C.B. Detektyw ze Stacji Kosmicznej Agora - ebook
C.B. Detektyw ze Stacji Kosmicznej Agora - ebook
„W mieście zbudowanym z kłamstw, jedyną walutą jest prawda, której nikt nie chce kupić”. Witaj na Agorze — lśniącej gwieździe cywilizacji, której mroczne sekrety chronione są przez wszechwidzącą technologię. Gdy dochodzi do zbrodni, jedynym człowiekiem zdolnym dostrzec pęknięcia w tej idealnej fasadzie jest C.B. To cyniczny detektyw wyrwany z roku 1957, który wierzy już tylko w swój kodeks i butelkę taniej whisky. Zanurz się w mrok Agory. Rozwiąż zagadkę. I módl się, byś przetrwał odpowiedź.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-086-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Duch w Maszynie Snu
1.1
Podbrzusze Agory pachniało jak zawsze — mieszanką spalonej izolacji, odkażanej chemicznie wody i czegoś nieuchwytnie metalicznego, jakby sama próżnia przeciskała się przez mikropęknięcia w poszyciu. Powietrze było gęste i ciepłe, przesycone nieustannym, niskim dudnieniem systemów podtrzymywania życia, które nigdy nie spały. Mój gabinet, wciśnięty między warsztat protetyczny a punkt recyklingu biomasy, był tego zapachu kwintesencją.
Siedziałem za biurkiem z prawdziwego drewna — ekstrawagancja, na którą pozwoliłem sobie po zamknięciu sprawy fałszywych certyfikatów medycznych dla górników z Cinder-IV. Jego solidność była kotwicą w tym świecie z syntetyku i hologramów. Na blacie stała do połowy pusta szklanka i butelka z bursztynowym płynem, który udawał whisky z taką samą gracją, z jaką androidy recepcyjne w Iglicy udawały empatię. Działał. To wystarczyło.
Drzwi otworzyły się bez pukania. W progu stanął Murton, barman z „Rdzawej Orbity”. Miał twarz pooraną zmarszczkami jak wyschnięte dno rzeki i oczy, które widziały zbyt wiele opróżnianych szklanek i wylanych w nie żalów.
— C.B. — mruknął, wchodząc do środka. — Mam problem.
— Każdy ma — odparłem, nie podnosząc wzroku znad szklanki. — Mój nazywa się czynsz. Twój ma pewnie imię i ładne nogi.
— Gorzej. To duch.
Uniosłem brew. To było coś nowego. Duchy w tej części kosmosu zazwyczaj nosiły mundury FPK albo plakietki komorników korporacyjnych.
— Duch w maszynie — dodał Murton, siadając na chybotliwym krześle dla gości. Oparł grube dłonie na kolanach. — W mojej najlepszej maszynie snów. Model „Somnus-7”. Klienci płacą ekstra za „pełną immersję”.
— I co ten twój duch robi? Straszy klientów brzęczeniem łańcuchów?
— Kradnie. Klienci wchodzą na godzinę marzeń o lazurowym wybrzeżu, a wychodzą po czterdziestu minutach z bólem głowy i uczuciem, że ktoś ich okradł z dwudziestu minut czystej błogości. Niby nic, ale wieść się roznosi. Mój WPN leci w dół jak winda z zerwaną liną.
Wskaźnik Wartości Pracowniczej i Niezawodności. Fetysz Konsorcjum. Nawet tutaj, w Szarej Strefie, gdzie oficjalne metryki były żartem, ludzie wierzyli w te cyferki.
— Sprawdzałeś logi systemowe? Diagnostykę? — zapytałem.
— Technicy z Chrono-DREAM byli dwa razy. Skasowali kredyty, powiedzieli, że wszystko gra. Według maszyny sesje trwają pełne sześćdziesiąt minut. Ale klienci wiedzą swoje. Czas subiektywny, C.B. To się liczy w tym biznesie. A ten jest poszarpany. Ktoś, albo coś, majstruje przy cewkach emocjonalnych. To nie jest błąd techniczny. To sabotaż.
Oparłem się wygodniej. To nie brzmiało jak duch. Brzmiało jak człowiek. A ludzie byli moją specjalnością. Zwłaszcza ich „niemierzalne” motywacje: chciwość, zawiść, desperacja. Tego nie wychwyci żaden skaner diagnostyczny.
— Kto ma dostęp do zaplecza? — zapytałem.
— Tylko ja i mój technik. Karski. Młody, zdolny chłopak. Pracuje u mnie od roku. Zna te maszyny jak własną kieszeń.
— Zbyt dobrze, jak mniemam.
Murton westchnął. — Nie chcę go oskarżać bez dowodów. To dobry dzieciak, ale… ostatnio jakiś spięty. Nerwowy. Patrzy przez ramię, jakby go ktoś gonił.
— Gonią go rachunki — stwierdziłem, dopijając resztkę pseudo-whisky. — Zawsze gonią. Dobra, Murton. Zobaczę, co da się zrobić. Standardowa stawka. Połowa z góry.
Barman skinął głową i przelał kredyty na mój terminal. Dźwięk potwierdzenia był jedyną muzyką, która jeszcze potrafiła ukoić nerwy w tym mieście.
1.2
Znalazłem Karskiego w wąskim korytarzu technicznym za „Rdzawą Orbitą”. Powietrze było tu jeszcze cieplejsze, pachniało ozonem i przegrzanymi przekaźnikami. Chłopak klęczał przy otwartym panelu serwisowym maszyny snów, tej samej, o której mówił Murton. Był tak skupiony na plątaninie światłowodów i kryształów pamięci, że nawet mnie nie usłyszał.
Nie był dzieckiem. Miał może dwadzieścia pięć lat, ale wyglądał na więcej. Twarz miał zmęczoną, podkrążone oczy i ten rodzaj napięcia wokół ust, który pojawia się, gdy człowiek zbyt długo balansuje na krawędzi. Jego palce poruszały się zwinnie, ale zauważyłem, że co kilka sekund nerwowo pocierał kciukiem o wskazujący. Tik. Mały, zdradziecki sygnał, którego nie rejestrowały żadne kamery.
— Ładna pogoda na Santorini o tej porze roku — rzuciłem w przestrzeń.
Drgnął tak gwałtownie, że upuścił na podłogę mały kalibrator. Metaliczny brzęk poniósł się po korytarzu. Odwrócił się gwałtownie, a w jego oczach zobaczyłem błysk czystej paniki. To nie była reakcja pracownika przyłapanego na lenistwie. To był strach zwierzęcia w potrzasku.
— Kim jesteś? — wysyczał, podnosząc się powoli.
— Przyjacielem Murtona. Podobno ma problemy z duchem. A ja mam alergię na zjawiska paranormalne.
Podszedłem bliżej, celowo naruszając jego przestrzeń osobistą. Spojrzałem na otwarty panel. Nie potrzebowałem zaawansowanych narzędzi, żeby zobaczyć to, co najważniejsze. Nielegalny port obejściowy, wlutowany niezdarnie w główną magistralę danych. Dyskretny, ale dla kogoś, kto wiedział, czego szukać, widoczny jak dziura w zębie. Stąd mógł odsysać moc obliczeniową i fragmenty sesji.
— To skomplikowane maszyny — powiedziałem, wskazując brodą na plątaninę kabli. — Wystarczy drobna modyfikacja, żeby część cyklu snu przekierować gdzie indziej. Sprzedać na czarnym rynku. Fragmenty marzeń, ludzkie fantazje. W Szarej Strefie zawsze znajdzie się na to kupiec. Albo po prostu podpiąć się do mocy obliczeniowej, żeby pokopać jakieś niszowe kryptowaluty. Prawda, Karski?
Zbladł. Pot spływał mu po skroni. Jego tik z kciukiem przyspieszył.
— Nie wiem, o czym mówisz. Robię tylko standardową konserwację.
— Twoje ręce mówią co innego. I twoje oczy też. Wyglądasz jak facet, który postawił na złego konia i właśnie widzi, jak ten koń łamie nogę na ostatniej prostej.
Milczał. Wiedziałem, że go mam. Technologia była tylko narzędziem. Prawdziwa walka toczyła się w sferze psychologii. On nie bał się Murtona. Bał się kogoś innego. Tego, komu nie dostarczył towaru na czas, albo tego, komu był winien pieniądze. Jego desperacja była niemal namacalna. To była moja dźwignia.
— Słuchaj, Karski — zacząłem spokojniejszym tonem. — Murton to przyzwoity gość. Nie chce cię zniszczyć. Chce tylko, żeby jego maszyna działała. Ja też nie chcę twojej skóry. Chcę tylko zamknąć sprawę. Masz dwie opcje. Albo to naprawisz, zapomnimy o sprawie, a ty znajdziesz sobie inny sposób na spłatę długów. Albo ja powiem Murtonowi, co znalazłem, a on zgłosi cię do gildii techników. Z twoim WPN trafisz na czarną listę. Koniec z pracą na Agorze. Będziesz czyścił filtry w ładowniach za racje żywnościowe.
Patrzył na mnie, a w jego oczach walczyły ze sobą strach i resztki dumy. W końcu duma przegrała. Zawsze przegrywa, gdy na szali leży przetrwanie.
— Dobrze — szepnął. — Naprawię to.
Kiwnąłem głową. Nie musiałem pytać, dla kogo kradł. To nie było częścią zlecenia. Odwróciłem się i ruszyłem w stronę baru. Sprawa zamknięta. Prosta, brudna, codzienna. Jak samo życie w Podbrzuszu.
1.3
Murton czekał przy barze, polerując tę samą szklankę. Postawiłem przed nim pusty kalibrator, który Karski upuścił na podłogę.
— Twój duch został egzorcyzmowany — powiedziałem. — Maszyna będzie działać jak nowa. Daj chłopakowi spokój. Ma większe problemy niż ty.
Barman skinął głową, a na jego twarzy pojawiła się ulga. Przesłał resztę mojego honorarium. Czułem wibrację terminala w kieszeni płaszcza. Kolejny miesiąc z głowy. Kolejna mała wygrana w grze, której nie dało się wygrać, a jedynie remisować do następnej rundy.
Wyszedłem z „Rdzawej Orbity” i ruszyłem w stronę swojego sektora. Neonowe reklamy iskrzyły w gęstym powietrzu, odbijając się w kałużach rozlanej syntetycznej kawy i czegoś, co wolałem uznać za wodę. Minąłem kantynę, z której buchała para i zapach smażonego białka sojowego. Minąłem lombard, gdzie Grogin o fasetkowych oczach wyceniał właśnie czyjeś wspomnienia zapisane na kryształowym nośniku.
I wtedy ich zobaczyłem.
Stali przy wejściu do sekcji mieszkalnej dla bezklasowców, w miejscu, gdzie metalowe ściany były nagie, niepokryte żadnym hologramem reklamowym. Było ich może z dziesięciu. Terranie. Pochodzący z planety, której nie ma na mapach. Stali w milczeniu, jak grupa figur woskowych, którym ktoś zapomniał powiedzieć, że pożar w muzeum dawno ugaszono. Ich ubrania były czyste, ale znoszone. Ich twarze — puste. Ale to nie była zwykła pustka zmęczenia czy rezygnacji, którą widywałem na co dzień. To była pustka strukturalna. Jakby ktoś wyjął z nich kluczowy element, a reszta konstrukcji jeszcze o tym nie wiedziała i tylko siłą przyzwyczajenia trzymała się w pionie.
Ich oczy. To one mnie uderzyły. Nie patrzyły na nic konkretnego. Przesuwały się po zgiełku bez rejestrowania go, jakby oglądały film w obcym języku bez napisów. Znałem to spojrzenie. Widziałem je kiedyś w lustrze, dawno temu, zanim nauczyłem się je maskować cynizmem i fasadą detektywa z taniej, papierowej powieści.
Coś w ich zbiorowej, cichej traumie było echem. Niechcianym, zimnym dreszczem, który przebiegł mi po plecach, ignorując ciepło otoczenia. Wspomnieniem nie obrazu, a uczucia — uczucia absolutnego zagubienia i zerwania. Uczucia bycia zaledwie obserwowanym fragmentem w cudzym, niezrozumiałym eksperymencie.
Otrząsnąłem się, wcisnąłem dłonie głębiej w kieszenie płaszcza i ruszyłem dalej, przyspieszając kroku. To nie była moja sprawa. To był tylko kolejny smutny obrazek w tej wielkiej, obojętnej maszynie zwanej Agorą. Ale echo zostało. Cichy, fałszywy ton w symfonii stacji. Duch, którego nie dało się tak łatwo egzorcyzmować.Rozdział 2:
Krąg Rozbitych Luster
2.1
Duch, którego egzorcyzmowałem u Murtona, był prosty. Miał na imię Karski i motywację starą jak świat — długi. Był problemem z podręcznika, anomalią w systemie, którą dało się sprowadzić do kilku linijek kodu i ludzkiej słabości. Sprawa zamknięta, kredyty na koncie, kolejna dziura w tonącym okręcie mojej egzystencji załatana na chwilę. Ale echo, które poczułem na widok Terran, było inne. To nie był fałszywy ton w symfonii stacji; to była cisza tam, gdzie powinna być muzyka. Strukturalna pustka, o której systemy Agory nie miały pojęcia, bo nie dało się jej zmierzyć, skwantyfikować i przypisać jej wartości WPN. A wszystko, co niemierzalne, dla Konsorcjum po prostu nie istniało.
Dlatego następnego dnia, zamiast zająć się archiwizacją zamkniętej sprawy Karskiego, co powinienem był zrobić, znalazłem się w drodze do Sektora 7G, znanego nieoficjalnie jako „Wygnanie”. To nie było zlecenie. To było jak drapanie swędzącej blizny, o której dawno miałem zapomnieć.
Droga do Wygnania była jak podróż w dół rzeki czasu technologicznego. Najpierw zniknęły wszechobecne hologramy reklamowe, ustępując miejsca gołym, metalowym ścianom pokrytym warstwą brudu i kondensacji. Potem zmieniło się światło — ostre, białe neony Iglicy i kolorowy chaos Podbrzusza ustąpiły miejsca rzadko rozstawionym, żółtym lampom sodowym, które rzucały długie, chorobliwe cienie. Powietrze też było inne. Zniknął zapach ozonu z przegrzanej elektroniki i syntetycznych perfum. Zastąpiła go woń wilgotnego metalu, stęchlizny i czegoś niepokojąco organicznego — zapachu zbyt wielu ludzi stłoczonych na zbyt małej przestrzeni, zapachu biedy.
Wygnanie nie było slumsem w klasycznym, ziemskim rozumieniu tego słowa. Nikt tu nie głodował w sensie biologicznym. Konsorcjum dbało o to, by każda „jednostka biologiczna” otrzymywała minimum kaloryczne niezbędne do podtrzymania funkcji życiowych. To była ta ich odroczona, systemowa forma okrucieństwa. Dajemy wam przeżyć, ale koszt tego przeżycia jest długiem, którego nigdy nie spłacicie.
Każdy z Terran, od starca po dziecko urodzone już na stacji, był obciążony „długiem ratunkowo-relokacyjnym”. Gigantyczną, abstrakcyjną sumą kredytów, którą Konsorcjum naliczyło sobie za ich „uratowanie”. Koszt transportu, kwarantanny, minimalnej opieki medycznej, przydziału przestrzeni życiowej. Dług ten sprawiał, że ich Wskaźnik Wartości Pracowniczej i Niezawodności był trwale ujemny. Byli niewypłacalni z definicji. A w logice Agory, jeśli twój WPN jest na minusie, jesteś mniej niż zerem. Jesteś błędem w arkuszu kalkulacyjnym, obciążeniem systemu. Nikt cię nie zatrudni, nikt ci nie wynajmie porządnego mieszkania, nikt nie sprzeda ci polisy ubezpieczeniowej. Jesteś duchem, ale nie tym z maszyny snów. Jesteś duchem w systemie ekonomicznym.
Domy Terran były tego odzwierciedleniem. Mieszkali w labiryncie starych kontenerów towarowych, ustawionych jeden na drugim i połączonych prowizorycznymi trapami i kładkami. Kiedyś te kontenery służyły do przewożenia luksusowych towarów między systemami. Teraz, puste i zdekomisjonowane, stały się ostatnim schronieniem dla tych, którzy stracili wszystko. Ich metalowe ściany były zimne w dotyku, a wewnątrz panowała ciasnota i półmrok. Z zewnątrz wyglądały jak cmentarzysko zapomnianych przez logistykę pudełek. Od wewnątrz — jak ul, w którym zamiast miodu produkuje się traumę.
Przechadzałem się między nimi, czując się jak intruz. Z wnętrza kontenerów dobiegały stłumione dźwięki — płacz dziecka, cicha rozmowa, melodia nucona z pamięci, fałszywa i pełna tęsknoty. Nikt mnie nie zaczepiał. Ich spojrzenia były ulotne, jakby patrzyli przeze mnie. To nie była wrogość. To była apatia zrodzona z bólu tak wielkiego, że nie zostawiał już miejsca na inne emocje.
W końcu zauważyłem niewielki, nieoznakowany kontener, z którego dochodziło coś na kształt zorganizowanego szmeru. Drzwi były lekko uchylone, a ze szczeliny sączyło się słabe, ciepłe światło. Coś w tym obrazie — małym punkcie światła w morzu rdzy i cienia — przyciągnęło mnie jak ćmę. To nie był rozsądek. To był instynkt. Ten sam, który kazał mi zwracać uwagę na nerwowy tik Karskiego. Podszedłem bliżej i zajrzałem do środka. I wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Krąg Rozbitych Luster.
2.2
Wnętrze kontenera było niemal puste. Ktoś usunął wszystkie wewnętrzne przegrody, tworząc jedną, długą przestrzeń. Podłogę wyłożono zużytymi matami transportowymi, a jedynym źródłem światła była pojedyncza, lewitująca kula luminescencyjna, która unosiła się pośrodku, rzucając miękkie, drżące światło. Powietrze było ciężkie, ale nie od smrodu. Pachniało ludźmi, ich oddechem, ciepłem ich ciał i czymś jeszcze — zapachem potężnej, umysłowej koncentracji.
W kręgu na podłodze siedziało kilkanaście osób. Mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi. Siedzieli w milczeniu, z zamkniętymi oczami. Ich twarze były maskami skupienia i bólu. Pośrodku kręgu, tuż pod lewitującą kulą, leżały rozrzucone drobne przedmioty: fragment polerowanego metalu, garść piasku w szklanym naczyniu, zwęglony kawałek materiału, kilka wyblakłych fotografii, które musieli zabrać ze sobą. Relikwie. Fragmenty świata, który już nie istniał.
Jedna kobieta stała poza kręgiem, plecami do mnie. Obserwowała grupę z taką samą intensywnością, z jaką oni próbowali zajrzeć w głąb siebie. Była wysoka i smukła, ubrana w prostą, szarą tunikę, taką samą jak wszyscy tutaj. Długie, ciemne włosy miała splecione w gruby warkocz. Nie widziałem jej twarzy, ale cała jej postawa mówiła o napięciu trzymanym w ryzach siłą woli. Jak struna instrumentu, naciągnięta do granic wytrzymałości, która wibruje, ale jeszcze nie pęka.
To musiała być Anna Niewiadomska.
— Zimno — odezwał się nagle starzec siedzący w kręgu. Jego głos był cichy i łamliwy jak suchy liść. — Zawsze najpierw było zimno. Takie… metaliczne zimno. Na skórze.
— Gładkie — dodała młoda kobieta po drugiej stronie kręgu. Jej oczy pozostawały zamknięte, a po policzku spływała pojedyncza łza. — Stół był gładki i zimny. Jak lód.
— Światło — szepnął ktoś inny. — Nie żarówki. Nie słońce. Oślepiające. Ale bez ciepła.
Mówili w fragmentach. Rzucali w ciszę pojedyncze słowa, obrazy, odczucia. Jak rozbitkowie na oceanie, którzy wykrzykują swoje pozycje w nadziei, że ktoś złoży z tego mapę. To był właśnie Krąg Pamięci. Nie próbowali opowiadać historii. Wiedzieli, że to niemożliwe. Trauma rozerwała ich wspomnienia na strzępy. Próbowali je składać, kawałek po kawałku, jak archeolodzy odtwarzający naczynie z garści skorup. Każdy miał tylko fragment. Razem mogli mieć… coś więcej.
Kobieta stojąca plecami do mnie drgnęła. Powoli, jakby każdy ruch sprawiał jej ból, odwróciła się w moją stronę. I wtedy zobaczyłem jej twarz. Była młoda, może trzydziestoletnia, ale jej oczy były stare. Bardzo stare. Widziałem w nich determinację, ale pod nią, jak ciemna woda pod cienką warstwą lodu, kryło się morze traumy i bezsilności. Była piękna w ten tragiczny, poraniony sposób, jak posąg, który przetrwał trzęsienie ziemi — wciąż rozpoznawalny, ale na zawsze naznaczony pęknięciami.
Spojrzała na mnie bez zdziwienia. Jakby spodziewała się, że ktoś w końcu przyjdzie. Jej spojrzenie nie było ani wrogie, ani przyjazne. Było badawcze. Zmierzyła mnie od stóp do głów, jej wzrok zatrzymał się na moment na znoszonym trenczu i starych, skórzanych butach. Na mojej analogowej fasadzie w tym cyfrowym świecie.
Zrobiła krok w moją stronę, poruszając się bezszelestnie. — Zgubił się pan? — zapytała cicho. Jej głos był melodyjny, ale pozbawiony wibracji. Mówiła w standardowym języku Konsorcjum z lekkim, dziwnie brzmiącym akcentem, którego nie potrafiłem zidentyfikować. Akcentem Ziemi. — Szukałem miejsca, gdzie cisza jest głośniejsza niż hałas — odparłem, używając starego, detektywistycznego frazesu. To była moja tarcza. Mój sposób na trzymanie dystansu. Uniosła lekko kącik ust, ale to nie był uśmiech. To był grymas zrozumienia. — To dobrze pan trafił. Tutaj mamy tylko to. Ciszę i jej echa. Czego pan chce?
Nie odpowiedziałem od razu. Zamiast tego, mój wzrok powędrował z powrotem do kręgu. Do tych ludzi, którzy z takim wysiłkiem próbowali poskładać swoje rozbite dusze. To nie było śledztwo. To była sesja terapeutyczna zrodzona z desperacji. — To, co robicie… — zacząłem, nie wiedząc, jak to ująć. — Pomaga? — Czasem — odparła. — Czasem ktoś przypomni sobie nowy szczegół. Zapach. Dźwięk. Kształt symbolu na ścianie. To jak szukanie igły w stogu siana, tylko że nie wiemy, czy szukamy igły, czy może ziarenka piasku. A stóg siana płonie. — I co potem? Kiedy już złożycie te fragmenty? Co macie nadzieję znaleźć? — naciskałem, czując się jak brutal wdzierający się do sanktuarium. Odwróciła wzrok, patrząc na lewitującą kulę światła. — Mapę — szepnęła, a w tym jednym słowie zawarta była cała ich nadzieja i cała ich rozpacz. — Legendę o mapie gwiezdnej. Wierzymy, że gdzieś w naszych pofragmentowanych wspomnieniach, ukryte są koordynaty. Droga do domu.
Mit mapy gwiezdnej. Słyszałem o tym. Plotka krążąca po Podbrzuszu, traktowana z mieszaniną litości i pogardy. Opowieść o tym, że porywacze, kimkolwiek byli, wgrali w umysły swoich ofiar pełną mapę galaktyki, a wśród niej drogę powrotną na Ziemię. Dla cyników z Agory była to bajka dla straumatyzowanych dorosłych. Sposób na przetrwanie w obliczu beznadziei. Ale dla nich… dla nich to było wszystko. Jedyny powód, by rano wstać z pryczy w zimnym, metalowym kontenerze.
— Domu już nie ma — powiedziałem cicho, bardziej do siebie niż do niej. — Konsorcjum usunęło Ziemię z oficjalnych rejestrów po „Incydencie”. Uznano ją za stratę całkowitą. — Systemy Konsorcjum nie są jedynym źródłem prawdy — odparła, a w jej głosie po raz pierwszy usłyszałem nutę stali. — My pamiętamy. Pamiętamy trawę. Pamiętamy deszcz. Pamiętamy słońce, które grzało. To istnieje, nawet jeśli nie ma tego w waszych bazach danych. I wierzymy, że droga powrotna też istnieje. Gdzieś tutaj. — Wskazała na skronie ludzi siedzących w kręgu. — Musimy ją tylko odnaleźć, zanim… zanim wszystko zniknie.
Zrozumiałem. Pamięć była dla nich wyścigiem z czasem. Każdy dzień, każda nowa trauma życia na Agorze zacierała stare ślady. Byli żywymi archiwami, które ulegały powolnej degradacji. Ich poszukiwania nie były tylko aktem nadziei. Były aktem desperackiej konserwacji.
Stałem tam, w progu tego prowizorycznego sanktuarium, i czułem, jak mój cynizm, moja tarcza z taniej powieści noir, zaczyna pękać. Problem z rozbitymi lustrami jest taki, że w każdym fragmencie, nieważne jak małym, możesz zobaczyć odbicie własnej twarzy. A ja w ich bólu widziałem echo swojego własnego, dawno pogrzebanego zagubienia.
Odwróciłem się, by odejść. To wciąż nie była moja sprawa. To był ich ból, ich nadzieja, ich mityczna mapa. — Poczekaj — powiedziała za mną Anna Niewiadomska. Zatrzymałem się, ale nie odwróciłem. — Czasem ludzie znikają — ciągnęła cicho, ale jej głos niósł się w ciszy kontenera. — Nawet stąd. Znikają i nigdy nie wracają. FPK mówi, że to ucieczki. Że nie wytrzymali długu i uciekli w głąb Strefy. Ale my wiemy, że to nieprawda. Oni by nas nie zostawili. Nie zostawiliby Kręgu. Czułem jej spojrzenie na plecach. Zimne i palące jednocześnie. — Piotr zaginął trzy dni temu. Miał jedno z najczystszych wspomnień. Pamiętał fragment, który wyglądał jak konstelacja. Rysował go w kółko. Teraz go nie ma. A my… my zebraliśmy wszystko, co mieliśmy. Każdy kredyt. Potrzebujemy kogoś, kto potrafi szukać. Kogoś, kogo nie obchodzą numery WPN. Kogoś, kto rozumie duchy.
Odwróciłem się powoli. Patrzyła na mnie, a w jej wyciągniętej dłoni leżał mały, sfatygowany woreczek. Czułem przez materiał chłód kilkudziesięciu metalowych monet o niskim nominale. To była zapłata. Śmieszna. Żałosna. I jednocześnie najcięższa, jaką kiedykolwiek mi zaoferowano. Bo nie płacili kredytami. Płacili ostatnim okruchem nadziei.
I ja, Carl Bennett, cynik, relikt, facet, który za pieniądze znalazłby dziurę w całej próżni, wiedziałem, że jestem w potrzasku. Bo odmówienie tej sprawie byłoby jak przyznanie, że duch z mojej własnej przeszłości ostatecznie wygrał.Rozdział 3:
Trzydzieści Srebrnikówi Obietnica (Rozwinięcie)
3.1
Worek z monetami leżał na moim biurku i zdawał się na mnie patrzeć. Mały, brudny, uszyty z jakiegoś syntetycznego płótna, które widziało lepsze dni dekady temu. Leżał tam niczym porzucone, zdeformowane serce i uginał pod sobą solidny, dębowy blat. Dąb. Prawdziwe drewno, relikt z czasów, gdy rzeczy miały wagę, fakturę i historię. Kupiłem to biurko za pierwsze uczciwie zarobione kredyty na Agorze, przepłacając trzykrotnie, tylko po to, by mieć w swoim sterylnym, metalowym świecie jeden, jedyny fragment czegoś, co pamiętało słońce i deszcz, a nie tylko lampy UV i systemy zraszające. Teraz ten kawałek mojej prywatnej, anachronicznej twierdzy był profanowany przez ciężar beznadziejnej sprawy.
Za wzmocnioną szybą syntetyczny deszcz Agory bębnił w jednostajnym, hipnotycznym rytmie. Dźwięk zaprojektowany przez jakiegoś korporacyjnego psychologa, by uspokajać masy w trzewiach stacji, symulować normalność w świecie, który z normalnością nie miał nic wspólnego. Każda kropla uderzała w szybę z identyczną siłą i w idealnie wymierzonym interwale. Nie było w tym przypadku, nie było poezji. Była tylko zimna, obojętna matematyka. Perkusja dla przegranych spraw.
Nalałem sobie dwa palce tej samej bursztynowej podróbki, która wciąż stała na blacie. Etykieta obiecywała „Ducha Kentucky”, ale ciecz w środku miała z Kentucky tyle wspólnego, co ja z byciem bohaterem. Pachniała waniliną, wędzoną solą i chemicznym żalem. Alkohol nie palił w gardle tak, jak powinien. Spłynął po przełyku z syntetyczną gładkością, nie zmywając smaku tej dziwnej, niechcianej kapitulacji, która dokonała się tam, w kontenerze pachnącym stęchlizną, ozonem i skondensowaną ludzką koncentracją.
Przyjąłem sprawę.
To zdanie odbijało się echem w mojej czaszce, zagłuszając nawet metodyczny stukot deszczu. Wbrew logice, która kazała mi brać tylko zlecenia od klientów z dodatnim WPN. Wbrew instynktowi samozachowawczemu, który przez lata nauczył mnie, że najgorsze kłopoty zaczynają się od spojrzenia w oczy pełne szczerej desperacji. Wbrew żelaznej zasadzie numer jeden, wykutej w pierwszych, brutalnych latach na tej stacji: nie tyka się spraw, za które płacą sercem, a nie kredytami. Serce nie pokryje kosztów informatora ani nie naoliwi trybów zardzewiałej, biurokracji.
