Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cena milczenia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Cena milczenia - ebook

Kanion to przerażające miejsce. Pełna skalistych, ostrych jak brzytwa zębów, duszna od morowego powietrza rozpadlina. Śmierć, to pewna śmierć – tak wam powiem, zacni ludzie.

 

Dobrze, żeśmy przed wiekami wypędzili tam Najeźdźców, którzy chcieli zepchnąć nas do morza i omal nie potopili nas jak kocięta. Ale odzyskaliśmy nasze plaże, Rozlewisko Wezery, największy szlak handlowy, o który cały czas bezpardonowo, toczymy miedzy sobą wojny.

 

Mamy swoich odchodzących w niełaskę czarowników, mamy nowa magie – inżynierów, którzy jak lubią mawiać – parą i ogniem wprowadza nasz świat w przyszłość. Mamy nasz świat, kontynent, królestwa i księstewka, od morza, aż po Góry Kolumnowe i wybity w nich Kanion...

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65904-99-7
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JESTEŚ EFEKTEM UBOCZNYM, WERNAR

We­szli do por­tu wraz ze zmierz­chem. Da­le­ko za mia­stecz­kiem skrzy­ły się bia­łe szczy­ty strze­li­ste­go pa­sma gór­skie­go. Gdy­by nie świ­dru­jący w noz­drzach smród do­ków, wi­dok mo­żna by uznać za ca­łkiem zno­śny. Wer­nar nie po raz pierw­szy do­bi­jał do Fa­rven, wy­izo­lo­wa­ne­go na wła­sne ży­cze­nie lądu, któ­ry ra­czej od­stręczał, za­miast za­chęcać do cu­mo­wa­nia. Po­sta­wił ko­łnierz i ro­zej­rzał się po na­brze­żu. Lu­dzie tu­taj byli zde­cy­do­wa­nie bar­dziej krępi niż na kon­ty­nen­cie, a wro­dzo­na skłon­no­ść do agre­sji spra­wia­ła, że chęt­nie naj­mo­wa­no ich jako za­ci­ężnych żo­łnie­rzy lub ochro­nia­rzy. Względ­nie płat­nych za­bój­ców.

– Scho­dzi­my na ląd. Tam po­cze­ka­my – za­ko­men­de­ro­wał ostro.

Kil­ka­na­ście za­kap­tu­rzo­nych po­sta­ci za­bur­cza­ło po­słusz­nie i po­ki­wa­ło gło­wa­mi, nie od­ry­wa­jąc się od swo­ich za­jęć. Kry­pa po­wo­li, lecz nie­ustępli­wie po­ko­ny­wa­ła ostat­nie jar­dy, by wresz­cie za­trzy­mać się przy jed­nym z na­brze­ży.

Fa­rve­ńscy do­ke­rzy cze­ka­li przy pu­stych jesz­cze fur­man­kach. Wy­so­cy, bar­czy­ści spra­wia­li wra­że­nie, jak­by dra­bi­nia­ste wozy za­ci­ągnęli do por­tu na wła­snych grzbie­tach.

Choć wy­da­wa­ło się to nie­mo­żli­we, mi­ędzy do­ke­ra­mi po­ja­wi­ła się po­stać prze­wy­ższa­jąca resz­tę o gło­wę. Tuż za nią chrzęści­ło pan­ce­rza­mi kil­ku zbroj­nych. Pło­mień po­chod­ni od­bi­jał się w ostrzach ha­la­bard.

– Po­wści­ągnij­cie – po­wie­dział Wer­nar, wi­dząc, że kil­ku z jego to­wa­rzy­szy si­ęgnęło do mie­czy. – Może nie będzie trze­ba.

– Na Fa­rven za­wsze trze­ba – od­pa­rł Bo­gnar, za­rzu­ciw­szy so­bie kap­tur na gło­wę.

– Może jed­nak nie… – Na twa­rzy Wer­na­ra po­ja­wił się cień uśmie­chu. Do­wód­ca prze­cze­sał dło­nią kędzie­rza­we, krót­ko ostrzy­żo­ne wło­sy.

Gru­pa, któ­rej prze­wo­dził ol­brzym, za­trzy­ma­ła się tam, gdzie opa­dał trap. Sta­ła na gra­ni­cy świa­tła, w pó­łm­ro­ku. Ogień po­chod­ni hu­czał na po­ry­wi­stym wie­trze, ta­ńczył na zdo­bio­nym ro­ślin­ny­mi mo­ty­wa­mi ka­fta­nie. Na pier­si ol­brzy­ma błysz­czał em­ble­mat przed­sta­wia­jący wpi­sa­ną w zło­ty okrąg, wy­so­ką la­tar­nię mor­ską. Wer­nar uśmiech­nął się sze­rzej i po­stąpił do przo­du, ku za­rząd­cy por­tu i chmur­nej gwar­dii po bo­kach. Mężczy­zna za­cho­wał się niby jego lu­strza­ne od­bi­cie, wy­ko­nał dwa dłu­gie kro­ki, wsze­dł w krąg świa­tła. Gęba wła­ści­cie­la ka­fta­na po­prze­ci­na­na była głębo­ki­mi bruz­da­mi. Jed­no z oczu nie­mal w ca­ło­ści po­kry­wa­ło biel­mo.

– Lok­ken! – krzyk­nął Wer­nar. – Jesz­cze kil­ka lat temu skąpy li­czy­kru­pa, a te­raz pro­szę, za­rząd­ca por­tu. Jak wi­dać, po­sa­da ci słu­ży.

– Wer­nar Hant­sholm, na­jem­nik i prze­myt­nik. – Lok­ken splu­nął na mo­kre de­ski. – Jak wi­dzę, te­raz pod an­ger­ską ban­de­rą.

– Żyć trze­ba. – Wer­nar wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Żyć trze­ba – po­wtó­rzył Lok­ken i ru­szył ku nie­mu z sze­ro­ko roz­ło­żo­ny­mi ręka­mi.

Pa­dli so­bie w ob­jęcia jak dwa nie­dźwie­dzie po­śród gór­skich ostępów. Sto­jące w cie­niu po­sta­ci, za­rów­no te na po­kła­dzie kry­py, jak i w ka­mien­nym doku, ode­tchnęły z ulgą. Lok­ken był wiel­ki jak dąb, Wer­nar le­d­wie mógł ob­jąć jego sze­ro­kie bary. Na­śmiaw­szy się i po­kle­paw­szy po ple­cach, zwol­ni­li uści­ski. Fale w tym cza­sie ude­rza­ły o na­brze­że, wy­rzu­ca­ły w po­wie­trze bia­łe pió­ro­pu­sze. Smród prze­sta­nej w por­cie wody dra­żnił nie­mi­ło­sier­nie.

– Pi­ąty rok się nie wi­dzi­my, Wer­nar, pi­ąty rok. Gdzieś ty się po­dzie­wał? – za­py­tał Lok­ken. – Król wy­słał cię ze swoi­mi cza­row­ni­ka­mi, to wy­ma­ga za­ufa­nia, a za­ufa­nie wier­nej słu­żby. Czy­żby nad­sze­dł czas na sta­bi­li­za­cję?

– Na pew­no nad­sze­dł czas na sta­ło­ść w do­cho­dach. – Wer­nar się uśmiech­nął i po­kle­pał przy­tro­czo­ny do pasa nie­wiel­ki mie­szek. – Po­zwo­lisz, że to­wa­rzy­skie za­le­gło­ści omó­wi­my przy ogniu, hm? – za­su­ge­ro­wał, sta­wia­jąc ko­łnierz kurt­ki.

Lok­ken prych­nął i kiw­nął po­twier­dza­jąco gło­wą, co uwy­dat­ni­ło dru­gi, a na­wet trze­ci pod­bró­dek za­rząd­cy.

Karcz­ma, w któ­rej nie­mal wszyst­kie po­ko­je wy­na­jęli an­ger­scy cza­row­ni­cy, była ciem­na i za­dy­mio­na. Już od we­jścia wy­ra­źnie dało się wy­czuć woń mi­ęsi­wa pie­czo­ne­go z go­ździ­ka­mi i słod­kie­go, przy­pra­wia­ne­go cy­na­mo­nem mio­du. Gwar pod­nie­sio­nych gło­sów od­bi­jał się od po­wa­ły. Wer­nar już przy pierw­szej ła­wie za­uwa­żył, jak ubra­na w ob­ci­sły gor­set kel­ner­ka ocho­czo nad­sta­wia­ła ty­łek do sążni­ste­go klap­sa. Uśmiech­nął się pod no­sem, utwier­dziw­szy się w prze­ko­na­niu, że na Fa­rven nic się w ci­ągu ostat­nich lat nie zmie­ni­ło.

Lok­ken wska­zał Wer­na­ro­wi przy­go­to­wa­ny za­wcza­su stół, po czym znik­nął na ty­łach karcz­my. Pod­ko­mend­ni na­jem­ni­ka nie zwle­ka­li z za­jęciem miejsc. Dwie kel­ner­ki o pe­łnych pier­siach i zwi­ąza­nych w gru­be war­ko­cze ru­dych wło­sach po­sta­wi­ły przed nimi ku­fle pe­łne mio­du. Zła­pa­li za na­czy­nia w jed­nym mo­men­cie, wznie­śli to­ast, roz­le­wa­jąc przy oka­zji spo­rą część za­war­to­ści na blat ławy.

