Cena milczenia - ebook
Cena milczenia - ebook
Kanion to przerażające miejsce. Pełna skalistych, ostrych jak brzytwa zębów, duszna od morowego powietrza rozpadlina. Śmierć, to pewna śmierć – tak wam powiem, zacni ludzie.
Dobrze, żeśmy przed wiekami wypędzili tam Najeźdźców, którzy chcieli zepchnąć nas do morza i omal nie potopili nas jak kocięta. Ale odzyskaliśmy nasze plaże, Rozlewisko Wezery, największy szlak handlowy, o który cały czas bezpardonowo, toczymy miedzy sobą wojny.
Mamy swoich odchodzących w niełaskę czarowników, mamy nowa magie – inżynierów, którzy jak lubią mawiać – parą i ogniem wprowadza nasz świat w przyszłość. Mamy nasz świat, kontynent, królestwa i księstewka, od morza, aż po Góry Kolumnowe i wybity w nich Kanion...
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-99-7 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Weszli do portu wraz ze zmierzchem. Daleko za miasteczkiem skrzyły się białe szczyty strzelistego pasma górskiego. Gdyby nie świdrujący w nozdrzach smród doków, widok można by uznać za całkiem znośny. Wernar nie po raz pierwszy dobijał do Farven, wyizolowanego na własne życzenie lądu, który raczej odstręczał, zamiast zachęcać do cumowania. Postawił kołnierz i rozejrzał się po nabrzeżu. Ludzie tutaj byli zdecydowanie bardziej krępi niż na kontynencie, a wrodzona skłonność do agresji sprawiała, że chętnie najmowano ich jako zaciężnych żołnierzy lub ochroniarzy. Względnie płatnych zabójców.
– Schodzimy na ląd. Tam poczekamy – zakomenderował ostro.
Kilkanaście zakapturzonych postaci zaburczało posłusznie i pokiwało głowami, nie odrywając się od swoich zajęć. Krypa powoli, lecz nieustępliwie pokonywała ostatnie jardy, by wreszcie zatrzymać się przy jednym z nabrzeży.
Farveńscy dokerzy czekali przy pustych jeszcze furmankach. Wysocy, barczyści sprawiali wrażenie, jakby drabiniaste wozy zaciągnęli do portu na własnych grzbietach.
Choć wydawało się to niemożliwe, między dokerami pojawiła się postać przewyższająca resztę o głowę. Tuż za nią chrzęściło pancerzami kilku zbrojnych. Płomień pochodni odbijał się w ostrzach halabard.
– Powściągnijcie – powiedział Wernar, widząc, że kilku z jego towarzyszy sięgnęło do mieczy. – Może nie będzie trzeba.
– Na Farven zawsze trzeba – odparł Bognar, zarzuciwszy sobie kaptur na głowę.
– Może jednak nie… – Na twarzy Wernara pojawił się cień uśmiechu. Dowódca przeczesał dłonią kędzierzawe, krótko ostrzyżone włosy.
Grupa, której przewodził olbrzym, zatrzymała się tam, gdzie opadał trap. Stała na granicy światła, w półmroku. Ogień pochodni huczał na porywistym wietrze, tańczył na zdobionym roślinnymi motywami kaftanie. Na piersi olbrzyma błyszczał emblemat przedstawiający wpisaną w złoty okrąg, wysoką latarnię morską. Wernar uśmiechnął się szerzej i postąpił do przodu, ku zarządcy portu i chmurnej gwardii po bokach. Mężczyzna zachował się niby jego lustrzane odbicie, wykonał dwa długie kroki, wszedł w krąg światła. Gęba właściciela kaftana poprzecinana była głębokimi bruzdami. Jedno z oczu niemal w całości pokrywało bielmo.
– Lokken! – krzyknął Wernar. – Jeszcze kilka lat temu skąpy liczykrupa, a teraz proszę, zarządca portu. Jak widać, posada ci służy.
– Wernar Hantsholm, najemnik i przemytnik. – Lokken splunął na mokre deski. – Jak widzę, teraz pod angerską banderą.
– Żyć trzeba. – Wernar wzruszył ramionami.
– Żyć trzeba – powtórzył Lokken i ruszył ku niemu z szeroko rozłożonymi rękami.
Padli sobie w objęcia jak dwa niedźwiedzie pośród górskich ostępów. Stojące w cieniu postaci, zarówno te na pokładzie krypy, jak i w kamiennym doku, odetchnęły z ulgą. Lokken był wielki jak dąb, Wernar ledwie mógł objąć jego szerokie bary. Naśmiawszy się i poklepawszy po plecach, zwolnili uściski. Fale w tym czasie uderzały o nabrzeże, wyrzucały w powietrze białe pióropusze. Smród przestanej w porcie wody drażnił niemiłosiernie.
– Piąty rok się nie widzimy, Wernar, piąty rok. Gdzieś ty się podziewał? – zapytał Lokken. – Król wysłał cię ze swoimi czarownikami, to wymaga zaufania, a zaufanie wiernej służby. Czyżby nadszedł czas na stabilizację?
– Na pewno nadszedł czas na stałość w dochodach. – Wernar się uśmiechnął i poklepał przytroczony do pasa niewielki mieszek. – Pozwolisz, że towarzyskie zaległości omówimy przy ogniu, hm? – zasugerował, stawiając kołnierz kurtki.
Lokken prychnął i kiwnął potwierdzająco głową, co uwydatniło drugi, a nawet trzeci podbródek zarządcy.
Karczma, w której niemal wszystkie pokoje wynajęli angerscy czarownicy, była ciemna i zadymiona. Już od wejścia wyraźnie dało się wyczuć woń mięsiwa pieczonego z goździkami i słodkiego, przyprawianego cynamonem miodu. Gwar podniesionych głosów odbijał się od powały. Wernar już przy pierwszej ławie zauważył, jak ubrana w obcisły gorset kelnerka ochoczo nadstawiała tyłek do sążnistego klapsa. Uśmiechnął się pod nosem, utwierdziwszy się w przekonaniu, że na Farven nic się w ciągu ostatnich lat nie zmieniło.
Lokken wskazał Wernarowi przygotowany zawczasu stół, po czym zniknął na tyłach karczmy. Podkomendni najemnika nie zwlekali z zajęciem miejsc. Dwie kelnerki o pełnych piersiach i związanych w grube warkocze rudych włosach postawiły przed nimi kufle pełne miodu. Złapali za naczynia w jednym momencie, wznieśli toast, rozlewając przy okazji sporą część zawartości na blat ławy.
