- promocja
Cena niewinności - ebook
Cena niewinności - ebook
Pierwszy tom dylogii o młodych kobietach, które muszą stawić czoło ludzkiej podłości w trudnych czasach Wielkiej Wojny.
Jest wiosna 1914 roku. Mieszkająca w sztetlu Rachela z przerażeniem przygląda się przygotowaniom do ślubu starszej siostry, którą rodzice postanowili wydać za majętnego karczmarza. Wszyscy wiedzą, że bogaty stary Żyd po prostu kupuje sobie młodziutką żonę. Rachela nie wie, że mężczyzna obserwuje także ją…
Nieopodal w bogatym majątku ziemskim beztrosko spędza czas panienka Jadwiga. Kiedy tylko może, wymyka się guwernantce, aby poznać okolicę. Nie podejrzewa, że śledzi ją czyjeś uważne oko… Drogi dziewcząt przecinają się. Chociaż Rachelę i Jadwigę dzieli wszystko – wyznanie, pochodzenie i status społeczny, łączą je bolesne doświadczenia i głęboko skrywane tajemnice. Obie muszą walczyć o swoje miejsce w świecie, w którym kobiety są jedynie marionetkami w rękach mężczyzn.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6684-5 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rachela
Kwiecień 1914
Rachela poprawiła chwyt na worku z ziemniakami, jednocześnie usiłując ciaśniej otulić się chustką. Jej stopy obute w trzymające się na słowo honoru trzewiki grzęzły w błocie wymieszanym z pomyjami wylewanymi do rynsztoka przez mieszkańców sztetla. Główna ulica miasteczka po trwających kilka dni opadach deszczu zamieniła się w grząskie bajoro, w którym nieraz utknęły koła wozów ciągniętych przez zmęczone konie. Drewniane chodniki położone wprost na ziemi nieco tylko ułatwiały dziewczynce marsz. Miała nadzieję, że uda jej się wrócić do domu, nie upuszczając z trudem wybłaganych u Fuksa ziemniaków. Nie żeby bulwom zaszkodziło lądowanie w miękkim błocku, obawiała się jednak, że nie uda jej się wyzbierać wszystkich. Ukryta w zaułkach chłopska dzieciarnia tylko czekała na takie potknięcia przechodniów, aby czyimś kosztem napełnić brzuchy własne i rodzeństwa. Na przednówku w nędznych domach panował głód i wszyscy wypatrywali wiosny.
W takich chwilach marzyła, aby ojciec nareszcie znalazł gdzieś zatrudnienie i zarobił chociaż parę rubli. Jednak zimą w ich sztetlu o robotę było trudno, więc członkowie rodziny pracowali dorywczo u co bogatszych przedstawicieli gminy. Pośliznęła się na błocie i przez moment miała wrażenie, że zaraz upadnie, ale cudem udało jej się ustać na nogach. Na szczęście dom, w którym mieszkali, znajdował się niedaleko i miała nadzieję, że będzie mogła choć przez chwilę posiedzieć przy piecu, nim pobiegnie na łąkę po krowy starej Menakerowej. Nieśmiało liczyła, że kiedy je oporządzi, gospodyni poczęstuje ją pajdą chleba. Ściskanie w żołądku przypomniało jej, że ostatnio jadła wczesnym rankiem. Dwa ruble, które miesięcznie przynosiła matce, niewiele zmieniały w ich sytuacji, ale czasem pani Sima ją nakarmiła.
