Carte Blanche - ebook
Carte Blanche - ebook
Czy potrafimy zaakceptować każde wyzwanie, które szykuje nam los? Czy wyrok oznaczający niepełnosprawność to jednocześnie wyrok wykluczający nas z życia? Książka i film Jacka Lusińskiego stanowi próbę odpowiedzi na te pytania.
Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, poruszająca i optymistyczna historia nauczyciela z liceum, który – aby zachować ukochaną pracę i przygotować uczniów do matury – ukrywa przed światem, że stopniowo traci wzrok.
Kacper, uwielbiany przez uczniów nauczyciel historii z lubelskiego liceum, zaczyna mieć problemy ze wzrokiem. Diagnoza lekarska nie pozostawia złudzeń. Mężczyźnie, z powodu wady genetycznej, grozi trwała ślepota. Początkowo załamany, ostatecznie postanawia ukryć przed przełożonymi problemy zdrowotne, aby zachować pracę i doprowadzić do matury swoich uczniów. Jedynym powiernikiem tajemnicy nauczyciela zostaje jego najlepszy przyjaciel Wiktor. Kacper, zmagając się z nową sytuacją i nowymi wyzwaniami, nawiązuje bliską przyjaźń z koleżanką z pracy i próbuje pomóc zbuntowanej uczennicy, która ukrywa swój własny sekret.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61432-98-2 |
Rozmiar pliku: | 743 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zgasił światło. Otulone półmrokiem kontury mebli zmiękły, jakby ktoś pokrył je szarym filcem. Uspokoił oddech i metodycznie przesuwał wzrok po ich kształtach: stolik trzeszczy pod byle książką, kanapę trzeba przesunąć na środek, biurko jest jeszcze cięższe.
Zatrzymał spojrzenie na wielkiej puszce białej farby, która wciąż nieotwarta stała w rogu pokoju. Jeszcze niedawno miała być symbolem nowego początku – teraz pomoże wszystko zakończyć. Przysunął ją na środek pokoju i ostrożnie postawił stopę na wieczku. Żyrandol wyglądał jak martwy, pokryty szarą pleśnią pająk. Dmuchnął mocno i przed oczyma zawirowały kłęby uśpionego kurzu. Delikatnie dotknął stalowych ramion – wciąż były ciepłe, ale można je było zdjąć z haka. Uwolnione przewody jakby czekały przez wszystkie te lata, by teraz łapczywie zewrzeć się w elektryzującej namiętności. Błysnęły iskry, w przedpokoju strzeliły korki. Od strony kuchni dobiegł jęk wyłączającej się z ulgą lodówki. Wszystko ucichło. Wtedy dotarło do niego, że to samo za chwilę stanie się z jego życiem.
Leżał na podłodze z ręką wsuniętą w wąską szparę pomiędzy kanapą a ścianą swego dwupokojowego mieszkania. Czubkami palców ledwo udało się dotknąć wtyczki przedłużacza. Tkwiła w ścianie od lat i teraz niechętnie dawała się ruszyć. Naparł z całych sił. Obudzony z letargu ciężki mebel zastękał i w końcu odsunął się nieco od ściany. Ręka chwyciła klejący się od brudu przewód. Szarpnął – wtyczka wyskoczyła wraz z gniazdkiem.
Przekładał kabel w dłoniach, próbując ułożyć owalny kształt i zamknąć go jakimś węzłem. Trzydzieści lat temu mama wysłała go na harcerski obóz żeglarski, ale uciekł podczas pierwszego postoju pociągu. Pamiętał trzepoczące się światło jarzeniówki w prowizorycznej „harcówce”, gdzie odbywały się zbiórki zastępu. Wezwana do szkoły mama stała bez ruchu, blada z wściekłości albo ze strachu. Drużynowy najpierw zapalił papierosa, a potem zaczął wyzywać. Teraz przypomniał sobie ciepłą strużkę na udzie, która pojawiła się samoistnie zaraz po tym, gdy matka bez słowa dała drużynowemu w twarz.
Zaczepił kabel o wystający z sufitu hak. Zawiązał supeł i założył pętlę na szyję. Stał na puszce farby zupełnie spokojny. Wyjął telefon i otworzył folder z kontaktami. Nawet nie musiał przewijać – wszystkie mieściły się na pojedynczym ekranie. Pominął „Pocztę głosową”, „Mamę”, „Sekretariat szkoły” i wybrał „Wiktora”. Ostatni esemes zamiast ostatniego papierosa. Palec zawisł bez ruchu nad klawiaturą. Schował telefon i upewnił się, że pętla przylega do szyi.
Wziął głęboki oddech, naprężył mięśnie nóg – jeśli podskoczy, siedemdziesiąt siedem kilo powinno skutecznie przerwać rdzeń kręgowy, może nawet nie będzie bolało. Nagle poczuł, jakby ktoś odkręcił mu w głowie zawór i wypuścił fontanny myśli.
Przez chwilę przelatywały szeroką falą, ale z każdą sekundą odrywały się jak pojedyncze krople, skapując wprost do mózgu. Obraz widzianego przez lunetę nocnego nieba, smak pizzy z kaparami, na którą wyskakiwali z matką od święta, rozgrzewający zapach ginu snujący się pomiędzy bilardowymi kulami, toczącymi się wolno w rytm roztkliwiających go zawsze piosenek Waitsa. Wtedy zaczął się wahać. Zwątpienie jednak przyszło za późno. Puszka, na której stał, pękła i czterdziestoczteroletni nauczyciel historii, Kacper Bielik zawisł w swoim mieszkaniu na ostatnim piętrze kamienicy w centrum miasta.
W pierwszej chwili mogłoby się wydawać, że tańczy. Nigdy tego nie lubił, a teraz jego nogi wykonywały powtarzające się regularne ruchy, rozpaczliwie próbując znaleźć jakieś podparcie. Jedna stopa ugrzęzła w gęstej mazi, druga nerwowo ślizgała się po podłodze. Czuł, że wdzierający się w skórę kabel jest mocny i z pewnością nie pęknie. Choć wokół było cicho, paniczny krzyk zaczął wypełniać czaszkę, a ruchy gęstniały niczym wylewająca się z puszki farba. Kolory i kształty łączyły się z sobą i poprzez pojawiającą się w oczach mgłę widział już tylko stojący obok regał i grzbiety książek. Jego danse macabre zbliżał się właśnie do końca, gdy ostatni drgawkowy wyrzut nóg wytrącił książki z równowagi. Regał odchylił się, zawahał i zaraz potem przewrócił się wprost na wiszącego Kacpra, który zdążył jeszcze pomyśleć, że – paradoksalnie – przedłużacz, na którym wisi, właśnie skraca mu życie.I
Nienawidził tego dźwięku. Próbował układać dłoń na różne sposoby, ale i tak co chwilę spod przesuwającej się po tablicy kredy wyskakiwał krótki wizg, który zamieniał się w przebiegające po karku dreszcze. Za jego plecami znajdowało się trzydzieści osób i żadna nie była zainteresowana tym, co Kacper zapisywał na tablicy. Był środek jesieni, a klasa 3b sprawiała wrażenie, jakby nie była zainteresowana również nadciągającą niczym gradowa chmura maturą. Zachowywali się jak w szkolnym autobusie, który wiezie ich właśnie nad morze i już niebawem będzie można jarać trawę i zgniatać puszki kolejnych obalonych na wydmach browarów. Nauczyciel skończył pisać i odwrócił się. Uczniowie swobodnie rozmawiali z sobą, przechodzili z miejsca na miejsce, ktoś grał w jakąś grę na komórce, a jedna z dziewczyn z uwagą pracowała nad makijażem. Kacper spojrzał za okno. Widział pochmurne niebo i szczyty kilku dachów, których pokrycie składało się z wielokolorowych, uzupełnianych przez lata dachówek. Klasa historyczna znajdowała się na ostatnim piętrze liceum, wokół którego zasiedziało się kilka starych, niewielkich kamienic przylegających bezpośrednio do szkolnego boiska.
Westchnął ciężko, gdy uświadomił sobie, że to dopiero początek lekcji. Podszedł do biurka, podniósł długopis i zastukał nim w twardą okładkę dziennika lekcyjnego. Dźwięk nie był natarczywy i raczej nie mógł przeszkodzić uczniom w aktualnie wykonywanych czynnościach. Znalazł się jednak ktoś czujny, kto szyderczo rzucił: „Kto tam?” Uczniowie zareagowali prawidłowo, czyli ryknęli dzikim śmiechem. Kacper też miał zareagować, gdy nagle rozległ się dzwonek telefonu.
Wyjął komórkę i spojrzał na ekran. Początkowo nie chciał odbierać, ale wiedział, że jeśli tego nie zrobi, w domu będzie musiał wysłuchać lawiny pretensji. Przytknął telefon do ucha i zasłonił dłonią usta. Uczniowie widząc, że nauczyciel jest zajęty, powrócili do swoich spraw.
– Co się stało? – wyszeptał.
– Czemu nie odbierasz? – usłyszał głos matki.
– Przecież odebrałem.
– Ale po ilu dzwonkach? – upomniała go.
– Mam lekcję.
– Jeszcze?
– Nie ja ustalam plan zajęć!
– A powinieneś. Nauczyciel bez ambicji...
– Coś ważnego? – przerwał jej zdecydowanie.
– Jestem na rynku, z zakupami... zmarzłam. Podjedź po mnie.
Kacper spojrzał na zegarek.
– Musisz poczekać. Kończę za jakieś pół godziny – wyszeptał do telefonu i szybko się rozłączył.
Poczuł narastającą irytację. Ilekroć matka robiła zakupy na podmiejskim rynku, musiał wysłuchiwać pouczających historii o cudownych rodzinach, dzieciach i wnukach, jakie przytrafiły się sprzedawcom ogórków i papryki. Potrafiła powtarzać przez cały wieczór, że los jest wyjątkowo złośliwy, bowiem zgotował jej na starość gorzkie życie bez wnuków, osłodzone synem – kawalerem po czterdziestce.
Schował telefon i zaczął przyglądać się uczniom. – Jakbym teraz wyszedł, nawet by nie zauważyli – pomyślał. Spojrzał na tablicę, na której widniały trzy różne daty. Wcale nie chciał, żeby uczniowie uczyli się ich na pamięć. Ważniejsze było, aby zapamiętali wydarzenia i sens, który je łączył. Nikt w klasie nie miał jednak zamiaru zapamiętywać czegokolwiek, a już na pewno nie tego, co chciałby nauczyciel. Kacper uniósł dziennik lekcyjny i silnie uderzył nim w blat biurka. Tym samym zainteresowanie lekcją historii osiągnął dzięki fizyce i teorii rozchodzenia się fal dźwiękowych. Uczniowie siedzący najbliżej podskoczyli jak spłoszone króliki, ci zaś z ostatnich ławek jedynie leniwie podnieśli wzrok. Kilkanaście lat doświadczenia nauczyło go, że teraz nie powinien mówić do wszystkich. Na początek trzeba wybrać jedną ofiarę.
– Madejski – powiedział głośno. Siedzący na końcu sali chłopak zaklął bezgłośnie i ciężko podniósł się w ławce. – Odrobiłeś pracę domową? – zapytał łagodnie.
Madejski natychmiast wyczuł, że tylko język dyplomacji może go teraz uratować.
– Oczywiście, tylko że...
Kacper przerwał mu zdecydowanie.
– Poczekaj, nie wszystko na raz. Jeżeli potraktujemy twoje „oczywiście” jako odpowiedź twierdzącą, to znaczy, że jeden punkt dla ciebie. No widzisz, Madejski, już na samym początku objąłeś prowadzenie. – Głos Kacpra był niemal pełen podziwu. – No to lecimy dalej, chłopie. Pokaż zeszyt.
Madejski przełknął ślinę i przystąpił do ofensywy.
– Kiedyś opowiadał pan o wojnie secesyjnej i o takim słynnym zagubionym rozkazie. – Kacper nie sądził, że chłopak odwoła się do wiedzy historycznej, czyli do czegoś, czego w zasadzie nie posiadał. – No i niestety to samo spotkało mój zeszyt – wyznał ze smutkiem Madejski.
– I to właśnie ten, w którym, jak sądzę, z niemałym trudem zapisałeś swoją pracę domową?
– Pan to jest jednak domyślny człowiek – pochwalił nauczyciela Madejski.
– Lejesz chłopie miód na mój intelekt, ale smołę na serce. Drugie starcie masz przegrane, czyli mamy remis. Przechodzimy do finału. Jeśli odrobiłeś pracę domową, to znaczy, że wiesz, co łączy te trzy daty.
W tablicę wpatrywał się już nie tylko Madejski. Uczniowie wyczuli zbliżające się niebezpieczeństwo, bo Madejski z pewnością za chwilę polegnie i nauczyciel, niczym nienasycony drapieżnik, zacznie węszyć za następną ofiarą. Ciała niektórych zaczęły niebezpiecznie się wyginać i kurczyć, jakby chciały zniknąć lub zająć jak najmniej miejsca we wszechświecie, jeśli nie na wieczność, to przynajmniej do końca lekcji. Ta strategia kamuflażu działała czasami w przypadku jednostek, ale traciła skuteczność, jeśli stosowała ją cała klasa. Dzięki temu właśnie Kacper natychmiast dostrzegł, że przejmuje inicjatywę; przez chwilę pielęgnował w sobie to przyjemne uczucie.
Madejski z głośnym mlaskiem przełknął resztki śliny, zupełnie niewystarczające, by zwilżyć wysychające gardło.
– Może wody? – zapytał Kacper, wiedząc, że ironiczna troskliwość jego głosu potrafi być irytująca.
Niejednokrotnie stosował tę metodę w niekończących się dyskusjach z matką. Ona zresztą też potrafiła być złośliwa, co udowodniła kiedyś zgłaszając jego akces przystąpienia do klubu samotnych gejów. Kacper jednak nie był homoseksualistą. Miał swoją pracę i astronomiczną co prawda nie pensję, ale pasję – dwa lata zbierał na ukochany teleskop Sky-watcher – a także wrodzoną nieśmiałość do dziewczyn. Wrodzoną, bowiem jego ojciec był tak nieśmiały, że już po roku małżeństwa zniknął i Kacpra wychowywała tylko matka.
Madejski, choć wychowywał się w pełnej, zasobnej rodzinie – rodzice mieli kilka zakładów kosmetycznych w mieście – nie sprawiał teraz wrażenia szczęśliwego. Nauczyciel patrzył na niego i wiedział, że wszystko znowu pójdzie tak samo. Madejski dostanie jedynkę, kolejni uczniowie zresztą też, a on sam jak zwykle wróci do domu zatruty bezsilną złością na siebie, cały system oświaty i w końcu na gderającą przy kolacji matkę.
Cóż robić? – pomyślał i sięgnął po długopis, by zakończyć ten nierówny pojedynek z młodszym pokoleniem. Wtedy właśnie go olśniło. Poczuł nagły przypływ euforii, jakby za chwilę miało nadejść coś niespodziewanego. Coś, co samą swoją nieprzewidywalnością daje nadzieję na nowe życie, które w żadnym elemencie nie będzie przypominać tego dotychczasowego.
– Madejski, jedynka albo parapet, wybór należy do ciebie – oznajmił Kacper.
– W sensie, że mam go umyć?
– Masz na niego wejść.
– Ale to trzecie piętro! – zaniepokoił się chłopak.
– Po pierwsze, mam na myśli parapet wewnętrzny, a po drugie, jeśli masz lęk wysokości, to nawet lepiej.
– Ale to lobbing panie profesorze – zaprotestował Madejski.
Skonsternowani uczniowie spojrzeli po sobie, jakby szukając zagubionego wątku.
– Lobbing byłby wtedy, gdybym był sprzedawcą parapetów. Ty miałeś na myśli mobbing, jak sądzę. Ale jesteś w błędzie – to tylko propozycja, możesz wybierać.
Madejski przez chwilę kalkulował, a to skutecznie stłumiło lęk wysokości. Bez słowa wspiął się na parapet. Kacper zwrócił się do pozostałych uczniów.
– Wy też macie wybór – pytam dalej albo włazicie za nim.
