Carska manierka - ebook
Carska manierka - ebook
Krótkie i barwne historie utkane w niezwykłą kompozycję światów
Książki Andrzeja Pilipiuka już ponad dziesięć lat cieszą się wyjątkową popularnością wśród czytelników i, jak się okazuje, wciąż zyskują kolejnych wielbicieli. Potwierdza to trzecie miejsce w rankingu na najbardziej oczekiwanych autorów podczas Warszawskich Targów Książki 2012 – po Stephenie Kingu i Jodi Picoult. Pisarz zdaje się pracować z niemal żelazną dyscypliną, skoro wydaje średnio dwie książki w roku.
Najnowszy zbiór opowiadań Andrzeja Pilipiuka, to pasjonujące i pełne przygód historie, w których tajemnicza przeszłość miesza się z brutalną teraźniejszością.
Pilipiuk jest autorem perełek – jeżeli chodzi o koncepty, jeżeli chodzi o opowiadania – naprawdę zazdroszczę autorowi takich pomysłów.
Paweł Dunin-Wąsowicz
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-893-2 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsza sprawa Roberta Storma
Prolog
Budzik służył moim rodzicom, odkąd sięgałem pamięcią, jednak pewnego ranka po prostu nie zadzwonił. Zaspaliśmy wszyscy, spóźniłem się do liceum, tracąc dwie pierwsze lekcje. W dodatku gdy ojciec poszedł do zegarmistrza, ten na widok antycznej konstrukcji wyraźnie się spłoszył i zasugerował zakup nowego zegara – na baterie.
Ojciec, obrażony podobną sugestią, wręczył mi chronometr i polecił udać się do „prawdziwego fachowca”, pana Maćka, z którego usług korzystał kiedyś dziadek. Następnego dnia po lekcjach wsiadłem w autobus i pojechałem na Wolę.
Brukowana kocimi łbami uliczka, kawałek przedwojennych szyn tramwajowych, fragment jakiejś kompletnie zapomnianej linii. Sypiące się elewacje, tabliczki z numerami domów, emaliowane, ale pokryte purchlami rdzy, pamiętające zapewne czasy przedwojenne. Bywałem w tej okolicy kiedyś, jeszcze jako dzieciak. Potem, po śmierci dziadka, jakoś nie było okazji, by zapuszczać się w te zaułki.
Wreszcie dotarłem na miejsce. Wprawdzie nad witryną wisiał szyld, ale sprawdziłem odruchowo adres zapisany na kartce. To tutaj. Kamieniczka wyglądała fatalnie. Dach pozapadał się tu i ówdzie, elewacje, pierwotnie ozdobione płytkami ceramicznymi, straszyły ubytkami. Sztukaterie przy obramowaniach okien zachowały się tylko w kilku miejscach. Z balkonu nad bramą pozostały dwie zardzewiałe stalowe szyny, resztki przegniłych desek oraz kawałek skorodowanej balustrady. Wszystkie szyby były brudne, niektórych w ogóle brakowało. Tylko nad warsztatem dwa okna lśniły jak świeżo umyte. Widocznie tam mieszkał zegarmistrz. Brama, ozdobiona kamiennym portalem, prowadziła na podwórze. Przez prześwit widziałem na podwórzu jakieś rozłożyste drzewo i szopę. Dwa zardzewiałe żeliwne krasnale – odboje – chroniły narożniki. Przejście wybrukowane zostało granitową kostką.
Miałem dziwne wrażenie, jakbym świetnie znał to miejsce. Bezwiednie zrobiłem kilka kroków i stanąłem pod łukiem bramy. Byłem tu kiedyś z dziadkiem? Chyba nie. Zapamiętałbym na pewno. A przecież... Skądś znałem echo kroków rozbrzmiewające wokoło. Czułem, jakbym znalazł się w domu. Budynek, choć straszliwie okaleczony, wydał mi się dziwnie swojski.