Chwyciła mocniej wór z ziemniakami i szarpnęła za drzwi. Znalazła się w odrapanej sieni przesiąkniętej smrodem zepsutego jedzenia, wilgoci i beznadziei. Chociaż miasteczko również nie było wolne od nieprzyjemnych zapachów, zazwyczaj mijała dłuższa chwila, nim przyzwyczaiła się do fetoru panującego wewnątrz niewielkiego domu. Westchnęła, z trudem przytrzymując worek omdlałymi z wysiłku rękami. Jeszcze tylko przejdzie krótkim korytarzem w głąb kamienicy i po pokonaniu kilku stopni w dół znajdzie się w suterenie, w której od kilku lat zamieszkiwała jej rodzina. Po tym, jak ojciec uległ wypadkowi w fabryce, a jedna z jego dłoni stała się niesprawna, rodzina zmieniała mieszkania na coraz lichsze, aż w końcu utknęła w jednej izbie z niewielkim świetlikiem mieszczącym się pod sufitem, która służyła jednocześnie za kuchnię i pokój sypialny. Latem panował tam zaduch, a zimą trudno było nagrzać pomieszczenie, na którego lodowatych ścianach skraplała się woda. Po ostatniej przeprowadzce rodzice byli przerażeni panującymi w środku warunkami i dopiero po pewnym czasie przestali zauważać łuszczącą się farbę, na której rosnący grzyb tworzył zielonawobure zacieki. Początkowo matka z Leilą prowadziły wojnę skierowaną przeciwko zielonemu najeźdźcy, szorując pokryte nalotem miejsca, lecz wkrótce musiały dać za wygraną. Grzyb wygrał tę potyczkę, nic sobie nie robiąc z ciągłego wysiłku kobiet i zajmując coraz to nowe powierzchnie, nie pomijając nawet sprzętów, które przywieźli ze sobą. Kiedy Rachela weszła do środka, w jej nozdrza uderzył odór stęchlizny wymieszany ze smrodem gotującej się w garnku kapusty.
– Przyniosłam ziemniaki – zaczęła raźno, po czym raptownie urwała, wyczuwając panującą w izbie grobową atmosferę.
Rodzina nie miała wielu powodów do okazywania radości, ale zazwyczaj w suterenie panował gwar, a nie ponure milczenie. Co się wydarzyło podczas jej trochę ponadgodzinnej nieobecności? Matka, obrócona tyłem, energicznie mieszała w garnku, ojciec znad krzaczastych brwi słał groźne spojrzenia w kierunku siedzącej na zydlu Leili. Starsza siostra zasłoniła twarz dłońmi, a jej ramiona i barki drżały w tłumionym szlochu. Szybki rzut oka w kierunku łóżka uświadomił Racheli, że niedomagający od kilku tygodni najmłodszy brat Jakub dalej żyje. Opatulony aż pod brodę, drżał z zimna. Jego zaczerwieniona od gorączki buzia od czasu do czasu wykrzywiała się w wysiłku, z jakim brał kolejny chrapliwy oddech. Naraz mały zaniósł się mocnym kaszlem.
Rachela odłożyła na polepę worek z kartoflami, roztarła szybkimi ruchami zmarznięte ręce i pośpieszyła do stołu, na którym stał garnuszek z syropem z cebuli z odrobiną cukru. Sprawnym ruchem podniosła główkę brata i wlała w jego usta łyżeczkę specyfiku. Miała nadzieję, że chociaż na chwilę przyniesie mu ulgę. Zaskoczyło ją, że ani matka, ani siostra w tej sytuacji nie zareagowały. Naprawdę działo się coś dziwnego.
– Co się stało? – spytała, kiedy na jej wejście nie zareagował nikt z rodziny.
– Przybył szadchan w sprawie Leili – odparł ojciec.
Swat? Ale... to przecież dobrze. Od jakiegoś roku rodzice zamartwiali się, że nie dadzą rady wydać za mąż najstarszej córki, ponieważ nie mogli jej zapewnić żadnego posagu. Mama starała się odkładać, ale uciułane z takim trudem ruble zazwyczaj się rozpływały, kiedy ojciec nie pracował nawet dorywczo. Chyba żeby za posag uznać pleśń, której mieli pod dostatkiem. Pozostawała możliwość, że szadchan wszedł, rozejrzał się po lichej izdebce i wyszedł, uznając, że córka nędzarza nie nadaje się na niczyją żonę. Zwłaszcza szanowanego Żyda. Z drugiej strony rodzin takich jak Racheli nie brakowało w ich sztetlu. Tak naprawdę największą nadzieją ojca pozostawał Jakub, który był bystrym chłopcem, chwalonym przez nauczycieli. Jeśli zdobędzie dobry zawód, zajmie się starszymi rodzicami. Tego dnia nareszcie przestało padać i wyszło słońce, rychło zrobi się cieplej, a wtedy braciszek powinien wrócić do zdrowia.
