystko w momencie, skrzydłami głośno łopocząc i hałas podnosząc okrutny.

Gdy przycichł nieco, podjedzie imćpan Śliz do posępnego rycerza i pozdrowi go, jako później przybyły.

- Czołem waszmości mojemu!

- Czołem... - mruknie rycerz, głowy nie podnosząc.

- Śliz jestem, alias Ślizień. herbu ut fert „własnego”.

Zmilczał tamten.

Śliz, który opowiedziawszy się, już dłoń do kołpaka ściągał, do obustronnego powitania gotowy, opuścił szybko rękę i z naciskiem powtórzył :

- Ślizień jestem. Z kim mam cześć?...

Rycerz, jakby nie rozumiał, milczenia nie przerywał.

- Godność waszmości poznać bym rad - oświadczył Śliz bardzo już głośno i wyniośle.

Reszta kompanii podjechała w to miejsce, pilnie się niezwykłemu dialogowi przysłuchując.

Raczył wreszcie rycerz dźwignąć cokolwiek zwieszonej głowy. Podniósł też z wolna ciężkie powieki, pod którymi zaszkliły się martwo źrenice bez blasku.

Gdy Śliz ujrzał tę twarz bardzo chudą i bardzo bladą, na której wysterczał duży nos orli, opuszczona już jego ręka wzniosła się ponownie w górę i pełnym uszanowania ruchem kołpaka uchyliła.

A rycerz wówczas głosem przyciszonym, jakby do siebie tylko mowę zwracał, wyrzekł:

- Ora-pro-nobis ....

Tu już wydało się wszystkim, że on jest albo głuchy, albo... gorzej jeszcze.

- O nazwisko waszą miłość pytałem - dobitnie, choć z dobrotliwym pobłażaniem Śliz rzecz ponowił.

- Ora-pro-nobis - zabrzmiała taż sama odpowiedź.

- Hu, hu! Ora-pro-nobis...? Patrzy mi to bardziej na jakoweś osobliwe przezwisko. Czyżby nim było?

- Tak - potwierdził posępnie rycerz. - A o nazwisko waszmość nie pytaj. Dawno je ostawiłem. Na wojnie rzecz zbędna.

Zamilkli wszyscy na ten argument. Śliz nawet badania dalszego poniechał.

Po chwilowej ciszy ozwie się głos Bałabana.

- Bo i prawda! - zawoła ze śmiechem. - Co na wojnie po nazwisku! Ja bym był ochotnie

i brzuszysko swe na Białej Rusi ostawił.

Jęli wszyscy z koni zsiadać i luzakom je oddawać. A że karczmarz natrętnie usługi swe ofiarowywał, do ziemi się kłaniając jarmułką i całą swą osobą, więc ten i ów pod dach jego wstąpił, kąta na nocleg upatrując.

Ruszył się wreszcie i rycerz. Sługę swego przywołał, rozkazy mu wydał, ociężale do karczmy pociągnął. Już mu tam zawczasu izbę przygotowano.

W progu zdybał się ze Ślizem. Niecierpliwy junak wstrzymać się nie mógł od zagadnięcia:

- Słyszeliśmy, że wasza miłość na wojnę. - Może by łaska waszej miłości kompanią naszą nie wzgardziła?

- Czemuż miałbym gardzić? Tak mi z wami, jak z kim innym. A najlepiej samowtór z pachołkiem.

- Ciężko we dwójkę na nieprzyjaciela.

- Kupą nie lżej. A przecie i w kupie można być odyńcem.

- Wasza miłość czyj stronnik?

- Niczyj.

- Hu, hu! A cel drogi waszmościnej?

Spochmurniał rycerz. Brwi ciemne ściągnął, aż mu się nad nosem spoiły, usta wąskie zaciął i ku odejściu się odwrócił. Nie odszedł jednak i znów po chwili zamiast pleców twarz bladą ukazał.

- U Moskwy - szeptać jął, na Śliza nie patrząc - siła miast, a w miastach siła zamków warownych. W zamkach ciemnice podziemne, grobom podobne, w ciemnicach zasię siła więźniów moskiewskich i polskich. A w jednym z onych zamków i w jednej z onych ciemni – półmartwa, białe ręce do krwi kąsająca, Maryna... - na słuchającego wzrok jego padł i poprawił się: - Caryca jejmość...