Spojrzałem na swój odbity w szklance wizerunek. Zmęczona twarz faceta, który dawno przestał liczyć lata. Cienie pod oczami były głębsze niż niektóre sektory Podbrzusza. Zrobiłem to, bo w jej oczach, w oczach Anny, zobaczyłem echo czegoś, co pogrzebałem dawno temu. Tego samego, zimnego przerażenia i zagubienia, które czułem, gdy…
Zamknąłem oczy. Nie. Tej ścieżki nie wolno mi było otwierać.
Bo odmówienie tej sprawie byłoby jak przyznanie, że duch z mojej własnej przeszłości ostatecznie wygrał. A ja wciąż, wbrew wszystkiemu, byłem zbyt uparty, by dać mu tę satysfakcję. Cholera.
Właśnie wtedy usłyszałem pukanie. Tak ciche, że na początku uznałem je za losowy trzask w systemach wentylacyjnych stacji. Ale potem przyszło znowu. Nieśmiałe, prawie niesłyszalne w szumie deszczu, ale uporczywe. Trzy szybkie, nerwowe uderzenia. To nie był stukot kastetów korporacyjnego windykatora ani pewne, aroganckie pukanie funkcjonariusza FPK. To pukał ktoś, kto bał się odpowiedzi. Ktoś, kto pukał, bo nie miał innego wyjścia.
Warknąłem coś pod nosem, odstawiając szklankę z głośniejszym niż zamierzałem stuknięciem. Spokój, ten kruchutki, ledwo zlepiony spokój wieczoru, prysł jak bańka mydlana. Odsunąłem ciężkie krzesło, którego skrzypienie było jedynym nieregularnym dźwiękiem w tym pokoju. Podszedłem do drzwi, przekręcając w zamku stary, mechaniczny rygiel — kolejny z moich anachronizmów, moja prywatna polisa ubezpieczeniowa przeciwko hakerom i cyfrowym wytrychom. Otworzyłem z zamiarem, by warknąć na intruza i zatrzasnąć mu drzwi przed nosem.
W progu stała ona. Anna Niewiadomska.
A za nią, jak dwa filary podtrzymujące walący się strop, stało dwóch starszych mężczyzn, których widziałem w kręgu. Stali w kałuży światła z korytarza, trójka przemoczonych, przygarbionych duchów. Woda kapała z ich znoszonych płaszczy, tworząc małą, brudną sadzawkę na metalowej podłodze mojego biura. Przynieśli ze sobą zapach wilgoci, z recyklingowanego powietrza i strachu. Ale w ich oczach, pod warstwą lęku i zmęczenia, widziałem też tę samą, cichą, upartą determinację.
Mój pancerz, który na chwilę pękł tam, w ich slumsach, zaskoczył z powrotem na miejsce z głośnym, mentalnym zgrzytem. Zimna furia zalała mi umysł — furia na nich, za to, że tu przyszli, że ośmielili się przekroczyć granicę i wejść do mojej jaskini. Ale przede wszystkim furia na samego siebie, za tę chwilę słabości, która ich tu sprowadziła.
— Czego wy tu chcecie? — mój głos był szorstki od alkoholu i samokrytyki. Nie zaprosiłem ich do środka. Pozwoliłem im stać w progu, w przeciągu.
Jeden ze starszych mężczyzn wzdrygnął się, jakby moje słowa były fizycznym ciosem. Drugi wbił wzrok w swoje rozpadające się buty. Tylko Anna wytrzymała moje spojrzenie.
— To była pomyłka — powiedziałem dobitnie, wskazując brodą na woreczek leżący na biurku. — Zabierzcie to. Nie mogę przyjąć tej sprawy.
Zimna, brutalna logika zysku i straty, jedyny prawdziwy duch tej stacji, wróciła na swoje miejsce, jak balsam na poparzoną empatią duszę.
— Moje stawki są wysokie — ciągnąłem, celowo okrutnie, patrząc jej prosto w te jej stare, zmęczone oczy. — Ta kwota… — Podszedłem do biurka, chwyciłem woreczek. Był żałośnie lekki. Wysypałem jego zawartość na dębowy blat. Monety o różnych nominałach, z różnych systemów, większość bezwartościowa poza rynkami kolekcjonerskimi, potoczyły się z cichym brzękiem. — …to kurz. Nie wystarczy nawet na przekupienie portiera w archiwum FPK, a będę musiał go przekupić, bo wasz Piotr Kowalski nie miał WPN. Dla systemu był przezroczysty. Statystyczny szum. Szukanie go to jak szukanie konkretnej kropli w tym syntetycznym deszczu za oknem.
Zgarnąłem monety z powrotem do worka i rzuciłem go na podłogę u jej stóp. Brzęk był ostateczny, żałosny.
— Nie prowadzę spraw pro bono. Nie stać mnie na to. Nikogo w Podbrzuszu nie stać. Idźcie do domu. Zapomnijcie o Kowalskim i o mnie. To jedyna rada, jaką mogę wam dać za darmo.
Mówiłem to, by ich zranić. By ich zniechęcić. By zabić tę absurdalną nadzieję, którą we mnie zobaczyli, zanim zdąży zakwitnąć i wydać trujące owoce kłopotów, które z pewnością przerosną ich i mnie. Odwróciłem się, dając im do zrozumienia, że audiencja jest skończona.
Anna słuchała w milczeniu. Nie drgnęła. Nie schyliła się po pieniądze. Jej spojrzenie było niewzruszone, jakby moje słowa były tylko kolejnym rodzajem deszczu, który trzeba przeczekać. Czułem jej wzrok na plecach, cięższy niż ten worek z monetami.
— Nie mamy nikogo innego — powiedziała w końcu cicho, ale jej głos miał w sobie twardość, która przebiła się przez mój cynizm jak diamentowe wiertło przez zardzewiałą blachę. — I wiemy, że nie chodzi o kredyty. My to wiemy. I pan też to wie.
Zrobiła krok do przodu, wchodząc w bezpieczną przestrzeń mojego biura. Kopnęła lekko woreczek, który przesunął się z cichym szuraniem. Zatrzymała się tuż przed biurkiem, jej wzrok spoczął na pustoszejącej szklance, a potem przeniósł się na mnie. Czułem się jak owad przypięty szpilką do tablicy.
— To, co pan mówi, jest prawdą. Prawdą tej stacji. Prawdą liczb i transakcji. Ale jest też inna prawda. Piotr był jednym z nas. Pamiętał coś ważnego. Coś, co mogło być fragmentem mapy. Nadziei. A teraz go nie ma. I nikt oprócz nas nie zauważył jego zniknięcia.
Zamilkła na chwilę, a w ciszy słyszałem tylko kapanie wody z ich płaszczy i regularne bębnienie deszczu.
— Powiedział pan, że ktoś, kto też został _wyrwany_, zrozumie.
To jedno słowo. _Wyrwany_. Uderzyło we mnie z siłą fizycznego ciosu. Nagle deszcz za oknem przestał być deszczem. Stał się szumem statycznym, tym samym, który wypełniał mi uszy tamtej nocy w 1957. Zapach taniej whisky zmienił się w woń spalonego ozonu i gorącego metalu. Cienie w kątach biura zgęstniały, przybrały kształty zbyt wysokie, zbyt chude, o kończynach za długich, by mogły należeć do człowieka. Czułem na skórze ten sam paraliżujący chłód, tę samą wszechogarniającą bezsilność.
— Nie przyszliśmy tu negocjować stawki — dokończyła Anna, nieświadoma burzy, którą rozpętała w mojej głowie. — Przyszliśmy dać panu to, co mamy. Początek. Resztę zdobędziemy. Będziemy pracować. Sprzedamy wszystko, co nam zostało. Ale nie odejdziemy.
Stałem odwrócony plecami, zaciskając pięści tak mocno, że paznokcie wbijały mi się w skórę. Walka, którą toczyłem, nie była z nimi. Była ze mną. Z tym dzieciakiem z Nebraski, który patrzył w gwiazdy, dopóki gwiazdy nie spojrzały na niego.
Przegrałem.
Odetchnąłem głęboko, a powietrze w płucach paliło jak kwas. Powoli, bardzo powoli się odwróciłem. Moja twarz musiała być maską obojętności wykutą z lodu, bo jeden ze starszych mężczyzn cofnął się o krok. Ale Anna stała niewzruszona. Czekała.
Mój wzrok powędrował do leżącego na podłodze worka. Potem z powrotem na nią.
W ustach miałem smak popiołu.
— Gdzie mieszkał Kowalski? — zapytałem, a mój głos był pusty i pozbawiony życia.
3.2
Cisza, która zapadła po moim pytaniu, była gęsta i ciężka jak niewzbudzona materia. Moje słowa, szorstkie i niechętne, zawisły w powietrzu między nami, brzydka, ale nieodwołalna obietnica. Twarz Anny, do tej pory napięta maska determinacji, na ułamek sekundy złagodniała. Ulga, tak czysta i krucha, że prawie bolesna do oglądania, przemknęła przez jej stare oczy. Jeden ze starszych mężczyzn u jej boku zamknął na moment oczy i wypuścił powietrze w cichym, drżącym westchnieniu, jakby przez ostatnie kilka minut wstrzymywał oddech.
Mój żołądek skręcił się w ciasny, zimny węzeł. Satysfakcja, której powinienem był doświadczyć — satysfakcja z podjęcia decyzji, z odzyskania kontroli — nie nadeszła. Czułem się, jakbym właśnie świadomie wszedł w rwącą rzekę, wiedząc, że nie umiem pływać.
Anna nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego, jej wzrok powędrował do małego, brudnego woreczka leżącego na metalowej podłodze. Jej spojrzenie było pozbawione wyrzutu, ale pełne cichej godności, która była głośniejsza niż jakikolwiek krzyk. Następnie skinęła głową w stronę starszego mężczyzny po jej prawej stronie. Tego, który wcześniej wbił wzrok w swoje buty.
Starzec poruszył się z powolną, sztywną gracją. Schylił się, a stawy trzasnęły mu cicho w nienaturalnej ciszy biura. Podniósł woreczek z podłogi dwiema rękami, jakby podnosił z prochu upadłą relikwię. Jego dłonie były pomarszczone i naznaczone plamami starczymi, ale też siłą — siłą rąk, które w innym życiu musiały pracować w ziemi, a nie polerować metalowe panele czy segregować odpady. Z cichą, pełną szacunku powagą położył woreczek na samym środku mojego dębowego biurka. Nie jako zapłatę. Jako ofiarę.
— Piotr Kowalski — zaczęła w końcu mówić Anna, a jej głos, choć cichy, był teraz precyzyjny i ostry jak skalpel chirurga. — Mieszkał w kontenerze B-7, w trzecim rzędzie od ściany reaktora. Był… cichy. Samotny. Przed… przedtem był nauczycielem historii. Tutaj zajmował się naprawą drobnej elektroniki dla innych. Nigdy nie sprawiał kłopotów.
Jej słowa malowały obraz człowieka, który starał się być niewidzialny, co w logice Agory było najlepszą strategią przetrwania dla kogoś z ich statusem. Był kolejnym duchem w systemie.
— Był dla nas kimś więcej niż tylko przyjacielem — kontynuowała, a jej wzrok znowu powędrował ku niewidzialnemu punktowi za moją głową, jakby odczytywała scenariusz z przeszłości. — Był kluczowym fragmentem naszej układanki. W Kręgu Pamięci każdy z nas ma jakieś okruchy. Rozbite lustra. Piotr miał największy, najczystszy fragment. Pamiętał drogę. Pamiętał wzór.
— Mapę gwiezdną — prychnąłem, nie mogąc się powstrzymać. Cynizm był jak odruch, jak kaszel w zadymionym pomieszczeniu. — Bajki dla dzieci, pani Niewiadomska. Kosmiczny folklor dla tych, którzy stracili wszystko inne. Konsorcjum ma mapy każdego znanego centymetra tej galaktyki. Gdyby Ziemia istniała, byłaby na nich.
— Pan myśli, że szukamy miejsca — odparła, a w jej głosie nie było urazy, tylko cierpliwość kogoś, kto tłumaczy rzecz oczywistą dziecku. — My szukamy dowodu. Dowodu, że nie zwariowaliśmy. Że nasza przeszłość była prawdziwa. Piotr nie pamiętał po prostu mapy. On ją… widział. W snach. Rysował ją w kółko na każdym skrawku papieru, na metalowych ścianach. Gwiazdy, linie, wektory. To było coś więcej niż wspomnienie. To była obsesja. Była najjaśniejsza.
Oparłem się o biurko, czując jego solidne, prawdziwe drewno pod dłońmi. Byłem w pułapce i wiedziałem o tym. Spojrzałem na woreczek. Z leniwą, udawaną obojętnością rozwiązałem sznurek i po raz drugi tego wieczoru wysypałem jego zawartość.
Tym razem jednak patrzyłem uważniej. Było tam kilkadziesiąt monet. Garść standardowych, Uniwersalnych Kredytów Konsorcjum, o niskim nominale. Ale oprócz nich leżały też inne. Dwa ciężkie, kwadratowe żetony z niebieskiego metalu, waluta górników z gromady Cygnus. Kilka opalizujących, cienkich jak opłatek dysków z masy perłowej, używanych przez handlarzy gazem z mgławicy Koński Łeb. Jeden, poczerniały i wyślizgany krążek z wybitym symbolem jakiegoś insekta, pochodzący z tak głębokiej Szarej Strefy, że nawet ja nie miałem pewności co do jego pochodzenia.
To nie były oszczędności. To była kronika ich desperacji. Każda moneta była historią o podjętej pracy, której nikt z oficjalnym statusem by się nie tknął. Czyszczenie radioaktywnych filtrów. Ręczne sortowanie toksycznych odpadów. Prace transportowe w niewentylowanych ładowniach. Godziny, dni, miesiące upokorzeń i ryzyka, przeliczone na tę żałosną, wielowalutową kupkę metalu.
Mój umysł, z nawyku, zaczął kalkulować. Po przeliczeniu na standardowe kredyty, po uwzględnieniu lichwiarskich kursów wymiany w kantorach Podbrzusza, cała ta suma nie pokryłaby nawet jednego dnia mojej standardowej pracy. Nie wystarczyłaby na łapówkę dla sierżanta FPK, ledwo starczyłaby na opłacenie mojego najtańszego informatora. Zgodnie z logiką Agory, ta zapłata była obelgą.
Ale sposób, w jaki oni patrzyli na tę kupkę monet, mówił co innego. Patrzyli na nią z nabożnym szacunkiem, z bólem i dumą. To nie były dla nich pieniądze. To był namacalny, skrystalizowany dowód ich poświęcenia. To była ich nadzieja, której nadali wagę i kształt.