Cza­row­ni­cy nie za­szczy­ci­li ich na­wet krzy­wym spoj­rze­niem. Za­pro­wa­dze­ni przez chłop­ców w ba­ra­nich ko­żu­chach, wspi­ęli się po scho­dach na pi­ętro karcz­my, gdzie przy­szy­ko­wa­no dla nich po­ko­je oraz ka­za­no przy­nie­ść ja­dło. Lu­dzie Wer­na­ra od­pro­wa­dzi­li nie­chęt­nym wzro­kiem za­kap­tu­rzo­ny kon­dukt.

– Za­raz mi żo­łądek dupą wyj­dzie – po­wie­dział Bo­gnar i wy­ta­rł bro­dę wierz­chem dło­ni. – Pie­czy­stym za­la­tu­je, a my od dzie­si­ęciu dni ży­je­my wędzo­ną rybą.

– Praw­da, na Fa­rven mają po­noć naj­lep­sze ło­sie. Na kon­ty­nen­cie mo­że­cie za­po­mnieć o ta­kiej ło­si­nie. Ksi­ążęta wy­pra­wia­ją się tu­taj jak na piel­grzym­ki, ku­li­nar­na roz­kosz, mó­wię wam. Żal nie sko­rzy­stać z ta­kiej oka­zji, nie sa­mym bim­brem czło­wiek żyje – po­wie­dział Elgi na­tych­miast.

Jako je­dy­ny z ca­łej hu­laj­par­tii pa­łał nie­skry­wa­ną mi­ło­ścią do wszel­kie­go ro­dza­ju ku­li­na­riów. Wy­ty­ka­nie to­wa­rzy­szom sma­ko­wej igno­ran­cji ba­wi­ło go set­nie za ka­żdym ra­zem.

– Ło­sia, tak sa­me­go? – za­py­tał sie­dzący na skra­ju ławy na­jem­nik.

– Nie, de­bi­lu – żach­nął się Elgi. Po­ci­ągnął po­rząd­ny łyk. – Na Fa­rven ło­sia przy­rządza się na kil­ka spo­so­bów. Naj­pow­szech­niej­szym i jed­no­cze­śnie naj­zna­ko­mit­szym jest elg­stek. To ma­ry­no­wa­ne w lo­kal­nych zio­łach mi­ęso, pie­czo­ne na rusz­cie i kro­jo­ne w gru­be pla­stry. Naj­częściej po­da­je się do nie­go du­szo­ne ziem­nia­ki w so­sie z bo­ro­wi­ków. Częstym do­dat­kiem są wa­rzy­wa, pa­rzo­ne lub pod­pie­czo­ne na wol­nym ogniu. Ale to za­le­ży od re­gio­nu wy­spy.

Wer­nar prze­łk­nął śli­nę, po­czuł, jak brzuch za­bur­czał mu chci­wie, spra­gnio­ny ło­si­ny. Elgi za­ko­ńczył wy­wód i po­to­czył spoj­rze­niem po to­wa­rzy­szach. Je­li­ta ode­zwa­ły się jed­no­gło­śnie wzdłuż ławy, jak wzbie­ra­jąca przy brze­gu fala.

– A pie­ro­gi mają? – za­py­tał Bo­gnar i za­śmiał się gar­dło­wo, uno­sząc ku­fel.

Kom­pa­nia ryk­nęła do­no­śnym śmie­chem i stuk­nęła na­czy­nia­mi. Za­mó­wie­nie kil­ku por­cji tra­dy­cyj­nie spa­dło na bar­ki naj­młod­sze­go sta­żem na­jem­ni­ka. Wy­so­ki i ży­la­sty Plo­vdi­vczyk za­klął pod no­sem, po czym po­słusz­nie ru­szył ku szyn­ko­wi.

– Strasz­nie dziw­ny zwy­czaj… żeby klient sam się mu­siał do­pra­szać mo­żli­wo­ści uszczu­ple­nia sa­kiew­ki – wtrącił Bog­nar po chwi­li.

– Fa­rve­ńczy­cy to dum­ny na­ród, po­noć na­wet ba­ro­no­wie, jak tu­taj zje­żdża­ją, mu­szą oso­bi­ście za­ma­wiać ja­dło. – Elgi za­mie­szał w ku­flu. – Taka ich tra­dy­cja, zro­bią dla cie­bie pra­wie wszyst­ko, ale mu­sisz sam po­pro­sić. Nie ma miej­sca na nie­do­mó­wie­nia.

– Jak na ar­chi­pe­la­gu… cho­ciaż tam lu­dzie wy­da­ją się ja­cyś ser­decz­niej­si. – Wer­nar wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Na wy­spach O’ki­na­wa jest ina­czej. Tam to wła­ści­wie jak na kon­ty­nen­cie, cho­ciaż mają te swo­je spi­cza­ste dom­ki i pa­go­dy co kil­ka mil, dla uczcze­nia sta­rych bo­gów. – Elgi mach­nął ręką. – Tu­taj, na Fa­rven, miesz­ka­ją… no, może nie wy­rzut­ko­wie, ale nie­zwy­kle or­to­dok­syj­ni przed­sta­wi­cie­le o’ki­naw­skiej spo­łecz­no­ści.

– Prze­cież tu­taj wszyst­ko jest inne niż na ar­chi­pe­la­gu… – Bo­gnar ob­ru­szył się, mach­nął ku­flem, roz­le­wa­jąc ko­lej­ny łyk. – Niech to cho­le­ra…

– Ow­szem, jest ina­czej. Żyją zu­pe­łnie, jak by to po­wie­dzieć… Żyją w ocze­ki­wa­niu, ci­ągłym na­pi­ęciu. Wie­cie, jak­by szy­ko­wa­li się na prze­trwa­nie wszyst­kie­go, do­słow­nie. Gdy­by świat miał ob­ró­cić się w perzy­nę, a po­tem od­ro­dzić na nowo, oni mie­li­by jako pierw­si sta­nąć na no­wym lądzie.

– Bred­nie… – prych­nął Bo­gnar.

– Skąd to wszyst­ko wiesz? – za­py­tał Wer­nar.

– Mój bra­ta­nek po­cho­dził z Fa­rven. Dużo mi opo­wia­dał, kie­dy od­wie­dzał nas w Kie­vgra­adzie. Mó­wił o wie­rze­niach, hi­sto­rii wy­spy, pierw­szych osa­dach. Ob­le­śny skur­wiel, za­wsze pa­trzył na mnie jak ten du­reń na kel­ner­kę… – Elgi trza­snął na­jem­ni­ka obok w ra­mię. – Nie po­ży­ło mu się dłu­go, ale uma­rł szczęśli­wy, z fiu­tem w dup­sku dzie­cia­ka ja­kie­goś lo­kal­ne­go szlach­ci­ca. To się na­zy­wa śmie­rć… Za­wsze miał szczęście.

– Nie wie­dzia­łem, że mia­łeś bra­tan­ka. Jak ro­dzi­na z tobą wy­trzy­ma­ła? Gęba ci się nie za­my­ka, na­wet jak śpisz. – Wer­nar wy­chy­lił ku­fel.

– Jak wi­dzisz, nie wy­trzy­ma­ła. – Elgi roz­ło­żył ręce, uś­miech­nął się, a jego su­mia­ste wąsi­ska po­wędro­wa­ły ku gó­rze ni­czym dwa węgo­rze.

Roz­grza­ni mio­dem i bu­cha­jącym z pa­le­ni­ska cie­płem, ro­bi­li się co­raz we­sel­si i co­raz mniej po­iry­to­wa­ni kil­ku­dnio­wym rej­sem. Na lek­kim rau­szu roz­pra­wia­li o prze­ży­tych przy­go­dach lub klęli na krnąbr­nych i po­zba­wio­nych po­czu­cia hu­mo­ru cza­row­ni­ków. Ak­tu­al­ni pra­co­daw­cy, choć pła­ci­li hoj­nie, sta­ra­li się czy­nić wszyst­ko, byle tyl­ko po­twier­dzić krążące po­śród po­spól­stwa ste­reo­ty­py.

Wer­nar od­wró­cił się do gwar­ne­go kon­tu­aru. Z da­le­ka roz­po­znał zmie­rza­jące­go w ich stro­nę Lok­ke­na. Za­rząd­ca por­tu minę miał nie­tęgą. Jako naj­wy­ższy ran­gą urzęd­nik w tej części mia­stecz­ka od­po­wia­dał za przy­wi­ta­nie i kwa­te­ru­nek an­ger­skiej eks­pe­dy­cji. Wer­nar klep­nął dło­nią wol­ne miej­sce tuż obok sie­bie. Za­rząd­ca nie opo­no­wał. Ława za­trzesz­cza­ła pod jego ci­ęża­rem, na­jem­nik spi­ął cia­ło w ocze­ki­wa­niu na trzask ła­ma­ne­go ku­prem drew­na. Za­miast tego na bla­cie wy­lądo­wał ko­lej­ny ku­fel pe­łen spie­nio­ne­go piwa.

– Wzi­ęli naj­lep­sze apar­ta­men­ty, mie­szek rzu­ci­li pod nogi i nie za­szczy­ci­li na­wet spoj­rze­niem, co? – za­py­tał Wer­nar, rad z wy­trzy­ma­ło­ści me­bla.

– Jak­byś tam był – od­po­wie­dział za­rząd­ca. – Oni tak za­wsze?

– Za­wsze – po­twier­dził Wer­nar. – Nic dziw­ne­go, że os­tat­ni­mi laty prze­sta­li być pu­pil­ka­mi wi­ęk­szo­ści wład­ców na kon­ty­nen­cie.