– Nie zdecydował się przedstawić jej propozycji małżeństwa?
– Przedstawił, a jakże! – Ojciec rzucił Leili kolejne gniewne spojrzenie. – A twoja głupia siostra, zamiast skakać z radości, grymasi. Narzeczony jej się nie widzi. A lata lecą i za niedługo może być za stara, aby skusić jakiegokolwiek kandydata.
Leila odsłoniła mokrą od płaczu twarz. Podpuchnięte, zaczerwienione oczy i cieknący nos w tej chwili nie dodawały jej uroku.
– Ojcze, chcę wyjść za mąż. Tylko nie za Chaima Mortkego. Jest stary, gruby, cuchnie od niego i był już dwukrotnie żonaty. Przecież Etel jest w moim wieku.
– Cuchnie? A u nas w domu to pachnie kwiatami, co? Rozejrzyj się! Masz okazję uciec z tej nędzy i jeszcze pomóc rodzinie. W ubiegłym roku Chaim dobrze wydał Etel za mąż i teraz ona spodziewa się pierwszego dziecka. Co do ciebie, to nie wierzę, abym otrzymał inną, równie dobrą ofertę. Jako żonie Chaima niczego ci nie zabraknie. A on dobrze się tobą zaopiekuje. I twoim bratem.
Rachela zadrżała. Chaim Mortke był jednym z najstarszych i najbardziej szanowanych mieszkańców ich miasteczka. Jednak według niej bardziej pasował na dziadka niż na męża młodej dziewczyny. Kiedy wraz z Leilą czasem na niego wpadały na ulicy, nie podobało jej się, w jaki sposób wpatrywał się w jej siostrę. Uśmieszek, który pojawiał się na jego wydatnych wargach, wydawał jej się równie obrzydliwy jak pleśń pokrywająca ściany ich izby. Leila odwracała wtedy głowę i przyśpieszała kroku. Na szczęście nie widziała tego, co Rachela: starego mężczyzny oblizującego wargi, gładzącego tłustymi palcami na wpół siwą brodę i jednocześnie mamroczącego pod nosem coś niezrozumiałego. Dobrze, że stosował się do zasad i nigdy nie poważył się na nic więcej. Jej ulga pojawiła się najwyraźniej przedwcześnie, skoro zdecydował się wysłać swata. Wcale się nie dziwiła sprzeciwowi siostry. Jednak u Żydów warunkiem koniecznym do zawarcia związku była zgoda obojga przyszłych małżonków. Rodzice nie mogli zdecydować za swoje dzieci. Z drugiej strony dysponowali stosownymi środkami, aby złamać nawet najbardziej oporne.
– Pieniądze to nie wszystko – oznajmiła stanowczo Leila.
– Tak? – Ojciec wstał i się wyprostował. – Powiedz to jeszcze raz głodnej mamie i siostrze. Powiedz bratu, który od tygodni leży chory. Powiedz w końcu tej siostrze, którą odprowadziliśmy na cmentarz w ubiegłą zimę. Twoje małżeństwo oznacza nie tylko twój dobrobyt, ale również lekarstwa dla brata, opał na zimę i jedzenie dla nas wszystkich. Nie wiem, jak dasz radę spojrzeć matce w oczy, jeśli przez twój głupi upór choroba Jakuba będzie dalej postępować. Aż stanie się najgorsze... Ta propozycja małżeństwa jest odpowiedzią na modlitwy moje i Szejmy. Bóg nas nareszcie wysłuchał.
W tym momencie Jakuba znów zmógł napad kaszlu, a Rachela poklepywała braciszka po plecach, z coraz większym niepokojem słuchając, jak rzęzi.
– Ojcze, proszę... nie zmuszaj mnie... – błagała Leila. – Pójdę gdzieś na służbę i będę odkładać wszystko, co zarobię, dla Jakuba...