Śliz bystro nań spojrzał.

- Zrozumiałem - rzekł. - My takoż po carycę. Więc: droga nam jedna...

Rycerz głową skinął. Zaraz też przygarbił się, aby swą rosłą, a jak topola smukłą i gibką figurę przez niskie odrzwia izby karczemnej przesunąć.

Cienka ściana przedzielała tę izbę od innej, przez pana Bałabana zajętej, a w całym domostwie największej.

Wyłożono tę ostatnią stertami pierzyn i poduszek, wymoszczono kobiercami, co wszystko z wozu dobyte zostało. W tejże izbie noclegować miała Sciepula, oraz, w głębi, za przepierzeniem, wierny badurzysta.

Zanim jeszcze godzina snu nadeszła, pan Bałaban drogą znużon, przyległ nieco na miękkim jak łono niewieście posłaniu. Nieopodal, w puchach i kobiercach, zatonął do połowy Śliz.

Były to dobre warunki do poważnych rozmyślań, więc junak, czasu nie tracąc, jął ciągnąć dalej rozpoczętą w drodze „edukację". Oparł zaś ją był na zręcznie zarzucanych, politycznych i niepolitycznych zapytaniach...

Gdyby umieszczony obok, a bezsennością stale trapiony Ora-pro-nobis był w stanie zajmować się czymkolwiek, prócz własnych myśli, słyszeć by mógł poza ścianą urywki dość osobliwych dialogów.

Sciepula słyszeć ich nie mogła, gdyż wyszła na dziedziniec „rozprostować członki", w której to imprezie ofiarował się jej z pomocą imćpan Pałka.

- Teraz, mości Bałabanie, jechać nam trzeba w górę - mówił Śliz głosem do swej roli przystosowanym. - Wiadomo ci być musi, kto nam dziś najmiłościwiej panuje...

- Miałbym zaś nie wiedzieć! - odburknął bas, pierzynami nieco przyduszony. - Toż, serdeńko, i dzieciuk zna, że ów Węgrzyn, co go zwą Stefan Batory.

- Głu... głuchy waść być musisz, skoroś dotąd nie słyszał, że Batory od dwudziestu lat w grobie!

- Aj! W serceś mię waszmość kolnął! To już Węgier kaput? Panie! Świeć jego duszy... Ot, szkoda, że płakać, ani rusz, nie mogę. Tak bym się rozbeczał... Bo ja jego, serdeńko, okrutnie - szyję utnij, jeśli wiem, za co - lubiłem... To teraz królem naszym Stefan drugi?

- Bajdurzysz waść. Król Stefan Batory syna nie ostawił.

- To najgorzej, serdeńko, najgorzej. Lękam się, że i ze mną tak będzie. Raz coś tam wprawdzie być miało, ale się rozeszło...

- Dziś nam panuje Zygmunt trzeci Waza.

- Nie słyszałem, serdeńko, szyję utnij, jeśli słyszałem. U nas wszystkie gościńce pod wodą, to się i nie każdemu chce płynąć. Ale to i lepiej, że Zygmunt i do tego trzeci. A czy waza, czy półmisek, to już tam zarówno. Jeno że mi po tamtym Węgrzynie okrutnie czegoś tęskno... Tak bym się chciał rozbeczeć... Hej! Smutnego!

Rozkaz rzucony był bandurzyście, który, nie zwlekając, wyszarpnął ze strun jękliwą i haniebnie żałosną melodię.

Ale nie pomogła.

- Teraz nadstaw uszu, mości Bałabanie - ciągnął dalej Śliz. - Wiedzieć ci trzeba, do kogo jedziesz i po co. Nie we wszystkich okazjach wolno być głąbem.

- Zgoda, serdeńko, mości Ślizie. Jeno wpierw duszę czym nie bądź otrzeźwię, żeby nie zasnęła.