Skonfundowany cofnąłem się na ulicę i wszedłem do warsztatu. Wnętrze od razu mi się spodobało. Pod szklanym blatem lady połyskiwały masywne srebrne cebule zegarków kieszonkowych. Na ścianie, pomiędzy kilkunastoma zegarami szafkowymi z różnych epok, w złoconej ramce wisiał dyplom cechowy. Powietrze wypełniało delikatne tykanie zegarów. Zegarmistrz był siwy, na nosie miał grube okulary, ale nie wyglądał szczególnie staro. Oceniłem jego wiek na mniej więcej sześćdziesiąt lat. Przywitałem się i wydobyłem budzik z teczki.
– Fiu, fiu – mruknął. – A to ci dopiero antyk. Stary junghans. Niech pomyślę... Sądząc z kształtu, lata dwudzieste. Czyli już po gorączce radowej.
– Gorączce radowej? – podchwyciłem.
– Wiesz, po odkryciu radu w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym zaczęto paskudzić nim wszystko, co się dało. Sądzono, że jego promieniowanie jest niezwykle zdrowe dla ludzkiego organizmu. W sprzedaży pojawiły się radowe tabletki, radowe prezerwatywy, radowe maści i krople... Wiele firm wykorzystało też fluorescencyjne właściwości tego pierwiastka. Radową farbą pokrywano na przykład cyferblaty czy wskazówki zegarków. Niektóre do dziś wychylą wskazówkę licznika Geigera... Ale ten budzik jest późniejszy. Jeśli coś tu do farby dodano, to najwyżej fosfor. Nieszkodliwy, póki się go nie zje – zażartował.
– Tata jest do niego bardzo przywiązany – wyjaśniłem. – Gdyby udało się go jeszcze choć na trochę ożywić, byłby bardzo zobowiązany.
Zegarmistrz po kolei poruszył pokrętłami z tyłu.
– Zobaczymy, co da się zrobić. Tylko obawiam się, że niestety, będzie to sporo kosztowało. Drożej niż nowy budzik.
– Ojciec tak przypuszczał. Ale powiedział, że cena nie gra roli.
– Jeśli zepsuło się to, co myślę, koszt naprawy wyniesie około stu złotych. A jeśli coś innego, to, niestety, drożej, ale wtedy zadzwonię i ojciec sam zadecyduje.
– Kiedy mam się zgłosić po odbiór?
Zegarmistrz przez chwilę się zastanawiał, a później machnął ręką.
– Właściwie nie mam nic pilnego do roboty, a zajrzeć do niego mogę choćby teraz. – Wyciągnął śrubokręt. – Jeśli masz czas, usiądź sobie na tym krzesełku. Może da się od ręki coś poradzić.
– Mój świętej pamięci dziadek naprawiał u pana zegarki – dodałem. – Nazywał się Zygmunt Storm. Pewnie pan nie pamięta. Taki przedwojenny oficer, wysoki, trzymał się prosto mimo wieku, baretki nosił...
– Stary pan Storm! Oczywiście, że go pamiętam. Miał swoje lata, ale widać po nim było, jaki to kiedyś musiał być kawał chłopa. Tu obok była cukiernia, zachodził po pączki, wpadał przy okazji z wizytą. Z dziesięć lat minęło.
– Dwanaście – poprawiłem odruchowo.
– Jak ten czas leci – westchnął. – Wszyscy się starzejemy. Ano zobaczmy, co tam się zadziało.
Odkręcił z wprawą tylną ściankę.
– Sprężyna poszła – mruknął. – No cóż, miała prawo, bo widzę, że chyba jeszcze oryginalna była. Budziki w ogóle krótko żyją. Taki zegarmistrzowski paradoks. Precyzyjne mechanizmy są delikatne. A tu codziennie wibracje, dzwonki, to nie służy urządzeniu. Tak stary model na chodzie to ewenement.
– Robili kiedyś solidne przedmioty – rzuciłem, by podtrzymać rozmowę.
– O tak. Zaraz zobaczę, czy mam coś odpowiedniego.
Przeglądał długą chwilę zawartość tekturowych pudełek z częściami. Wreszcie założył nową sprężynę. Nakręcił i budzik zaczął tykać. Zegarmistrz sprawdził, jak dzwoni.
– I gotowe. Osiemdziesiąt się należy. Normalnie moja rękojmia na naprawę to rok, ale tu mogę dać tylko trzy miesiące. To bardzo stare urządzenie, prędzej czy później coś po prostu musi się w nim zepsuć, coś, co unieruchomi mechanizm definitywnie. Niestety, nie polecam się na przyszłość, bo pewnie będę musiał niebawem zamknąć interes – westchnął.
– Co się stało? – zaniepokoiłem się.
– Moja kamieniczka wkrótce zawali mi się na głowę – wyjaśnił, zezując w stronę sufitu, jakby katastrofa budowlana mogła nadejść w każdej chwili. – Dach siada, stropy częściowo do wymiany. Mury pękły w paru miejscach, trzeba by ściągnąć, wbetonować szyny, wzmocnić – wyliczał.
– Może będzie remont? – próbowałem go pocieszyć.
– Widzisz, chłopcze, wyraziłem się może trochę nieprecyzyjnie. Jestem właścicielem budynku. Przed wojną należał do mojej rodziny. Odzyskałem go. Niestety, wyszło na jaw, że jest w okropnym stanie technicznym. Czterdzieści pięć lat totalnego zaniedbania zrobiło swoje. Za remont musiałbym zapłacić z własnej kieszeni. Tymczasem brak mi nawet zdolności kredytowej. Zegarmistrze nie zarabiają na tyle dobrze, żeby bank pożyczył mi jakiekolwiek pieniądze. Może to i słusznie, bo kredyt trzeba przecież spłacić, a moje dochody są dość nędzne. Z tego warsztaciku wyciągam tyle, że wystarcza z trudem na życie. Cukiernia się dawno wyniosła, po remoncie może ktoś by wynajął pomieszczenie... Na pierwszym piętrze są dwa mieszkania, na poddaszu trzecie, ale w takim stanie nikt ich nie weźmie. Myślałem, że sprzedam to trzypokojowe, a za zdobyte pieniądze wyremontuje się resztę, ale kupca nie udało się znaleźć, bo wygląd odstrasza wszystkich potencjalnych nabywców. I koło się zamyka – westchnął.
– To rzeczywiście trudna sprawa.
– Cała nadzieja w totolotku. – Uśmiechnął się i machnął ręką. – Mam takie dwa stare kupony jeszcze po ojcu. Czasem stawiam na te liczby, gdy jest duża kumulacja.
– Ja też czasem puszczę zakład – przyznałem. – Ale wpadłem właśnie na inny pomysł. Może lepszy. Jeśli chciałby pan usłyszeć...
Spojrzał na mnie zaciekawiony i skinął głową.
– Za dwa tygodnie mam wakacje. W lipcu pracuję w ekipie remontowej wujka, ale w sierpniu jadę na Śląsk. Badałem niedawno zapiski pewnego dziewiętnastowiecznego niemieckiego regionalisty, który znalazł w pobliżu swojej wsi złoto. Udało mi się zlokalizować to miejsce na mapach. Kompletne odludzie, więc jest szansa, że nikt tam jeszcze nie buszował.
– No cóż, kiedy byłem młody, też czytałem książki Jacka Londona. – Puścił oko. – Życzę powodzenia. A w razie znalezienia bogatej żyły, proszę o mnie pamiętać.
Wyciągnąłem z plecaka album na wizytówki i po chwili poszukiwań znalazłem odpowiednią.
– Gdyby coś się zmieniło i chciałby pan robić remont, to polecam ekipę mojego wujaszka. – Położyłem kartonik na blacie. – To naprawdę dobry fachowiec.
– Można? – Zegarmistrz wyciągnął rękę po album.
Podałem mu. Przekartkował pobieżnie. Wyraźnie zaskoczyło go powtarzające się gęsto nazwisko.
– Spora rodzina – stwierdził ze zdziwieniem. – Nie wiedziałem. Pański dziadek nie wspominał.
– Dziadek miał kilku braci, pradziadek też. Klan Stormów jest bardzo rozgałęziony i rozsiany po kraju. Różne zawody krewni powybierali. Mamy w razie potrzeby fachowców niemal od wszystkiego – wyjaśniłem.
– Tylko pogratulować. – Schował do kieszeni wizytówkę ekipy remontowej.
Pożegnałem się i wyszedłem. Stojąc po drugiej stronie ulicy, raz jeszcze przypatrzyłem się kamieniczce. Mimo że była naprawdę bardzo zniszczona, miała w sobie jakiś zniewalający urok.
Domy umierają jak ludzie, dumałem, idąc na przystanek. Gdyby wyremontować, odrestaurować elewację, to byłaby perełka architektoniczna! A tak pewnie pójdzie do wyburzenia, a za parę lat wstawią w to miejsce jakąś obrzydliwą betonową plombę wysoką na pięć albo sześć pięter.
Poczułem głęboki żal i wewnętrzny sprzeciw. A zarazem boleśnie uderzyła mnie kompletna bezsilność. Bo co mogłem poradzić? Tu trzeba bardzo poważnej sumy.
Wątpiłem nawet w powodzenie sierpniowej wyprawy. Żyła złota w naszym kraju? Dobrze będzie, jeśli znajdę tyle, by starczyło na pierścionek dla jakiejś dziewczyny.
Jak się okazało, znalazłem nieco więcej.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Czarne parasole
Słyszałem o tej wystawie. Natrafiłem na dwie recenzje w prasie. Omawiano ją na forach internetowych. Ktoś ze znajomych sugerował, że warto się wybrać. Zapamiętałem plakat, który ją reklamował, jedno zreprodukowane zdjęcie. Wiekowy Żyd, mędrzec z długą brodą. Może rabin, może cadyk, siedzący na kamiennych schodkach domu, studiujący księgę, i dwaj młodzi Żydzi, może jego uczniowie, usłużnie osłaniający go przed wiosenną mżawką za pomocą czarnych parasoli. Chciałem zobaczyć te zdjęcia. Niestety, zawalony robotą nie znalazłem czasu, żeby wybrać się do galerii.
*
Piotrek przyszedł na herbatę zaraz po służbie. Odwiesił na wieszak kaburę ze spluwą, policyjną czapkę powiesił na jelenim rogu. Trochę mnie to zaskoczyło – byłem pewien, że po służbie musi zdawać broń.
– Co to takiego? – mruknął zdziwiony, przyglądając się wieszakowi. – Małe toto, a rozkrzaczone. Z daniela?
– To rogi jelenia milu – wyjaśniłem. – Na całym świecie takich zwierzątek jest tylko około czterystu sztuk. Ale to z legalnego źródła, znajomek pracuje przy hodowli w parku leśnym w Kadzidłowie.
– Aha – przyjął do wiadomości.
– Herbata czarna czy zielona, w torebkach czy sypana? Mam też smakowe. A może wolisz kawę? – zapytałem.
– Daj kawy. Rozpuszczalnej, nie rób sobie kłopotu. Tylko zrób mi siekierę, żeby łyżeczka stawała.
– Żarówka stuwatowa ma prześwitywać przez roztwór czy nie? – wolałem skonkretyzować zamówienie.
– Zrób dwa razy mocniejszą, niż pijasz zazwyczaj. Twojej dziewczyny nie ma?
– To nie jest moja dziewczyna. Tylko się przyjaźnimy. Poza tym pokłóciliśmy się.
– Znowu? O co tym razem?
– Marudziła, że nie mówię jej komplementów. Powiedziałem, że ma oczy jak jałówka. Brązowe, wypukłe i pięknie błyszczące. A ona, zamiast się ucieszyć, zrobiła awanturę.