Czarownicy nie zaszczycili ich nawet krzywym spojrzeniem. Zaprowadzeni przez chłopców w baranich kożuchach, wspięli się po schodach na piętro karczmy, gdzie przyszykowano dla nich pokoje oraz kazano przynieść jadło. Ludzie Wernara odprowadzili niechętnym wzrokiem zakapturzony kondukt.
– Zaraz mi żołądek dupą wyjdzie – powiedział Bognar i wytarł brodę wierzchem dłoni. – Pieczystym zalatuje, a my od dziesięciu dni żyjemy wędzoną rybą.
– Prawda, na Farven mają ponoć najlepsze łosie. Na kontynencie możecie zapomnieć o takiej łosinie. Książęta wyprawiają się tutaj jak na pielgrzymki, kulinarna rozkosz, mówię wam. Żal nie skorzystać z takiej okazji, nie samym bimbrem człowiek żyje – powiedział Elgi natychmiast.
Jako jedyny z całej hulajpartii pałał nieskrywaną miłością do wszelkiego rodzaju kulinariów. Wytykanie towarzyszom smakowej ignorancji bawiło go setnie za każdym razem.
– Łosia, tak samego? – zapytał siedzący na skraju ławy najemnik.
– Nie, debilu – żachnął się Elgi. Pociągnął porządny łyk. – Na Farven łosia przyrządza się na kilka sposobów. Najpowszechniejszym i jednocześnie najznakomitszym jest elgstek. To marynowane w lokalnych ziołach mięso, pieczone na ruszcie i krojone w grube plastry. Najczęściej podaje się do niego duszone ziemniaki w sosie z borowików. Częstym dodatkiem są warzywa, parzone lub podpieczone na wolnym ogniu. Ale to zależy od regionu wyspy.
Wernar przełknął ślinę, poczuł, jak brzuch zaburczał mu chciwie, spragniony łosiny. Elgi zakończył wywód i potoczył spojrzeniem po towarzyszach. Jelita odezwały się jednogłośnie wzdłuż ławy, jak wzbierająca przy brzegu fala.
– A pierogi mają? – zapytał Bognar i zaśmiał się gardłowo, unosząc kufel.
Kompania ryknęła donośnym śmiechem i stuknęła naczyniami. Zamówienie kilku porcji tradycyjnie spadło na barki najmłodszego stażem najemnika. Wysoki i żylasty Plovdivczyk zaklął pod nosem, po czym posłusznie ruszył ku szynkowi.
– Strasznie dziwny zwyczaj… żeby klient sam się musiał dopraszać możliwości uszczuplenia sakiewki – wtrącił Bognar po chwili.
– Farveńczycy to dumny naród, ponoć nawet baronowie, jak tutaj zjeżdżają, muszą osobiście zamawiać jadło. – Elgi zamieszał w kuflu. – Taka ich tradycja, zrobią dla ciebie prawie wszystko, ale musisz sam poprosić. Nie ma miejsca na niedomówienia.
– Jak na archipelagu… chociaż tam ludzie wydają się jacyś serdeczniejsi. – Wernar wzruszył ramionami.
– Na wyspach O’kinawa jest inaczej. Tam to właściwie jak na kontynencie, chociaż mają te swoje spiczaste domki i pagody co kilka mil, dla uczczenia starych bogów. – Elgi machnął ręką. – Tutaj, na Farven, mieszkają… no, może nie wyrzutkowie, ale niezwykle ortodoksyjni przedstawiciele o’kinawskiej społeczności.
– Przecież tutaj wszystko jest inne niż na archipelagu… – Bognar obruszył się, machnął kuflem, rozlewając kolejny łyk. – Niech to cholera…
– Owszem, jest inaczej. Żyją zupełnie, jak by to powiedzieć… Żyją w oczekiwaniu, ciągłym napięciu. Wiecie, jakby szykowali się na przetrwanie wszystkiego, dosłownie. Gdyby świat miał obrócić się w perzynę, a potem odrodzić na nowo, oni mieliby jako pierwsi stanąć na nowym lądzie.
– Brednie… – prychnął Bognar.
– Skąd to wszystko wiesz? – zapytał Wernar.
– Mój bratanek pochodził z Farven. Dużo mi opowiadał, kiedy odwiedzał nas w Kievgraadzie. Mówił o wierzeniach, historii wyspy, pierwszych osadach. Obleśny skurwiel, zawsze patrzył na mnie jak ten dureń na kelnerkę… – Elgi trzasnął najemnika obok w ramię. – Nie pożyło mu się długo, ale umarł szczęśliwy, z fiutem w dupsku dzieciaka jakiegoś lokalnego szlachcica. To się nazywa śmierć… Zawsze miał szczęście.
– Nie wiedziałem, że miałeś bratanka. Jak rodzina z tobą wytrzymała? Gęba ci się nie zamyka, nawet jak śpisz. – Wernar wychylił kufel.
– Jak widzisz, nie wytrzymała. – Elgi rozłożył ręce, uśmiechnął się, a jego sumiaste wąsiska powędrowały ku górze niczym dwa węgorze.
Rozgrzani miodem i buchającym z paleniska ciepłem, robili się coraz weselsi i coraz mniej poirytowani kilkudniowym rejsem. Na lekkim rauszu rozprawiali o przeżytych przygodach lub klęli na krnąbrnych i pozbawionych poczucia humoru czarowników. Aktualni pracodawcy, choć płacili hojnie, starali się czynić wszystko, byle tylko potwierdzić krążące pośród pospólstwa stereotypy.
Wernar odwrócił się do gwarnego kontuaru. Z daleka rozpoznał zmierzającego w ich stronę Lokkena. Zarządca portu minę miał nietęgą. Jako najwyższy rangą urzędnik w tej części miasteczka odpowiadał za przywitanie i kwaterunek angerskiej ekspedycji. Wernar klepnął dłonią wolne miejsce tuż obok siebie. Zarządca nie oponował. Ława zatrzeszczała pod jego ciężarem, najemnik spiął ciało w oczekiwaniu na trzask łamanego kuprem drewna. Zamiast tego na blacie wylądował kolejny kufel pełen spienionego piwa.
– Wzięli najlepsze apartamenty, mieszek rzucili pod nogi i nie zaszczycili nawet spojrzeniem, co? – zapytał Wernar, rad z wytrzymałości mebla.
– Jakbyś tam był – odpowiedział zarządca. – Oni tak zawsze?
– Zawsze – potwierdził Wernar. – Nic dziwnego, że ostatnimi laty przestali być pupilkami większości władców na kontynencie.
– Nie ma się co dziwić. – Lokken pokiwał wielkim, łysym łbem. – Każdy, kto myśli o sobie jako o wyjątkowym unikacie, najczęściej okazuje się zwykłym burakiem.
– Trudno zaprzeczyć… – stwierdził Elgi po chwili.
– Ale dla pełnego mieszka można służyć i pod burakiem. – Lokken wydął wargi.
– Wkrótce i tak będzie z nich ćwikła, już się o to inżynierowie postarają – pociągnął Elgi. – A jak już jesteśmy przy ćwikle…
Wjeżdżająca na stół łosina ucięła wszystkie dyskusje. Rozgadane do tej pory towarzystwo zamilkło, zajęte pałaszowaniem aromatycznego mięsiwa. Elgi nie mylił się ani krzyny. Danie było wyborne, Wernar z niemałym podziwem zerkał w stronę szynku. Jeśli tak gotowało się na farveńskiej prowincji, jak elgstek mógł smakować w nadmorskiej stolicy?
Zaspokoiwszy pierwszy głód, Wernar sięgnął po kufel, który jakimś cudem ponownie był pełen miodu. Uśmiechnął się mimowolnie, czując, jak błogostan rozlewa się po jego pęczniejącym żołądku. Lokken jadł znacznie powściągliwiej, z jego półmiska zniknął dopiero pierwszy plaster parującej łosiny.
– Powiedz mi, Wernar, jak to się stało, że zaciągnąłeś się do Angersczyków? – zapytał. – Jeśli dobrze pamiętam, ostatnimi czasy służyłeś pod wydeńskim księciem. Wiadomym jest, że nieszczególnie darzył się sympatią z kolegami po angerskiej stronie granicy.
– Po pierwsze, służyć to ja mogłem tylko pod wydeńską księżną i nie powiem, zdarzało się. – Wernar uśmiechnął się kąśliwie. – Po drugie, to było cztery lata temu, od tamtego czasu sporo się na kontynencie zmieniło.
– Słyszałem. – Lokken skinął potwierdzająco. – Choć jeśli zapytałbyś mnie o zdanie, to powiedziałbym, że gówno się zmieniło… Roszady takie jak teraz zdarzały się zawsze i wciąż będą trwać, są jak cykle, jak pory roku. Po inżynierach przyjdą następni i tak do usranej śmierci.
– Jestem najemnikiem, Lokken – westchnął Wernar, mieszając w półmisku. – Idę tam, gdzie czuję pieniądz. Tak się złożyło, że angerskich czarowników nieszczególnie interesowali moi poprzedni pracodawcy. Natomiast nadchodząca zmiana, którą tak ładnie porównałeś do następujących po sobie pór roku, zajmuje ich jak najbardziej. Robią sobie jakieś nadzieje w związku z tą wyprawą… Mnie tam zajedno, jak mówiłem, historia mojego zatrudnienia nie miała dla nich większego znaczenia.
– Ale twój miecz to co innego? – mruknął Lokken.
– Lepiej bym tego nie ujął – odpowiedział Wernar z uśmiechem. – Mój miecz oraz miecze moich, znanych ci kompanionów.
Zarządca parsknął pod nosem i sięgnął po kufel. Stuknął gliną o naczynie Wernara i wzniósł toast. Reszta najemników dołączyła się, wprawiając grdyki w drżenie.
Kelnerka była mistrzynią w swoim fachu, ze świeżą kolejką pojawiła się dokładnie w momencie, w którym puste kufle zadzwoniły o drewnianą ławę.
– No dobrze, Lokken, poza tym, że zostałeś zarządcą portu, wydarzyło się na wyspie coś ciekawego? – zapytał Wernar. – Widzę, że rubinów wciąż wam nie brakuje.
Lokken podążył za wzrokiem Wernara. Nad szynkwasem rozpościerała się szeroka karmazynowa girlanda, zawieszona między dwoma dębowymi słupami. Centralne miejsce, wieńczące girlandę, zajmowała nabijana ćwiekami tarcza z wymalowanym na zielonym tle krwistoczerwonym, dokładnie oszlifowanym kamieniem. Nawet z tej odległości można było dostrzec, że główkę każdego ćwieka zdobi rubin.
– Ano, tego u nas nie brakuje, przynajmniej póki co. Ale mówią, że jeszcze dekada, może dwie i wydrenujemy Farven jak oliwki na Południu – odpowiedział Lokken. – Kiedy byłeś tu ostatni raz, działały tu dziesiątki niezależnych kopalń. Teraz powstały kombinaty, bogaci wykupują tych nieco mniej zamożnych i albo zamykają, albo wyciskają jak cytryny. Na Farven każdy się z nimi liczy, nawet król.
– Postęp, Lokken, nawet wy nie mogliście się tego ustrzec.
– Wątpię, żeby ten postęp okazał się zmianą na lepsze. Nieliczni mają w garści całą resztę, pomiarkuj krzynę i powiedz, czy twoim zdaniem może z tego wyjść coś dobrego?
Kiedy się nasycili, karczma zaczynała powoli pustoszeć. Co bardziej sponiewierani goście albo zalegali na szerokich ławach, albo szukali oparcia w trzeźwiejszych kompanach. Nieliczne ocalałe z boju przeciwko miodowi grupki prowadziły się wzajemnie ku otwartemu na oścież wyjściu. Przez próg wpadał nieprzyjemny chłodny wiatr. Nie wszystkim udawało się za pierwszym razem. Co chwila któryś tracił władzę w członkach i lądował na deskach z brzękiem kufli i półmisków. Lokken każdą z takich scen kwitował gardłowym śmiechem.
Wernar, zażenowany tym teatrem, sięgnął po naczynie i jednym haustem wychylił zawartość, wlewając rozgrzewający miód prosto w gardło. Wesołość zaczynała powoli przeradzać się w otępienie i typową dla stanu upojenia tęsknotę za niewiadomym.
– Panowie, widzimy się rano… Nie balujcie tu za ostro, wiecie, jak tamci potrafią być upierdliwi. – Wernar wsparł się na ławie i stanął na równe nogi. – Bywajcie. Lokken, pokaż no, jakie to komnaty opłacili nam zacni magicy.
Zarządca portu skrzywił się nieznacznie, ale posłusznie skinął głową. Jak się rychło okazało, czarownicy jednakowoż posiadali jakie takie poczucie humoru. Lokken stanął na korytarzu i sięgnął po pęk kluczy, który uprzednio pobrał od karczmarza. Otworzył zamek i pchnął drzwi. Wernar zaśmiał się gardłowo, widząc – zamiast solidnego łóżka i balii pełnej parującej wody – sienniki, przy których stały cynowe wiadra.
– Żebyście na podłogę nie rzygali, bo przecieknie między deskami… Wiecie, rzygowiny w kuchni na patelniach znajdą – powiedział Lokken z pełną powagą. – No i na siebie.
– Wzruszające…
– Możliwe, ale z pewnością mało apetyczne. – Przepuścił najemnika do środka. – No, to mam nadzieję, że widzimy się rano.
Wernara obudził hurgot przypominający pędzącą w dół zbocza lawinę. Czaszka eksplodowała tępym, pulsującym bólem. Zamiast kąśliwego przekleństwa z ust wydobył się chropowaty jęk. Najemnik otworzył jedno oko, dojrzał, jak Bognar stawia do pionu trącone nogą cynowe wiadro.
– Elgi się wkurwi, oj, wkurwi się nie na żarty… Postawił tarczę zbyt blisko wiadra, no i niechcący… – Bognar był blady jak bielona wapnem ściana, żeby złapać pion, musiał przytrzymać się przecinającej poddasze krokwi.
– Słońce już wstało? – zapytał Wernar, powoli podnosząc się do siadu.
– Mhm – mruknął Bognar. – Trzeba budzić resztę, zaraz przyjdzie ten twój stary znajomek. Długo się znacie?
– Stare dzieje. – Wernar machnął ręką. Poczuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła, woń rzygowin rozlewała się po dusznym poddaszu. – Bognar, budź kompanię i widzimy się na dole. Idę do czarowników.
Wstał z trudem, głowa pękała, jakby ktoś walił po niej okutą pałą. Zapiął pikowaną kurtę i ściągnął pasem. Popuścił jedną dziurkę, czując, jak łosina marynuje się w przetrawionym alkoholu. Wyszedł na korytarz, przystanął w połowie drogi do schodów i oparł się plecami o zimne deski. Czuł się podle, jakby wypluł go przypływ i rzucił na żwirowe plaże Farven. Wykonał kilka głębokich wdechów, by uspokoić kołatające serce. Zapomniał, co z człowiekiem potrafił zrobić tutejszy miód.
– Zaraz ducha wyzioniesz – doszło go od strony schodów.
– Lokken, daruj sobie. – Wernar odepchnął się od ściany i ruszył dalej.
Zarządca stał w połowie schodów ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. Miał na sobie ten sam co poprzedniego dnia albo bliźniaczo podobny kaftan.
– Lata już nie te. Mógłbyś się do tej pory czegoś nauczyć. Chociażby tego, że farveński miód to nie byle jakie szczyny z kontynentu.
– Dziękuję za wykład, to niezwykle istotna lekcja, w samą porę – odparł Wernar, schodząc w dół. – Czarownicy pewnie już gotowi?
– Owszem, czekają razem z taborem na zewnątrz. Szczerze mówiąc, nie wyglądają na szczególnie zadowolonych. Pewnikiem myśleli, że to wy będziecie marznąć przed karczmą, czekając, aż łaskawie wylezą spod ciepłych kołder.
– Czyli humory im dopisują. – Wernar się uśmiechnął. – Wyświadcz mi, proszę, przysługę. – Przysunął się do Lokkena. Zarządca instynktownie zachował dystans, odór przetrawionego alkoholu potrafił powalić wołu. – Powiedz im, że będziemy niezwłocznie, posilimy się tylko, chłopaki nie popłyną w głąb wyspy o pustych brzuchach.
– Znowu muszę za ciebie świecić oczami – żachnął się Lokken.
– Po starej znajomości. – Wernar wzruszył ramionami.
– Macie kwadrans – powiedział zarządca. – Jakbyś nie wiedział, co to znaczy, to na dole na szynkwasie stoi klepsydra. Już się przesypuje.
– Dobry z ciebie druh…
– No, już, już, zbieraj tę swoją hołotę. – Lokken powstrzymał sposobiącego się do uścisku Wernara.
– To najlepsza najemna grupa na tej wyspie. Zwarci i gotowi…
Jakby na potwierdzenie tych słów od poddasza dał się słyszeć straszliwy raban. Coś zgrzytnęło, gruchnęło, ktoś wrzasnął przeciągle.
– Kurwa! Który kutas narzygał mi na tarczę?!
Lokken wpatrywał się w ostatnie ziarnka piasku przesypujące się do szklanej gruszki. Najemnicy Wernara w milczeniu przełykali chłodną już jajecznicę. Zarządca portu spojrzał wymownie na ich przywódcę. Ten wzruszył tylko ramionami i pokręcił bezradnie głową. Podszedł do Lokkena, kwaśny odór miodu zagryzł chlebem i smażonymi jajkami.
– Zaraz do nich wyjdę – uspokoił wyraźnie zniecierpliwionego zarządcę. – Słuchaj, Lokken. Całą drogę na wyspę próbowałem się tego dowiedzieć. Wiesz, czego oni szukają na Farven? Ta cała ekspedycja naukowa śmierdzi mi na stajanie. Zbyt są nerwowi, za bardzo spięci, ale pary z gęby nie chcą puścić.
– Wernar, czy ja dobrze słyszę? Może to miód jeszcze we łbie ci buzuje? – Lokken był zdumiony. – Nająłeś się do roboty, o której nie masz zielonego pojęcia?
– Ciężko od nich coś wyciągnąć, pić nie piją, palić nie palą. – Skrzywił się Wernar. – Jak chcesz się z takimi dogadać?
– No nie wiem… Ale przyznaję rację. Jak można usiąść do rozmowy, uprzednio nie nawaliwszy się niczym pospolity knur? – zapytał Lokken nieco teatralnym tonem.
Najemnik skrzywił się jeszcze mocniej i spojrzał wymownie na zarządcę. Ten uśmiechnął się tylko i popatrzył z politowaniem na Wernara.
– Ponoć szukają boskiej cząstki – powiedział Lokken. – Nie tłumaczyli więcej, a ja nie dopytywałem. Wystarczył rzut oka, żeby wiedzieć, że dalszy wywiad nie jest im na rękę. Mnie zadowoliło zapewnienie, że mieszkańcom miasteczka nic nie grozi, na resztę mogę co najwyżej splunąć.
– O tej cząstce to i ja słyszałem – westchnął Wernar. – To wciąż niewiele. Poważnie, nikt nie sypnął przypadkiem, żaden z twoich ludzi nie słyszał choćby plotek? Przecież masz tutaj…
– Wernar, zaraz mnie szlag jasny trafi. Zbieraj ludzi i jedźmy, czarownicy płacą na tyle słono, że mam nadzieję, iż przypłyną szukać cząstek jeszcze przynajmniej kilkukrotnie.
Jak się spodziewał, czarownicy przeklęli wszystkich równo. Najemnicy – obsobaczeni, zwyzywani, z ciężkimi głowami – sformowali kolumnę, której trzon stanowiła grupa czarowników skupionych wokół drewnianego, okutego żelazem furgonu. Wernar przyjął reprymendę z opanowaniem godnym lepszej sprawy, która w tym przypadku przypominała wypchany do granic możliwości trzos.
Droga do przystani wiodła przez główną aleję miasteczka. Wybrukowana równo ociosanymi kamieniami była dumą osady. Końskie podkowy wesoło grały o wygładzony dukt. Po obu jego stronach rosły podmurowane zakłady kaletnicze, kramy ze skórami i mnogością różnego rodzaju jadła. Trafił się nawet salonik jubilerski, który zapraszał do środka chwytliwym hasłem reklamowym. Wernar poczuł, jak od woni rozmaitych smakołyków żołądek wywraca mu się do góry nogami.
Przystań wyrastała tuż za bramą miasteczka. Kilka poprzecznych pirsów wdzierało się w szary nurt rzeki. Oba brzegi zdobiły falujące na wietrze wachlarze tataraku. Przy łodziach uwijali się tragarze i wymęczeni szkutnicy. Wyglądało na to, że przybysze będą mogli wyruszyć w rejs z marszu. Czarownicy bez słowa minęli najemników i zsiedli z koni. Hołota skłoniła się w pas, co bardziej wyrywni parobkowie rzucili się do furgonu, niezbędne magikom utensylia w skrzyniach okutych równie mocno jak sam furgon w mgnieniu oka znalazły się na pokładach łodzi. Lokken przystanął nieco z boku i przyglądał się przeładunkowi. Tutaj rola zarządcy dobiegała końca, za kilka dni, kiedy ekspedycja wróci do miasteczka, podejmie ich w tym samym miejscu. Wernar wraz z kompanią ociężale zsiedli z kulbak i przenieśli swoje juki do wygospodarowanej dla nich, najmniej okazałej łajby. Majtkowie burczeli pod nosem, wyraźnie niezadowoleni z towarzystwa bandy najemnych zbirów. Żaden jednak nie pozwolił sobie na otwarty komentarz.
Wyruszyli chwilę później, odbili od brzegu i z pluskiem rozbijanej wiosłami wody odpłynęli w górę rzeki. Wernar widział, jak Lokken uniósł potężne ramię. Najemnik odpowiedział na gest, patrzył za zarządcą do czasu, gdy ten zniknął w porannej mgle.
Rejs dłużył się niesamowicie od pierwszego zakola. Czarownicy w łodziach za nimi rozmawiali ze sobą lub opatuleni w grube płaszcze obserwowali otoczenie z głębi zarzuconych na głowy kapturów. Wernar ziewnął przeciągle, chłodne powietrze wywiało z niego zmęczenie i resztki alkoholowego rauszu. Rozejrzał się po niewielkim pokładzie – część kompanów zaległa na miękkich worach, chrapanie odbijało się od nurtu rzeki, niosło po wodzie niczym ryk niedźwiedzia. Nie znalazłszy godnego rozmówcy, Wernar oparł się o burtę i podziwiał mijane krajobrazy. Choć Farven słynęło przede wszystkim z miodu, rubinów i nieprzejednanych w swojej naturze mieszkańców, nie sposób było odmówić wyspie uroku. Niski, piaszczysty brzeg potrafił na przestrzeni kilkuset kroków zamienić się w strome, białe jak śnieg wapienne klify. Senne wrzosowiska ustępowały miejscami ciemnej i milczącej puszczy, by chwilę później zamienić się w szerokie doliny kolorowych pól uprawnych. Miejscowi wydawali się nie zwracać na przyrodę najmniejszej uwagi. Znudzony żeglugą sternik opierał się o wysoką belkę i co chwila spluwał w nurt łupinami słonecznika.
Po dwóch dniach koryto stało się węższe, spokojna do tej pory rzeka przelewała się przez kaskady i mierzwiła w spienione bałwany. Łodziami telepało, kilkukrotnie bliscy byli roztrzaskania się na ostrych jak brzytwy, wcinających się w nurt skałach.
– Zaraz dobijamy – powiedział sternik. – Przygotujcie swoje łachy.
– Część ludzi zostanie z wami przy łodziach. – Wernar widział, że na twarzy sternika maluje się pogarda. – Chyba nie myślałeś, że zostawimy was tutaj po tym, jak czarownicy zgodzili się zapłacić z góry?
Sternik nie odpowiedział. Odwrócił się i naparł na rumpel, mamrocząc pod nosem. Kompania Wernara krzątała się po pokładzie i porządkowała wyposażenie. Najemnicy przypasali szerokie miecze, zarzucili tarcze na plecy, kołczany zapełniły się strzałami. Choć nie spodziewali się kłopotów na tym odludziu, czarownicy zapłacili im za ciągłą gotowość bojową. Oznaczało to nic innego, jak afiszowanie się z pełnym napięcia spojrzeniem, całodniowe paradowanie w pełnych pancerzach i z dłońmi nieustannie opartymi na rękojeściach mieczy.
Dobili do brzegu, łodzie zaszurały dnem o szeroką, żwirową plażę. Słońce przebijało się między igłami rozłożystych sosen. Wzburzona rzeka szemrała wesoło za ich plecami. Czarownik, który jako jedyny rozmawiał z Wernarem, podszedł do najemnika. Zrzucił kaptur, ukazując ogoloną na łyso głowę i wytatuowane w geometryczne wzory oblicze.
– Wernar, idziemy pod górę – powiedział spokojnym tonem. – Weźmiemy tylko kilku ludzi. Liczę, że dopilnujesz łodzi do naszego powrotu.