Tu przelał zawartość butli do równego objętością pucharu i, nie śpiesząc, z wolna, lecz rzetelnie tęgie wino do ostatniej kropli wycmoktał.

- Teraz, waszmość, gadaj! - zezwolił, próżne szkło odstawiając.

Więc junak zaznajamiać go jął z dziejami ostatniej doby: jako chciwiec Godunow zamordować dał maluczkiego carzyka; jako on potem, dorósłszy, na dworze Mniszcha się ukazał i Rzeczypospolitej w opiekę oddał; jako z kolei jego zamordowano, on zaś znów się zjawił i zemsty na mordercach szuka i po carską koronę, jak po własność, przynależną sobie, sięga...

Słuchał pan Bałaban pilnie, władze umysłowe wytężając, wreszcie bolejącym głosem człowieka, który czuje, że za chwilę głowa szalenie boleć go zacznie, przemówił:

- Prawy to bis, serdeńko. Jak się przypnie do czego, za nic nie puści. Pszczoły, serdeńko, i żubrem od miodu nie odpędzisz. Bisa takiego bij, zabij, na mak posiecz, w armatę wsyp i wystrzel, on ci znów na pazury stanie i skakać po bisowsku będzie. Chyba, że...

Tu pan Bałaban obejrzał się, czy go bandurzysta nie podsłuchuje, któremu to przecie w głowie nie było.

- Chyba, że... - ściszonym głosem dokończył - kulą go dojmiesz zaczarowaną...

Na szkatułę zerknął, stojącą opodal.

- Takową kulę mam. Wiedźma mi ją dała...

- Hu, hu!... Nie wypuścisz jej przecie na naszego Dymitruszkę? Toć ci jeszcze łeb na tłustym karku nie wadzi!..

W tymże czaś panienka Sciepula, chłodku przedwieczornego w kompanii Pałkowej zażywająca, przeciągle a śpiewająco mówiła:

- Za nic by nie chciała, gdyby jeszcze raz na mnie spojrzał. Oczy ma takie, jak martwieć. Zaduszył musi być kogo, albo zakolił...

A na to Pałka:

- Co waszmościance do jego oczów? W moje patrzaj. Choć jastrzębie, więcej przecie warte. On wreszcie swoje oczy zawżdy w ziemi trzyma utkwione...

Młoda para rozmawiała o posępnym rycerzu.Rozdział 4

Zygmunt Trzeci, z Bożej łaski król Polski, wielki książę litewski, ruski, pruski, mazowiecki, żmudzki, inflancki etc. i szwedzki, gocki, wandalski dziedziczny król, wnurzywszy się w wysokie, skórą kordubańską kryte krzesło, z majestatycznym na czole marsem - spożywał jajko na miękko.

Nazajutrz przypadało święto uroczyste, wigilia onego była dniem postnym – w zachowywaniu zaś postów i w ogóle w praktykach religijnych król Zygmunt nikomu prześcignąć się nie dawał.

W niewielkiej komnatce, z herbowymi „snopkami" na supraportach, nakryto tylko na trzy osoby. Nie było między tymi osobami królowej. Król w dni postne nie zbliżał się do żony...

Rolę gospodyni pełniła zastępczo młoda, przystojna Niemka, ze świeżą, lecz nad lata poważną twarzą. Król mówił do niej „panno Orszulo", na dworze zwano ją Mejeryn lub Meierinn, co mogło być równie dobrze nazwiskiem, jak tytułem.

Komnatka przylegała do wielkiej sali, w której znajdowały się organki. Przy organkach siedział i przez cały czas obiadu psalmodie na nich wygrywał signor Asprillo Facelii, dyrektor kapeli dworskiej i kościelnej.

Naprzeciw króla, na krześle do jego krzesła podobnym, lecz o wiele mniejszym, rozparł się butnie chłopiec lat trzynastu, okrągły, rumiany o figlarnie wykrojonych ustach, z oczyma, które bystro i śmiało, nikomu nie ustępując, przed się patrzyły.

Bardziej od oczów chłopca zdumiewał jego ubiór, który był całkowicie polski i przy którym nie brakło nawet szabelki z głowicą turkusami osypaną. Młody junak trzymał teraz swój oręż między kolanami, spojrzenia zaś, jak groty ostre, ciskał na prawo i lewo.