Czułem, jak w mojej głowie zderzają się dwa wszechświaty. Świat mierzalny, świat kredytów, kontraktów i bilansów zysków i strat. Świat, w którym nauczyłem się przetrwać. I drugi świat. Świat niemierzalny. Świat symboli, poświęcenia, traumy i nadziei. Świat, od którego uciekałem przez większość mojego drugiego życia.
Zostałem wynajęty do przeprowadzenia śledztwa. Ale zapłacono mi w walucie, której nie akceptował żaden bank w galaktyce. Zapłacono mi w nadziei. A ja, cynik i pragmatyk, czułem jej ciężar na dłoni, cięższy niż ołów.
Zgarnąłem monety z powrotem do woreczka. Dźwięk był suchy i ostateczny. Nie rzuciłem go. Położyłem go delikatnie obok mojej szklanki z whisky. Dwa rodzaje duchów, dwa rodzaje paliwa na przetrwanie.
— Potrzebuję wszystkiego, co macie na jego temat — powiedziałem, a mój głos był już spokojniejszy, pozbawiony wcześniejszej szorstkości. Był to głos człowieka, który pogodził się z przegraną. — Jego zdjęcie. Listę miejsc, w których bywał. Nazwiska ludzi, z którymi rozmawiał. Każdy skrawek papieru, na którym rysował te swoje gwiazdy. Każdy, najdrobniejszy szczegół. Nawet jeśli wydaje wam się bez znaczenia. W moim fachu nie ma rzeczy bez znaczenia.
Anna skinęła głową. Ulga na jej twarzy ustąpiła miejsca nowej, skupionej energii. Z ofiary znowu stawała się liderką.
— Mamy to wszystko — powiedziała. — Czekaliśmy. Mieliśmy nadzieję, że pan się zgodzi.
Wyjęła z kieszeni swojej tuniki mały, zużyty datapad. Podała mi go. Jego obudowa była porysowana, a ekran migotał, ale wiedziałem, że w środku znajdę pierwszy, kruchutki wątek mojej nowej, beznadziejnej sprawy. Sprawy Piotra Kowalskiego. Sprawy rozbitych luster.
3.3
Trzymałem w dłoni ich datapad. Był lekki, prawie niematerialny, ale ciążył mi jak blok ołowiu. To było to. Pieczęć na umowie, której nie chciałem, zapłata w walucie, której nie uznawałem, za sprawę, która cuchnęła beznadzieją na kilometr. Spojrzałem znad migoczącego ekranu na ich twarze. Na ulgę w oczach starszego mężczyzny, na cichą, skupioną energię Anny Niewiadomskiej. Zobaczyli we mnie rycerza. A ja byłem tylko facetem w znoszonym trenczu, który próbował opłacić czynsz i utrzymać swoje własne duchy na uwięzi za pomocą taniej whisky i grubego pancerza cynizmu.
Ta ich nadzieja była niebezpieczna. Była jak iskra w pomieszczeniu wypełnionym łatwopalnym gazem. I to ja stałem pośrodku z kanistrem.
Poczułem, jak zimna, znajoma logika wraca na swoje miejsce, jak żelazna klamra zaciskająca się wokół serca. Musiałem to zrobić. Nie dla siebie. Dla nich. Musieli zrozumieć, w co wchodzą. Musieli zobaczyć potwora w całej jego okazałości, zanim zdecydują się wejść do jego jaskini.
— Siadajcie — powiedziałem, a mój głos był twardy i pozbawiony emocji. Wskazałem na chybotliwe krzesło dla gości i na róg mojego biurka. To nie była propozycja. To był rozkaz.
Anna i jeden ze starszych mężczyzn usiedli. Drugi został przy drzwiach, jak wartownik strzegący drogi ucieczki, której, jak wiedziałem, wkrótce będą pragnąć.
Obróciłem datapad w dłoniach, a potem odłożyłem go na blat obok woreczka z ich monetami. Dwa eksponaty w mojej improwizowanej lekcji brutalnej rzeczywistości.
— Dobrze — zacząłem, splatając dłonie na blacie. — Przyjąłem sprawę. Ale zanim pójdziemy dalej, musicie coś zrozumieć. Musicie zrozumieć zasady gry, w którą właśnie postawiliście wszystko, co macie. Bo ja je znam. A wy, z całym szacunkiem, jesteście jak dzieci, które znalazły naładowany pistolet.
Podszedłem do okna i wyjrzałem na oświetlony neonami, mokry od syntetycznego deszczu kanion ulicy.
— Agora to nie jest miejsce. To jest system. Ekosystem. Działa na prostych zasadach. Wszystko ma swoją cenę, wszystko ma swoją wartość. Wartość jest wyrażona w Kredytach Synergii i Wskaźniku WPN. To, co nie daje się zmierzyć tymi metrykami, nie istnieje. Miłość, honor, sprawiedliwość, nadzieja… to szum w danych. Błędy zaokrąglenia.
Odwróciłem się i wskazałem na woreczek. — To jest nasza amunicja. Powiedzmy, po zaokrągleniu w górę, sto kredytów. Czy wiecie, ile kosztuje informacja na tej stacji? Przychylność niskiego rangą funkcjonariusza FPK, żeby „przypadkiem” zostawił otwarty dostęp do archiwum na pięć minut? Pięćset kredytów. Szept od dokera, który widział coś, czego nie powinien? Sto kredytów za dwa słowa, jeśli ma dobry dzień. Analiza danych z publicznych kamer przez hakera z Szarego Splotu? Tysiąc kredytów, płatne z góry. Ta kwota — wskazałem ponownie na worek — nie wystarczy nawet na rozgrzewkę. To jak próba ugaszenia pożaru reaktora za pomocą pistoletu na wodę.
Przeszedłem na drugą stronę biurka, siadając na jego krawędzi, by być bliżej nich. Bliżej, by mogli zobaczyć, że nie żartuję.
— Mówicie: zaginął człowiek. Ja mówię: zniknął błąd w systemie. Terranin bez dodatniego WPN. Dla Federalnej Policji Konsorcjum wasz Piotr Kowalski nie jest nawet statystyką. Dlaczego mieliby go szukać? To nie jest opłacalne. Każda godzina pracy funkcjonariusza to koszt. Każde zużycie sprzętu to koszt. A jaki jest potencjalny zysk z odnalezienia niewypłacalnego dłużnika? Żaden. Sprawa zostanie zamknięta z adnotacją „prawdopodobna ucieczka w celu uniknięcia zobowiązań”. Koniec. Nikt nie kiwnie palcem.
Starszy mężczyzna na krześle pochylił głowę. Słyszałem, jak ta brutalna, korporacyjna logika miażdży resztki jego nadziei. Anna wciąż patrzyła na mnie niewzruszona, ale widziałem, jak jej palce zaciskają się na oparciu krzesła.
— A teraz najgorsze — ciągnąłem bezlitośnie. — Załóżmy, że macie rację. Że to nie była ucieczka. Że ktoś go zabrał. Kto ma na Agorze środki i motywację, by porywać ludzi, zwłaszcza tych niewidzialnych dla systemu? Odpowiedź jest prosta: ci, którzy są systemem. Jedna z wielkich korporacji. Chrono-DREAM, Bio-Synth, Omni-Corp, wybierzcie sobie nazwę. Jeśli wasz Piotr miał w głowie coś cennego, jakąś informację, jakiś „fragment mapy”, to właśnie oni by się tym zainteresowali.