Większość uczniów była wyraźnie zadowolona z takiego przebiegu lekcji. Ci, którzy poczuli strach, szybko ukoili go kurczowym uchwyceniem się chłodnych okiennych klamek, wiedząc, że tylko okno obok biurka nauczycielskiego daje się otworzyć. Cała reszta od dawna zabita była gwoździami i niektórzy łączyli ten fakt z próbą samobójczą sprzed lat. Nikt jednak nie pamiętał, czy dokonał jej uczeń czy też może jakiś nauczyciel. Pewne było jedno – próba owa musiała być udana, bowiem kilkanaście metrów niżej znajdowało się asfaltowe boisko szkolne. W to właśnie boisko wpatrywali się teraz stojący na parapetach uczniowie. Jedynie Madejski, jeszcze w ferworze walki, schowany za jedną z dziewczyn, usilnie przeszukiwał Google w swoim iPhonie. I to Madejski właśnie odezwał się pierwszy.
– Już sobie przypomniałem, profesorze! – powiedział z nieukrywanym triumfem.
– No to dajesz – zachęcił go Kacper.
– Defekacja! – powiedział poważnym tonem.
– Mam nadzieje, że nie jest to stan, w którym aktualnie się znajdujesz, Madejski? – zapytał Kacper z niepokojem. Ogólny chichot zawładnął prawie wszystkimi, a Madejski, choć wyglądał na mocno zaskoczonego, brnął dalej, wspierany przez największe serwery świata.
– To były tak zwane trzy defekacje praskie: pierwsza w 1419 roku, druga w...
W tym momencie musiał ponownie spojrzeć na ekran telefonu, bowiem reszta dat nie pomieściła się już w jego pamięci. Tym samym zdradził wszystkim swoje źródło wiedzy, co wzbudziło wśród klasy ponowny wybuch śmiechu, zwłaszcza że wszystkie daty zapisane były na tablicy. Jedna z uczennic – Małgorzata, która z nieznanych bliżej powodów kazała nazywać się Megi – opanowała chichot i zapytała z troską:
– Madej, a może chodzi ci o deflorację, co?
Wywołało to kolejną salwę śmiechu, która opanowała na chwilę również Kacpra. Madejski już otwarcie trzymał iPhona przed twarzą, próbując zrozumieć powód tego klasowego szyderstwa.
– Oj, no dobra, pomyliłem się, de-fe-ne-stra-cja czy jakoś tak – powiedział głośno, a zaraz potem tłumaczył ciszej stojącym obok kolegom: – Ekran mi się sam przyciemnił...
Nauczyciel ponownie przejął inicjatywę.
– Madejski, historia sama wchodzi do głowy. Tylko zamiast kuć, trzeba ją zrozumieć i poczuć... tak w trzewiach!
Kacper spojrzał na chłopaka i szybko doszedł do wniosku, że wyraz jego twarzy wskazuje na to, że „trzewia” to będzie następne hasło, jakie Madejski wpisze w wyszukiwarkę. Przeniósł uwagę na resztę klasy, przyjął lekko belferski ton i zaczął mówić.
– Defenestracja, po łacinie de fenestra, znaczy: przez okno. Tak kiedyś uprawiano politykę – po prostu wyrzucano władzę przez okno. Rzeczywiście chodzi tu o trzy tak zwane defenestracje praskie, bo zdarzyły się w czeskiej Pradze. Pierwsza w 1419 roku – przez okno ratusza wyrzucono siedmiu rajców. Druga w 1618 – z okien zamku na Hradczanach wyrzucono dwóch cesarskich namiestników oraz ich sekretarza. Trzecia, do dziś niewyjaśniona, w 1948 – śmierć poniósł minister spraw zagranicznych Czechosłowacji Jan Masaryk, syn prezydenta Tomasza Masaryka. Spójrzcie w dół i pomyślcie, co czuli ci ludzie, których wyrzucano przez okno. Zastanówcie się, co różni zwykłe morderstwo od racji stojącej po stronie ludu? Jak daleko może posunąć się społeczeństwo w obronie swoich praw?
Kacper nakręcał się coraz bardziej i czuł, że za chwilę osiągnie stan, który wynagrodzi mu niski status społeczny oraz przeciętną pensję nauczyciela. Uzyska poczucie, że jego słowa niczym pijawki potrafią przyssać się do duszy młodych ludzi, lecz zamiast pić, zapewniają im świeży dopływ krwi w postaci siejących ferment myśli.