Na dworze królewskim, całkowicie na ład niemiecki urządzonym, on tylko jeden, dzięki swej królewiczowskiej godności i wielkiej, niczym okiełznać się niedającej fantazji, po polsku się nosząc, cały polskością tchnął. Kłuło to w oczy dworzan, ale wśród szlachty, dalej od dworzan stojącej, mir królewiczowi czyniło.

Przy trzecim nakryciu garbił się wysoki, chudy pater, w sutannie ze stojącym, jezuickim kołnierzem, z krótką, siwawą, ostro przyciętą bródką.

Król, złotą łyżeczką rozbiwszy skorupę jajka, podniósł na syna wielkie, bladoniebieskie, bez wyrazu oczy. Przez chwilę badał nimi jego polski ubiór, potem bezdźwięcznym, sennym głosem po

niemiecku zapytał:

- Dopókiż to, panie synu, trwać będzie ta maskarada?

Młodzieńczyk odciął się po polsku:

- Dopóty, najjaśniejszy panie, dopóki na czole twym, zamiast urojonej korony szwedzkiej, błyszczeć będzie polska, rzeczywista.

Skrzywił się Zygmunt i oczy z powrotem na talerz obrócił. Patrowi aż bródka zatrzęsła się z oburzenia...

Ale królewicz nic sobie z tego nie czynił. I po chwili z jękliwą muzyką organków zmieszał się jego śmiech pusty. Korzystał z przywilejów jedynactwa, choć już jedynakiem być przestał. W komnatach niewieścich kwiliło jednoroczne niemowlę, syn króla i drugiej małżonki, któremu wszakże lekarze długiego życia nie rokowali.

W milczeniu spożyto jajka, po czym na ogromnej tacy srebrnej służba wniosła równie dużą, nakrytą farfurkę. Panna Orszula farfurkę z tacy zdjęła, przed królem postawiła, pokrywę z onej podniosła. Komnatkę napełniła mdląca woń smażonego oleju. Król w dni postne oleju miast masła do potraw zażywał.

Łyżka w farfurce zanurzona wyłowiła rybek kilka mizernych, którym przypadł zaszczyt przejścia do królewskiego żołądka. Takież rybki znalazły się również na talerzach królewicza i patera.

Pater zdawał się rozkoszować gorzkim smakiem oleju i chudością pospolitych wiślanych płotek. Królewicz, nadziawszy jedną rybkę na widełki, długo kręcił nią w pobliżu nosa, wreszcie, zabawnie krzywiąc się, położył ją na powrót na talerzu.

Drwiąco płaczliwy uśmiech chłopca podchwyciła stojąca za krzesłem królewskim panna Orszula i odpowiedziała nań również uśmiechem. Uśmiech ten mówił:

- Cierpliwości, pieszczoszku... Znajdzie się dla ciebie kąsek smaczniejszy.

I w uśmiechu ust świeżych, i w spojrzeniu pięknych oczów malowało się wiele czułości. Przyjaciółka ojca nie była i dla syna obojętna.

Skończył się posiłek. Król wstał z krzesła, jakby podnosił się z majestatu. Królewicz, w rękę ojca pocałowawszy, wybiegł w podskokach, gdzie go wzywało spojrzenie urodziwej ochmistrzyni. Pater do kąta odszedł i - książki dobywszy - jął mamrotać pacierze łacińskie.

Organowe psalmodie nie przestawały huczeć pod wysokim, ostrołukowym sklepieniem.

W kwadrans później Zygmunt Waza w innej już, nieco większej, komnatce spoczywał na sofie kobiercem adziamskim pokrytej. Leżały przy nim: brewiarz łaciński i dyscyplina.

Król spoczywał w postawie półleżącej, na ręce prawej wsparty, podobny do tych postaci marmurowych, które na nagrobkach dawnych królów, biskupów i rycerzy niby śpią, niby rozmyślają...

Za królem wślizgnęła się panna Orszula. Ona tylko jedna przystęp tu dziś miała. Król w dni postne nie zbliżał się do żony.

