- W empik go
Carmen - ebook
Carmen - ebook
Główny bohater, żołnierz José, poznaje piękną Cygankę o imieniu Carmen. Zakochuje się w niej bez pamięci. Pod wpływem tego uczucia bardzo się zmienia. Był uczciwym człowiekiem, jednak by przypodobać się ukochanej, wkracza w środowisko przestępcze. Zaprzepaszcza szansę na własną karierę i nie cofa się nawet przed zbrodnią chcąc zdobyć jej miłość. (Wikipedia)
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-021-2 |
Rozmiar pliku: | 472 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawsze podejrzewałem geografów, że sami nie wiedzą, co plotą, mieszcząc pole bitwy pod Munda w okolicy Bastuli Poeni, w pobliżu nowoczesnej Monda, o jakie dwie mile na północ od Marbella. Wedle moich własnych wniosków z tekstu anonimowego autora"Bellum Hispaniense", oraz kilku wskazówek, zebranych w doskonałej bibliotece księcia d'Ossuna, sądziłem, że to raczej w okolicy Montilla trzeba szukać pamiętnego miejsca, gdzie po raz ostatni Cezar zagrał w cetno i licho przeciw obrońcom republiki. Znalazłszy się w Andaluzji z początkiem jesieni 1830 r., podjąłem dość daleką wycieczkę, aby rozjaśnić ostatnie wątpliwości. Memoriał, który ogłoszę niebawem, nie zostawi już, mam nadzieję, żadnej niepewności w umyśle rzetelnych archeologów. W oczekiwaniu, aż moja praca rozwiąże wreszcie problem geograficzny, trzymający w zawieszeniu całą naukową Europę, opowiem wam małą powiastkę; nie przesądza ona zresztą w niczym zajmującej kwestii położenia Mondy.
Nająłem w Kordowie przewodnika i dwa konie i puściłem się w drogę z "Komentarzami" Cezara i paroma koszulami za cały pakunek. Pewnego dnia, błądząc w dolinie Kaszena, wyczerpany zmęczeniem, umierając z pragnienia, spalony słońcem z ołowiu, słałem z całego serca do diaska Cezara i synów Pompejusza, kiedy spostrzegłem, dość daleko od mojej ścieżki, zieloną polankę zarosłą sitowiem i trzcinami. Zwiastowało to bliskość źródła. W istocie, skorom się zbliżył, spostrzegłem, że mniemany trawnik to było bajoro, do którego wpadał strumyk, wypływający, jak się zdawało, z ciasnej gardzieli między dwoma skałami. Wywnio skowałem stąd, iż idąc pod prąd strumienia, znajdę wodę chłodniejszą, mniej żab i pijawek i może nieco cienia. Przy wejściu do skalnej gardzieli koń mój zarżał, na co inny koń, niewidoczny, odpowiedział natychmiast. Ledwie uszedłem jakieś sto kroków, przesmyk, rozszerzając się nagle, odsłonił mi rodzaj naturalnego amfiteatru, doskonale zacienionego wysokimi ścianami. Niepodobna o miejsce, które by przyrzekało podróżnemu rozkoszniejszy postój! U stóp kończystych skał tryskało spienione źródło i spadało do małej sadzawki wyścielonej pia- skiem białym jak śnieg. Kilka pięknych dębów, zasłonionych od wiatru i odwilżanych źródłem, wznosiło się nad brzegiem i okrywało je swym gęstym cieniem: wreszcie dokoła sa- dzawki delikatna i lśniąca trawa przyrzekała lepsze łoże, niżby je można znaleźć w jakiejkolwiek gospodzie na dziesięć mil wkoło.