Nagle otworzyły się drzwi i do klasy wtargnęła wzburzona uczennica. Klara ubrana była w kwiecistą spódnicę, wytartą skórzaną kurtkę, na jednym nadgarstku miała mnóstwo drucianych bransoletek, na głowie zaś dredy. Wybity z rytmu Kacper zamilkł. Klara poświęciła tylko jedno spojrzenie stojącym na parapecie uczniom, po czym z wściekłym wyrazem twarzy ruszyła do swojej ławki, odsunęła ze zgrzytem krzesło i ciężko na nie opadła. Kacper spojrzał ostentacyjnie na zegarek, licząc na to, że ta mowa ciała podziała na dziewczynę deprymująco. Szybko się rozczarował, bowiem Klara jedynie milcząco wpatrywała się w ścianę.
– Rozumiem, że twoje spóźnienie ma jakiś ważny powód?
Dziewczyna przesunęła na niego wzrok i wysyczała:
– Kompletnie nieważny. Byłam u dyrektorki.
– Ale teraz jesteś już tutaj i liczę, że do nas dołączysz.
– A planujecie zbiorowe samobójstwo? – odpowiedziała zjadliwie Klara.
– Zapraszam na parapet.
– A w jakim celu?
– Edukacyjnym. Odrobiłaś pracę domową?
– A jak pan myśli?
– Na ogół dość szybko.
– No to już pan wie.
– A ty wiesz, co to za daty są wypisane na tablicy?
Klara podniosła się, podeszła do tablicy i wzięła kredę.
– Brakuje jeszcze jednej – powiedziała spokojnie i zapisała na tablicy cztery cyfry – 1997.
Cała klasa przyglądała się temu w milczeniu. Klara odwróciła się do nauczyciela. W jej oczach rozjarzyła się taka jadowitość, że Kacper mimowolnie skulił się, bo to samo czasami widywał w oczach wściekłej matki.
– Teraz mamy cztery praskie defenestracje – oznajmiła dziewczyna.
– To trzy już ci nie wystarczą?
– Jeśli nie zna pan czwartej, to zapraszam na parapet – powiedziała Klara i w klasie zaszumiały półgłośne komentarze.
Kacper nawet się nie zdenerwował. Większość jego kolegów i koleżanek natychmiast wyrzuciłaby dziewczynę z klasy, by potem w pokoju nauczycielskim pluć swym oburzeniem wprost do popijanej szybkimi łykami herbaty. Jemu jednak spodobała się odpowiedź Klary, zwłaszcza że jej hardość jednak czerpała energię z wiedzy, a nie z arogancji. Szybko przelatywał swoje zasoby pamięci, ale kompletnie nic nie kojarzyło się mu z czwartą datą zapisaną na tablicy.
– Chyba za dużo czytasz science fiction, bo z rzeczywistą wiedzą historyczną to nie ma nic wspólnego.
– 3 lutego 1997 przez okno szpitala na Bulovce wyleciał Bohumil Hrabal. Dodam, że nie był to pisarz science fiction – złośliwie zakończyła Klara.
– To była autodefenestracja, zatem nie liczy się – powiedział Kacper, z trudem ukrywając zdziwienie. Przed laty przeczytał prawie wszystko Hrabala i wiedział, że pisarz co prawda wyleciał przez okno, nic jednak nie wskazywało na to, że ktoś go do tego zmusił.
– Był pan przy tym, że jest taki pewny? – rzuciła Klara.
– Podczas bitwy pod Grunwaldem też mnie nie było... – chciał kontynuować Kacper, ale ponownie przerwały mu otwierające się drzwi.
W progu stała nauczycielka od polskiego, Ewa. Kobieta przed czterdziestką, z wyraźnie podkrążonymi oczami, którymi teraz wpatrywała się w stojących na parapecie uczniów. Jej skromny, błękitny sweterek unosił się i opadał w okolicach całkiem kształtnego biustu. Kacper nawet tego nie zauważył. Ewa oprzytomniała po chwili, choć z jej twarzy nie znikł grymas oburzenia pomieszanego z pogardą. Podeszła energicznie do biurka nauczycielskiego, wzięła bez słowa dziennik lekcyjny i ruszyła do wyjścia. Nikt w klasie się nie odezwał. Ewa odezwała się dopiero w progu. Odwróciła się teatralnie i wycedziła w stronę Kacpra:
Ciąg dalszy w wersji pełnej