– Dopilnuję. Wybiorę tych, którzy pójdą razem z wami – odparł Wernar i skinął na Bognara oraz kilku stojących wokół niego najemników.
– Nie. – Czarownik stuknął kosturem o piach. – Sami wybierzemy. Wrócimy jutro, o świcie bądźcie gotowi.
– To moi ludzie, nie możecie nimi dysponować wedle własnego uznania… – oponował Wernar.
– A to jest moje złoto. – Arlo, czarownik o wymalowanej twarzy, zatrząsł mieszkiem przy pasie spinającym szatę. – I właśnie dzięki temu mogę wami dysponować tak, jak tylko mi się zamarzy.
Wernar zacisnął szczękę, wypuścił powietrze jak tur. Skinął niewyraźnie, co Arlo skwitował szerokim uśmiechem. Odwrócił się do zbrojnych i pokazując palcem, wyznaczył eskortę. Według map do jaskiń pod górą mieli ledwie kilka godzin drogi. Najbliższą osadę minęli zeszłego dnia, nie groziło im tu nic poza dziką zwierzyną i morderczą nudą.
Czarownicy, zebrawszy się w konwój ochraniany przez czwórkę zbrojnych, powoli oddalali się ku ścianie lasu. Jeden jedyny osiołek, którego ze sobą zabrali, ciągnął na małym wozie okutą czarnym metalem skrzynię o półokrągłym wieku. Nim zniknęli za drzewami, Arlo odwrócił się do Wernara i zamachał kosturem na pożegnanie.
– Patrzcie tej nocy na południe! – zawołał. – Jutro świat nie będzie już taki sam.
Wernar zdumiał się tak wylewnym pożegnaniem. Fuknął pod nosem, uniósł brwi, a potem odmachał uniesioną wysoko ręką.
Do wieczora czas upłynął najemnikom na przygotowaniu prowizorycznego obozowiska. Rozbili impregnowane woskiem namioty, nazbierali chrustu i ogrodzili palenisko wielkimi jak głowy kamieniami. Wernar dość szybko uporał się z rozstawieniem rusztu i kociołka. W tym czasie Elgi wraz z jednym z towarzyszy udał się na polowanie. Obsady łodzi trzymały się w kupie i łypały niechętnym wzrokiem na najemników, którzy nudę umilali sobie rozmową na coraz to głupsze tematy. Wernar poczuł, że wzrok szkutników zaczyna go mierzić, a pięści świerzbią do bitki. Nauczyłby te kapuściane łby w trymiga, żeby nie gapiły się na nich jak sroka w gnat… Irytowało go to, że na Farven byle chłopina mógł czuć się równy nawet i Lokkenowi. To nie był kontynent, gdzie na widok hulajpartii Wernara w wioskach trzaskały okiennice, a każda uliczka robiła się nagle pusta i przestronna.
Elgi wrócił z polowania grubo po zmroku, kiedy pomarańczowe słońce schowało się za odległą kotliną, wcinającą się klinem między masywne, ośnieżone szczyty. Rumor, jakiego przy tym narobił, obudziłby zmarłego. Na skleconych z gałęzi saniach ciągnął za sobą pokaźnych rozmiarów łosia. Nawet miejscowi żeglarze, dotychczas łypiący złym okiem i przeklinający gardłowo, ożywili się wyraźnie, chętni na kawałek pieczystego.
– Powiedz mi, ile jeleni i dzików oszczędziliście, żeby ustrzelić tego łosia? – Wernar złapał się pod boki i stanął przed myśliwymi.
– Wernar… – Elgi sapał jak kowalski miech. – Być na Farven i nie spróbować łosia…
– Jeśli dobrze pamiętam, próbowaliśmy łosiny wszyscy, jak tu siedzimy. – Przywódca potoczył ramieniem wokół obozowiska.
– To nie ma żadnego znaczenia – odpowiedział Elgi. – Słyszałem jeszcze w miasteczku, że łosina z rusztu najlepiej smakuje z…
– Dobra, wystarczy. – Wernar machnął ręką. – Dawajcie go tutaj, bliżej ogniska, jaśniej będzie. Po ciemku tylko go zepsujemy.
Sprawienie zwierzyny nie zajęło im wiele czasu. Nim spomiędzy chmur wyłoniły się srebrzyste sierpy księżyców, nadbrzeżny obóz wypełnił się przyjemnym skwierczeniem pieczonego mięsa. Najedli się do syta wszyscy, łącznie z szyprami, którzy zaczęli wykazywać więcej ludzkich odruchów, a których w przypływie wyjątkowej litości Wernar dopuścił do rożna. Kiedy tylko skończyło się pieczyste, odszpuntowano wypełnione miodem bukłaki. Atmosfera z wojskowej coraz bardziej zaczynała przypominać biesiadną. Rozmowy kleiły się jak nigdy, trunek uderzył do głów, przełamując mury niechęci między najemnikami i grupą Farveńczyków.
– Wernar, posłuchaj no mnie – powiedział Elgi. – Widać, że z tym Lokkenem znacie się nie od dzisiaj. Powiedział ci może, po jaką cholerę te czarowniki tu przypłynęli?
– Powiedział – potwierdził Wernar i skinął głową. – Ale po pierwsze, tyle co on, to wiedziałem jeszcze na statku, a po drugie, wątpię, żebyś coś z tego zrozumiał.
– Bo? – Elgi przechylił bukłak.
Strumień miodu popłynął po bujnej brodzie i rozlał się między ogniwami kolczugi aż po cholewy wysokich butów.
– Bo szczerze wątpię, czy wyznajesz się tak samo dobrze na czarnoksięstwie, jak na gotowaniu – odparł Wernar. – Słyszałeś coś o boskiej cząstce?
Elgi zmarszczył czoło. Myślał bardzo intensywnie, ale mimo tytanicznego wysiłku żadna jaśniejsza iskierka nie pojawiła się w jego umyśle.
– No nie…
– Właśnie – odpowiedział Wernar i wydął wargi. – Lokkenowi też się nie zwierzali. Boska cząstka to wszystko, początek wszechrzeczy. Tak mi mówił. Co to znaczy, nie wiem, a dowiadywanie się również średnio mnie interesuje. Znacznie bardziej cieszy mnie myśl o pełnym trzosie.
– Czekaj, czekaj… – mruknął Elgi. – Ale po co im to wiedzieć? Jaki świat jest, każdy widzi. Brudny, śmierdzący i chciwy. Pełen zboczeńców i przekraczającego wszelkie wyobrażenia kurewstwa. Poważnie trzeba wybierać się na to zadupie, żeby się o tym przekonać?