Przyjaciółka poprawiła leżącemu poduszkę i lekkim, ledwie wyczuwalnym ruchem przesunęła dłoń po nastroszonym wysoko, po szwedzku, czubie królewskim. Potem siadła nieopodal na niskiej kanapce.

- Najjaśniejszy panie - przyciszonym, słodkim głosem wyrzekła - są nowiny...

Król ani spojrzał na nią, ani się poruszył. Wypłowiałe jego oczy wpatrywały się nieruchomo w malowany kafel pieca.

- Nowiny... - powtórzyła głośniej.

- Ważne? - bąknął Zygmunt niechętnie.

- Wagi jak największej!

Król uniósł cokolwiek głowę, powieki mu drgnęły.

- Ze Szwecji? - z niejakim ożywieniem zapytał.

- Nie. Z Moskwy.

Zawód odmalował się na twarzy Zygmunta. Ziewnął, do poprzedniej nieruchomości powrócił. Po chwili rzekł sennie:

- Pewnie znów kogoś zamordowali: Dymitra albo Wasyla... Tam zawsze kogoś mordują.

Nowe ziewnięcie zdawało się dorzucać:

- Jest nam to zresztą zupełnie obojętne!...

- I Dymitr, i Wasyl - objaśniła panna Orszula - jeszcze głowy na karkach noszą. Nie przeto jednak siedzą tam one mocno. Moskwa i z tego, i z tamtego niezadowoleni.

- Więc cóż? Ich to rzecz, nie nasza! Własnych opresji mamy zadość, będziemyż jeszcze o zadowoleniu moskwicina rozmyślali?...

- Sami o tym rozmyślają...

- To i lepiej. A my będziemy spać.

Wyciągnął się król przy tych słowach wygodniej.

Panna Orszula pochyliła się ku leżącemu, minę przybrała zagadkową, a skupioną.

- Najjaśniejszy panie... - rzekła tajemniczo. - Wasza królewska mość lekce sobie waży moje nowiny, które „pocztą szeptaną" nazwać raczył. A przecie ta szeptana poczta wyszeptała mi dziś coś, co z bliska tknie poświęcanej osoby królewskiej mości...

- Cóż takiego? - rozciekawił się Zygmunt.

- Niektórzy z dumnych bojarów moskiewskich mieli niedawno naradę tajemną. Zgodzili się na onej paradzie, że jak jest, trwać nie może. Już się im, choć moskwicinom, ciągły rozlew krwi naprzykrzył. Nowego Dymitra zwą impostorem i nie mają za jaje. Szujski u nich takoż w małej cenie, bo zbrodniami dobił się korony. Tamtego Dymitra przypominają z żalem jakowymś i między sobą mówią: „Kim był, to był, a zawżdy człek był dobry i lubitelny”...

Zajęło króla, co mówiła przyjaciółka i doradczyni. Jego wielkie oczy jeszcze większymi się stały. Przeniósł je z wolna z malowanego pieca na pannę Orszulę.

- Zaczem?... - spytał bezdźwięcznie, lecz ciekawie i jakby wyczekująco.

- Zaczem - ciągnęła przyjaciółka głosem bardziej jeszcze tajemniczym i poufalszym - dumni bojarowie zwrócili oczy na Zachód, umyślili szukać sobie pana w obcym, a bliskim na odległość narodzie...

- U Szwedów może? - wtrącił Zygmunt z nagłym przerażeniem.

- Nie, najjaśniejszy panie, nie u Szwedów. U Polaków.

Oczy króla, nad miarę rozszerzone, przylgnęły do twarzy mówiącej. Uszy nadstawił, usta otworzył, uszami i ustami chciał wchłonąć jak najprędzej oczekiwaną nowinę.

- Umyślili - kończyła panna Orszula - posadzić na tronie swym monarchę z rodziny Wazów...

- Mnie?... - stłumionym od wzruszenia głosem szepnął Zygmunt.

- Nie, najjaśniejszy panie, nie ciebie. Umyślili posadzić syna twego: Władysława.