Nie mnie przypadł zaszczyt odkrycia tak pięknego miejsca. W chwili gdy w nie zaszedłem, jakiś człowiek spoczywał tam już: prawdopodobnie spał. Obudzony rżeniem, wstał i podszedł do swego konia, który skorzystał ze snu pana, aby sobie uczynić dobry popas w okolicznej trawie. Był to młody chwat, średniego wzrostu, ale silnie zbudowany, o spojrzeniu dumnym i posępnym. Cera jego, niegdyś może piękna, stała się pod wpływem słońca ciemniejsza niż jego włosy. Jedną ręką trzymał za uzdę konia, w drugiej miał mosiężną rusznicę. Wyznaję, iż zrazu rusznica i sroga mina jej właściciela zaskoczyły mnie nieco, ale nie wierzyłem już w bandytów, tyle się o nich nasłuchawszy, a nie spotkawszy ich nigdy. Zresztą, widziałem tylu uczciwych rolników zbrojących się od stóp aż do głowy, aby iść na targ, iż widok palnej broni nie uprawniał mnie do wątpienia o czci godności nieznajomego. A wreszcie, mówiłem sobie: cóż by począł z mymi koszulami i moimi, Komentarzami" w elzewirze?
Pozdrowiłem tedy właściciela rusznicy poufnym skinieniem głowy, pytając z uśmiechem, czym nie zakłócił jego snu. Nie odpowiedział nic i zmierzył mnie bystro wzrokiem; po czym, jak gdyby rad z egzaminu, przyjrzał się równie bacznie memu przewodnikowi, który właśnie się zbliżał. Ujrzałem, iż ten zbladł i zatrzymał się z oznakami widocznej grozy., Głupie spotkanie!", rzekłem sobie. Ale roztropność radziła mi nie okazywać niepokoju. Zsiadłem z konia, rzekłem przewodnikowi, aby go rozkulbaczył, i kląkłszy nad źródłem, zanurzyłem w nie głowę i ręce, następnie pociągnąłem dobry łyk, leżąc na brzuchu, jak owi źli żołnierze Gedeona.
Równocześnie przyglądałem się memu przewodnikowi i nieznajomemu. Przewodnik zbliżał się bardzo niechętnie; obcy zdawał się nie żywić złych zamiarów; puścił wolno konia, a rusznica, którą trzymał zrazu poziomo, zwrócona była obecnie ku ziemi.
Nie uważając za właściwe formalizować się widocznym zlekceważeniem mej osoby, wyciągnąłem się na trawie i swobodnie spytałem właściciela rusznicy, czy nie ma przy sobie krzesiwa. Równocześnie wydobyłem puzderko z cygarami. Nieznajomy, wciąż bez słowa, sięgnął do kieszeni, wyjął krzesiwo i skwapliwie skrzesał mi ogień. Wyraźnie obłaskawiał się; usiadł na wprost mnie, ale nie wypuszczał broni z ręki. Zapaliwszy cygaro, wybrałem najlepsze z pozostałych i spytałem, czy pali.
— Owszem, proszę pana - odpowiedział.
Były to pierwsze słowa, które wyrzekł, przy czym zauważyłem, że akcent jego nie ma andaluzyjskiego brzmienia. Wyciągnąłem stąd wniosek, że jest podróżnym jak ja, tyle tylko, że nie archeologiem.
— Może to panu będzie smakowało - rzekłem - podając mu prawdziwe hawańskie regalia.
Skinął lekko głową, zapalił cygaro od mego, podziękował nowym skinieniem, po czym zaciągnął się z widoczną przyjemnością.
— Ach! - zawołał wypuszczając z wolna kłąb dymu ustami i nosem - jak dawno już nie paliłem!
W Hiszpanii ofiarowane i przyjęte cygaro stwarza stosunek gościnności, jak na Wschodzie podzielenie się chlebem i solą. Nieznajomy okazał się rozmowniejszy, niż się spodziewałem.
Zresztą, mimo iż powiadał się mieszkańcem okolic Montilla, najwyraźniej znał kraj dość licho. Nie wiedział miana uroczej doliny, w której spoczywaliśmy; nie umiał nazwać żadnej wioski w pobliżu; wreszcie, zapytany, czy nie widział gdzie w okolicy uszkodzonych murów, rzeźbionych kamieni, wyznał, że nigdy nie zwracał uwagi na podobne rzeczy. W zamian okazał się biegłym znawcą koni. Skrytykował mojego, co nie było trudne; następnie wywiódł mi rodowód swego, który pochodził ze sławnej kordowańskiej stadniny. Było to w istocie szlachetne zwierzę i, wedle tego, co mówił jego pan, tak wytrzymałe, że raz zdarzyło mu się zrobić trzydzieści mil w jednym dniu, galopem i kłusem. W toku swego wywodu nieznajomy zatrzymał się nagle, jakby zmieszany i nierad, że za dużo powiedział."Bardzo mi było wtedy spieszno do Kordowy, dodał z pewnym zakłopotaniem. Musiałem odwiedzić sędziów w pewnym procesie..." Mówiąc spoglądał na mego przewodnika Antonia, który spuścił oczy.
Cień i źródło zachwyciły mnie do tego stopnia, że przypomniałem sobie o paru zrazach wybornej szynki, którą przyjaciele moi z Montilla włożyli do sakwy przewodnika. Kazałem ją przynieść i zaprosiłem obcego do udziału w improwizowanej przekąsce. Jeżeli od dawna nie palił, mogłem wnosić, iż nie jadł co najmniej od czterdziestu ośmiu godzin. Pożerał jak zgłodniały wilk. Pomyślałem, że spotkanie było opatrznościowe dla nieboraka. Przewodnik natomiast jadł mało; pił jeszcze mniej i nie mówił wcale, mimo że od początku naszej podróży okazał się nieporównanym gadułą. Obecność naszego gościa zdawała się go krępować; jakaś nieufność, z której przyczyn nie zdawałem sobie jasno sprawy, oddalała ich od siebie.
Znikły już ostatnie kruszyny chleba i szynki; wypaliliśmy po drugim cygarze; kazałem przewodnikowi okulbaczyć konie i miałem się żegnać z nowym przyjacielem, kiedy ów spytał, gdzie zamierzam spędzić noc.
Nim zdołałem spostrzec znak mego przewodnika, odpowiedziałem, że jadę do gospody Del Cuervo.
— Lichy to nocleg dla osoby takiej jak pan... I ja tam jadę; jeśli pan pozwoli sobie towarzyszyć, odbędziemy drogę razem.
— Bardzo chętnie - rzekłem dosiadając konia.
Przewodnik, który mi trzymał strzemię, dał znowu znak oczami. Odpowiedziałem wzruszeniem ramion, jakby dla upewnienia go, że jestem zupełnie spokojny, i puściliśmy się w drogę.
Tajemnicze znaki Antonia, jego niepokój, kilka słów, które wymknęły się nieznajomemu, zwłaszcza ów trzydziestomilowy kurs i mało prawdopodobne jego objaśnienie, ustaliły już moje pojęcie o towarzyszu podróży. Nie wątpiłem, że mam do czynienia z przemytnikiem, może złodziejem; cóż mi to szkodziło? Znałem na tyle Hiszpanów, aby być najpewniejszy, że nic mi nie grozi ze strony człowieka, który ze mną jadł i palił. Obecność jego była nawet dobrą rękojmią przeciw wszelkiemu niepożądanemu spotkaniu. Zresztą bardzo rad byłem dowiedzieć się, kto to jest rozbójnik. Nie widuje się ich co dzień i jest pewien urok w tym, aby się znaleźć w pobliżu istoty niebezpiecznej, zwłaszcza kiedy się czuje, że jest łagodna i oswojona.
Spodziewałem się doprowadzić stopniowo nieznajomego do zwierzeń; mimo mrugań przewodnika ściągnąłem rozmowę na temat opryszków. Rozumie się samo przez się, że mówiłem o nich z szacunkiem. Był wówczas w Andaluzji słynny bandyta zwany José Maria, którego czyny były na ustach wszystkich."Gdybym się tak znajdował strzemię w strzemię z Josém Marią?", mówiłem sobie... Opowiadałem znane mi ze słyszenia historie o tym bohaterze, wszystkie zresztą ku jego chwale, i wyrażałem głośno podziw dla jego męstwa i szlachetności.
— José Maria jest zwykłym ladaco - rzekł zimno nieznajomy.
"Czy oddaje sobie sprawiedliwość, czy też to nadmiar skromności z jego strony?", pytałem siebie w myśli; w miarę bowiem jak przyglądałem się memu towarzyszowi, odnajdywałem w nim rysopis Joségo Marii, który czytałem obwieszczony na bramie niejednego miasta w Andaluzji. - Tak, tak, to on... Blond włosy, oczy niebieskie, duże usta, ładne zęby, małe ręce, koszula z cienkiego płótna, aksamitny kaftan ze srebrnymi guzami, białe skórzane kamasze, koń gniady... Nie ma wątpliwości! Ale szanujmy jego incognito.
Przybyliśmy do gospody. Była taka, jak mi ją odmalował, to znaczy jedna z najnędzniejszych, jakie dotąd spotkałem. Duża izba służyła za kuchnię, jadalnię i sypialnię. Ogień zapalało się na płaskim kamieniu na środku izby, a dym wychodził przez dziurę w dachu, lub ra- czej nie wychodził, tworząc chmurę o kilka stóp nad ziemią. Pod ścianą leżało na ziemi kilka starych derek mulich: były to łóżka dla podróżnych. O dwadzieścia kroków od domu, lub raczej od tej jedynej izby, wznosiła się szopa, służąca za stajnię. W uroczym tym przybytku nie było istoty ludzkiej - przynajmniej na tę chwilę - prócz starej kobiety i małej dziesięcio - lub dwunastoletniej dziewczynki; obie były koloru sadzy, odziane w okropne łachmany."Oto wszystko co zostało, pomyślałem, z ludności starożytnej Munda Boetica! O Cezarze! O Sekscie Pompejuszu! Jakże bylibyście zdumieni, gdybyście wrócili na świat".
Na widok mego towarzysza starej wyrwał się okrzyk zdumienia.
— Och! don Jos ! - wykrzyknęła.
Don Jos zmarszczył brwi i uczynił rozkazujący gest, który natychmiast opamiętał sta- ruszkę. Obróciłem się w stronę przewodnika i nieznacznym ruchem dałem mu do zrozumie- nia, że zdaję sobie doskonale sprawę, kim jest człowiek, z którym mam spędzić noc. Wieczerza była lepsza, niż się spodziewałem. Podano nam, na małym stoliczku wysokim na nogę, starego koguta ugotowanego z ryżem i z obfitością tureckiego pieprzu, następnie turecki pieprz z oliwą, wreszcie gaspacho, rodzaj sałaty z pieprzu tureckiego. Trzy dania tak korzenne kazały nam często zaglądać do bukłaczka z winem, które okazało się wyborowe. Skorośmy podjedli, wówczas widząc na ścianie mandolinę - w Hiszpanii są wszędzie mandoliny - spytałem dziewczynkę, która nam usługiwała, czy umie grać.
— Nie - odparła - ale don Jośe gra tak pięknie!
— Bądź pan tak uprzejmy - rzekłem - zaśpiewaj mi coś; przepadam za waszą narodową muzyką.
— Nie mogę niczego odmówić grzecznemu panu, który mi daje tak wyborne cygara - wykrzyknął don Jośe, jak gdyby siląc się na wesołość.
Kazał podać mandolinę i zaczął śpiewać pobrząkując. Głos jego był surowy, ale miły, nuta melancholijna i oryginalna; co się tyczy treści, nie zrozumiałem ani słowa.
— Jeśli się nie mylę - rzekłem - to nie jest melodia hiszpańska. To przypomina zorzicos z ziemi Basków i słowa muszą być też w tym języku.
— Tak - odparł don Jos z posępną twarzą.
Położył mandolinę i zaplótłszy ręce patrzył w gasnący ogień z wyrazem szczególnego smutku. Oświecona lampką stojącą na stoliku, twarz jego, szlachetna zarazem i dzika, przypominała mi Miltonowego szatana. Może, jak ów szatan, towarzysz mój myślał o siedzibie, którą opuścił, o wygnaniu, które na siebie ściągnął przez jeden błąd. Próbowałem nawiązać przerwaną rozmowę, ale nie odpowiadał, wciąż zatopiony w smutnych myślach. Stara ułożyła się tymczasem w kącie, odgrodzona dziurawą derką wiszącą na sznurku; dziewczynka wsunęła się za nią w to ustronie przeznaczone dla płci pięknej. Wówczas przewodnik mój wstał i poprosił mnie, abym się udał za nim do stajni; ale na to don Jos, jak gdyby budząc się nagle, spytał go szorstko, dokąd idzie.
— Do stajni - odpowiedział przewodnik.
— Po co? Konie mają co jeść. Połóż się tutaj, pan ci pozwoli.
— Boję się, że koń mego pana zachorował; chciałbym, żeby go pan zobaczył; może będzie wiedział, czego mu trzeba.
Widoczne było, że Antonio chce mówić ze mną na osobności; ale j a nie miałem żadnej ochoty ściągać podejrzeń don Jos go; zdawało mi się, że w danej sytuacji najwłaściwszą drogą jest okazać mu nieograniczone zaufanie. Odpowiedziałem tedy, że nie rozumiem się na koniach i że mam ochotę spać. Don Jos poszedł za Antoniem do stajni, skąd niebawem wrócił sam. Oznajmił mi, że koniowi nic nie jest, ale że mój przewodnik uważa go za tak cenne zwierzę, iż wyciera go kamizelką, aby mu się dać wypocić, i zamierza spędzić całą noc na tym miłym zajęciu. Wśród tego ja wyciągnąłem się na derkach, starannie owinięty w płaszcz, aby ich nie dotykać. Przeprosiwszy mnie za tę śmiałość, że kładzie się przy mnie, don Jos wyciągnął się pod drzwiami, nie zaniechawszy podsypać skałki u swojej flinty, którą ostrożnie umieścił pod sakwą służącą mu za poduszkę. W pi ęć minut później, powie- dziawszy sobie wzajem dobranoc, usnęliśmy obaj głęboko.
(...)4
Hiszpania jest krajem, w którym można dziś spotkać w większej liczbie owe koczujące plemiona rozsypane po całej Europie, a znane pod nazwą Boh é miens, Gitanos, Gypsies, Cyganów. Większość ich mieszka lub raczej koczuje w prowincjach południowych i wschodnich, w Andaluzji, w Estramadurze, w królestwie Murcji; sporo ich jest w Katalonii. Ci przechodzą często do Francji: spotyka się ich u nas po wszystkich jarmarkach na południu. Zazwyczaj ludzie ci praktykują rzemiosło koniarzy, konowałów i postrzygaczy mułów; z rzemiosłem tym łączą umiejętność naprawiania rynek i naczyń miedzi anych, nie mówiąc o przemytnictwie i innych niedozwolonych praktykach. Kobiety wróżą, żebrzą i sprzedają wszelkie rodzaje leków, niewinnych lub mniej niewinnych.
Typ fizyczny Cyganów łatwiej jest rozpoznać niż opisać; gdy się widziało jednego, poznałoby się wśród tysiąca ludzi osobnika tego szczepu. Fizjognomia, wyraz, oto zwłaszcza co ich różni od miejscowej ludności. Płeć ich jest bardzo smagła, zawsze ciemniejsza od cery ludności, wśród której żyją. Stąd miano Kale, czarni, którym określają się często. Oczy ich wybitnie skośne, ładnie wykrojone, bardzo czarne, ocienione są długimi i gęstymi rzęsami; wzrok ich można porównać jedynie do wzroku dzikiego zwierzęcia. Zuchwalstwo i lękliwość malują się w nim równocześnie; pod tym względem oczy ich wyrażają dość wiernie charakter narodu, chytry, śmiały, ale z natury lękający się - jak Panurg - guzów. Mężczyźni są przeważnie dobrze zbudowani, zręczni, zwinni; nie pamiętam, abym kiedy widział otyłego Cygana. W Niemczech, Cyganki są bardzo ładne; wśród Gitan hiszpańskich piękność jest nader rzadka. Bardzo młode mogą uchodzić za sympatyczne brzydule, ale po dziecku stają się ohydne. Niechlujstwo obu płci jest czymś niewiarygodnym; kto nie widział włosów matrony cygańskiej, z trudem wytworzy sobie o nich pojęcie, nawet wyobrażając sobie szczeć najbardziej twardą, tłustą, nabitą kurzem. W większych miastach Andaluzji młode dziewczyny, powabniejsze od innych, bardziej dbają o siebie. Te chodzą tańczyć za pieniądze - tańce ich bardzo są podobne do tych, których zabroniono u nas na balach publicznych w karnawale.
Pastor Borrow, misjonarz angielski, autor dwóch interesujących dzieł o hiszpańskich Cyganach, których zamierzał nawrócić na koszt Towarzystwa Biblijnego, upewnia, iż bez przykładu jest, aby Gitana dopuściła do siebie mężczyznę obcej rasy. Zdaje mi się, że jest wiele przesady w pochwałach, jakie oddaje ich czystości. Zresztą większość jest w położeniu owej brzyduli z Owidiusza:Casta quam nemo rogavit. Co się tyczy ładnych, są, jak wszystkie Hiszpanki, trudne w wyborze kochanka. Trzeba im się podobać, trzeba je sobie zasłużyć. Pastor Borrow przytacza jako dowód ich cnoty rys, który przynosi zaszczyt jego własnej cnocie, a zwłaszcza naiwności. Ktoś z jego znajomych, człowiek niemoralny, ofiarował, rzekomo bez skutku, kilka uncji złota ładnej Gitanie. Andaluzyjczyk, któremu powtórzyłem tę anegdotkę, orzekł, iż ów niemoralny człowiek łatwiej dopiąłby celu, pokazując dwa albo trzy piastry; ofiarować kilka uncyj złota Cygance było równie lichym argumentem, co przyrzekać jeden lub dwa miliony pomywaczce w gospodzie. Jak bądź się rzeczy mają, to pewne, że Gitany okazują swoim mężom nadzwyczajne oddanie. Nie ma niebezpieczeństwa ani utrapienia, na które by się nie narażały, aby im pomóc w złej doli. Jedno z mian, jakie sobie dają Cyganie, rome, czyli małżonkowie, świadczy o czci tego plemienia dla instytucji małżeństwa. W ogóle można powiedzieć, że ich główną cnotą jest patriotyzm, jeśli tak można nazwać wiarę, której strzegą w stosunku do współplemieńców, ich gorliwość w pomaganiu sobie wzajem, niezłomna tajemnica, jaką zachowują w kompromitujących sprawach. Zresztą, we wszystkich tajnych stowarzyszeniach, będących poza prawem, widzi się coś podobnego.
Odwiedziłem przed kilku miesiącami bandę Cyganów koczujących w Wogezach. W namiocie starej Cyganki, najstarszej z gromady, znajdował się Cygan, nie z jej rodziny, nawiedzony śmiertelną chorobą. Człowiek ten opuścił szpital, gdzie miał troskliwą opiekę, aby umrzeć wśród swoich ziomków. Od trzynastu tygodni leżał u swoich gospodarzy, zażywając o wiele większych wygód niż synowie i zięciowie żyjący pod tym samym dachem. Miał dobre posłanie ze słomy i mchu, z dość czystym prześcieradłem, gdy reszta rodziny - jedenaście osób - leżała na deskach na trzy stopy długich. Oto przykład ich gościnności. Ta sama kobieta,
tak ludzka dla swego gościa, mówiła do mnie w obecności chorego:Singo, singo, homte hi mulo. (Niedługo, niedługo trzeba mu umrzeć.) Życie tych ludzi jest tak nędzne, że świadomość śmierci nie ma dla nich nic przerażającego.
Znamienny rys charakteru Cyganów to ich obojętność w sprawach religii. Nie iżby byli wolnomyślni lub sceptycy; nigdy nie zdradzają poglądów trącących niedowiarstwem. Wręcz przeciwnie, religię kraju, w którym mieszkają, przyjmują za swoją; ale zmieniając ojczyznę zmieniają i wiarę. Przesądy, które u ludów pierwotnych zastępują uczucia religijne, są im również obce. Trudno w istocie, aby przesądy istniały u ludzi żyjących najczęściej z łatwowierności drugich. Mimo to zauważyłem u hiszpańskich Cyganów wstręt do dotknięcia trupa.
Mało który zgodzi się za pieniądze zanieść człowieka na cmentarz.
Wspomniałem, iż większość Cyganów trudni się wróżbiarstwem. Wywiązują się z tego bardzo dobrze. Ale co jest dla nich źródłem wielkich zysków, to sprzedaż talizmanów i lubczyków. Nie tylko mają w zapasie ropusze łapy dla ustalenia płochych serc lub sproszkowany kamień magnetyczny dla skłonienia serc nieczułych, ale robią w potrzebie potężne zaklęcia, zniewalające diabły, aby im użyczyły pomocy. Zeszłego roku pewna Hiszpanka opowiadała mi następującą historię: przechodziła raz ulicą Alkala, smutna i zadumana;Cyganka siedząca w kucki na chodniku krzyknęła do niej:, Paniusiu, śliczna paniusiu, kochanek cię zdradza.
(Była to prawda.) Czy chcesz, paniusiu, abym ci go ściągnęła z powrotem?"Można zgadnąć, z jaką radością przyjęto tę propozycję i jaką ufność musiała budzić osoba zgadująca, ot tak, od pierwszego rzutu oka, najskrytsze tajemnice serca. Niepodobna było podjąć czarnoksię- skich zabiegów na jednej z najludniejszych ulic Madrytu; umówiono tedy schadzkę na dzień następny."Nic łatwiejszego, niż sprowadzić niewiernego do twoich stóp - rzekła Gitana.
— Czy ma pani może chustkę, szarfę, mantylkę, które on ci dał?" Pani dała jej chustkę jedwabną."Teraz zaszyj czerwonym jedwabiem piastra w róg chustki. W drugi róg zaszyj pół piastra; tu srebrnika; tam dwa reale. A teraz trzeba zaszyć w samym środku sztukę złota. Najlepiej dubeltowego dukata". Zaszyto dukata i resztę., A teraz daj mi, paniusiu, chustkę, zaniosę ją o samej północy do Campo Santo. Chodź ze mną, jeśli chcesz zobaczyć ładną diabelską sztuczkę. Przyrzekam ci, że nie dalej niż jutro ujrzysz przedmiot swego kochania". Cyganka puściła się sama do Campo Santo, dama bowiem zanadto się bała diabła, by jej towarzyszyć.
Możecie się domyśleć, czy biedna, opuszczona istota ujrzała kiedy chustkę i kochanka.
Mimo swej nędzy i mimo wstrętu, jaki budzą, Cyganie zażywają wszelako pewnego szacunku u ludzi ciemnych, i wielce są z tego dumni. Czują się rasą wyższą, inteligentniejszą, i gardzą serdecznie ludem, który im użycza gościnności."Tutejsi ludzie są tak głupi, mówiła mi Cyganka z Wogezów, że nie ma żadnej sztuki ich oszukać. Któregoś dnia wieśniaczka woła mnie z ulicy; wchodzę do chaty. Piec dymił; prosiła mnie o zaczarowanie go, aby dobrze ciągnął. Kazałam sobie dać spory kawał słoniny, po czym zaczęłam mamrotać po naszemu jakieś wyrazy. «Głupia jesteś, mówiłam, urodziłaś się głupia, umrzesz głupia... » Kiedy się znalazłam blisko drzwi, rzekłam w czystej niemczyźnie:«Dam ci niezawodny sposób, aby ci piec nie dymił: nie pal w nim ». I nogi za pas!"
Historia Cyganów jest jeszcze zagadką. Wiadomo tyle, że pierwsze ich gromady, bardzo nieliczne, pojawiły się we wschodniej Europie w początku XV wieku; ale nikt nie umie po- wiedzieć, ani skąd się wzięli, ani po co przybyli do Europy. Co osobliwsze, nie wiadomo zupełnie, w jaki sposób rozmnożyli się w krótkim czasie tak zdumiewająco w wielu okolicach bardzo od siebie oddalonych. Sami Cyganie nie zachowali żadnej tradycji swego pochodzenia; jeżeli większość z nich mówi o Egipcie jako o swej pierwotnej ojczyźnie, powtarzają bajkę od bardzo dawna krążącą w tej mierze.
Większość orientalistów, którzy badali język cygański, sądzi, iż wiodą się oni z Indii. W istocie, zdaje się, że liczne źródłosłowy i wiele form gramatycznych języka rommani można odnaleźć w narzeczach pochodzących od sanskrytu. Zrozumiałe jest, że w swoich długich wędrówkach, Cyganie przyswoili sobie wiele wyrazów cudzoziemskich. We wszystkich dialektach rommani znajduje się obfitość słów greckich. Na przykład cocal, kość, od kokkali; petalli, podkowa, od petalon; kafi, gwóźdź, od karfi; etc. Dziś Cyganie mają prawie tyle odmiennych narzeczy, ile istnieje oddzielnych band cygańskich. Wszędzie mówią językiem kraju, który zamieszkują, bieglej niż własnym narzeczem, którym posługują się jedynie po to, aby się porozumiewać swobodnie wobec cudzoziemców. Jeśli się porówna dialekt Cyganów niemieckich z gwarą Cyganów hiszpańskich, nie stykających się z tamtymi od wieków, znajdzie się wielką ilość wspólnych słów; ale wszędzie, mimo iż w różnym stopniu, pierwotny język skaził się przez zetknięcie z językami bardziej wykształconymi, którymi ten koczujący lud musiał się posługiwać. Z jednej strony niemiecki, z drugiej hiszpański tak bardzo przeobraziły pierwotne rommani, że Cyganowi ze Szwarcwaldu niepodobna byłoby rozmówić się z którymś z braci andaluzyjskich, mimo że starczyłoby wymiany kilku zdań, aby poznać, że obaj mówią dialektem tego samego narzecza. Pewne słowa bardzo pospolitego użytku wspólne są, jak sądzę, wszystkim gwarom; tak we wszystkich słownikach, które miałem sposobność zbadać, pani oznacza wodę, manro - chleb, mas - mięso, lon - sól.
Nazwy liczb są prawie wszystkie te same. Dialekt niemiecki zdaje mi się o wiele czystszy niż hiszpański; zachował wiele pierwotnych form gramatycznych, gdy Gitanos przyjęli je z kastylijskiego. Mimo to kilka słów stanowi wyjątek, świadcząc o dawnej wspólności mowy.
Czas przeszły dialektu niemieckiego tworzy się dodając ium do imperatywu, który jest zawsze źródłosłowem czasownika. W rommani hiszpańskim czasowniki odmienia się wszystkie na wzór czasowników kastylijskich pierwszej koniugacji. Od bezokolicznika jamad, jeść, powinno by się prawidłowo tworzyć jame, jadłem; od lillar, brać, powinno być lille, brałem.
Jednakże niektórzy starzy Cyganie mówią wyjątkowo: jayon, lillon. Nie znam innych słów, które by zachowały tę starodawną formę.
Skoro się już tak popisuję moimi skromnymi wiadomościami z zakresu języka rommani, muszę zanotować parę słów z francuskiej gwary, które złodzieje nasi zapożyczyli od Cyganów., Tajemnice Paryża"uświadomiły wytworną publiczność, że czurin znaczy nóż. Jest to czyste rommani;, czuri"jest jednym z owych słów wspólnych wszystkim dialektom. P. Vidocq nazywa konia gres, jest to również cygańskie słowo, gras, gre, graste, gris. Dodajcie jeszcze słowo romaniszel, które w gwarze paryskiej oznacza Cyganów. Jest to zepsute rommane czawe, chłopcy cygańscy. Ale z czego jestem dumny, to z wywiedzenia etymologii słowa frimousse, twarz, mina, którego to słowa wszystkie uczniaki używają lub używał y za mego czasu. Zważcie, iż Oudin w swoim interesującym słowniku pisał w 1640 r. firlimousse.
Otóż firla, fila w języku rommani znaczy twarz, mui ma to samo znaczenie, jest to ściśle łacińskie os. Cygan- purysta zrozumiał natychmiast kombinację firlamui, i sądzę, że jest zgodnaz duchem języka.
To chyba dosyć, aby dać czytelnikom"Carmen"korzystne wyobrażenie o moich studiach nad językiem rommani. Zakończę tym przysłowiem, które nasuwa mi się w porę:En retudi panda nasti abela macha. (Do zamkniętej gęby nie wleci mucha.)