– Twój brat może nie dożyć momentu, kiedy znajdziesz jakąś robotę – zbagatelizował jej propozycję ojciec. – Jesteś młoda i silna, ale nie masz nic poza dobrymi chęciami. Nim zaczną ci dobrze płacić, minie za wiele czasu.
Rachela spojrzała w stronę niewielkiego pieca. Matka obróciła się tyłem do niego i przestała udawać zainteresowanie gotującą się kapustą. Najwyraźniej do teraz zastanawiała się nad propozycją małżeństwa i doszła do wniosku, że najstarsza córka powinna ją przyjąć. Rachela nie wątpiła, że Szejma Mendelowicz kochała wszystkie swoje dzieci, jednak ich beznadziejne położenie wpłynęło na podjętą przez nią decyzję. Zdecydowała się poprzeć męża, a skoro tak, Leila nie mogła liczyć na to, że stanie po jej stronie. Rachela posmutniała. W tej sytuacji wyrażenie zgody przez siostrę było tylko kwestią czasu. Leila zawsze okazywała rodzicom posłuszeństwo. To Rachela należała do buntowniczek i czasem grzeszyła samowolą.
– Mamo... – Głos Leili drżał, a w jej brązowych oczach czaiła się rozpacz.
– Przemyśl to sobie, a teraz pomóż mi w przygotowaniu posiłku – poleciła matka. – Twojej siostrze udało się zdobyć ziemniaki.
Rachela wycofała się z izby i z niechęcią wróciła na zabłoconą ulicę. Rzut oka na słońce upewnił ją, że powinna się pośpieszyć. Za jakąś godzinę zacznie się ściemniać, a ona wcześniej musi doprowadzić krowy do obory i je wydoić. Pomasowała ściśnięty z głodu brzuch. Leila po ślubie nie zazna już tego uczucia, ale Rachela uważała, że sytość nie jest warta zamieszkania pod jednym dachem z Chaimem. Gdyby to chodziło tylko o znaczną różnicę wieku. Małżeństwa dojrzałych mężczyzn z młódkami zdarzały się nieraz. W spojrzeniu Mortkego, w jego wyrazie twarzy czy gestach kryło się coś takiego, co bardzo, ale to bardzo nie podobało się Racheli. Powodowało, że go unikała, od kiedy jej kształty zrobiły się bardziej kobiece. A teraz prawdopodobnie zostaną rodziną. Wzdrygnęła się, ale jej dreszcze tym razem nie miały nic wspólnego z chłodem czy nieprzyjemnymi zapachami.
Przechodziła właśnie koło karczmy, kiedy zauważyła zbliżającego się z naprzeciwka Chaima Mortkego w towarzystwie Majera Landaua, który w sztetlu pełnił funkcję szadchana. Obaj mężczyźni z uśmiechem wymieniali jakieś uwagi. Najpewniej kierowali się do karczmy, więc Rachela błyskawicznie zniknęła w najbliższym zaułku, nie mając ochoty na spotkanie. Przez krótką chwilę po otwarciu drzwi lokalu ulicę wypełnił dobiegający stamtąd gwar. Odczekała jeszcze trochę, nim wysunęła się zza rogu budynku i prawie biegiem ruszyła w stronę leżących za miasteczkiem łąk, na których pasły się krowy.
Ich sztetl leżał nieopodal sporego majątku ziemskiego Morędowa. Kiedy wychodziła z krowami i stawała na łące, przypatrywała się majaczącym w oddali zabudowaniom folwarku. Chciwym spojrzeniem omiatała większe od ich domu budynki gospodarcze, jednak specjalne miejsce w jej sercu zajmował dwór. Rozłożył się na niewielkim wzniesieniu i tym samym górował nad pozostałymi zabudowaniami. Był tak piękny, że Rachela mogłaby się w niego wpatrywać godzinami. Cały biały, z szarym dachem częściowo podpartym wielkimi okrągłymi słupami, które mama nazywała kolumnami. Kiedy dziewczynka po raz pierwszy o niego zapytała, matka ostrzegła ją, aby nigdy nie zapuszczała się w jego pobliże.
To nie tak, że w swoim życiu nie widziała żadnych wspaniałych budynków. Wręcz przeciwnie. Kiedy przed wypadkiem ojca mieszkali w dużym mieście, nieraz w pośpiechu przemykała obok ogromnych, przepięknie zdobionych kamienic, jednak żadna z nich nie wywarła na niej takiego wrażenia jak ten śnieżnobiały budynek. Nieraz kusiło ją, aby podejść bliżej, jednak w takich momentach zawsze wracało do niej ostrzeżenie mamy. Jej posłuszeństwo umacniał fakt, że po prostu nie miała czasu na taki luksus jak spacer. Z przyjemności pozostawało jej tylko krótkie zerknięcie na otoczenie dworu. Przy okrągłym trawniku ktoś właśnie sadził kwiaty. Kiedy zakwitną, pomyślała, otoczenie dworu stanie się jeszcze piękniejsze.
Słońce zniżało się już nad linią horyzontu, oderwała więc wzrok od zabudowań i przyśpieszyła kroku. Kiedy łąka stała się widoczna, Rachela ze zdziwieniem odnotowała obecność jakiejś osoby. Dziewczynki mniej więcej w swoim wieku, która z zaciekawieniem przypatrywała się pasącym krowom. Jakby takie zwierzęta widziała po raz pierwszy w życiu. Może i naprawdę tak było. Rachela spojrzała na jej elegancki płaszczyk, kapelusik na głowie i dłonie odziane w białe rękawiczki. Pewnie była gościem w Morędowie, wyszła na spacer i po raz pierwszy zobaczyła bydło. Nieskazitelna czystość jej stroju świadczyła o tym, że wywodziła się z bogatej rodziny, może nawet szlacheckiej. I na pewno nie musiała pracować. Zawstydzona Rachela cofnęła się o krok i schowała zaczerwienione dłonie w fałdach chusty. Było jej wstyd za brud, który osiadł na jej rękach, i błoto pokrywające nogi.
Śliczna nieznajoma oderwała wzrok od zwierząt i przeniosła go na Rachelę. Dziewczynka wiedziała, co zauważyła mała dama. Zszarzałą od wielokrotnego prania chustę, niegdyś czarną sukienkę, która po latach noszenia przybrała nieokreślony bury kolor, a jedyne wyraźne barwy tworzyły przyszyte na rozdarciach łaty i zacerowane dziury. Miesiąc temu, kiedy otrzymała ją od ciotki Estery, nie okazała zachwytu, co spotkało się z jej kwaśnym komentarzem, że żebracy nie powinni grymasić. Ojciec ponowił tę bolesną lekcję pasem, a Rachela przyswoiła sobie, że biedacy powinni okazać wdzięczność za każdy przejaw dobroci, a swoje uczucia zachować dla siebie. Okazywanie emocji, podobnie jak inne luksusy, było zarezerwowane dla zamożnych. Teraz więc nie myślała o upokorzeniu, tylko o jak najszybszym wywiązaniu się z obowiązków. Jedna z krów zamuczała ponaglająco.
– Dobry wieczór – usłyszała zaskoczona Rachela.
– Dobry wie...czór – odparła, odrobinę się jąkając.
Jako dziecko czasami posługiwała się polskim, lecz po wyjeździe z Warszawy używała już tylko jidysz. Sądziła, że przez te lata zdążyła zapomnieć język Polaków, ale widocznie to, czego się nauczyła, nadal w niej tkwiło. Może nie da rady mówić płynnie, ale przynajmniej rozumiała nieznajomą.
– Jestem Jadzia Sągajłło-Michalczewska – przedstawiła się elegancka dziewczynka i leciutko dygnęła. – A ty?
– Rachela Mendelowicz – mruknęła i odpowiedziała głębokim ukłonem. Takim, jaki podpatrzyła u mamy, kiedy spotykały lepszych od siebie. Nieznajoma wszystkiego miała pod dostatkiem. Nawet nazwisk, pomyślała z zachwytem.