Podreptałem do kuchni, a on tymczasem rozsiadł się wygodnie. Torbę postawił obok fotela. Kiedy wróciłem z kawą, spojrzał na mnie, a potem powiódł wzrokiem wokoło. Jego spojrzenie na chwilę skupiło się na gablotce z przedwojennymi odznakami. Zagryzł wargi. Wyglądało, że zbiera się w sobie.
– Co cię gryzie? – zapytałem wprost. – Masz jakieś pytanie. Sądzisz, że mógłbym znowu pomóc naszym dzielnym stróżom prawa? – Zawsze lubiłem brać byka za rogi. – Potrzebujesz konsultacji historycznych?
– No, tak jakby – odpowiedział powściągliwie. – Ale nie do końca. Słyszałeś o wystawie fotografii „Poranek w galicyjskim miasteczku”?
– Tak. Ciekawa podobno. – Grzebałem w pamięci. – To były zdjęcia z końca lat międzywojennych, pokazujące Żydów krzątających się przy różnych zajęciach w dzień targowy. Interesujące, bo zazwyczaj takie fotografie trafiają się pojedynczo, a tu cały zestaw. Zachowała się chyba rolka negatywu, tylko nie wiadomo, gdzie je zrobiono. Ciekawe znalezisko. Dobrze, że pokazano to publicznie, zawsze to jakiś okruch poprzedniej epoki. Ale powiedz, co się stało?
– To poufne.
– Będę milczał jak grób. Nawet Marcie przecież nie powiem – westchnąłem.
– Wyobraź sobie, wczoraj do galerii przyszedł jakiś staruszek i zamalował autora wystawy młotkiem w głowę. Został zatrzymany przez ochronę. Zaraz też nas wezwano. Nie stawiał oporu, nawet nie dokonał tak zwanego czynnego znieważenia werbalnego funkcjonariuszy, co się zazwyczaj zdarza. Kulturalny starszy pan. Tylko hobby ma jakby trochę niezgodne z prawem.
– A ofiara?
– Nieprzytomna w szpitalu. Lekarze mają nadzieję, że wyjdzie z tego, ponoć czacha okazała się gruba jak u goryla. A i cios nie był zbyt mocny. Sprawca po prostu nie miał dość siły. W ogóle ten dziadyga to jedna wielka zagadka. Wygląda na jakieś dziewięćdziesiąt lat. Ale nie chce powiedzieć, jak się nazywa. Nie ma przy sobie żadnych dokumentów, odmówił zeznań, nie życzy sobie nawet adwokata. Na pytanie o motywy odpowiedział tylko: „Należało się łajdakowi”. Elegancko ubrany, laska też ładna, ale widać, że przyjechał z prowincji.
– Ciekawe.
Policjant wyjął z torby folder i położył go na stole. Zajrzałem do środka. Zdjęcie chłopaka, który zorganizował wystawę. Twarz jak twarz, wyglądał na studenta. Jego znalezisko. Metalowa puszka po przedwojennych landrynkach, w niej rolka negatywu. Piękne reprodukcje zdjęć pokazujących poranek targowego dnia na rynku małego miasteczka. Na końcu jakieś kolorowe fotki kropli deszczu na owocach jarzębiny, ewidentnie niepasujące do reszty. Zdaje się, że znalazca też zajmował się trochę fotografią. Folderek pachniał jeszcze ostro farbą drukarską. Przekartkowałem go ponownie, natrafiając na znajome zdjęcie starca pod parasolami.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Na dnie mogiły
Toruń 1947
Ekipa ekshumacyjna uwijała się jak w ukropie. Zdjęto nakład ziemi. Na szarym piasku pojawiły się plamy. Jeszcze kilka skrobnięć gracą i spod gleby wyjrzały płaty zetlałej tkaniny. Mimo że od zakończenia wojny minęły już dwa lata, fetor był upiorny. Pomordowani leżeli płytko, niespełna metr pod powierzchnią więziennego dziedzińca. Pod przegniłymi pasiakami rysowały się częściowo strupieszałe, wychudzone ciała.