Wzniesione powieki króla ciężko opadły, zakrywając prawie zupełnie oczy. Cała postać osunęła się. Twarz przybrała zwykłą, woskową nieruchomość.

- Głęboko oni tę sprawę rozważyli - objaśniała ochmistrzyni. - Wprawdzie najjaśniejszemu królewiczowi jeszcze lat kilka do pełnoletności nie dostaje, ale tym snadniej będą mogli młode chłopię do kondycji swych urobić. Tymczasem regenta mu dadzą i radę przyboczną. Królewicz, w mieście Moskwie mieszkając i z bliska wszystkiemu się przypatrując, gruntownie pozna obyczaje i potrzeby tak wielkiego państwa, i dobrze się do rządzenia nim przysposobi. Młodziuśki i bogobojnie wychowany, więc żadnych tyrańskich i despotycznych zachcianek mieć nie będzie. Owo Moskwa pod jego rządami odetchnie i rany swe zabliźni. A dla naszej sławnej Rzeczypospolitej jakiż stąd blask! Jaki profit! Otworem przed nią stanie przebogata kraina, gdzie frukty z drzew spadają, bo ich nie ma komu zrywać, gdzie złoto marnieje we wnętrznościach ziemi, bo nie ma, kto by je na wierzch chciał wydobyć... Ileż szlachetnej młodzi przy boku królewicza znajdzie miejsce dostojne, iluż ambitnym otworzy się droga do bogactw i zaszczytów, iluż ichmościów - warchołów odpłynie z tą falą i bruździć pod bokiem majestatu królewskiego przestanie! I spełni się może, o czym wielebni ojcowie roili: światło nauki i poloru zachodniego przedostanie się do ciemnych, na poły barbarzyńskich ludzi, ubłogosławi ich, przeniknie i podniesie. Skończą się wówczas waśnie sąsiedzkie dwóch narodów, które Stwórca do wspólnej, zgodnej pracy przeznaczył. Polska i Moskwa, zamiast naprzeciw siebie, stać będą przy sobie. A potem, potem - bo trudno myśl skrzydlatą spętać i na miejscu przytrzymać- potem...

Zamilkła, spostrzegłszy, że oczy króla są zawarte, cała zaś postać spoczywa w zupełnej nieruchomości.

- Zasnął... - pomyślała.

I cicho, ostrożnie, na palcach z komnaty wyszła.

Ale Zygmunt nie spał. Oczu nie podnosząc, ani słów ostatnich panny Orszuli nie słuchając,

rozmyślał.

Były to ociężałe rozmyślania człowieka z tępym i leniwym umysłem, z charakterem samolubnym i upartym. Po sennym mózgu króla przeciągały powolnym, opóźniającym się chodem myśli i wyrazy. Z początku niepochwytne, rozstrzelone, jęły z wolna zbliżać się do siebie, skupiać, wiązać - ułożyły się wreszcie takim szykiem:

- Władysław pierwszy, syn Zygmuntów, z Bożej łaski car, jedynowładca i wielki kniaź wszystkiej Rusi: dmitrowski, uglecki, gródecki etc., etc., etc, książę i innych wielu państw i hord tatarskich, monarchii moskiewskiej podległych, pan i dziedzic...

Przesunęła się ta wstęga tytułów i pozostawiła w duszy króla niesmak. Zmiął ją, potargał, na strzępy podarł i strzępy w przestrzeń rzucił. Potem rozproszone wyrazy jął wiązać z nowymi, próbując innych kombinacji, innych akordów. Ze zmieszanych cząstek splotła się wstęga nowa, dłuższa od tamtej i jaskrawsza:

- Zygmunt trzeci, z Bożej łaski król Polski, wielki książę litewski, car, jedynowładca i wielki kniaź wszystkiej Rusi, wielki książę ruski, pruski, mazowiecki, żmudzki, inflancki etc., dmitrowski, uglecki, gródecki etc. etc. Etc., książę innych wielu państw i hord tatarskich monarchii moskiewskiej podległych, pan i dziedzic, i szwedzki, gocki, wandalski dziedziczny król.

Podobała się nowa wiązanka marzącemu. We wnętrzu ducha swego uśmiechnął się do niej i zasnął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: