- bestseller
- promocja
- W empik go
Celsjusz - ebook
Celsjusz - ebook
Fascynujący i przerażający scenariusz przyszłości.
Wyobraź sobie, że masz wpływ na klimat… Kogo uratujesz przed globalnym ociepleniem? Własną ojczyznę? Grenlandię? Afrykę? Kiedy w chińskiej przestrzeni powietrznej pojawia się formacja czarnych obiektów latających, świat wstrzymuje oddech.
Czy chiński rząd spełnia właśnie swoje groźby? Czy zaatakuje Tajwan? W Białym Domu panuje poruszenie, a amerykański prezydent rozważa uruchomienie sił obrony.
Dosłownie w ostatniej sekundzie uznana klimatolożka może zapobiec konfrontacji. Od razu bowiem rozpoznaje, że odkryte na niebie maszyny to nie drony bojowe. Chiny nie chcą atakować żadnego kraju, lecz zamierzają… przejąć kontrolę nad klimatem na świecie. Nikt jeszcze nie podejrzewa, że to dopiero początek zdecydowanie bardziej dramatycznych wydarzeń...
Dotychczasowy porządek świata zostaje dosłownie wywrócony do góry nogami. "Celsjusz" to wstrząsająca, dobrze skonstruowana fantastyka naukowa. Bliska rzeczywistości.
WDR 5 Literaturmagazin
MARC ELSBERG (ur. 1967) – autor bestsellerowych thrillerów Blackout (2012; W.A.B. 2015), Zero (2014; W.A.B. 2016), Helisa (2016; W.A.B. 2017), Chciwość (2019; W.A.B. 2019) i Sprawa prezydenta (2021; W.A.B. 2021). Austriacki pisarz i felietonista, publikował m.in. w gazecie „Der Standard”. Zadebiutował w 2004 roku powieścią Das Prinzip Terz.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8387-145-5 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Amber Fields – sekretarzyni prasowa Białego Domu
Kendra Sully – sekretarzyni stanu USA
dyrektor CIA
sekretarz bezpieczeństwa krajowego
Pat Welzer – amerykański dziennikarz, korespondent w Chinach
Emanuel (Manu) Sanusi – przedsiębiorca, miliarder
Gilbert (Gil) Howard – prezydent USA
Ebele Solaya – menedżerka
Sienna Banks – brytyjska aktywistka klimatyczna mieszkająca w Berlinie
Martin – aktywista klimatyczny
Kahlil – aktywista klimatyczny
Tony Vermaak – animator, nauczyciel wychowania fizycznego, były aktor
Benjamin (Ben) Rabelt – przedsiębiorca, mąż Fayoli Oyetunde-Rabelt
Fayola (Fay) Oyetunde-Rabelt, klimatolożka przy ONZ, żona Benjamina Rabelta
Nicolas, lat 14 – ich syn
Joy, lat 11 – ich córka
Ife – montażystka
Lang Chok – minister spraw zagranicznych Chin
Mene Odoh – przedstawicielka agencji aktorskiej z Lagosu w Nigerii
Thomas Dedak – kanclerz Niemiec
Thorben Rausch – inwestor kapitału wysokiego ryzyka, finansista
Dila Tuzem – przełożona Fay
Alfred Townsend – dyplomata amerykański w Kenii
Muhamadar Ndenge – przedstawiciel Nigerii przy ONZ
Wasilij Kordżew – przedstawiciel Rosji przy ONZ
James Nwadike – asystent produkcji
Ogba Bulus – reżyser
Igwe – mieszkaniec Lagosu1
– One pędzą prosto na nas!
Chen nigdy nie przypuszczał, że skończy w ten sposób.
Za oknem airbusa Singapore Airlines lecącego do Tajpej ujrzał monstrualne maszyny mknące z boku wprost na nich. W dole widoczna była kula ziemska. Nad Morzem Południowochińskim w świetle jutrzenki kłębiły się różowe obłoczki. W mglistej dali majaczył szarozielony ląd.
Niecałą minutę wcześniej postanowił uwiecznić kamerą tę malowniczą scenerię. I wtedy je zauważył – małe ciemne punkty, które błyskawicznie się powiększały. Czarne. O dziwnych kształtach. Złowrogie. Teraz filmował. Również inni pasażerowie już je dojrzeli. Chen słyszał niespokojne głosy w rzędach z przodu i z tyłu. Coraz więcej osób cisnęło się do okien. Każdy chciał chociaż rzucić okiem na te monstra. Potężny czarny kadłub. Brak kokpitu. Sześć nieskończenie długich skrzydeł sterczących pod różnymi kątami niczym kolce. Ich rozpiętość musiała być znacznie większa niż u A380! Chen przybliżył obraz. Dostrzegł osobliwe wypukłości zarówno na wielu skrzydłach, jak i na kadłubie. Czy to dysze? A może bomby? Żołądek podszedł mu do gardła. Widok jak z filmu science fiction. Ale to nie był kadr filmowy, tylko rzeczywistość. Od zachodniej strony zaczęły się wyłaniać kolejne rosnące w oczach obiekty, które niechybnie obrały kurs prosto na nich. Wśród pasażerów podniósł się zgiełk, wszystkich ogarnął strach.
– UFO!
– Inwazja kosmitów!
Pewnie tak samo czuli się ludzie w biurach na najwyższych piętrach World Trade Center 11 września 2001 roku, na kilka sekund przed atakiem pierwszego samolotu, pomyślał Chen. Niedowierzanie. Osłupienie. Nadzieja. Panika. W końcu pustka w głowie. Pojedyncze krzyki, które tuż przed uderzeniem zlały się w zbiorową histerię. Chwila, w której czas ciągnął się w nieskończoność i każdy próbował pojąć, co tak naprawdę się dzieje. A potem czas się zatrzymał i na jedno bicie serca powróciła jasność – wtedy umysł w cudowny sposób wszystko zrozumiał, lecz nie mógł nic zrobić, tylko czekać na nieuniknione. Chen właśnie tak się teraz czuł. W miarę jak uzmysławiał sobie grozę sytuacji, jego wnętrze wypełniała fala zimna. Przynajmniej nie będzie musiał doświadczać następstw pozaziemskiej inwazji. Kim kurczowo wczepiła palce w jego ramię. Nie potrafił jednak odwrócić ku niej wzroku. Jak sparaliżowany trzymał kamerę wycelowaną prosto w nadciągające z dziką prędkością potwory. Czekał na zderzenie.2
Niezwykły obiekt latający całkowicie zaciemnił monitor komputera Amber Field. W jej biurze w Białym Domu świat na moment zniknął. W tle nagrania słychać było chór głosów przejętych nagim strachem.
Nagły jasny błysk.
Ułamki sekundy później rozedrgana kamera ponownie ukazała błękitne niebo.
UFO przemknęło niewiarygodnie blisko pasażerskiego samolotu.
I już kolejny potwór pędził w jego kierunku. Na drżących ujęciach Amber widziała, jak druga maszyna w mgnieniu oka wypełnia ekran. Następnie zniknęła z kadru.
Filmujący pasażer wyraźnie trzęsącą się ręką zwrócił kamerę na trzeci i czwarty obiekt. Trzeci przeciął trasę lotu z Singapuru do Tajpej nieco dalej niż pierwsze dwa. Kiedy czwarty niemal całkowicie wypełnił monitor, szef CIA zatrzymał wideo, ukazując na rozmytym nieruchomym obrazie upiorne monstrum całkiem z bliska, wskutek czego wyglądało jeszcze bardziej zatrważająco.
– Niewiele brakowało – zauważyła Kendra Sully, sekretarzyni stanu USA. Widniała druga w kolejności na podzielonym ekranie laptopa Amber.
– Lot trzysta siedemdziesiąt dwa Singapore Airlines tuż przedtem dokonał korekty kursu z powodu burzy – wyjaśnił szef CIA, widoczny w trzecim okienku na monitorze Amber. W Waszyngtonie już dawno zapadł wieczór, ale ona oczywiście wciąż siedziała w swoim biurze. – Być może dlatego te dziwolągi znalazły się tak blisko samolotu. Pasażerowie nagrali filmy i niemal zaraz opublikowali je w internecie dzięki pokładowemu wi-fi. To wszystko działo się zaledwie trzy minuty wcześniej. Dlatego wiemy, jak one wyglądały. I z czym możemy mieć do czynienia.
– UFO… – zaczęła sekretarzyni stanu, ale szef CIA natychmiast jej przerwał.
– Według dostępnych informacji to nie UFO. To byłaby dobra wiadomość.
– Dobra? – wtrąciła z niedowierzaniem Amber. – Budzące grozę olbrzymie obiekty latające pędzą gdzieś znad Chin w kierunku Tajwanu. Czy może być coś gorszego?
– No właśnie – odezwał się szef Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego Stanów Zjednoczonych. Marszcząc brwi, patrzył na nich z jednego z dużych monitorów w biurze Amber. Dyrektor CIA wyświetlał w innym oknie zdjęcia satelitarne.
Tymczasem Amber przewijała na telefonie najświeższe doniesienia. Nagrania wideo i zdjęcia wykonane przez pasażerów krążyły po internecie. Na razie nie widziało ich wiele ludzi. Ale z pewnością już wkrótce się to zmieni, ponieważ ze względów bezpieczeństwa narodowego materiały nie zostały utajnione. Amber myślała gorączkowo. Może któraś z jej osób kontaktowych wie coś więcej.
Szybko zrobiła kilka zrzutów z ekranu i wysłała wiadomość.3
Pat Welzer gwałtownie zerwał się ze snu i zaczął nerwowo dyszeć. Nocna lampka wypełniała pomieszczenie zielonkawym blaskiem. Pat miał wrażenie, że jego płuca są gąbką nie większą niż pięść, zbyt małą, by wchłonąć wystarczająco dużo powietrza. Puls panicznie przyspieszył. Z każdym oddechem płuca zdawały się kurczyć jeszcze bardziej i przyswajać coraz mniej tlenu. Czy w ogóle cokolwiek się do nich dostaje?
Za oczami pulsował wściekły ból. Pat szybko uwolnił jedno ramię. Chwycił podręczną butlę z tlenem stojącą obok łóżka. Automatycznie nałożył maskę na twarz. Nacisnął guzik. Z cichym sykiem gaz rozszedł się pod plastikową nasadką po skórze. Pat zaciągnął się łapczywie. Zatrzymał życiodajną porcję tlenu w płucach, po czym zrobił wydech. Uuuuf!
I jeszcze raz.
Czerwony młotek w głowie uderzał nieco łagodniej. Wolną dłonią Pat przesunął po głębokiej bliźnie nad prawą brwią, gdzie zebrały się kropelki zimnego potu. Wytarł je.
Jego wzrok błądził po ciemnym pokoju. Wbrew zapewnieniom chińskiego przewodnika nie był to pokój hotelowy. Osiem metrów kwadratowych. Prosty, otwarty regał, na którym Pat położył swoją torbę oraz plecak udostępniony przez Chińczyków – podobnie jak niemal cały ekwipunek niezbędny w obozie bazowym pod Mount Everestem. Kilka zestawów bielizny termicznej i warstw pośrednich, spodnie i anorak hi-tech, rękawiczki. Czapki. Dwie pary okularów lodowcowych. Krem z filtrem. I jeszcze parę innych rzeczy.
Kiedyś podróżował jako dziennikarz z większą klasą. Tamte czasy jednak minęły, za co sam ponosił odpowiedzialność. Ale znów przebije się na szczyt. Pytanie tylko jak.
Oficjalne zaproszenie od Chińczyków przyszło zaledwie cztery dni temu. Przedwczoraj rano na lotnisku w Pekinie spotkał dwudziestoosobową grupę koleżanek i kolegów. Większość z nich znał. Następnie wszyscy razem polecieli do Lhasy w towarzystwie nie mniej licznej gromadki chińskich opiekunów. A raczej nadzorców.