– Nie ma się co dzi­wić. – Lok­ken po­ki­wał wiel­kim, ły­sym łbem. – Ka­żdy, kto my­śli o so­bie jako o wy­jąt­ko­wym uni­ka­cie, naj­częściej oka­zu­je się zwy­kłym bu­ra­kiem.

– Trud­no za­prze­czyć… – stwier­dził Elgi po chwi­li.

– Ale dla pe­łne­go miesz­ka mo­żna słu­żyć i pod bu­ra­kiem. – Lok­ken wy­dął war­gi.

– Wkrót­ce i tak będzie z nich ćwi­kła, już się o to in­ży­nie­ro­wie po­sta­ra­ją – po­ci­ągnął Elgi. – A jak już je­ste­śmy przy ćwi­kle…

Wje­żdża­jąca na stół ło­si­na uci­ęła wszyst­kie dys­ku­sje. Roz­ga­da­ne do tej pory to­wa­rzy­stwo za­mil­kło, za­jęte pa­ła­szo­wa­niem aro­ma­tycz­ne­go mi­ęsi­wa. Elgi nie my­lił się ani krzy­ny. Da­nie było wy­bor­ne, Wer­nar z nie­ma­łym po­dzi­wem zer­kał w stro­nę szyn­ku. Je­śli tak go­to­wa­ło się na fa­rve­ńskiej pro­win­cji, jak elg­stek mógł sma­ko­wać w nad­mor­skiej sto­li­cy?

Za­spo­ko­iw­szy pierw­szy głód, Wer­nar si­ęgnął po ku­fel, któ­ry ja­ki­mś cu­dem po­now­nie był pe­łen mio­du. Uśmiech­nął się mi­mo­wol­nie, czu­jąc, jak bło­go­stan roz­le­wa się po jego pęcz­nie­jącym żo­łąd­ku. Lok­ken jadł znacz­nie po­wści­ągli­wiej, z jego pó­łmi­ska znik­nął do­pie­ro pierw­szy pla­ster pa­ru­jącej ło­si­ny.

– Po­wiedz mi, Wer­nar, jak to się sta­ło, że za­ci­ągnąłeś się do An­ger­sczy­ków? – za­py­tał. – Je­śli do­brze pa­mi­ętam, ostat­ni­mi cza­sy słu­ży­łeś pod wy­de­ńskim ksi­ęciem. Wia­do­mym jest, że nie­szcze­gól­nie da­rzył się sym­pa­tią z ko­le­ga­mi po an­ger­skiej stro­nie gra­ni­cy.

– Po pierw­sze, słu­żyć to ja mo­głem tyl­ko pod wy­de­ńską ksi­ężną i nie po­wiem, zda­rza­ło się. – Wer­nar uśmiech­nął się kąśli­wie. – Po dru­gie, to było czte­ry lata temu, od tam­te­go cza­su spo­ro się na kon­ty­nen­cie zmie­ni­ło.

– Sły­sza­łem. – Lok­ken ski­nął po­twier­dza­jąco. – Choć je­śli za­py­ta­łbyś mnie o zda­nie, to po­wie­dzia­łbym, że gów­no się zmie­ni­ło… Ro­sza­dy ta­kie jak te­raz zda­rza­ły się za­wsze i wci­ąż będą trwać, są jak cy­kle, jak pory roku. Po in­ży­nie­rach przyj­dą na­stęp­ni i tak do usra­nej śmier­ci.

– Je­stem na­jem­ni­kiem, Lok­ken – wes­tchnął Wer­nar, mie­sza­jąc w pó­łmi­sku. – Idę tam, gdzie czu­ję pie­ni­ądz. Tak się zło­ży­ło, że an­ger­skich cza­row­ni­ków nie­szcze­gól­nie in­te­re­so­wa­li moi po­przed­ni pra­co­daw­cy. Na­to­miast nad­cho­dząca zmia­na, któ­rą tak ład­nie po­rów­na­łeś do na­stępu­jących po so­bie pór roku, zaj­mu­je ich jak naj­bar­dziej. Ro­bią so­bie ja­kieś na­dzie­je w zwi­ąz­ku z tą wy­pra­wą… Mnie tam za­jed­no, jak mó­wi­łem, hi­sto­ria mo­je­go za­trud­nie­nia nie mia­ła dla nich wi­ęk­sze­go zna­cze­nia.

– Ale twój miecz to co in­ne­go? – mruk­nął Lok­ken.

– Le­piej bym tego nie ujął – od­po­wie­dział Wer­nar z uśmie­chem. – Mój miecz oraz mie­cze mo­ich, zna­nych ci kom­pa­nio­nów.

Za­rząd­ca par­sk­nął pod no­sem i si­ęgnął po ku­fel. Stuk­nął gli­ną o na­czy­nie Wer­na­ra i wznió­sł to­ast. Resz­ta na­jem­ni­ków do­łączy­ła się, wpra­wia­jąc grdy­ki w drże­nie.

Kel­ner­ka była mi­strzy­nią w swo­im fa­chu, ze świe­żą ko­lej­ką po­ja­wi­ła się do­kład­nie w mo­men­cie, w któ­rym pu­ste ku­fle za­dzwo­ni­ły o drew­nia­ną ławę.

– No do­brze, Lok­ken, poza tym, że zo­sta­łeś za­rząd­cą por­tu, wy­da­rzy­ło się na wy­spie coś cie­ka­we­go? – za­py­tał Wer­nar. – Wi­dzę, że ru­bi­nów wci­ąż wam nie bra­ku­je.

Lok­ken podążył za wzro­kiem Wer­na­ra. Nad szynk­wa­sem roz­po­ście­ra­ła się sze­ro­ka kar­ma­zy­no­wa gir­lan­da, za­wie­szo­na mi­ędzy dwo­ma dębo­wy­mi słu­pa­mi. Cen­tral­ne miej­sce, wie­ńczące gir­lan­dę, zaj­mo­wa­ła na­bi­ja­na ćwie­ka­mi tar­cza z wy­ma­lo­wa­nym na zie­lo­nym tle krwi­sto­czer­wo­nym, do­kład­nie oszli­fo­wa­nym ka­mie­niem. Na­wet z tej od­le­gło­ści mo­żna było do­strzec, że głów­kę ka­żde­go ćwie­ka zdo­bi ru­bin.

– Ano, tego u nas nie bra­ku­je, przy­naj­mniej póki co. Ale mó­wią, że jesz­cze de­ka­da, może dwie i wy­dre­nu­je­my Fa­rven jak oliw­ki na Po­łud­niu – od­po­wie­dział Lok­ken. – Kie­dy by­łeś tu ostat­ni raz, dzia­ła­ły tu dzie­si­ąt­ki nie­za­le­żnych ko­pa­lń. Te­raz po­wsta­ły kom­bi­na­ty, bo­ga­ci wy­ku­pu­ją tych nie­co mniej za­mo­żnych i albo za­my­ka­ją, albo wy­ci­ska­ją jak cy­try­ny. Na Fa­rven ka­żdy się z nimi li­czy, na­wet król.

– Po­stęp, Lok­ken, na­wet wy nie mo­gli­ście się tego ustrzec.

– Wąt­pię, żeby ten po­stęp oka­zał się zmia­ną na lep­sze. Nie­licz­ni mają w ga­rści całą resz­tę, po­miar­kuj krzy­nę i po­wiedz, czy two­im zda­niem może z tego wy­jść coś do­bre­go?

Kie­dy się na­sy­ci­li, karcz­ma za­czy­na­ła po­wo­li pu­sto­szeć. Co bar­dziej spo­nie­wie­ra­ni go­ście albo za­le­ga­li na sze­ro­kich ła­wach, albo szu­ka­li opar­cia w trze­źwiej­szych kom­pa­nach. Nie­licz­ne oca­la­łe z boju prze­ciw­ko mio­do­wi grup­ki pro­wa­dzi­ły się wza­jem­nie ku otwar­te­mu na oścież wy­jściu. Przez próg wpa­dał nie­przy­jem­ny chłod­ny wiatr. Nie wszyst­kim uda­wa­ło się za pierw­szym ra­zem. Co chwi­la któ­ryś tra­cił wła­dzę w człon­kach i lądo­wał na de­skach z brzękiem ku­fli i pó­łmi­sków. Lok­ken ka­żdą z ta­kich scen kwi­to­wał gar­dło­wym śmie­chem.

Wer­nar, za­że­no­wa­ny tym te­atrem, si­ęgnął po na­czy­nie i jed­nym hau­stem wy­chy­lił za­war­to­ść, wle­wa­jąc roz­grze­wa­jący miód pro­sto w gar­dło. We­so­ło­ść za­czy­na­ła po­wo­li prze­ra­dzać się w otępie­nie i ty­po­wą dla sta­nu upo­je­nia tęsk­no­tę za nie­wia­do­mym.

– Pa­no­wie, wi­dzi­my się rano… Nie ba­luj­cie tu za ostro, wie­cie, jak tam­ci po­tra­fią być upier­dli­wi. – Wer­nar wspa­rł się na ła­wie i sta­nął na rów­ne nogi. – By­waj­cie. Lok­ken, po­każ no, ja­kie to kom­na­ty opła­ci­li nam za­cni ma­gi­cy.