Wernar nie odpowiedział. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się gorzko. Odłożył swój bukłak i wstał, czyniąc wszystko, byle tylko zachować pełną równowagę. Odszedł kilka kroków w mrok i przystanął obok rozłożystego świerku. Rozwiązał pas, ciepły strumień rozlał się po liściach i miękkim mchu, który porastał wystające spomiędzy traw kamienie. Wernar odetchnął z ulgą, spojrzał w stronę nieodległej góry. Wiatr smagał ostre, skaliste kły, śnieg rozwiewał się i opadał, spowijając szczyt srebrzystą mgiełką.
Błysk oślepił go, Wernar krzyknął z bólu i zwalił się prosto w jeżyny sperlone ciepłym moczem. Pod zamkniętymi powiekami czuł żywy ogień. Przez własny wrzask słyszał krzyki obozujących obok towarzyszy. Wzrok wracał powoli, białe plamy rozmywały się wraz z kolejnymi mrugnięciami. Najemnik spojrzał w stronę wierzchołka, tam, gdzie narodził się błysk. Szczyt zniknął, rozerwany na strzępy masyw dosłownie wyparował. Tam, gdzie jeszcze chwilę wcześniej srebrzyły się tumany białego śniegu, teraz wzbijał się ku niebu ognisty grzyb, przeplatany warkoczami czarnego, gryzącego dymu. Wernar z niedowierzaniem przyglądał się, jak gigantyczne, wyrwane ze szczytu bryły zaczęły pikować, przebijać się przez zawieszone nisko obłoki i roztrzaskiwać między drzewami. Nieistniejący już szczyt wracał na wyżyny ognistym deszczem. Wernar odwrócił się do obozowiska, urwana gałąź zdzieliła go w głowę, dostrzegł jeszcze, jak olbrzymi konar pada wprost na skłębionych przy łodziach flisaków. Usłyszał wrzask i chrupnięcie miażdżonych kości, ziemia zaczęła usuwać się spod nóg, a grzmot zapierał dech w piersiach. Wernar biegł przed siebie, ku wyciągniętym na brzeg łajbom, gdy poczuł na ciele ogień. A potem nie widział już nic.
***
– Wrócił. – Głos był wygłuszony, odległy.
Chciał odpowiedzieć, choćby krzyknąć. Przed oczami wciąż miał jednolitą ciemność. Ból pulsował w całym ciele.
– Bogowie! Patrzcie na jego rękę!
– Znowu zaczyna drżeć, musimy uciekać. Im bliżej góry, tym gorzej.
– Bierzmy go do miasta, bo nam tutaj skapieje. Lokken kazał szukać, jeśli wrócimy bez niego, ręce nam poucinają…
– Możemy go wepchnąć do rzeki, z powrotem do koryta… Nikt nic nie powie, jak go na plaży raki ogryzą…
– Zaraz potem ciebie oskubią. Do ostatniej kosteczki, będziesz się bielił między żwirem aż miło.
Ocknął się jak porażony piorunem, poczuł na skórze lodowate zimno. Drugie chluśnięcie omal go nie udusiło. Woda wdarła się do gardła, Wernar zaniósł się rzężącym kaszlem. Na bruk zrzucono go, zanim jeszcze zdążył na dobre złapać oddech. Jęknął, gdy przywalił czołem prosto w kamień, o dziwo, nie poczuł bólu. Potrząsnął głową dla otrzeźwienia, świat wirował i rozpływał się, jakby utkano go z mgły.
– Mamy jednego. – Tym razem głos był wyraźny.
– Najemnik? – zapytał inny głos.
– Szlag… To Wernar. Cała drużyna tam popłynęła, a wrócił akurat on. – Ktoś stanął tuż nad leżącym.
Najemnik nie widział go, ale natychmiast rozpoznał ciężki baryton należący do zarządcy portu.
– Dla nas to bez znaczenia. Ważne, że przeżył.
Wernar tytanicznym wysiłkiem przewrócił się na plecy. Teraz wystarczyło tylko odchylić nieco szyję. Obraz wciąż się rozmazywał, ale mężczyzna i tak widział więcej, niż potrzebował.
Na głównym placu portowego miasteczka piętrzyły się stosy trupów. Większość budynków płonęła albo została obrócona we wciąż pochłonięte żarem zgliszcza. Ponad czarne kłęby wyrastały tylko okopcone kikuty murowanych kominów. Lokken wraz ze zbrojną eskortą stał kilka kroków dalej.
– Broń działa – powiedział. – Jestem pod wrażeniem, nasze pieniądze nie poszły na marne.
– Zabieramy ocalałego. – Wernar dopiero teraz dostrzegł kilku czarowników, którzy stali naprzeciwko zarządcy. – Dla was to skutek uboczny, a nam może się jeszcze przydać.
– Skoro taka wasza wola. – Lokken wzruszył ramionami. – Wątpię, żeby przeżył powrót na kontynent. Nam zależy tylko na broni. Ten kraj zbyt długo był na łasce kombinatów. Czas, by korona ponownie zajęła należne jej miejsce.
– Nie będzie żadnej korony – zaprzeczył czarownik.
Stojący za nim magicy się zbliżyli.
– Co? – Lokken ani drgnął.
– Zabieramy ocalałego. Oraz broń.
„Arlo, to z pewnością on” – pomyślał Wernar, przytomniejąc. Rozpoznał szeroką, przysadzistą sylwetkę czarownika, okutaną w gruby materiał.
– Nie taka była umowa. – Zarządca się obruszył. – Broń miała trafić do nas, do korony Farven. Daliśmy wam pieniądze i czas… To jest zdrada, a my, wyspiarze, bardzo, ale to bardzo nie lubimy zdrajców.
– To jest racja stanu, Lokken. – Czarownik uniósł dłoń i wycelował palec w pierś zarządcy. – Takiej broni nie oddaje się byle hrabiemu na chybotliwym stołku. Taka potęga może zmienić oblicze świata. Farven było niewielką ceną.
– Ty… – Zarządca postąpił naprzód.
Wernar widział, jak mężczyzna sięga do rękojeści miecza. Nie zdążył, Arlo wysunął ukrytą za połami szaty dłoń, szklana kula błysnęła ognistymi refleksami. Czarownik cofnął się nieco i cisnął kulę pod nogi Lokkena. Szkło trzasnęło, a Wernar, choć leżał kilkanaście kroków dalej, poczuł na policzkach przeszywający mróz. Lokken zamarł, podobnie jak kilku zbrojnych, którzy zatrzymali się w pół kroku, z halabardami skierowanymi ku piersiom czarowników. Mróz sklejał powieki, język kostniał między zębami. Potem, od strony tumanu, za plecami czarowników strzeliły cięciwy. Lodowe, ociekające mrozem figury Lokkena oraz strażników rozpadły się w tysiące lśniących złomków. Krzyk, kolejne bełty przeszyły powietrze. Wernar po prostu słuchał – wrzasku zbliżających się najemników, niepewnych komend resztek straży, oszalałych pisków ocalałych z pogromu mieszkańców miasteczka. Słuchał i marzył o tym, że mróz pochłonie również jego.
Jeden z najemników, którzy wyłonili się z dymu, stanął nad nim z uniesionym mieczem. Sztych zawisł dokładnie na wysokości głowy Wernara. Czarownicy drgnęli, Arlo krzyknął coś, ale żądny mordu najemnik nie słuchał, z zaciśniętymi zębami smakował zbliżającą się śmierć. Wyprostował się, gotów naprzeć na głowicę. Wernar zasłonił się rękami – obolałego, słabego jak kocię nie było stać na nic więcej. Coś zgrzytnęło i strzeliło metalicznie. Żołdak sapnął, postąpił krok do tyłu i stracił równowagę. Wernar poczuł, jak życie przesypuje mu się między palcami, czekał, aż pierwszy szok minie, a ciało eksploduje bólem, słyszał o tym, wiedział, że tak właśnie powinno być. Zacisnął zęby, ale jedyne, co poczuł, to zgrzytająca żuchwa. Najemnik nie mógł chybić…
– Mówiłem wam. – Arlo w towarzystwie akolitów zbliżył się do Lokkena, dyszał. – Broń nie musi tylko niszczyć. Jest prawdziwą siłą, jest życiem… – Szarpnął za rękę Wernara i uniósł ją.
Temu wydawało się, że śni, że to miód, który wdarł się do umysłu gdzieś na brzegu rzeki, nieopodal góry w głę-
bi lądu.
Przedramię wydawało się pulsować. Skóra stwardniała jak kamień i pokryła się miniaturowymi bruzdami, podobnymi do tych, jakie widuje się na spieczonej słońcem ziemi. Kawałek klingi poruszył się i wypadł z jednego z mikroskopijnych kanionów prosto na mokry bruk. Bruzda zasklepiła się, siateczka pęknięć zniknęła. Przedramię wyglądało na nienaruszone.
– Co wyście ze mną zrobili? – wycedził Wernar.
– Daliśmy ci nowe życie – odparł czarownik podniecony i puścił ramię. – Jedyne w swoim rodzaju. Życie, którego nie stworzyli bogowie, ale zostało uczynione rękami ich dzieci. Zabierzcie go, pilnujcie jak źrenicy oka, to przyszłość, to nasza przyszłość, bracia. Udało nam się…
– Co mi zrobiliście?! Co się ze mną dzieje?! – wrzeszczał najemnik i miotał się, gdy pętano mu nogi i ramiona.
Głowica miecza trafiła go prosto w nos. Zamiast krwotoku i braku oddechu poczuł ledwie drapanie. To wystarczyło, szok i niedowierzanie zamknęły mu usta skuteczniej niż cios. Chwilę później, uznawszy, że to jednak nie dzieje się naprawdę, Wernar stracił przytomność.
***
Przyjemne kołysanie wyrwało go z niebytu, czoło zapulsowało mglistym bólem, gdy tylko rozwarł powieki. Czarownik siedział na zydlu tuż przy łóżku. Odrzucony na plecy kaptur ukazywał wymalowaną w geometryczne wzory twarz. „Arlo” – pomyślał najemnik.
– Płyniemy? – zapytał Wernar.
– Tak. – Czarownik skinął potwierdzająco. – Wracamy do Angersu.
– Co tam się wydarzyło? Gdzie moi ludzie?
– Zostali na Farven – odparł czarownik. – Wyspa, jaką znamy, wkrótce przestanie istnieć.
– Lokken miał rację? Wy to zrobiliście? Ta cała ekspedycja to jedna wielka farsa? – Wernar wspiął się na łokieć i obrócił na bok.
– Nie farsa, konieczność – podkreślił czarownik. – Cena i tak była niewielka. Wątpiliśmy, by poza detonacją udało nam się osiągnąć bardziej… postępowe rezultaty. – Uśmiechnął się.
– Postępowe? – Wernar parsknął pod nosem.
Przypomniał sobie chwilę tuż przed tym, jak na jego przedramieniu pękło ostrze. Przypomniał sobie wszystko, czego żałował i za czym tak bardzo wówczas zatęsknił. Tak wyglądała śmierć, tak przychodziła, jako tysiące obrazów, które nachodziły na siebie w dzikim pędzie.
– Wkrótce zrozumiesz, Wernar. – Czarownik westchnął przeciągle i wstał z taboretu.
– Uczyniliście ze mnie monstrum, co tu rozumieć? – Najemnik uniósł ramię. – Jestem… Nawet nie wiem, czy ja jeszcze żyję, czy nie wypaliło mnie od środka jak tej zawszonej wyspy.
Arlo nie odpowiedział od razu, wydął mięsiste wargi. Narzucił kaptur na łysą głowę i ruszył ku drzwiom kajuty. Zatrzymał się i odwrócił w stronę Wernara.
– Ten świat będzie niedługo za mały dla nas, znających tajniki. Jeszcze chwila… a nasze miejsce zajmie żmija, którą wyhodowaliśmy na własnej piersi. Ironia losu… Zawsze się tego spodziewamy i nigdy nie potrafimy powstrzymać.
– Czego? – zapytał Wernar poirytowany, zniecierpliwiony, bliski paniki. – O czym ty pieprzysz, Arlo?
– Musieliśmy znaleźć… polisę, która zapewni nam przetrwanie. Lokken ją sfinansował – odpowiedział czarownik powoli, ważąc każde słowo.
– A ja? – zapytał Wernar. – Też jestem ceną za wasze przetrwanie?
– Nie, Wernar. – Arlo pokręcił głową. – Ty jesteś dowodem na to, że postąpiliśmy słusznie, a dla tego świata wciąż istnieje nadzieja. ■