Nie wiadomo w jakim celu.
Może Chińczycy chcieli im pokazać swoje topniejące lodowce? Albo odkryli niezwykłe złoża surowców, które należało teraz w stosowny sposób zaprezentować światu?
Pat już kilkakrotnie uczestniczył w czymś takim. Ukryte skarby Hindukuszu. Blizny Andów – kopalnie litu. I teraz to. Ryzykowne przedsięwzięcie, bo z chorobą wysokościową nie ma żartów. Podczas wcześniejszych zadań jakoś zawsze go oszczędzała. Górę brała adrenalina. Sukces. No i był młodszy.
Dłoń podtrzymująca maskę zesztywniała z zimna. Temperatura w pokoju wynosiła najwyżej dwanaście stopni. Odchylił skraj rękawa grubej kurtki, którą miał na sobie. Już wpół do ósmej!
Dwadzieścia samochodów terenowych przewiozło ich w ciągu jednego dnia z Lhasy do ostatnich kwater w pobliżu bazy pod Mount Everestem po chińskiej stronie. Niedaleko od miejsca ich noclegu aklimatyzowały się setki turystów wysokogórskich, przewodników i ich personelu, mając nadzieję, że zdążą dotrzeć na szczyt pod koniec sezonu majowego. Oby byli w lepszej formie niż on.
Pat ostrożnie zdjął maskę i spróbował oddychać bez tlenu. Powietrze natychmiast stało się znów jakby gęstsze. I zarazem rzadsze. Zacisnęło mu się gardło. To, co przez nie przechodziło, wydawało się nie zawierać tlenu. Gdzieś w zakamarkach umysłu czaiła się panika. Przecież nie może być przypięty do butli przez cały dzień. Jak by to wyglądało! Zmusił się, by oddychać w sposób kontrolowany.
A jednak to możliwe.
Coś zawibrowało mu przy biodrze. Jego komórka.
Wydostał ją. W zimnie, w ciemności, Bóg wie jak wysoko. Tutaj wszystko było trudne. Ale przynajmniej miał zasięg i mógł odbierać informacje. To znaczy te, które przepuścili Chińczycy.
Na wyświetlaczu roiło się od nowych wiadomości. Na samej górze wielkimi literami: ODEZWIJ SIĘ!
To od Amber. Amber Fields. Rzeczniczki prasowej Białego Domu.
Pat znał ją z innych czasów. On i Amber – być może coś by nawet z tego było, gdyby potrafił się skuteczniej opierać urokom innych kobiet.
KURWA, PAT! ZGŁOŚ SIĘ WRESZCIE…
Kiedy zaczął wklepywać odpowiedź, ktoś zapukał do drzwi.
– Pobudka! – rozległo się na zewnątrz. – Przespał pan śniadanie! Za piętnaście minut ruszamy!
Rozpoznał głos jednego z opiekunów.
– Już idę! – krzyknął odruchowo, skoncentrowany na wiadomościach od Amber.
Nadlatują z Chin i lecą w kierunku Tajwanu. Co to jest?
Z wyświetlacza komórki gapiły się na niego maszyny bojowe jak z Gwiezdnych wojen. Znów zacisnęło mu się gardło. Ale tym razem nie z powodu braku tlenu.4
Zdjęcia na wyświetlaczu telefonu komórkowego Emanuela Sanusiego ukazywały jakieś lotnisko: trzy pasy startowe, hangary, inne budynki. Na jednym z pasów widoczne dwie dziwne ciemne konstrukcje. Długi, masywny kadłub, sześć bardzo długich skrzydeł, po dwa blisko dziobu, pośrodku i przy ogonie. Pod nimi lśniły potężne cylindry. Pojemniki na paliwo? Czy broń?
Przewinął do nagrań wideo z samolotu pasażerskiego.
Te same obrazy.
Żaden z otaczających go dostojnych gości nie wiedział, co właśnie dzieje się na świecie. W sali balowej ekskluzywnego waszyngtońskiego hotelu Johnson kobiety w wieczorowych sukniach za dwadzieścia tysięcy dolarów i mężczyźni we włoskich smokingach stali z kieliszkami szampana lub szklankami koktajli w dłoniach, czekając na przybycie prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Najniższy wkład uprawniający do obecności na bankiecie zorganizowanym w celu pozyskania środków na wsparcie funduszu fundraisingowego wynosił pięć tysięcy dolarów. Krótki uścisk dłoni, zdawkowy uśmiech, kilka pustych frazesów i szybkie zdjęcie, po czym prezydent spieszył do następnej pary, do następnej grupki. Każdy, kto chciał uczestniczyć potem w kolacji z jego udziałem w hotelowej sali Washington, musiał wyłożyć czterdzieści tysięcy dolarów, co było wciąż umiarkowaną ceną, o ile komuś nie zależy na głębokich rozmowach.
Prowadząc kolejną pustą konwersację, tym razem z deweloperem z Miami i jego żoną oraz z inwestorem venture capital i jego mężem, prezydent poddawał próbie swój urok osobisty. Lub to, co uważał za urok. Bo nawet garnitur za cztery tysiące dolarów, który miał na sobie, wyglądał jak zdjęty z wieszaka dowolnego domu towarowego. Mimo sporego udziału stretchu. Również fryzura w koledżowym stylu za pięćset dolarów nie czyniła go częścią społeczności, do której od urodzenia bardzo pragnął należeć.
Manu postanowił przystąpić do działania. Jako organizator wydarzenia mógł sobie pozwolić na to, by na kilka minut przerwać prezydentowi rozmowę. Po drodze przywitał się z paroma osobami, skinął głową temu i owemu, uśmiechnął się, pomachał na lewo i prawo.
Kiedy prezydent go zauważył, rozłożył ramiona z wystudiowaną radością.
– Manu!
– Panie prezydencie! – odparł Manu, chociaż najpotężniejszy człowiek świata od lat zachęcał go niezmiennie, aby zwracał się do niego, używając jego imienia, Gilbert, w skrócie Gil, co Manu chętnie czynił, gdy byli w bardziej kameralnym gronie lub we dwóch. Tutaj zamierzał skorzystać z tego przywileju dopiero później, kiedy atmosfera stanie się mniej formalna.
Zanim Gil poświęcił uwagę kolejnej parze, Manu odciągnął go nieco na bok, trzymając najdyskretniej, jak to możliwe, swój telefon komórkowy na wysokości brzucha.
– Przepraszam – powiedział cicho, aby nikt nie mógł go usłyszeć. – Współczuję też gościom, ale obawiam się, że za kilka minut będziesz musiał stąd zniknąć.
Gil uniósł brwi.
Manu pokazał mu wideo.
Jednocześnie nie uszło jego uwadze, że niektóre z osób znajdujących się w pobliżu pilnie obserwują sytuację. Nawet jeśli nie miały pojęcia, o co dokładnie chodzi, wiedziały, że prezydent nigdy nie przestaje urzędować.
Co jednak mogło być aż tak ważne, że przedsiębiorca branży technologicznej, miliarder funduszy hedgingowych, inwestor kapitału wysokiego ryzyka i jedna z niewielu czarnoskórych osób na sali musi akurat w tym momencie pokazywać mu coś na swoim telefonie komórkowym?
– Co to jest? – spytał Gil, patrząc na wyświetlacz.
– Nagrania zrobione przez pasażerów rejsu Singapore Airlines nad Morzem Południowochińskim – wyjaśnił dyskretnie Manu. – Jakieś sześć minut temu.
Prezydent spojrzał na niego spod przymrużonych powiek.
– UFO?
– Jeszcze – odpowiedział Manu.
Gil stłumił irytację i uśmiechnął się do najbliżej stojących gości. Manu również powrócił do swojej roli gospodarza. Przedstawił prezydenta kolejnym sponsorom.