Za­rząd­ca por­tu skrzy­wił się nie­znacz­nie, ale po­słusz­nie ski­nął gło­wą. Jak się ry­chło oka­za­ło, cza­row­ni­cy jed­na­ko­woż po­sia­da­li ja­kie ta­kie po­czu­cie hu­mo­ru. Lok­ken sta­nął na ko­ry­ta­rzu i si­ęgnął po pęk klu­czy, któ­ry uprzed­nio po­brał od karcz­ma­rza. Otwo­rzył za­mek i pchnął drzwi. Wer­nar za­śmiał się gar­dło­wo, wi­dząc – za­miast so­lid­ne­go łó­żka i ba­lii pe­łnej pa­ru­jącej wody – sien­ni­ki, przy któ­rych sta­ły cy­no­we wia­dra.

– Że­by­ście na podło­gę nie rzy­ga­li, bo prze­ciek­nie mi­ędzy de­ska­mi… Wie­cie, rzy­go­wi­ny w kuch­ni na pa­tel­niach znaj­dą – po­wie­dział Lok­ken z pe­łną po­wa­gą. – No i na sie­bie.

– Wzru­sza­jące…

– Mo­żli­we, ale z pew­no­ścią mało ape­tycz­ne. – Prze­pu­ścił na­jem­ni­ka do środ­ka. – No, to mam na­dzie­ję, że wi­dzi­my się rano.

Wer­na­ra obu­dził hur­got przy­po­mi­na­jący pędzącą w dół zbo­cza la­wi­nę. Czasz­ka eks­plo­do­wa­ła tępym, pul­su­jącym bó­lem. Za­miast kąśli­we­go prze­kle­ństwa z ust wy­do­był się chro­po­wa­ty jęk. Na­jem­nik otwo­rzył jed­no oko, doj­rzał, jak Bo­gnar sta­wia do pio­nu trąco­ne nogą cy­no­we wia­dro.

– Elgi się wkur­wi, oj, wkur­wi się nie na żar­ty… Po­sta­wił tar­czę zbyt bli­sko wia­dra, no i nie­chcący… – Bo­gnar był bla­dy jak bie­lo­na wap­nem ścia­na, żeby zła­pać pion, mu­siał przy­trzy­mać się prze­ci­na­jącej pod­da­sze kro­kwi.

– Sło­ńce już wsta­ło? – za­py­tał Wer­nar, po­wo­li pod­no­sząc się do sia­du.

– Mhm – mruk­nął Bo­gnar. – Trze­ba bu­dzić resz­tę, za­raz przyj­dzie ten twój sta­ry zna­jo­mek. Dłu­go się zna­cie?

– Sta­re dzie­je. – Wer­nar mach­nął ręką. Po­czuł, jak żo­łądek pod­je­żdża mu do gar­dła, woń rzy­go­win roz­le­wa­ła się po dusz­nym pod­da­szu. – Bo­gnar, budź kom­pa­nię i wi­dzi­my się na dole. Idę do cza­row­ni­ków.

Wstał z tru­dem, gło­wa pęka­ła, jak­by ktoś wa­lił po niej oku­tą pałą. Za­pi­ął pi­ko­wa­ną kur­tę i ści­ągnął pa­sem. Po­pu­ścił jed­ną dziur­kę, czu­jąc, jak ło­si­na ma­ry­nu­je się w prze­tra­wio­nym al­ko­ho­lu. Wy­sze­dł na ko­ry­tarz, przy­sta­nął w po­ło­wie dro­gi do scho­dów i opa­rł się ple­ca­mi o zim­ne de­ski. Czuł się pod­le, jak­by wy­pluł go przy­pływ i rzu­cił na żwi­ro­we pla­że Fa­rven. Wy­ko­nał kil­ka głębo­kich wde­chów, by uspo­ko­ić ko­ła­ta­jące ser­ce. Za­po­mniał, co z czło­wie­kiem po­tra­fił zro­bić tu­tej­szy miód.

– Za­raz du­cha wy­zio­niesz – do­szło go od stro­ny scho­dów.

– Lok­ken, da­ruj so­bie. – Wer­nar ode­pchnął się od ścia­ny i ru­szył da­lej.

Za­rząd­ca stał w po­ło­wie scho­dów ze skrzy­żo­wa­ny­mi na pier­si ra­mio­na­mi. Miał na so­bie ten sam co po­przed­nie­go dnia albo bli­źnia­czo po­dob­ny ka­ftan.

– Lata już nie te. Mó­głbyś się do tej pory cze­goś na­uczyć. Cho­cia­żby tego, że fa­rve­ński miód to nie byle ja­kie szczy­ny z kon­ty­nen­tu.

– Dzi­ęku­ję za wy­kład, to nie­zwy­kle istot­na lek­cja, w samą porę – od­pa­rł Wer­nar, scho­dząc w dół. – Cza­row­ni­cy pew­nie już go­to­wi?

– Ow­szem, cze­ka­ją ra­zem z ta­bo­rem na ze­wnątrz. Szcze­rze mó­wi­ąc, nie wy­gląda­ją na szcze­gól­nie za­do­wo­lo­nych. Pew­ni­kiem my­śle­li, że to wy będzie­cie mar­z­nąć przed kar­czmą, cze­ka­jąc, aż ła­ska­wie wy­le­zą spod cie­płych ko­łder.

– Czy­li hu­mo­ry im do­pi­su­ją. – Wer­nar się uśmiech­nął. – Wy­świadcz mi, pro­szę, przy­słu­gę. – Przy­su­nął się do Lok­ke­na. Za­rząd­ca in­stynk­tow­nie za­cho­wał dy­stans, odór prze­tra­wio­ne­go al­ko­ho­lu po­tra­fił po­wa­lić wołu. – Po­wiedz im, że będzie­my nie­zwłocz­nie, po­si­li­my się tyl­ko, chło­pa­ki nie po­pły­ną w głąb wy­spy o pu­stych brzu­chach.

– Zno­wu mu­szę za cie­bie świe­cić ocza­mi – żach­nął się Lok­ken.

– Po sta­rej zna­jo­mo­ści. – Wer­nar wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Ma­cie kwa­drans – po­wie­dział za­rząd­ca. – Jak­byś nie wie­dział, co to zna­czy, to na dole na szynk­wa­sie stoi klep­sy­dra. Już się prze­sy­pu­je.

– Do­bry z cie­bie druh…

– No, już, już, zbie­raj tę swo­ją ho­ło­tę. – Lok­ken po­wstrzy­mał spo­so­bi­ące­go się do uści­sku Wer­na­ra.

– To naj­lep­sza na­jem­na gru­pa na tej wy­spie. Zwar­ci i go­towi…

Jak­by na po­twier­dze­nie tych słów od pod­da­sza dał się sły­szeć strasz­li­wy ra­ban. Coś zgrzyt­nęło, gruch­nęło, ktoś wrza­snął prze­ci­ągle.

– Kur­wa! Któ­ry ku­tas na­rzy­gał mi na tar­czę?!

Lok­ken wpa­try­wał się w ostat­nie ziarn­ka pia­sku prze­sy­pu­jące się do szkla­nej grusz­ki. Na­jem­ni­cy Wer­na­ra w mil­cze­niu prze­ły­ka­li chłod­ną już ja­jecz­ni­cę. Za­rząd­ca por­tu spoj­rzał wy­mow­nie na ich przy­wód­cę. Ten wzru­szył tyl­ko ra­mio­na­mi i po­kręcił bez­rad­nie gło­wą. Pod­sze­dł do Lok­ke­na, kwa­śny odór mio­du za­gry­zł chle­bem i sma­żo­ny­mi jaj­ka­mi.

– Za­raz do nich wyj­dę – uspo­ko­ił wy­ra­źnie znie­cier­pli­wio­ne­go za­rząd­cę. – Słu­chaj, Lok­ken. Całą dro­gę na wy­spę pró­bo­wa­łem się tego do­wie­dzieć. Wiesz, cze­go oni szu­ka­ją na Fa­rven? Ta cała eks­pe­dy­cja na­uko­wa śmier­dzi mi na sta­ja­nie. Zbyt są ner­wo­wi, za bar­dzo spi­ęci, ale pary z gęby nie chcą pu­ścić.

– Wer­nar, czy ja do­brze sły­szę? Może to miód jesz­cze we łbie ci bu­zu­je? – Lok­ken był zdu­mio­ny. – Nająłeś się do ro­bo­ty, o któ­rej nie masz zie­lo­ne­go po­jęcia?

– Ci­ężko od nich coś wy­ci­ągnąć, pić nie piją, pa­lić nie palą. – Skrzy­wił się Wer­nar. – Jak chcesz się z ta­ki­mi do­ga­dać?

– No nie wiem… Ale przy­zna­ję ra­cję. Jak mo­żna usi­ąść do roz­mo­wy, uprzed­nio nie na­wa­liw­szy się ni­czym po­spo­li­ty knur? – za­py­tał Lok­ken nie­co te­atral­nym to­nem.

Na­jem­nik skrzy­wił się jesz­cze moc­niej i spoj­rzał wy­mow­nie na za­rząd­cę. Ten uśmiech­nął się tyl­ko i po­pa­trzył z po­li­to­wa­niem na Wer­na­ra.

– Po­noć szu­ka­ją bo­skiej cząst­ki – po­wie­dział Lok­ken. – Nie tłu­ma­czy­li wi­ęcej, a ja nie do­py­ty­wa­łem. Wy­star­czył rzut oka, żeby wie­dzieć, że dal­szy wy­wiad nie jest im na rękę. Mnie za­do­wo­li­ło za­pew­nie­nie, że miesz­ka­ńcom mia­stecz­ka nic nie gro­zi, na resz­tę mogę co naj­wy­żej splu­nąć.

– O tej cząst­ce to i ja sły­sza­łem – wes­tchnął Wer­nar. – To wci­ąż nie­wie­le. Po­wa­żnie, nikt nie syp­nął przy­pad­kiem, ża­den z two­ich lu­dzi nie sły­szał cho­ćby plo­tek? Prze­cież masz tu­taj…

– Wer­nar, za­raz mnie szlag ja­sny tra­fi. Zbie­raj lu­dzi i je­dźmy, cza­row­ni­cy pła­cą na tyle sło­no, że mam na­dzie­ję, iż przy­pły­ną szu­kać cząstek jesz­cze przy­naj­mniej kil­ku­krot­nie.

Jak się spo­dzie­wał, cza­row­ni­cy prze­klęli wszyst­kich rów­no. Na­jem­ni­cy – ob­so­ba­cze­ni, zwy­zy­wa­ni, z ci­ężki­mi gło­wa­mi – sfor­mo­wa­li ko­lum­nę, któ­rej trzon sta­no­wi­ła gru­pa cza­row­ni­ków sku­pio­nych wo­kół drew­nia­ne­go, oku­te­go że­la­zem fur­go­nu. Wer­nar przy­jął re­pry­men­dę z opa­no­wa­niem god­nym lep­szej spra­wy, któ­ra w tym przy­pad­ku przy­po­mi­na­ła wy­pcha­ny do gra­nic mo­żli­wo­ści trzos.

Dro­ga do przy­sta­ni wio­dła przez głów­ną ale­ję mia­stecz­ka. Wy­bru­ko­wa­na rów­no ocio­sa­ny­mi ka­mie­nia­mi była dumą osa­dy. Ko­ńskie pod­ko­wy we­so­ło gra­ły o wy­gła­dzo­ny dukt. Po obu jego stro­nach ro­sły pod­mu­ro­wa­ne za­kła­dy ka­let­ni­cze, kra­my ze skó­ra­mi i mno­go­ścią ró­żne­go ro­dza­ju ja­dła. Tra­fił się na­wet sa­lo­nik ju­bi­ler­ski, któ­ry za­pra­szał do środ­ka chwy­tli­wym ha­słem re­kla­mo­wym. Wer­nar po­czuł, jak od woni roz­ma­itych sma­ko­ły­ków żo­łądek wy­wra­ca mu się do góry no­ga­mi.

Przy­stań wy­ra­sta­ła tuż za bra­mą mia­stecz­ka. Kil­ka po­przecz­nych pir­sów wdzie­ra­ło się w sza­ry nurt rze­ki. Oba brze­gi zdo­bi­ły fa­lu­jące na wie­trze wa­chla­rze ta­ta­ra­ku. Przy ło­dziach uwi­ja­li się tra­ga­rze i wy­męcze­ni szkut­ni­cy. Wy­gląda­ło na to, że przy­by­sze będą mo­gli wy­ru­szyć w rejs z mar­szu. Cza­row­ni­cy bez sło­wa mi­nęli na­jem­ni­ków i zsie­dli z koni. Ho­ło­ta skło­ni­ła się w pas, co bar­dziej wy­ryw­ni pa­rob­ko­wie rzu­ci­li się do fur­go­nu, nie­zbęd­ne ma­gi­kom uten­sy­lia w skrzy­niach oku­tych rów­nie moc­no jak sam fur­gon w mgnie­niu oka zna­la­zły się na po­kła­dach ło­dzi. Lok­ken przy­sta­nął nie­co z boku i przy­glądał się prze­ła­dun­ko­wi. Tu­taj rola za­rząd­cy do­bie­ga­ła ko­ńca, za kil­ka dni, kie­dy eks­pe­dy­cja wró­ci do mia­stecz­ka, po­dej­mie ich w tym sa­mym miej­scu. Wer­nar wraz z kom­pa­nią oci­ęża­le zsie­dli z kul­bak i prze­nie­śli swo­je juki do wy­go­spo­da­ro­wa­nej dla nich, naj­mniej oka­za­łej łaj­by. Majt­ko­wie bur­cze­li pod no­sem, wy­ra­źnie nie­za­do­wo­le­ni z to­wa­rzy­stwa ban­dy na­jem­nych zbi­rów. Ża­den jed­nak nie po­zwo­lił so­bie na otwar­ty ko­men­tarz.

Wy­ru­szy­li chwi­lę pó­źniej, od­bi­li od brze­gu i z plu­skiem roz­bi­ja­nej wio­sła­mi wody od­pły­nęli w górę rze­ki. Wer­nar wi­dział, jak Lok­ken unió­sł po­tężne ra­mię. Na­jem­nik od­po­wie­dział na gest, pa­trzył za za­rząd­cą do cza­su, gdy ten znik­nął w po­ran­nej mgle.

Rejs dłu­żył się nie­sa­mo­wi­cie od pierw­sze­go za­ko­la. Cza­row­ni­cy w ło­dziach za nimi roz­ma­wia­li ze sobą lub opa­tu­le­ni w gru­be płasz­cze ob­ser­wo­wa­li oto­cze­nie z głębi za­rzu­co­nych na gło­wy kap­tu­rów. Wer­nar ziew­nął prze­ci­ągle, chłod­ne po­wie­trze wy­wia­ło z nie­go zmęcze­nie i reszt­ki al­ko­ho­lo­we­go rau­szu. Ro­zej­rzał się po nie­wiel­kim po­kła­dzie – część kom­pa­nów za­le­gła na mi­ęk­kich wo­rach, chra­pa­nie od­bi­ja­ło się od nur­tu rze­ki, nio­sło po wo­dzie ni­czym ryk nie­dźwie­dzia. Nie zna­la­złszy god­ne­go roz­mów­cy, Wer­nar opa­rł się o bur­tę i po­dzi­wiał mi­ja­ne kra­jo­bra­zy. Choć Fa­rven sły­nęło przede wszyst­kim z mio­du, ru­bi­nów i nie­prze­jed­na­nych w swo­jej na­tu­rze miesz­ka­ńców, nie spo­sób było od­mó­wić wy­spie uro­ku. Ni­ski, piasz­czy­sty brzeg po­tra­fił na prze­strze­ni kil­ku­set kro­ków za­mie­nić się w stro­me, bia­łe jak śnieg wa­pien­ne kli­fy. Sen­ne wrzo­so­wi­ska ustępo­wa­ły miej­sca­mi ciem­nej i mil­czącej pusz­czy, by chwi­lę pó­źniej za­mie­nić się w sze­ro­kie do­li­ny ko­lo­ro­wych pól upraw­nych. Miej­sco­wi wy­da­wa­li się nie zwra­cać na przy­ro­dę naj­mniej­szej uwa­gi. Znu­dzo­ny że­glu­gą ster­nik opie­rał się o wy­so­ką bel­kę i co chwi­la splu­wał w nurt łu­pi­na­mi sło­necz­ni­ka.

Po dwóch dniach ko­ry­to sta­ło się węższe, spo­koj­na do tej pory rze­ka prze­le­wa­ła się przez ka­ska­dy i mierz­wi­ła w spie­nio­ne ba­łwa­ny. Ło­dzia­mi te­le­pa­ło, kil­ku­krot­nie bli­scy byli roz­trza­ska­nia się na ostrych jak brzy­twy, wci­na­jących się w nurt ska­łach.

– Za­raz do­bi­ja­my – po­wie­dział ster­nik. – Przy­go­tuj­cie swo­je ła­chy.

– Część lu­dzi zo­sta­nie z wami przy ło­dziach. – Wer­nar wi­dział, że na twa­rzy ster­ni­ka ma­lu­je się po­gar­da. – Chy­ba nie my­śla­łeś, że zo­sta­wi­my was tu­taj po tym, jak cza­row­ni­cy zgo­dzi­li się za­pła­cić z góry?

Ster­nik nie od­po­wie­dział. Od­wró­cił się i na­pa­rł na rum­pel, mam­ro­cząc pod no­sem. Kom­pa­nia Wer­na­ra krząta­ła się po po­kła­dzie i po­rząd­ko­wa­ła wy­po­sa­że­nie. Na­jem­ni­cy przy­pa­sa­li sze­ro­kie mie­cze, za­rzu­ci­li tar­cze na ple­cy, ko­łcza­ny za­pe­łni­ły się strza­ła­mi. Choć nie spo­dzie­wa­li się kło­po­tów na tym od­lu­dziu, cza­row­ni­cy za­pła­ci­li im za ci­ągłą go­to­wo­ść bo­jo­wą. Ozna­cza­ło to nic in­ne­go, jak afi­szo­wa­nie się z pe­łnym na­pi­ęcia spoj­rze­niem, ca­ło­dnio­we pa­ra­do­wa­nie w pe­łnych pan­cer­zach i z dło­ńmi nie­ustan­nie opar­ty­mi na ręko­je­ściach mie­czy.

Do­bi­li do brze­gu, ło­dzie za­szu­ra­ły dnem o sze­ro­ką, żwi­ro­wą pla­żę. Sło­ńce prze­bi­ja­ło się mi­ędzy igła­mi roz­ło­ży­stych so­sen. Wzbu­rzo­na rze­ka szem­ra­ła we­so­ło za ich ple­ca­mi. Cza­row­nik, któ­ry jako je­dy­ny roz­ma­wiał z Wer­na­rem, pod­sze­dł do na­jem­ni­ka. Zrzu­cił kap­tur, uka­zu­jąc ogo­lo­ną na łyso gło­wę i wy­ta­tu­owa­ne w geo­me­trycz­ne wzo­ry ob­li­cze.