– Ładnie – oceniła Jadzia. – Przyjechałam z mamą do wujka i postanowiłam rozejrzeć się po okolicy. Nie wiedziałam, że w Morędowie spotkam inne dziewczynki. Dotychczas wpadałam na samych dorosłych. Cieszę się, że w okolicy mieszka ktoś w moim wieku.
– W naszym sztetlu mieszka wiele dzieci. Sporo ich także na wsi leżącej z drugiej strony dworu... panienko – dodała po chwili namysłu. Nie przyszłoby jej do głowy spoufalać się, mówiąc elegantce po imieniu, jednak chwilę trwało, nim przypomniała sobie, jak poprawnie się zwracać do takich dziewcząt jak nieznajoma.
– Sztetl? A co to takiego?
– Miasteczko zamieszkane przez Żydów – wyjaśniła pośpiesznie.
– Czyli jesteś Żydówką – odgadła Jadzia.
To właściwie powinno zakończyć ich znajomość, ponieważ Polacy zazwyczaj nie chcieli mieć nic wspólnego z Żydami. Zwłaszcza ubogimi, jak Rachela. Nie ociągając się dłużej, podeszła do krowy i szarpnęła za kołek, którym krowi łańcuch był przytwierdzony do ziemi. Kiedy uwolniła ogniwo, z powrotem wsunęła kawał żelaza w glebę. Chwilę później powtórzyła tę czynność z drugą krową. Panna Jadzia przypatrywała jej się w milczeniu.
– To fascynujące – stwierdziła, najwyraźniej przechodząc do porządku dziennego nad pochodzeniem Racheli. – Nie potrzeba żadnego ogrodzenia, a zwierzę i tak nie ucieknie. Łańcuch jest na tyle długi, że krowa może spokojnie skubać trawę. I odpocząć po jedzeniu.
– Trzeba od czasu do czasu wracać i wbijać kołki dalej, tam gdzie krowy wcześniej się nie pasły, aby miały dostęp do świeżej trawy. Jeśli nie ma się swojej łąki, zazwyczaj chodzi się miedzą pomiędzy polami, co jest bardziej czasochłonne, bo nie można wtedy zostawić zwierząt – objaśniła Rachela, widząc zainteresowanie Jadzi. – Muszę już biec, panienko, ponieważ czeka mnie jeszcze wieczorny obrządek – dodała.
– Rozumiem. Bywaj zdrowa. Nie wiem, jak długo zatrzymamy się u wuja, ale mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy. Może zechcesz oprowadzić mnie po okolicy.
Rachela posmutniała. Czuła olbrzymią pokusę, aby rzucić wszystko i wraz z panienką z dworu zwiedzać okolicę, jednak zdawała sobie sprawę, że to niemożliwe. Nie wtedy, kiedy głód ściskał jej wnętrzności. Wiedziała, że jeśli się spóźni, wściekła gospodyni nie da jej nic do zjedzenia i będzie musiała iść spać o pustym żołądku.
– Chciałabym, ale... panienko, muszę pracować prawie każdego dnia. A w szabas nie wolno nam oddalać się od miejsca zamieszkania. Wychodzić poza granice sztetla.
Prawie się uśmiechnęła na myśl, że następnego dnia był już piątek i wieczorem zacznie się szabas. To oznaczało kąpiel, czyste ubrania, a przede wszystkim możliwość najedzenia się. Najuboższych, do których obecnie zaliczali się Mendelowicze, na sobotę zapraszały do siebie co majętniejsze rodziny i dzieliły się świątecznymi daniami. Dla wiecznie głodnych dzieci szabas był tym dniem, na który szczególnie czekały. W najbliższą sobotę wybierali się do ciotki i Rachela miała nadzieję, że ta na obiad poda czulent. A może też zdecyduje się na kugel? Sobota, poza świętami żydowskimi, to dzień, w którym w jadłospisie jej rodziny pojawiało się mięso. Na samo wspomnienie smakowitych potraw głośno zaburczało jej w brzuchu. Zaczerwieniła się ze wstydu, bo dźwięk był doskonale słyszalny.
– Ty jesteś głodna? – zdziwiła się Jadzia.
Panienka sięgnęła do nieco wypchanej kieszeni płaszcza i wyciągnęła z niej niewielki pakunek zawinięty w koronkową chusteczkę. Delikatny materiał wywołał zachwyt Racheli, a kiedy Jadzia go rozwinęła, dziewczyna raptownie przełknęła ślinę. W środku znajdowała się wypieczona z białej mąki bułka przekrojona pośrodku i przełożona cudownie pachnącym mięsem. Jadzia wyciągnęła rękę z poczęstunkiem w stronę Racheli.
– Weź. Nie jestem głodna – zachęciła.
Dłoń Racheli sama sięgnęła po smakołyk, ale nim dziewczynka go dotknęła, raptownie przyszła jej do głowy jedna myśl. Cofnęła rękę.
– Czy to mięso to wieprzowina? – spytała, jednocześnie błagając w duchu o zaprzeczenie. Bez względu na to, jak bardzo była głodna, nie mogła tknąć zakazanego mięsa.
– Pieczony pasztet z gęsi...
Ledwo padła odpowiedź, Rachela chciwie złapała bułeczkę i wbiła w nią zęby. Pierwszy gryz przełknęła, prawie nie czując smaku, niemal się nim zadławiła. Dopiero gdzieś w połowie bułki zaczęła wolniej przeżuwać, usiłując jak najdłużej zatrzymać w ustach ten wspaniały smak. Chała pieczona przez matkę w lepszych czasach albo ta, z której ciotka była taka dumna, nie umywały się do tego wypieku. Pulchna bułka z masłem po prostu rozpływała się w ustach. A pasztet... Chyba właśnie znalazła się w niebie.
– Rzeczywiście byłaś głodna – podsumowała Jadzia, przypatrując się Racheli uważnie. Ta właśnie pracowicie oblizywała palce, bacząc, by nie zmarnował się nawet okruszek. – Kiedy znów przyjdę na łąki, przyniosę coś do zjedzenia. Wolałabyś szyneczkę?
– Co takiego?
– Wędlinę ze świnki...
Rachela natychmiast pokręciła przecząco głową. Było jej tak przyjemnie na żołądku. Tak syta czuła się w ostatnie święto, ponieważ w szabas, będąc w gościnie, kosztowali jedynie trochę i nigdy nie jedli do syta. Chociaż i tak to było więcej niż w tygodniu.
– Żydom nie wolno spożywać wieprzowiny – wyjaśniła. – Nasza religia zabrania.
– Rozumiem. Nam nie wolno jeść mięsa w piątek, więc to dobrze, że wpadłyśmy na siebie dzisiaj. – Jadzia uśmiechnęła się szeroko. – Szkoda by było, bo pasztet Broni jest przepyszny.
– Dziękuję i... naprawdę muszę już iść.
Rachelę przestał obchodzić gniew gospodyni. Taka uczta warta była policzka albo i dwóch. Jednak nie chciała rozgniewać Menakerowej na tyle, aby pokazała jej drzwi.
– Ja również. Ściemnia się i moja mama będzie się martwić. Bywaj zdrowa, Rachelo.
Jadzia posłała jej kolejny radosny uśmiech i ruszyła w stronę dworu, w którego oknach pojawiły się światła. Rachela nigdy nie przebywała na pastwisku tak długo, aby nacieszyć oczy tym widokiem. On również wart był spodziewanych wymówek i razów.
– Bywaj zdrowa, panienko! – odkrzyknęła i ruszyła w stronę sztetla.
Panienka z białego dworu. Jakże jej zazdrościła. Zawsze syta i pozbawiona trosk, korzystała z życia, nie musząc przejmować się zmartwieniami zwykłych ludzi. A jednak była dla niej taka miła... Rachela miała nadzieję, że kiedyś jeszcze będzie im dane się spotkać.