— A jeśli za tym stoi korporacja — mój głos stał się cichy i śmiertelnie poważny — to ta rozmowa jest aktem samobójstwa. Wy nie rozumiecie. Oni nie działają jak pospolici bandyci. Oni nie łamią prawa. Oni są prawem. Mają swoje prywatne armie, zwane eufemistycznie „działami ochrony”. Mają swoich prawników, którzy potrafią zagiąć czasoprzestrzeń w traktatach handlowych. Mają swoje czarne placówki badawcze, o których nie wie nawet FPK. Jeśli wejdziemy im w drogę, nie skończy się na pogróżkach. Przyślą „sanitariuszy”. Cichych, skutecznych ludzi, którzy wymazują problemy. Wymażą was, wymażą mnie, wymażą zapisy z kamer, że kiedykolwiek istnieliśmy. A na koniec wystawią Konsorcjum rachunek za „utylizację odpadów organicznych zagrażających stabilności rynkowej”. I Konsorcjum im za to zapłaci.
Zapadła kompletna cisza. Słychać było tylko jednostajny, obojętny szum deszczu za oknem. Moje słowa zawisły w powietrzu jak toksyczny pył. To była prawda. Naga, brzydka, odarta z iluzji. To była Agora.
Zrobiłem to. Wygrał cynik. Wygrał pragmatyk. Zbudowałem wokół nich mur z beznadziei tak wysoki, że nie mogli go przeskoczyć. Zrobiłem to, by ich chronić. I by chronić siebie. Bo ta ich cicha, uparta godność zaczynała wiercić dziury w moim własnym pancerzu.
Wstałem i podszedłem do biurka. Dwiema rękami delikatnie przesunąłem woreczek z monetami i datapad na ich stronę. Z powrotem.
— Dlatego nie mogę przyjąć tej sprawy. Nie za te pieniądze. Nie za żadne pieniądze. To, o co prosicie, to nie śledztwo. To wypowiedzenie wojny systemowi, w której nie mamy żadnych szans. Przykro mi. Jedyne, co mogę zrobić, to zapomnieć o tej rozmowie. Radzę wam zrobić to samo.
3.4
Patrząc na ich twarze, nie czułem satysfakcji. Starszy mężczyzna na krześle wyglądał, jakby postarzał się o dekadę w ciągu ostatnich pięciu minut. Drugi, ten przy drzwiach, opierał się o framugę, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
A Anna … ona po prostu patrzyła. Nie na mnie. Jej wzrok utkwiony był w woreczku z monetami i datapadzie, które leżały na moim biurku. Dwa symbole — ich poświęcenie i ich nadzieja — teraz, po moim wykładzie, wyglądały jak dwa nagrobki.
Wstała powoli, z godnością, która zdawała się nie pasować do tego obskurnego biura i beznadziejnej sytuacji. Pozostali dwaj podnieśli się za nią, jakby byli połączeni niewidzialnymi nićmi jej woli. Nie sięgnęła po pieniądze. Nie dotknęła datapadu. Po prostu stała przez chwilę, a ja miałem wrażenie, że to nie ja ich osądziłem, ale ona mnie.
— Dziękuję za szczerość, panie Bennett — powiedziała cicho. Jej głos był pozbawiony emocji, co było gorsze niż jakikolwiek krzyk czy oskarżenie. — Ma pan rację. We wszystkim. Jesteśmy naiwni. Nasza nadzieja jest nielogiczna. Nasza sprawa jest beznadziejna.
Odwróciła się i ruszyła do drzwi, a jej towarzysze podążyli za nią jak cienie. Przez ułamek sekundy poczułem ukłucie czegoś na kształt chorej satysfakcji. Udało się. Zrozumieli. Odejdą. A ja będę mógł wrócić do mojej whisky, do moich prostych, brudnych spraw, w których jedyną stawką są kredyty. Udało mi się uniknąć kłopotów.
Ale gdy Anna była już w progu, gotowa zniknąć w żółtawym półmroku korytarza, zatrzymała się i odwróciła po raz ostatni. W jej oczach nie było już prośby, nie było nadziei. Było tylko ciche, gorzkie, dogłębne zrozumienie.
— Rozumiem — powiedziała, a jej głos był ledwie szeptem, skierowanym bardziej do wszechświata niż do mnie. — Po prostu… liczyliśmy, że ktoś, kto też został
_wyrwany_ ze swojego czasu, zrozumie to lepiej niż inni.
To nie było oskarżenie. To było stwierdzenie faktu. Proste, intuicyjne podsumowanie, które trafiło prosto w najgłębsze pęknięcie mojego pancerza.
_Wyrwany_.
To jedno, cholerne słowo.
Uderzyło we mnie jak fizyczny cios. Świat w moim biurze zawirował. Na ułamek sekundy syntetyczny deszcz bębniący o szybę przestał być jednostajnym, cyfrowym rytmem Agory. Zmienił się w prawdziwy, zimny, jesienny deszcz uderzający o metalowy dach pickupa. Woń stęchlizny i odkażanej wody zniknęła, zastąpiona przez zapach mokrej ziemi, ozonu i czegoś jeszcze — czegoś niewyrażalnie obcego. Światła neonów za oknem zgasły, a ich miejsce zajęły inne światła. Ciche, pulsujące, wiszące na czarnym, atramentowym niebie nad pustą, wiejską drogą gdzieś w Nebrasce. Poczułem na skórze ten sam paraliżujący chłód, a w uszach ten sam, wysoki, wibrujący dźwięk, który sprawiał, że plomby w zębach bolały.
To było tylko mgnienie. Niechciane, brutalne echo mojej własnej przeszłości, błysk wspomnienia, które przez dekady topiłem w alkoholu i zakopywałem pod stertami cudzych, trywialnych problemów.
Z gardła wyrwał mi się zduszony warkot, byłem wściekły, bardziej na siebie i na swoje wspomnienia niż na nich.
— Czekajcie!
Moje własne słowo zaskoczyło mnie tak samo jak ich. Odwrócili się, ich twarze były mieszaniną zdumienia i ostrożności.
Podszedłem szybkim, zdecydowanym krokiem do biurka. Zgarnąłem woreczek z monetami i bez liczenia wcisnąłem go głęboko do kieszeni płaszcza. Chłód metalu przy moim udzie był kotwicą, która ściągnęła mnie z powrotem do teraźniejszości. Chwyciłem datapad.
— Powiedziałem, że przyjąłem sprawę, i tak jest — warknąłem, patrząc prosto na Annę. Mój cynizm nie zniknął, ale teraz pod nim płonęło coś innego. Coś osobistego. — Ten wykład był po to, żebyście wiedzieli, w co wchodzimy. Żebyście nie mieli złudzeń. To nie będzie spacer po parku. To będzie czołganie się przez kanał ściekowy pełen rekinów. Zrozumiano?
Anna patrzyła na mnie, a w jej oczach, po raz pierwszy od kiedy ją spotkałem, pojawił się błysk prawdziwego, nieśmiałego uśmiechu. Skinęła głową.
— Zrozumiano.
— Dobrze. W takim razie dajcie mi wszystko, co macie na tego waszego Kowalskiego. Każdy szczegół. Każdy rysunek. Każdego, z kim rozmawiał na dzień przed zniknięciem. Chcę zbudować obraz jego życia, zanim ktoś inny go do końca wymazał.
Umowa została zawarta. Nie na moich warunkach. Nie na ich warunkach. Została zawarta na warunkach podyktowanych przez wspólne duchy, przez wspólną traumę bycia wyrwanym. A ja wiedziałem, że właśnie popełniłem największy błąd, odkąd trafiłem na tę stację. Albo jedyną słuszną rzecz.