– Wer­nar, idzie­my pod górę – po­wie­dział spo­koj­nym to­nem. – We­źmie­my tyl­ko kil­ku lu­dzi. Li­czę, że do­pil­nu­jesz ło­dzi do na­sze­go po­wro­tu.

– Do­pil­nu­ję. Wy­bio­rę tych, któ­rzy pój­dą ra­zem z wami – od­pa­rł Wer­nar i ski­nął na Bo­gna­ra oraz kil­ku sto­jących wo­kół nie­go na­jem­ni­ków.

– Nie. – Cza­row­nik stuk­nął ko­stu­rem o piach. – Sami wy­bie­rze­my. Wró­ci­my ju­tro, o świ­cie bądźcie go­to­wi.

– To moi lu­dzie, nie mo­że­cie nimi dys­po­no­wać we­dle wła­sne­go uzna­nia… – opo­no­wał Wer­nar.

– A to jest moje zło­to. – Arlo, cza­row­nik o wy­ma­lo­wa­nej twa­rzy, za­trząsł miesz­kiem przy pa­sie spi­na­jącym sza­tę. – I wła­śnie dzi­ęki temu mogę wami dys­po­no­wać tak, jak tyl­ko mi się za­ma­rzy.

Wer­nar za­ci­snął szczękę, wy­pu­ścił po­wie­trze jak tur. Ski­nął nie­wy­ra­źnie, co Arlo skwi­to­wał sze­ro­kim uśmie­chem. Od­wró­cił się do zbroj­nych i po­ka­zu­jąc pal­cem, wy­zna­czył eskor­tę. We­dług map do ja­skiń pod górą mie­li le­d­wie kil­ka go­dzin dro­gi. Naj­bli­ższą osa­dę mi­nęli ze­szłe­go dnia, nie gro­zi­ło im tu nic poza dzi­ką zwie­rzy­ną i mor­der­czą nudą.

Cza­row­ni­cy, ze­braw­szy się w kon­wój ochra­nia­ny przez czwór­kę zbroj­nych, po­wo­li od­da­la­li się ku ścia­nie lasu. Je­den je­dy­ny osio­łek, któ­re­go ze sobą za­bra­li, ci­ągnął na ma­łym wo­zie oku­tą czar­nym me­ta­lem skrzy­nię o pó­ło­krągłym wie­ku. Nim znik­nęli za drze­wa­mi, Arlo od­wró­cił się do Wer­na­ra i za­ma­chał ko­stu­rem na po­że­gna­nie.

– Pa­trz­cie tej nocy na po­łud­nie! – za­wo­łał. – Ju­tro świat nie będzie już taki sam.

Wer­nar zdu­miał się tak wy­lew­nym po­że­gna­niem. Fuk­nął pod no­sem, unió­sł brwi, a po­tem od­ma­chał unie­sio­ną wy­so­ko ręką.

Do wie­czo­ra czas upły­nął na­jem­ni­kom na przy­go­to­wa­niu pro­wi­zo­rycz­ne­go obo­zo­wi­ska. Roz­bi­li im­pre­gno­wa­ne wo­skiem na­mio­ty, na­zbie­ra­li chru­stu i ogro­dzi­li pa­le­ni­sko wiel­ki­mi jak gło­wy ka­mie­nia­mi. Wer­nar dość szyb­ko upo­rał się z roz­sta­wie­niem rusz­tu i ko­cio­łka. W tym cza­sie Elgi wraz z jed­nym z to­wa­rzy­szy udał się na po­lo­wa­nie. Ob­sa­dy ło­dzi trzy­ma­ły się w ku­pie i ły­pa­ły nie­chęt­nym wzro­kiem na na­jem­ni­ków, któ­rzy nudę umi­la­li so­bie roz­mo­wą na co­raz to głup­sze te­ma­ty. Wer­nar po­czuł, że wzrok szkut­ni­ków za­czy­na go mier­zić, a pi­ęści świerz­bią do bit­ki. Na­uczy­łby te ka­pu­ścia­ne łby w try­mi­ga, żeby nie ga­pi­ły się na nich jak sro­ka w gnat… Iry­to­wa­ło go to, że na Fa­rven byle chło­pi­na mógł czuć się rów­ny na­wet i Lok­ke­no­wi. To nie był kon­ty­nent, gdzie na wi­dok hu­laj­par­tii Wer­na­ra w wio­skach trza­ska­ły okien­ni­ce, a ka­żda ulicz­ka ro­bi­ła się na­gle pu­sta i prze­stron­na.

Elgi wró­cił z po­lo­wa­nia gru­bo po zmro­ku, kie­dy po­ma­ra­ńczo­we sło­ńce scho­wa­ło się za od­le­głą ko­tli­ną, wci­na­jącą się kli­nem mi­ędzy ma­syw­ne, ośnie­żo­ne szczy­ty. Ru­mor, ja­kie­go przy tym na­ro­bił, obu­dzi­łby zma­rłe­go. Na skle­co­nych z ga­łęzi sa­niach ci­ągnął za sobą po­ka­źnych roz­mia­rów ło­sia. Na­wet miej­sco­wi że­gla­rze, do­tych­czas ły­pi­ący złym okiem i prze­kli­na­jący gar­dło­wo, oży­wi­li się wy­ra­źnie, chęt­ni na ka­wa­łek pie­czy­ste­go.

– Po­wiedz mi, ile je­le­ni i dzi­ków oszczędzi­li­ście, żeby ustrze­lić tego ło­sia? – Wer­nar zła­pał się pod boki i sta­nął przed my­śli­wy­mi.

– Wer­nar… – Elgi sa­pał jak ko­wal­ski miech. – Być na Far­ven i nie spró­bo­wać ło­sia…

– Je­śli do­brze pa­mi­ętam, pró­bo­wa­li­śmy ło­si­ny wszy­scy, jak tu sie­dzi­my. – Przy­wód­ca po­to­czył ra­mie­niem wo­kół obo­zo­wi­ska.

– To nie ma żad­ne­go zna­cze­nia – od­po­wie­dział Elgi. – Sły­sza­łem jesz­cze w mia­stecz­ku, że ło­si­na z rusz­tu naj­le­piej sma­ku­je z…

– Do­bra, wy­star­czy. – Wer­nar mach­nął ręką. – Da­waj­cie go tu­taj, bli­żej ogni­ska, ja­śniej będzie. Po ciem­ku tyl­ko go ze­psu­je­my.

Spra­wie­nie zwie­rzy­ny nie za­jęło im wie­le cza­su. Nim spo­mi­ędzy chmur wy­ło­ni­ły się sre­brzy­ste sier­py ksi­ęży­ców, nad­brze­żny obóz wy­pe­łnił się przy­jem­nym skwier­cze­niem pie­czo­ne­go mi­ęsa. Na­je­dli się do syta wszy­scy, łącz­nie z szy­pra­mi, któ­rzy za­częli wy­ka­zy­wać wi­ęcej ludz­kich od­ru­chów, a któ­rych w przy­pły­wie wy­jąt­ko­wej li­to­ści Wer­nar do­pu­ścił do ro­żna. Kie­dy tyl­ko sko­ńczy­ło się pie­czy­ste, od­szpun­to­wa­no wy­pe­łnio­ne mio­dem bu­kła­ki. At­mos­fe­ra z woj­sko­wej co­raz bar­dziej za­czy­na­ła przy­po­mi­nać bie­siad­ną. Roz­mo­wy kle­iły się jak ni­g­dy, tru­nek ude­rzył do głów, prze­ła­mu­jąc mury nie­chęci mi­ędzy na­jem­ni­ka­mi i gru­pą Fa­rve­ńczy­ków.

– Wer­nar, po­słu­chaj no mnie – po­wie­dział Elgi. – Wi­dać, że z tym Lok­ke­nem zna­cie się nie od dzi­siaj. Po­wie­dział ci może, po jaką cho­le­rę te cza­row­ni­ki tu przy­pły­nęli?

– Po­wie­dział – po­twier­dził Wer­nar i ski­nął gło­wą. – Ale po pierw­sze, tyle co on, to wie­dzia­łem jesz­cze na stat­ku, a po dru­gie, wąt­pię, że­byś coś z tego zro­zu­miał.

– Bo? – Elgi prze­chy­lił bu­kłak.

Stru­mień mio­du po­pły­nął po buj­nej bro­dzie i roz­lał się mi­ędzy ogni­wa­mi kol­czu­gi aż po cho­le­wy wy­so­kich bu­tów.

– Bo szcze­rze wąt­pię, czy wy­zna­jesz się tak samo do­brze na czar­no­ksi­ęstwie, jak na go­to­wa­niu – od­pa­rł Wer­nar. – Sły­sza­łeś coś o bo­skiej cząst­ce?

Elgi zmarsz­czył czo­ło. My­ślał bar­dzo in­ten­syw­nie, ale mimo ty­ta­nicz­ne­go wy­si­łku żad­na ja­śniej­sza iskier­ka nie po­ja­wi­ła się w jego umy­śle.

– No nie…

– Wła­śnie – od­po­wie­dział Wer­nar i wy­dął war­gi. – Lok­ke­no­wi też się nie zwie­rza­li. Bo­ska cząst­ka to wszyst­ko, po­czątek wszech­rze­czy. Tak mi mó­wił. Co to zna­czy, nie wiem, a do­wia­dy­wa­nie się rów­nież śred­nio mnie in­te­re­su­je. Znacz­nie bar­dziej cie­szy mnie myśl o pe­łnym trzo­sie.