– Wypijcie. – Kierownik zespołu kopaczy, stary, doświadczony budowlaniec o dłoniach spracowanych od machania kielnią i łopatą, rozdawał członkom ekipy blaszane kubki pełne mętnego bimbru. – Ciebie to też się tyczy.
– Nie wypada jakoś. Pić przy takiej pracy? – wykrztusił młody.
– Pij, jak mówię. To nie z braku szacunku do nich, tylko żebyś wytrzymał. Ty do tej roboty nienawykły...
– Pierwszy raz...
– I nie ostatni, psiamać. Ale ze wsi jesteś, dasz radę.
Bimber cuchnął drożdżami i gnijącymi kartoflami, dla zabicia smaku hojnie dosypano doń pieprzu i zaprawiono melasą, ale za to był mocny jak diabli. Lekarz towarzyszący ekipie wyciągnął z kieszeni srebrną, przedwojenną jeszcze papierośnicę. Otworzył powgniatane pudełko i rozdał robotnikom dobre amerykańskie papierosy, zapewne zachomikowane z czasów dostaw UNRRA. Trzasnęły zapałki. Zaciągali się głęboko. Tytoniowy dym trochę zniwelował trupi odór. Samogon pomógł stłumić obrzydzenie, usypiał zmysły.
Przedstawiciel władz, drobny, niemłody już człowiek w zbyt obszernym garniturze, podszedł i ująwszy trzęsącymi się rękami aparat, wykonał kilka fotografii dokumentacyjnych. Był blady jak ściana, choć zapewne nie pierwszy raz widział coś takiego. Milczał, ale co chwila nerwowo przecierał okulary w drucianych oprawkach. Jego dwaj towarzysze też milczeli.
Wszyscy czterej kopacze założyli grube gumowe rękawice. Po kolei ostrożnie wydobywali z ziemi rozkładające się ciała i układali na noszach. Doktor rozcinał kieszenie nieboszczyków, szukając jakichkolwiek dokumentów, listów lub papierów mogących zdradzić ich tożsamość. Badał dłonie, jednak nie znalazł obrączek ani sygnetów. Oglądał ramiona i torsy, szukając znamion lub tatuaży. Bez skutku. Nawet na pasiakach nie naszyto żadnych numerów.
Poszukiwania przedmiotów osobistych niewiele dały. Członkowie komisji w skupieniu oglądali dwa ebonitowe grzebienie, szylkretową cygarniczkę, skorodowany klucz do mieszkania. Żadna z ofiar nie wydrapała na nich żadnej wiadomości, nazwiska, inicjałów czy daty. Wszystkich pogrzebano boso.
Zaszeleściły karty ewidencyjne. Zalśniły czernią i bielą odbitki przedwojennych zdjęć, przekazane przez krewnych zaginionych. Niestety, rozkład poszedł już za daleko. Rysy twarzy nieboszczyków zatarły się całkowicie. W dwu przypadkach zachowała się dokumentacja dentystyczna. W ustach ofiar tkwiły resztki strzaskanych w śledztwie zębów. Jednak i w tym przypadku nic nie udało się dopasować.
Wreszcie lekarz rozłożył bezradnie ręce. Wszystkie możliwości medycyny sądowej zostały wyczerpane. Zmarłych nikt nie rozpozna. Zapadli w otchłań, zostaną pogrzebani z honorami należnymi ofiarom hitlerowców, ale bezimienni. Protokolant wypełniał blankiety. Nieznany, nieznany, nieznany... Przyczyna śmierci zawsze ta sama – strzał w kark oddany z małokalibrowego karabinka. Zwłoki poddane już obdukcji przekładano ostrożnie do naszykowanych trumien. Świeże sosnowe dechy pachniały bejcą i żywicą, ale wszystko to głuszył ciężki trupi odór.
Najmłodszy członek ekipy był faktycznie twardy, zwymiotował dotychczas tylko dwa razy. Wreszcie po kilku godzinach roboty wydobyli wszystkie czternaście ciał i dotarli do dna grobu. Chłopak skrobnął szpadlem dziwną szarą masę pokrywającą tu i ówdzie piach. Jej plamy odwzorowywały jakby układ wydobytych ciał. Spojrzał na kierownika niepewny, co ma robić dalej.
– Wilgotno, a gleba zawiera dużo margla – zamiast niego odezwał się kierujący pracami lekarz. – Tłuszcz ścięło na mydło. Tak czasem bywa. Zostaw.
Wrócił do swojego stolika podpisywać protokoły. Ekipa wypaliła jeszcze po jednym papierosie. Ktoś polał jeszcze po pół kubka „mleka wściekłej krowy”. Niespiesznie zabrano się do zasypywania opróżnionej mogiły. Nieoczekiwanie pod ostrzem jednej z łopat błysnęło coś czerwonego, jakby grudka żarzącego się węgla. Chłopak spojrzał zaskoczony. Dziwny przedmiot wyglądał jak kulka szkła.
– Rubin? – zdumiał się.
Kierownik szparko zeskoczył na dno i uderzył szpadlem na płask. Rozległ się dziwny odgłos, ni to jęk, ni to trzask. Z kuli pozostała tylko garść szybko ciemniejących okruchów. Członkowie komisji ani lekarz nic nie zauważyli. Jeden z kopaczy zmełł w ustach przekleństwo i czym prędzej cisnął w to miejsce kilka łopat ziemi.
– Co to było? – zdziwił się młody.
– Opowiem ci wieczorem – mruknął szef. – Zasyp wreszcie tę przeklętą dziurę.
Na ostrzu jego szpadla pozostała okrągła plama. Młody pomyślał w pierwszej chwili, że to krew, ale zaraz zorientował się, że to tylko rdza.
*
Warszawa 2011
Na targi książki historycznej wybrałem się razem z Arkiem. Chłopak na widok stoisk zawalonych nowościami wydawniczymi niemal oszalał. Skończyło się tak jak zwykle. Ja zadekowałem się w barku, a on co kilkanaście minut donosił kolejną porcję łupów. Układałem książki w kartonie i sącząc przez zęby kawę, machinalnie czytałem tytuły na grzbietach kolejnych tomów.
Bardziej wyczułem, niż zauważyłem, że ktoś usiadł po drugiej stronie stolika. Podniosłem głowę. Pan Wojciech, jeden z nestorów naszego małego światka, nieformalny przywódca nieistniejącego cechu. Nie zdziwiłem się na jego widok. Czułem, że impreza przyciągnie go niczym magnes.
– Witam szacowną konkurencję – ukłoniłem się. – Spodziewałem się, że pana tu spotkam.
– Czołem, szczurku strychowo-piwniczny. – Uśmiechnął się. W tych ustach pozornie obraźliwy epitet zabrzmiał przyjaźnie. – Zawsze chodzisz kupować książki z ręcznym wózkiem? – wyczułem w jego głosie coś jakby szacunek.
– To mojego kumpla i konsultanta zarazem – wyjaśniłem. – Pilnuję jego łupów i pomogę zanieść je do domu. Lekko nie będzie. Już ponad setkę tomów kupił. Ale czego się nie robi dla kumpli.
– Są jeszcze młodzi ludzie, którzy inwestują we własne biblioteki?
– No ba, upchnął w mieszkaniu ze dwadzieścia tysięcy woluminów.
– Obrobił bank?
– Ma bogatych rodziców. Inwestuje w wiedzę.
– Chwalebnie... Co ciekawego ostatnio wyszperałeś? – zmienił temat.
Oj, czekałem na to pytanie. Przyozdobiłem twarz szerokim uśmiechem. W źrenicach pana Wojciecha odbił się lekki niepokój.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.