– Cze­kaj, cze­kaj… – mruk­nął Elgi. – Ale po co im to wie­dzieć? Jaki świat jest, ka­żdy wi­dzi. Brud­ny, śmier­dzący i chci­wy. Pe­łen zbo­cze­ńców i prze­kra­cza­jące­go wszel­kie wy­obra­że­nia ku­rew­stwa. Po­wa­żnie trze­ba wy­bie­rać się na to za­du­pie, żeby się o tym prze­ko­nać?

Wer­nar nie od­po­wie­dział. Wzru­szył ra­mio­na­mi i uśmiech­nął się gorz­ko. Odło­żył swój bu­kłak i wstał, czy­ni­ąc wszyst­ko, byle tyl­ko za­cho­wać pe­łną rów­no­wa­gę. Od­sze­dł kil­ka kro­ków w mrok i przy­sta­nął obok roz­ło­ży­ste­go świer­ku. Roz­wi­ązał pas, cie­pły stru­mień roz­lał się po li­ściach i mi­ęk­kim mchu, któ­ry po­ra­stał wy­sta­jące spo­mi­ędzy traw ka­mie­nie. Wer­nar ode­tchnął z ulgą, spoj­rzał w stro­nę nie­od­le­głej góry. Wiatr sma­gał ostre, ska­li­ste kły, śnieg roz­wie­wał się i opa­dał, spo­wi­ja­jąc szczyt sre­brzy­stą mgie­łką.

Błysk ośle­pił go, Wer­nar krzyk­nął z bólu i zwa­lił się pro­sto w je­ży­ny sper­lo­ne cie­płym mo­czem. Pod za­mkni­ęty­mi po­wie­ka­mi czuł żywy ogień. Przez wła­sny wrzask sły­szał krzy­ki obo­zu­jących obok to­wa­rzy­szy. Wzrok wra­cał po­wo­li, bia­łe pla­my roz­my­wa­ły się wraz z ko­lej­ny­mi mru­gni­ęcia­mi. Na­jem­nik spoj­rzał w stro­nę wierz­cho­łka, tam, gdzie na­ro­dził się błysk. Szczyt znik­nął, ro­ze­rwa­ny na strzępy ma­syw do­słow­nie wy­pa­ro­wał. Tam, gdzie jesz­cze chwi­lę wcześ­niej sre­brzy­ły się tu­ma­ny bia­łe­go śnie­gu, te­raz wzbi­jał się ku nie­bu ogni­sty grzyb, prze­pla­ta­ny war­ko­cza­mi czar­ne­go, gry­zące­go dymu. Wer­nar z nie­do­wie­rza­niem przy­glądał się, jak gi­gan­tycz­ne, wy­rwa­ne ze szczy­tu bry­ły za­częły pi­ko­wać, prze­bi­jać się przez za­wie­szo­ne ni­sko obło­ki i roz­trza­ski­wać mi­ędzy drze­wa­mi. Nie­ist­nie­jący już szczyt wra­cał na wy­ży­ny ogni­stym desz­czem. Wer­nar od­wró­cił się do obo­zo­wi­ska, urwa­na ga­łąź zdzie­li­ła go w gło­wę, do­strze­gł jesz­cze, jak ol­brzy­mi ko­nar pada wprost na skłębio­nych przy ło­dziach fli­sa­ków. Usły­szał wrzask i chrup­ni­ęcie mia­żdżo­nych ko­ści, zie­mia za­częła usu­wać się spod nóg, a grzmot za­pie­rał dech w pier­siach. Wer­nar bie­gł przed sie­bie, ku wy­ci­ągni­ętym na brzeg łaj­bom, gdy po­czuł na cie­le ogień. A po­tem nie wi­dział już nic.

***

– Wró­cił. – Głos był wy­głu­szo­ny, od­le­gły.

Chciał od­po­wie­dzieć, cho­ćby krzyk­nąć. Przed ocza­mi wci­ąż miał jed­no­li­tą ciem­no­ść. Ból pul­so­wał w ca­łym cie­le.

– Bo­go­wie! Pa­trz­cie na jego rękę!

– Zno­wu za­czy­na drżeć, mu­si­my ucie­kać. Im bli­żej góry, tym go­rzej.

– Bierz­my go do mia­sta, bo nam tu­taj ska­pie­je. Lok­ken ka­zał szu­kać, je­śli wró­ci­my bez nie­go, ręce nam po­uci­na­ją…

– Mo­że­my go we­pchnąć do rze­ki, z po­wro­tem do ko­ry­ta… Nikt nic nie po­wie, jak go na pla­ży raki ogry­zą…

– Za­raz po­tem cie­bie osku­bią. Do ostat­niej ko­stecz­ki, będziesz się bie­lił mi­ędzy żwi­rem aż miło.

Ock­nął się jak po­ra­żo­ny pio­ru­nem, po­czuł na skó­rze lo­do­wa­te zim­no. Dru­gie chlu­śni­ęcie omal go nie udu­si­ło. Woda wda­rła się do gar­dła, Wer­nar za­nió­sł się rzężącym kasz­lem. Na bruk zrzu­co­no go, za­nim jesz­cze zdążył na do­bre zła­pać od­dech. Jęk­nął, gdy przy­wa­lił czo­łem pro­sto w ka­mień, o dzi­wo, nie po­czuł bólu. Po­trząsnął gło­wą dla otrze­źwie­nia, świat wi­ro­wał i roz­pły­wał się, jak­by utka­no go z mgły.

– Mamy jed­ne­go. – Tym ra­zem głos był wy­ra­źny.

– Na­jem­nik? – za­py­tał inny głos.

– Szlag… To Wer­nar. Cała dru­ży­na tam po­pły­nęła, a wró­cił aku­rat on. – Ktoś sta­nął tuż nad le­żącym.

Na­jem­nik nie wi­dział go, ale na­tych­miast roz­po­znał ci­ężki ba­ry­ton na­le­żący do za­rząd­cy por­tu.

– Dla nas to bez zna­cze­nia. Wa­żne, że prze­żył.

Wer­nar ty­ta­nicz­nym wy­si­łkiem prze­wró­cił się na ple­cy. Te­raz wy­star­czy­ło tyl­ko od­chy­lić nie­co szy­ję. Ob­raz wci­ąż się roz­ma­zy­wał, ale mężczy­zna i tak wi­dział wi­ęcej, niż po­trze­bo­wał.

Na głów­nym pla­cu por­to­we­go mia­stecz­ka pi­ętrzy­ły się sto­sy tru­pów. Wi­ęk­szo­ść bu­dyn­ków pło­nęła albo zo­sta­ła ob­ró­co­na we wci­ąż po­chło­ni­ęte ża­rem zglisz­cza. Po­nad czar­ne kłęby wy­ra­sta­ły tyl­ko okop­co­ne ki­ku­ty mu­ro­wa­nych ko­mi­nów. Lok­ken wraz ze zbroj­ną eskor­tą stał kil­ka kro­ków da­lej.

– Broń dzia­ła – po­wie­dział. – Je­stem pod wra­że­niem, na­sze pie­ni­ądze nie po­szły na mar­ne.

– Za­bie­ra­my oca­la­łe­go. – Wer­nar do­pie­ro te­raz do­strze­gł kil­ku cza­row­ni­ków, któ­rzy sta­li na­prze­ciw­ko za­rząd­cy. – Dla was to sku­tek ubocz­ny, a nam może się jesz­cze przy­dać.

– Sko­ro taka wa­sza wola. – Lok­ken wzru­szył ra­mio­na­mi. – Wąt­pię, żeby prze­żył po­wrót na kon­ty­nent. Nam za­le­ży tyl­ko na bro­ni. Ten kraj zbyt dłu­go był na ła­sce kom­bi­na­tów. Czas, by ko­ro­na po­now­nie za­jęła na­le­żne jej miej­sce.

– Nie będzie żad­nej ko­ro­ny – za­prze­czył cza­row­nik.

Sto­jący za nim ma­gi­cy się zbli­ży­li.

– Co? – Lok­ken ani drgnął.

– Za­bie­ra­my oca­la­łe­go. Oraz broń.

„Arlo, to z pew­no­ścią on” – po­my­ślał Wer­nar, przy­tom­nie­jąc. Roz­po­znał sze­ro­ką, przy­sa­dzi­stą syl­wet­kę cza­row­ni­ka, oku­ta­ną w gru­by ma­te­riał.

– Nie taka była umo­wa. – Za­rząd­ca się ob­ru­szył. – Broń mia­ła tra­fić do nas, do ko­ro­ny Fa­rven. Da­li­śmy wam pie­ni­ądze i czas… To jest zdra­da, a my, wy­spia­rze, bar­dzo, ale to bar­dzo nie lu­bi­my zdraj­ców.

– To jest ra­cja sta­nu, Lok­ken. – Cza­row­nik unió­sł dłoń i wy­ce­lo­wał pa­lec w pie­rś za­rząd­cy. – Ta­kiej bro­ni nie od­da­je się byle hra­bie­mu na chy­bo­tli­wym sto­łku. Taka po­tęga może zmie­nić ob­li­cze świa­ta. Fa­rven było nie­wiel­ką ceną.

– Ty… – Za­rząd­ca po­stąpił na­przód.

Wer­nar wi­dział, jak mężczy­zna si­ęga do ręko­je­ści mie­cza. Nie zdążył, Arlo wy­su­nął ukry­tą za po­ła­mi sza­ty dłoń, szkla­na kula bły­snęła ogni­sty­mi re­flek­sa­mi. Cza­row­nik cof­nął się nie­co i ci­snął kulę pod nogi Lok­ke­na. Szkło trzas­nęło, a Wer­nar, choć le­żał kil­ka­na­ście kro­ków da­lej, po­czuł na po­licz­kach prze­szy­wa­jący mróz. Lok­ken za­ma­rł, po­dob­nie jak kil­ku zbroj­nych, któ­rzy za­trzy­ma­li się w pół kro­ku, z ha­la­bar­da­mi skie­ro­wa­ny­mi ku pier­siom cza­row­ni­ków. Mróz skle­jał po­wie­ki, język kost­niał mi­ędzy zęba­mi. Po­tem, od stro­ny tu­ma­nu, za ple­ca­mi cza­row­ni­ków strze­li­ły ci­ęci­wy. Lo­do­we, ocie­ka­jące mro­zem fi­gu­ry Lok­ke­na oraz stra­żni­ków roz­pa­dły się w ty­si­ące lśni­ących złom­ków. Krzyk, ko­lej­ne be­łty prze­szy­ły po­wie­trze. Wer­nar po pro­stu słu­chał – wrza­sku zbli­ża­jących się na­jem­ni­ków, nie­pew­nych ko­mend resz­tek stra­ży, osza­la­łych pi­sków oca­la­łych z po­gro­mu miesz­ka­ńców mia­stecz­ka. Słu­chał i ma­rzył o tym, że mróz po­chło­nie rów­nież jego.

Je­den z na­jem­ni­ków, któ­rzy wy­ło­ni­li się z dymu, sta­nął nad nim z unie­sio­nym mie­czem. Sztych za­wi­sł do­kład­nie na wy­so­ko­ści gło­wy Wer­na­ra. Cza­row­ni­cy drgnęli, Arlo krzyk­nął coś, ale żąd­ny mor­du na­jem­nik nie słu­chał, z za­ci­śni­ęty­mi zęba­mi sma­ko­wał zbli­ża­jącą się śmie­rć. Wy­pro­sto­wał się, go­tów na­przeć na gło­wi­cę. Wer­nar za­sło­nił się ręka­mi – obo­la­łe­go, sła­be­go jak ko­cię nie było stać na nic wi­ęcej. Coś zgrzyt­nęło i strze­li­ło me­ta­licz­nie. Żo­łdak sap­nął, po­stąpił krok do tyłu i stra­cił rów­no­wa­gę. Wer­nar po­czuł, jak ży­cie prze­sy­pu­je mu się mi­ędzy pal­ca­mi, cze­kał, aż pierw­szy szok mi­nie, a cia­ło eks­plo­du­je bó­lem, sły­szał o tym, wie­dział, że tak wła­śnie po­win­no być. Za­ci­snął zęby, ale je­dy­ne, co po­czuł, to zgrzy­ta­jąca żu­chwa. Na­jem­nik nie mógł chy­bić…

– Mó­wi­łem wam. – Arlo w to­wa­rzy­stwie ako­li­tów zbli­żył się do Lok­ke­na, dy­szał. – Broń nie musi tyl­ko nisz­czyć. Jest praw­dzi­wą siłą, jest ży­ciem… – Szarp­nął za rękę Wer­na­ra i unió­sł ją.

Temu wy­da­wa­ło się, że śni, że to miód, któ­ry wda­rł się do umy­słu gdzieś na brze­gu rze­ki, nie­opo­dal góry w głę­-
bi lądu.

Przed­ra­mię wy­da­wa­ło się pul­so­wać. Skó­ra stward­nia­ła jak ka­mień i po­kry­ła się mi­nia­tu­ro­wy­mi bruz­da­mi, po­dob­ny­mi do tych, ja­kie wi­du­je się na spie­czo­nej sło­ńcem zie­mi. Ka­wa­łek klin­gi po­ru­szył się i wy­pa­dł z jed­ne­go z mi­kro­sko­pij­nych ka­nio­nów pro­sto na mo­kry bruk. Bruz­da za­skle­pi­ła się, sia­tecz­ka pęk­ni­ęć znik­nęła. Przed­ra­mię wy­gląda­ło na nie­na­ru­szo­ne.

– Co wy­ście ze mną zro­bi­li? – wy­ce­dził Wer­nar.

– Da­li­śmy ci nowe ży­cie – od­pa­rł cza­row­nik pod­nie­co­ny i pu­ścił ra­mię. – Je­dy­ne w swo­im ro­dza­ju. Ży­cie, któ­re­go nie stwo­rzy­li bo­go­wie, ale zo­sta­ło uczy­nio­ne ręka­mi ich dzie­ci. Za­bierz­cie go, pil­nuj­cie jak źre­ni­cy oka, to przy­szło­ść, to na­sza przy­szło­ść, bra­cia. Uda­ło nam się…

– Co mi zro­bi­li­ście?! Co się ze mną dzie­je?! – wrzesz­czał na­jem­nik i mio­tał się, gdy pęta­no mu nogi i ra­mio­na.

Gło­wi­ca mie­cza tra­fi­ła go pro­sto w nos. Za­miast krwo­to­ku i bra­ku od­de­chu po­czuł le­d­wie dra­pa­nie. To wy­star­czy­ło, szok i nie­do­wie­rza­nie za­mknęły mu usta sku­tecz­niej niż cios. Chwi­lę pó­źniej, uznaw­szy, że to jed­nak nie dzie­je się na­praw­dę, Wer­nar stra­cił przy­tom­no­ść.

***

Przy­jem­ne ko­ły­sa­nie wy­rwa­ło go z nie­by­tu, czo­ło za­pul­so­wa­ło mgli­stym bó­lem, gdy tyl­ko roz­wa­rł po­wie­ki. Cza­row­nik sie­dział na zy­dlu tuż przy łó­żku. Od­rzu­co­ny na ple­cy kap­tur uka­zy­wał wy­ma­lo­wa­ną w geo­me­trycz­ne wzo­ry twarz. „Arlo” – po­my­ślał na­jem­nik.

– Pły­nie­my? – za­py­tał Wer­nar.

– Tak. – Cza­row­nik ski­nął po­twier­dza­jąco. – Wra­ca­my do An­ger­su.

– Co tam się wy­da­rzy­ło? Gdzie moi lu­dzie?

– Zo­sta­li na Fa­rven – od­pa­rł cza­row­nik. – Wy­spa, jaką zna­my, wkrót­ce prze­sta­nie ist­nieć.

– Lok­ken miał ra­cję? Wy to zro­bi­li­ście? Ta cała eks­pe­dy­cja to jed­na wiel­ka far­sa? – Wer­nar wspi­ął się na ło­kieć i ob­ró­cił na bok.

– Nie far­sa, ko­niecz­no­ść – pod­kre­ślił cza­row­nik. – Cena i tak była nie­wiel­ka. Wąt­pi­li­śmy, by poza de­to­na­cją uda­ło nam się osi­ągnąć bar­dziej… po­stępo­we re­zul­ta­ty. – Uśmiech­nął się.

– Po­stępo­we? – Wer­nar par­sk­nął pod no­sem.

Przy­po­mniał so­bie chwi­lę tuż przed tym, jak na jego przed­ra­mie­niu pękło ostrze. Przy­po­mniał so­bie wszyst­ko, cze­go ża­ło­wał i za czym tak bar­dzo wów­czas za­tęsk­nił. Tak wy­gląda­ła śmie­rć, tak przy­cho­dzi­ła, jako ty­si­ące ob­ra­zów, któ­re na­cho­dzi­ły na sie­bie w dzi­kim pędzie.

– Wkrót­ce zro­zu­miesz, Wer­nar. – Cza­row­nik wes­tchnął prze­ci­ągle i wstał z ta­bo­re­tu.

– Uczy­ni­li­ście ze mnie mon­strum, co tu ro­zu­mieć? – Na­jem­nik unió­sł ra­mię. – Je­stem… Na­wet nie wiem, czy ja jesz­cze żyję, czy nie wy­pa­li­ło mnie od środ­ka jak tej za­wszo­nej wy­spy.

Arlo nie od­po­wie­dział od razu, wy­dął mi­ęsi­ste war­gi. Na­rzu­cił kap­tur na łysą gło­wę i ru­szył ku drzwiom ka­ju­ty. Za­trzy­mał się i od­wró­cił w stro­nę Wer­na­ra.

– Ten świat będzie nie­dłu­go za mały dla nas, zna­jących taj­ni­ki. Jesz­cze chwi­la… a na­sze miej­sce zaj­mie żmi­ja, któ­rą wy­ho­do­wa­li­śmy na wła­snej pier­si. Iro­nia losu… Za­wsze się tego spo­dzie­wa­my i ni­g­dy nie po­tra­fi­my po­wstrzy­mać.

– Cze­go? – za­py­tał Wer­nar po­iry­to­wa­ny, znie­cier­pli­wio­ny, bli­ski pa­ni­ki. – O czym ty pie­przysz, Arlo?

– Mu­sie­li­śmy zna­le­źć… po­li­sę, któ­ra za­pew­ni nam prze­trwa­nie. Lok­ken ją sfi­nan­so­wał – od­po­wie­dział cza­row­nik po­wo­li, wa­żąc ka­żde sło­wo.

– A ja? – za­py­tał Wer­nar. – Też je­stem ceną za wa­sze prze­trwa­nie?

– Nie, Wer­nar. – Arlo po­kręcił gło­wą. – Ty je­steś do­wo­dem na to, że po­stąpi­li­śmy słusz­nie, a dla tego świa­ta wci­ąż ist­nie­je na­dzie­ja. ■
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: