- W empik go
Cesaria Evora - ebook
Cesaria Evora - ebook
Nie robiła nic, by zjednać sobie publiczność, prasę i krytyków, a i tak uwodziła wszystkich. Jej wejściu na scenę towarzyszył szczególny dreszcz emocji, a otoczony nimbem tajemniczości i egzotyki image tworzyli nie specjaliści od marketingu, a naturalność, autentyzm i charyzma godna wielkich amerykańskich dam jazzu i bluesa.
Do historii muzyki wniosła spleen nostalgicznych morn i żywiołowość colader rodem z zapomnianych przez Boga i ludzi Wysp Zielonego Przylądka. Nie zmieniły jej ani sława, ani pieniądze, ani Grammy. Pozostała zwyczajną afrykańską kobietą z niezwyczajnym głosem i talentem; upartą, niekonwencjonalną i charyzmatyczną.
Biografia? A kto nie lubi bajki o Kopciuszku? Wspomnienia? Skrzętnie gromadzone przez dziesięć lat prywatnych spotkań z Évorą w czterech stronach świata wymykają się autorce jakby niechcący, przez co opowieść nabiera barw, nerwu i autentyzmu, tworząc swoisty, niepowtarzalny portret jednej z największych artystek w historii world music. To okraszona niepublikowanymi zdjęciami opowieść o muzyce, przyjaźni, bólu istnienia i potrzebie miłości. Opowieść o kobiecie, która boso podbiła muzyczny świat i stała się legendą, a mówiła „jestem po prostu Cesária”.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64700-67-5 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gwar narasta. Dźwięczy potrącona struna. Jedna, druga. W tle rozmowy, śmiechy. Brzęk szkła na stole. Pojedynczy stukot – coś spadło. Odzywa się gitara. Najpierw jedna, potem druga. Znany muzyczny motyw Mexe, mexe... Dołącza się cavaquinho. Charakterystyczny rytm, wysoki strój czterostrunowej gitary. Męski głos i pierwsze dźwięki morny Ingrata. Z sali odzywa się głos kobiecy; komentuje, podśpiewuje, wreszcie słychać go już wyraźnie. Oba głosy, mocny tenor i żeński kontralt przeplatają się lub śpiewają unisono. Przekomarzają się, zmieniają tekst, wywołując śmiech i oklaski. Czasem jedno milknie, a drugie włącza się dopiero w końcowe dźwięki. On to Manecas Matos, pieśniarz, malarz. Wysoki, wciąż przystojny. Ona to Cesaria Evora. Jest 23 lipca 2008 roku i zaczyna się tradycyjna od dziesiątków lat mindelowska, kabowerdyjska noc.
Cesaria nie jest już żyjącą na granicy ubóstwa barową pieśniarką, która za kilka morn dostaje szklaneczkę whisky, rzadziej parę groszy. Jest już uznaną międzynarodową gwiazdą, mającą na koncie Złote i Platynowe Płyty i Grammy, największą muzyczną nagrodę świata. Siedzi sobie zwyczajnie ze znajomymi w swym rodzinnym mieście, w którym nadal mieszka, i podśpiewuje kolejne morny i coladery, podsunięte przez Manecasa, przyjaciela z dawnych lat. Nie ma tu wielkiej sceny, zespołu, publiczności i świateł. Cesaria śpiewa tak jak kiedyś. Przekomarza się, żartobliwie komentuje wybór, włącza się do śpiewania, nuci. Bawi się świetnie. Terezinha, Ingrata, kultowa Lua nha testemunha B.Lezy czy Pe di boi, utwory dobrze znane z płyt sprzedawanych na całym świecie. Tu śpiewa je tak samo naturalnie, zwyczajnie, z tym samym bagażem emocji jak wtedy, gdy wchodzi na scenę. Ale śpiewa też i te, których na próżno by szukać w oficjalnych dyskografiach. Cesaria nigdy ich oficjalnie nie śpiewała, ale widać, że jej repertuar jest niewyczerpany. Choćby słynna Maria Barba z lat dwudziestych, trzydziestych, o portugalskim oficerze, który obiecuje młodej Kreolce Marii, że o niej nigdy nie zapomni, ale teraz, przed wyjazdem, prosi ją o jeszcze jedną mornę. Maria się boi. Nie może dłużej śpiewać, musi iść mata cabeça, zabijać owady niszczące uprawy – to obowiązek ciążący wówczas na każdej kreolskiej rodzinie. Maria Barba / não me esquecerei de vocês / principalmente de ti... Maria Barba... Manecas zmienia słowa: „nie zapomnę o was, a szczególnie o tobie... Cesaria”.
Koniec. Solówka gitary i wstęp do kolejnej piosenki.
– Czekaj, czekaj... – To Cesaria do gitarzysty. – Wyżej...
Wszyscy dobrze się bawią, a u Cesarii niemal wyczuwa się potrzebę śpiewania. Sama poddaje pierwsze dźwięki, czeka na muzyków, poprawia tonację. Nie omija żadnej okazji do podchwycenia melodii czy skomentowania piosenki, którą śpiewa Manecas. Znów zabrzęczało szkło. Ktoś szurnął krzesłem. I ten rytm. Manecas: „Nossa Senhora de Luz accompanha Cize” (Matka Boska Świetlista jest z Cize). Niezapomniane Mar Azul. Włącza się czysty głos Cesarii. To przecież jej przebój, jej wrota do sławy. Potem piosenka o grogu, catchupie, whisky... Cesaria komentuje... Wreszcie przejmująca morna Cize Morgadinha. Tu Cesaria zostaje sama. Tylko ona i instrumenty. Czysta muzyka. I oklaski.
Cesaria. Duma Wysp Zielonego Przylądka.
Podobno na Sal, wyspie oddalonej o pół godziny drogi samolotem od São Vicente, niektórzy przewodnicy opowiadają turystom, że właśnie tam, na wyspie solanek, urodziła się Cesaria. Ba, są nawet w stanie pokazać dom, w którym mieszkała.
Wbrew temu, co często pisano, Cesaria nigdy z São Vicente nie wyjechała, nawet na krótko. Nie próbowała emigrować nawet w najtrudniejszym dla niej okresie, gdy na niemal dwanaście lat odgrodziła się od świata.
To prawdopodobnie telewizja BBC po raz pierwszy użyła stwierdzenia, że Cesaria umieściła Cabo Verde na mapie świata. To zdanie istotne dla tych, którzy nie zdążyli poznać Cesarii, a jeszcze bardziej dla tych, którzy sprowadzają jej osobę do jednej z wielu wybijających się postaci muzyki kabowerdyjskiej. Dziennikarka Janine de Novais opowiada, że w belgijskiej szkole, do której uczęszczała, koleżanki i koledzy ciągle zarzucali jej, że te swoje Wyspy Zielonego Przylądka zwyczajnie wymyśla, że one nie istnieją, bo w szkolnym atlasie, tam, gdzie pokazywała, nie ma po nich śladu.
Zagubione na Atlantyku, zapomniane Wyspy wypłynęły z niebytu wraz z pojawieniem się na scenie międzynarodowej Cesarii Evory. „Morze mamy zawsze blisko – pisze de Novais dla magazynu «The Paris Review». – Za jego sprawą poznaliśmy i odkryliśmy świat. Jesteśmy zmienni i głębocy jak ocean. Gotowi wszystko «skreolizować», chcemy wciąż przybliżać sobie naszą tożsamość. Ale kiedy ona zaśpiewała, mieliśmy dom. Cesaria była tym wszystkim, czym jesteśmy, sprawiła, że jesteśmy prawdziwi i że naprawdę istniejemy”^(). Dla narodu, z którego ponad 700 tysięcy mieszka i pracuje poza granicami archipelagu, żywiąc większość z niespełna 500 tysięcy żyjących na Cabo Verde, to niesłychanie ważne.
Nieuwikłani w miejscowe problemy, konflikty i układy, łaknący kontaktu ze wszystkim, co pochodzi z ich petit pays (małego kraju) Kabowerdyjczycy z diaspor Holandii, Stanów Zjednoczonych czy Macau byli dumni z Cesarii właściwie od początku. Samo Cabo Verde do tej dumy musiało dorosnąć.
Nemera, kabowerdyjska przyjaciółka francuskiego pisarza i dziennikarza Marca Trillarda, dopiero odkrywa kraj swych korzeni, którego Cesaria jest ikoną i symbolem. Natykają się na nią w jej ulubionej restauracji Café Royal. Siedzi w bluzce bez wyrazu i niezgrabnej spódnicy. Nie zwraca na nikogo uwagi. Jest zajęta rozmową. Ale jak tu nie powiedzieć dzień dobry? Nie podziękować, że to dzięki niej, dla niej... Sukces Miss Perfumado odbił się szerokim echem na świecie, rodacy dumnie podnieśli głowy. Cesaria siedzi przy szklance whisky z dwoma znajomymi. Podchodzą. Nerwy puszczają... kreolski Nemery rwie się. Evora podnosi wzrok. „«Powiedz mi to po portugalsku, dziecko, będzie szybciej» – odzywa się wreszcie. «Graças a si que ele pode vir aqui»”^() – ośmiela się Nemera.
Zez pozwala Cesarii spojrzeć wprost na przybyłych tylko jednym, lewym okiem. Prawe błądzi gdzieś ponad kontuarem. Cesaria dziękuje i... nastawia policzek do przyjacielskiego cmoknięcia.
Tey Santos, mistrz instrumentów perkusyjnych, akompaniował Cesarii jeszcze na São Vicente. Zna ją dobrze, ale po festiwalu w Angoulême stwierdza z przekonaniem: „Byliśmy zaproszeni, nocowaliśmy w tym samym domu, bywaliśmy w tych samych miejscach, podróżowaliśmy tym samym samolotem czy samochodem. I doszedłem do wniosku, że Cize jest zupełnie inną osobą od tej, którą zazwyczaj się tu przedstawia. To urodzona artystka”^(). Tey mówi mi o tym niejednokrotnie. Swoimi sukcesami zrobiła wszystkim niespodziankę, a najbardziej zdziwieni wydają się sami jej krajanie, zwłaszcza muzycy. „Zachodzą w głowę, jak to się stało, że to właśnie ona stała się ich ambasadorem. Oni przecież się tak starali i byli tacy nowocześni. A zwyciężyła ta sentymentalna, zwyczajna, uboga kobieta, niezbyt nadająca się do naśladowania”.
„Tu, na Cabo Verde, nie mamy pojęcia, kim jest Cesaria Evora. Kobieta o bosych stopach, oklaskiwana przez długie minuty”, napisze Jorge Soares, opisując koncert Cesarii w Teatro S.Luiz w Lizbonie, zaraz po sukcesie Miss Perfumado. Soares nie wie, czy wielka Miriam Makeba, wówczas uznawana jeszcze za najbardziej znaną pieśniarkę Afryki, sprzedała tyle płyt co Cize, ale w przeciwieństwie do wielu rodaków zdaje sobie sprawę, że Cesaria już stała się „narodowym pomnikiem”^().
Ona to wie. O dumie, którą oni odczuwają, mówi zwyczajnie, tak jak w wywiadzie dla ekipy kręcącej kolejny odcinek niemieckiej serii DVD Dookoła Świata. Ubrana skromnie, z niewyszukaną elegancją, w zadziwiająco jasną jak na jej gust bluzkę, ze starannie ostrzyżonymi ciemnymi włosami cierpliwie odpowiada na pytania, ciągle te same, o mornę, o początki, o jej ukochane Mindelo.
Cesaria nie powstała sama z siebie. Wyspy ją ukształtowały. Jest ich dzieckiem. Jej młodość i muzyczne początki trafiły na okres szczególny, na proces powolnego schyłku jej rodzinnego miasta, które prosperowało dzięki portowi. Nie był to już może ów złoty okres Mindelo, kiedy to rocznie na morskim horyzoncie pojawiało się kilkaset statków, zapowiadających handel, wymianę, pieniądze, ruch w porcie i w mieście. Na Wyspach rodzi się z wolna szczególna narodowa świadomość, więź, kriolidade, czyli „kreolskość”. Proces ten, sekundujący pojawiającym się i rosnącym w siłę ruchom antykolonialnym, doprowadzi wkrótce do uzyskania niepodległości, okupionej śmiercią legendarnego przywódcy narodu Amilcara Cabrala, skrytobójczo zamordowanego w Konakri.
Kabowerdyjski paszport dyplomatyczny ułatwiał Evorze przekraczanie granic i była ona niemal oficjalnie najlepszym ambasadorem Wysp Zielonego Przylądka. Za życia, i po śmierci również. Evora była tą, która odkryła muzykę Cabo Verde dla świata, a nawet – jak to zgrabnie ujęto – umieściła ten archipelag na mapie świata. Do czasu pojawienia się jej na scenie większość ludzi nie tylko nie wiedziała, że taki kraj istnieje, a jeśli nawet ktoś wiedział, to nie był pewny gdzie. Nic dziwnego, skoro na niektórych mapach Afryki tych maleńkich kropeczek ustawionych w podkowę wcale nie ma.
Nie przestaje padać. Patrzę na mokre chodniki przez okno hotelowej restauracji i zastanawiam się, jak będzie wyglądał za kilka godzin plac przed sceną na wrocławskiej Wyspie Piaskowej. Czy w taką pogodę ludzie przyjdą na koncert? Jak wytrzymają w tej zimnej brei ponad półtorej godziny?
– Deszcz jest dobry. – Głos Cesarii wyrywa mnie z zamyślenia.
– Dlaczego, przepraszam?
– Deszcz to pożywienie, comida, no, jedzenie – powtarza, widząc moją niezdecydowaną minę. Jej stulone palce dotykają i odrywają się od ust w charakterystycznym geście znanym pod każdą szerokością geograficzną.
Rozumiem, comida, jedzenie, ale to nie to.
– Nie zawsze!
– Zawsze! – upiera się Cesaria.
Dla niej deszcz jest jak zastrzyk dla wyschniętej, w większości pozbawionej zieleni ziemi, bezbronnej wobec ostrych promieni tropikalnego słońca. Dotknięta codzienną niemocą rodzenia po otrzymaniu niewielkiej choćby ilości życiodajnego deszczu przeobraża się błyskawicznie, nienawykła do marnowania tego rzadkiego daru z niebios. To, co wydawało się martwe, pokrywa się zielenią i rodzi. Podobno tamtejsze ziarna, drzemiące tuż pod powierzchnią ziemi, mają niezwykłą cechę szybkiego kiełkowania, jakby wiedziały, że za chwilę cud deszczu się skończy i plonów nie będzie. Cesaria o tym doskonale wie, nic więc dziwnego, że siekące chodnik strugi deszczu to dla niej zwielokrotniony obraz rodzącej ziemi. Brak deszczu to susza. Susza to brak pożywienia. A brak pożywienia to głód. Często straszliwy. To cała klęska głodu. Śmiertelna.
– Jak za dużo deszczu, to źle? – Nie może się pogodzić.
– Gdy jest za dużo wody, wszystko... No, jak to powiedzieć... Jak to będzie po portugalsku czy kreolsku...
Z kolei francuskiego pourri nie rozumie Cesaria. Jest nieprzekonana.
– Gnije! – Słyszę z boku. – Elisabeth ma rację. – Niespodziewanie w sukurs przychodzi mi Juliette. Stawia torbę na krześle i siada przy stoliku.
– Chcesz coś zjeść? – Cesaria podsuwa jej swój talerz z sałatką z buraków i pomidorów.
– Nie, dziękuję. Gdy jest za dużo wilgoci i wody – ciągnie Juliette – rośliny nie rosną. Gniją.
Przywiązanie Cesarii do swej wyspy i kraju, który niekoniecznie od razu odwdzięczył się tym samym, było ogromne. W wywiadach mawiała: „Moja wyspa São Vicente nigdy nie jest daleko, jest zawsze ze mną. Myślę o niej i widzę ją, kiedy zamknę oczy. Zwłaszcza podczas tournée. Czy jest daleko, czy blisko, jest zawsze ze mną”^().
Każda jej płyta jest tego dowodem. Niezmiennie śpiewa o swoim Mindelo, chowając głęboko urazy z czasów, gdy w swym mieście była postrzegana jako szansonistka z portowych barów. Cesaria zdaje się o tym nie pamiętać i to dowód jej artystycznej dojrzałości. Po powrocie z tournée nadrabiała zaległości we wszystkim, co dotyczyło Mindelo, musiała być na bieżąco. W 1994 roku sprawiła sobie samochód, a Vitorino „Páscoa” Silva został jej kierowcą; najpierw prowadził niebieskiego forda, później czarną, znaną w całym mieście toyotę. Cize uwielbiała wieczorne przejażdżki, szczególnie wokół praça Nova (jak to smakowało po latach?), wzdłuż plaży Laginha i rua de Lisboa. Kupowała kanapki, napoje i krążyła po swym mieście. Wiedziała, gdzie może się posilić pieczonym kurczakiem o trzeciej nad ranem.
Jedziemy słabo oświetloną uliczką. Cesaria milczy, ale wiem, gdzie jesteśmy. To Lombo. Niegdyś gwarna, ruchliwa dzielnica Mindelo. Świat barów, przelotnych miłości i muzyki po świt. To tu śpiewała swe pierwsze morny i coladery. Szczęśliwcy, którzy jej wtedy słuchali, odeszli wraz z kolonialną przeszłością archipelagu. Samochód przyspiesza, pnie się w górę. Mijamy znany hotel i restaurację Sodade. Evora zapala kolejnego papierosa.
– Cesaria, twoje miasto i wyspa są takie biedne. Skąd tyle nowych domów?
– Każdy gdzieś kogoś ma – w Stanach, we Francji, Holandii, Portugalii. Tam pracują, tu budują. Tam żyją, tu chcą umrzeć. Na Wyspach nie ma pracy ani perspektyw.
Cesaria także mogłaby zamieszkać w Paryżu, Nowym Jorku czy Rio, ale żyje tu, w Mindelo, i ani myśli to zmieniać. Choć w chwili złości mówi do Piroque’a:
– Zostawię to wszystko i zamieszkam... hm... w Polsce!
Nie protestuję, Boże broń, ale... Bosonoga Diwa w kozaczkach?
Dojeżdżamy do placu Amilcara Cabrala. Elitarny nocny klub, hotel, banki. Kiedyś nie mogła postawić tu nogi, bo była czarna.
– Rozmawiałam dziś o tobie, ale nie wspomniałam, że cię znam.
– I co o mnie mówili?
– Że nadal chodzisz boso i że jesteś królową Wysp Zielonego Przylądka.
– Mówią o mnie Królowa Morny, Cesarzowa, Królowa Cabo Verde, a ja jestem po prostu Cesaria.
Samochód objeżdża plac, mija Muzeum Rękodzielnictwa i skręca w prawo, w lewo. Sunie wzdłuż plaży Laginha, mija wzgórze z resztkami fortyfikacji i sunie wolno wzdłuż promenady zatoki Porto Grande, najpiękniejszej zatoki archipelagu, z widokiem na Monte Cara i odległą o godzinę drogi statkiem wyspę Santo Antão. Ocean z furią tłucze o resztki nadbrzeża. Niedoceniana i lekceważona, zawiedziona w miłości Evora przychodziła tu i godzinami wpatrywała się w horyzont. Teraz na zatokę spogląda z wielkiego tarasu na dachu dwupiętrowego domu. Wygodnego, urządzonego ze smakiem i prostotą. Białe ściany, solidne drewniane meble. Skórzana kanapa na wprost drzwi wejściowych, by wszystko widzieć, kontrolować i o wszystkim decydować. Z baru na rogu dolatują nas dźwięki Sodade.
Często mówi się i pisze „Cesaria – głos Cabo Verde”. To zaledwie pół prawdy. Z całym swym bagażem doświadczeń, wspomnień i zasług nie jest tylko głosem Wysp Zielonego Przylądka, jest ich esencją. Tak to widzi Rui Vera-Cruz w swoim wierszu Lembrança de Cize (Wspomnienie o Cize):
Wzniosłaś się na szczyty sławy,
aż w końcu, opiewając nasz lud,
nasze skały, morze i plaże,
przestałaś być taką zwyczajną Cize, stałaś się Cabo Verde.
Oficjalne uznanie przychodzi dla Cesarii wraz z rosnącą za granicą renomą. Ale nie od razu. „Na Cabo Verde może się coś odmieni, ale dla mnie nic, nigdy – mówi w wywiadzie dla portugalskiego tygodnika «Público». – Nikt mi nie pomaga, żyję, jak żyłam, w tym samym domu, z moją matką, dziećmi i dwojgiem wnucząt”^(). Dla politycznych elit Cesaria była wciąż kobietą ze społecznych nizin, z ludu, która nie miała wstępu na praça Nova i do elitarnego klubu Grémio, w którym często gotowała jej matka.
Francuski dziennikarz Francis Dordor przytacza relację z koncertu na stołecznej wyspie Santiago z okazji wizyty premiera Portugalii na Wyspach w celu „zacieśnienia więzów z byłymi koloniami afrykańskimi”. Scenę ustawiono na plaży Gamboa, a koncert transmitowano bezpośrednio przez RTP Portugal, portugalskie radio i telewizję. Nostalgia kończącego koncert Sodade rozmienia się na drobne w nieustannym rzężeniu generatorów pobliskiej elektrowni. Za ograniczającymi scenę barierkami właściwie nikogo już nie ma, poza najbardziej zagorzałymi fanami i technikami. Trzy rzędy krzeseł ustawionych specjalnie dla oficjeli, w tym Carlosa Veigi i Antónia Guterresa, premierów Cabo Verde i Portugalii, są puste. Obojętność czy jednak szczypta lekceważenia? Czy to nie déjà vu z czasów kolonialnych, z wizyty ministra Departamentów Zamorskich Portugalii? Na specjalny wieczór władze Mindelo zaprosiły najlepsze pieśniarki interpretujące mornę: Célinę Pereirę i Titinę. Cesarię pominięto.
Na zaproszenie władz Angoli z okazji dwudziestej rocznicy niepodległości attaché kulturalny Cabo Verde wysyła zespół muzyków kabowerdyjskich mieszkających... w Portugalii. Uroczystości dwudziestej rocznicy powstania wolnych Wysp Zielonego Przylądka uświetnia, za okrągłą sumkę miliona escudos kabowerdyjskich, zespół z Holandii.
Trudno się dziwić, że to lekceważenie, nawet upokorzenie, ją dotknęło i pozostawiło ślad. To dlatego jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych Cesaria jest wciąż bardzo krytyczna wobec publiczności kabowerdyjskiej: „Często przychodzi na koncert tylko po to, by się wyśmiewać i krytykować: o, ta to w ogóle nie powinna śpiewać”. Wyraźnie bojkotuje też rodzimą prasę, która do pewnego czasu nie poświęcała jej zbyt dużo miejsca.
W listopadzie 1994 prasa Wysp donosi: „doskonały głos, znana prawie wszystkim – a od niedawna naprawdę doceniana” odbyła kilka koncertów na swej rodzinnej ziemi. W sali kinowej w Espargos na wyspie Sal, w sali Zgromadzenia Narodowego w Prai i w Eden Park w Mindelo. Wszędzie sale były ciasno wypełnione, trochę mniej na Santiago, ale reakcje publiczności – entuzjastyczne. Cesaria jest tuż po koncertach – drobiazg – w Portugalii, Grecji, Mozambiku, USA, Gwinei Bissau, Niemczech, Madagaskarze, Afryce Południowej i Brazylii. Powód sukcesu? „Doskonały głos, prostota i naturalność. Do zespołu, z Paulinem Vieirą na pianinie, Titem Vieirą na cavaquinho i Armando Tito na gitarze, ma wkrótce dołączyć Bau”^().
Festiwal muzyczny Baia Das Gatas, jeden z największych w Afryce Zachodniej, narodził się w głowach zapaleńców w Galeria Nha Djunga, przy ulicy Senador Vera-Cruz w 1984 roku. Cesaria zaśpiewa tam kilkakrotnie. Ale po raz pierwszy pojawi się z zespołem Bau dopiero cztery lata po sukcesie Miss Perfumado (1996). To pierwszy koncert monograficzny na Baia, który każdą edycję poświęca innemu artyście. Cize śpiewa piosenki z ozłoconych za granicą płyt Miss Perfumado i Cesaria. Jednak schodzi ze sceny niezadowolona. Ma problemy z gardłem, co dało się zauważyć, jej głos nie brzmiał tak, jak powinien, co, jak stwierdza recenzent „A Semana”, „nieco ujęło blasku jej występowi”. Koncert był transmitowany na żywo przez kanały telewizji portugalskiej i kabowerdyjskiej. Cesaria nie byłaby sobą, gdyby tego występu odpowiednio nie skomentowała: zapytana przez dziennik „A Semana” o homenagem, odpowiada, że wydaje jej się to całkiem normalne, ale skoro już poświęca się jej „hołdy”, to chyba pora, by przestać śpiewać! Na kolejne zaproszenie do udziału w Festiwalu Cesaria poczeka do roku 1999.
Fuka. Jest na mnie zła. Zła, że płynę na São Nicolau.
– Ale przecież ja nie wyjeżdżam, tylko chcę trochę pozwiedzać – tłumaczę. Pewnie, że to potrwa kilka dni!
Wyspę jej ojca, São Nicolau, dzieli od Mindelo niemal cały dzień podróży statkiem.
– Wyjeżdżasz. I sama tego chciałaś – fuka dalej.
Statek na uwiecznioną w Sodade wyspę wypływa z dużym opóźnieniem, czym się nikt nie przejmuje. Najpierw celuje dziobem na północny zachód, potem odwraca się na wschód, opływając São Vicente od nieznanej mi strony. Gdyby nie wielka plama słońca, oblewająca ciemnobrunatne, nagie, stromo opadające ku morzu wzgórza i skały, wyspa sprawiałaby wrażenie surowej, wręcz nieprzyjaznej. Nic, co kojarzyłoby się z pięknie brzmiącą nazwą Wysp Zielonego Przylądka. Odzierana z zieleni przez całe dziesięciolecia, pustoszona przez kolejne fale suszy wyspa nie dawała ludziom wielu szans na przeżycie. Większość zmuszona była zejść na dół i szukać szczęścia w cidade, w Mindelo, jedynym mieście na wyspie. Wielu go nie znalazło. Gdy w Europie szalała wojna, na Cabo Verde ludzi dziesiątkował głód. Ten sam głód wpędzał później ludzkie szkielety na statki, którymi płynęły na nieludzką ziemię, Wyspy Świętego Tomasza i Książęcą, do przymusowej pracy na plantacjach kawy czy kakao.
Z ponurych refleksji wyrywa mnie okrzyk pasażerów z lewej burty. Łapię za aparat. Słyszę złowieszczy syk migawki, która otwiera się i od razu zamyka. Kret, jak mówi Cesaria, czyli do czorta! Jak mogłam zapomnieć o naładowaniu baterii! Pal diabli zdjęcia, przepycham się do burty i zamieram: delfiny! Niewielkie stadko wyraźnie popisuje się przed nami; co chwila jak na komendę zgrabnie wyskakuje z wody, by znowu zanurkować, wzbijając w górę fontanny piany i kropel.
Na próżno wypatruję ich w powrotnej drodze. Było trochę nerwowo. Podróż mnie zmęczyła i niewiele brakowało, a spóźniłabym się na statek; wtedy utknęłabym na São Nicolau na dobre. Plecak pije mnie w ramiona, ale radość z powrotu do Mindelo jest ogromna. Mijam pokrzykujących zachęcająco taksówkarzy i kierowców aluguerów^(), po czym ruszam wzdłuż promenady. Jeszcze parę minut i będę w domu Cesarii. Tak się spieszę, że nie zauważam samochodu, który zatrzymuje się po drugiej stronie. Czarna toyota. Na przednim siedzeniu Piroque, na tylnym – Cesaria.
– Wsiadaj – słyszę. Nawet na mnie nie patrzy; skwapliwie udaje, że mój powrót w ogóle jej nie obchodzi, ale samochód zawraca w stronę domu. – Co kupiłaś?
– Książki! – Wyciągam historię Cabo Verde, album z fotografiami. Cesaria patrzy sceptycznie.
– A papaja?
– Że co?
– Papaja! Czy kupiłaś papaję?
No tak, w tym punkcie zdecydowanie się różnimy. Nie kupiłam. Gorzej. W ogóle o tym nie pomyślałam. Niby skąd miałam wiedzieć, że z São Nicolau przywozi się papaję?
– Śpiewałaś tam? Albo na innych wyspach? – zmieniam niewygodny temat, upychając książki na powrót do plecaka.
– Tak, śpiewałam.
– Na których?
– Na wszystkich.
Zamyślam się. Właściwie kiedy? I gdzie? Wprawdzie wspominała kiedyś, że na Santo Antão boi się przejazdu przez góry. Każdy, kto przypływa do Porto Novo na wyspie Świętego Antoniego i chce dostać się do stolicy Ribeira Grande musi wsiąść do bardziej czy mniej pewnego samochodu aluguera i pokonać wąską drogę, która pnie się stopniowo w górę, pozostawiając w dole księżycowy, płaski i pustawy pejzaż wschodniej części wyspy. Za to po drugiej stronie czeka prawdziwy tropikalny raj! Ale Cesaria nie lubi gór i nie przepada za przestrzenią. Jej świat to miasto. Ulice, zaułki, bary, sklepy, knajpki. Czy to w Mindelo, czy w Rio de Janeiro; w mieście, nawet nieznanym, czuje się u siebie. Ale góry?
Gdzie mogła śpiewać na Santo Antão? Chyba nie w czasach jej młodości w Mindelo?
„Cize miała kiedyś koncert na Santo Antão – mówi Jacqueline Sena Silva, wieloletnia asystentka i tłumaczka Cesarii, obecnie dyrektor Alliance Française w Mindelo. – Na początku istnienia firmy Harmonia. Pamiętam, że było mało ludzi. Tak, mało – potwierdza, widząc moją zdziwioną minę – ale pamiętaj, że na Sin’Anton ludzie mają wszędzie daleko. Dziś sporo ludzi ma samochód, ale ileś lat temu trzeba było iść piechotą. Koncerty są wieczorem, więc jak i kiedy wrócić do domu po nocy? A w górach zmrok zapada jeszcze szybciej”^().
W Mindelo światło, które tak szczodrze zalewa miasto w ciągu dnia, około osiemnastej zaczyna tracić na intensywności. Godzinę później tu i ówdzie wzdłuż Porto Grande rozbłyskują latarnie. Potem znienacka zapada zmrok, jakby ktoś nagle zarzucił na niebo czarną płachtę.
„Śpiewałam na wszystkich wyspach. Na Boa Vista i São Nicolau. Kiedyś na Brava emigranci wracający ze Stanów Zjednoczonych rzucali mi dolary garściami”^() – wspomina w wywiadzie dla „Figaro”.
– Tak, na Boa Vista czy na Brava miała chyba jakieś koncerty prywatne – mówi Jacqueline. – Do pewnego momentu Cesaria właściwie nie śpiewała w stolicy, Prai, na południowych wyspach Sotavento (Podwietrznych).
– Rywalizacja między wyspami czy badiu wolą swoich? – pytam José. Przez chwilę się zastanawia.
– No tak, o mnie też mówią, że jestem badiu – śmieje się. – Ale to nie tak. Teraz pracuję z młodą, zdolną wokalistką ze środka Santiago. Cesarii nie znała. Dałem jej jedną płytę, a po jakimś czasie poprosiła o wszystkie. Przyznała mi rację, że to potęga. Każda wyspa ma swoich muzyków, swój styl, swoje gatunki muzyczne, swoich kompozytorów, tradycję, historię. I jest im wierna. Im hołduje.
– A ty przed chwilą mówiłeś w crioulo z Santiago? – José właśnie skończył rozmawiać przez Skype’a.
Nawet gdybym chciała słuchać tego, co mówił, zrozumiałabym ledwie piąte przez dziesiąte.
– Nie, to nie jest chyba kwestia rywalizacji. Cesaria śpiewała na sześciu, tak, chyba na sześciu wyspach, na Sal, na Brava. Tak było zawsze. Jakiś bogacz ma ochotę na koncert? Zbiera się muzyków, ale się im nie płaci. Przecież wystarczy, że się ich wzięło, zapłaciło za podróż, nakarmiło, prawda? No, ewentualnie jeszcze jakaś mała zabawa. Tak jest do dziś, tu się niewiele zmieniło. – Jacqueline idzie jeszcze dalej. – Cesaria rzadko śpiewała na Sotavento? W ogóle rzadko na Cabo Verde?
– Ostracyzm? Międzywyspowa rywalizacja czy wręcz rasizm? – pytam. Jacqueline się zamyśla.
– Problem tkwi w czym innym – mówi. – Nie było i nadal nie jest łatwo zorganizować tu koncert Cesarii czy w ogóle jakiejś gwiazdy. Brak pieniędzy i możliwości. Koncert czy tournée Cesarii to przedsięwzięcie wymagające logistyki i pieniędzy. Trzeba zapłacić nie tylko honorarium, ale opłacić przelot muzyków i ekipy technicznej, hotel, wyżywienie. Za nagłośnienie i promocję. To są koszty. Tylko duże festiwale mogą sobie na to pozwolić. Jeśli Cesaria śpiewała na Cabo Verde, to dlatego, że schodziła z wysokości honorarium. Na przykład na Baia das Gatas. Robiła to, by usatysfakcjonować publiczność, zrobić jej przyjemność, zwłaszcza na swej rodzinnej wyspie São Vicente. Rasizm międzywyspowy? – ciągnie Jacqueline. – Nie wydaje mi się. Może kiedyś? Kiedy ja chodziłam do szkoły, sportowe grupy szkolne już się wymieniały. Jeździliśmy na inne wyspy i nie było żadnych problemów. A w muzyce antagonizmów między wyspami w ogóle nie ma. To nie istnieje. Teraz też, na Festival de Verão, Letnim Festiwalu w Mindelo, mamy muzyków z Santiago. Nie, to nie istnieje.
Dodatek „Nos Kultura” do wychodzącego w Prai dziennika „Expresso das Ilhas” na pierwszej stronie zamieszcza zapowiedzi zbliżających się dwóch muzycznych wydarzeń archipelagu: na pierwszym miejscu Dni Miasta na wyspie Maio, w południowej grupie wysp Sotavento i jego głównej atrakcji, kultowego zespołu Ferro Gaita. Później, po dużych wywiadach z miejscowymi, „sotaventowymi” muzykami, o których świat nie słyszał i pewnie nigdy nie usłyszy, krótka informacja o koncercie Cesarii – po raz pierwszy – na Międzynarodowym Festiwalu w Santa Maria na wyspie Sal (północna grupa Barlavento).
Barlavento czy Sotavento, przywiązanie Cesarii do Cabo Verde było niezmienne, choć ich wzajemne relacje – skomplikowane, by nie powiedzieć – zagmatwane. Ale nie ma albumu, na którym nie byłoby piosenki poświęconej jej wyspie, piquininho Mindelo (maleńkiemu Mindelo) i miłości do jej petit pays. „To stąd wyruszamy w świat – śpiewa w Despedida de immigrante (Pożegnanie emigranta). – Nie można zapomnieć o nim. Tu pochowana jest moja pępowina”^().
Na płycie Cabo Verde śpiewa dwie coladery swego mentora Ti Goya, Gregória Gonçalvesa. Uwielbia szczególną atmosferę jego kompozycji: odnajduje w nich ducha dawnego Mindelo, tego z czasów jej pierwszych nagrań dla tamtejszego radia. „Był kimś, opowiadał prawdziwe historie – wspomina – był w samym sercu nocnego życia”.
Kiedyś było inaczej, tłumaczy Sofii Leite w wywiadzie do filmu dokumentalnego dla portugalskiej telewizji. Na ulicach panował spokój, nie trzeba było się bać, wszędzie spotykało się ludzi, przypływało wiele statków. Był handel, ruch, byli goście w barach i restauracjach. Cesaria często śpiewała na okrętach wojennych i bardzo to sobie chwaliła. Nigdy nie zeszła z pokładu z pustymi rękami. Jedzenie, wino, papierosy i koperta z pieniędzmi. To załatwiał zawsze kapitan. „Tęsknię za tymi czasami”^(), mówi z uśmiechem.
Może więc szkoda, że nie doszedł do skutku projekt rządzącej na Wyspach do 1990, a później w 2001 roku PAICV, Afrykańskiej Partii Niepodległości Wysp Zielonego Przylądka, partii ukorzenionej i powstałej podczas walki o wyzwolenie. Według doniesień prasowych PAICV zamierzało zaproponować Cesarii nagranie albumu z utworami Ana Novo, niezwykle uzdolnionego kompozytora i gitarzysty z małej wioski na wyspie Santiago. W napisanych przez niego ponad czterystu mornach (rzecz wprost niepojęta na wyspie, na której króluje funana, żywiołowy, bardzo zbliżony do afrykańskich rytmów gatunek muzyki Cabo Verde) przewijają się niezliczone wydarzenia, małe i duże, z historii jego rodziny, wioski, wyspy i całego kraju. Projekt upadł ponoć wraz ze zmianą układu politycznego. José kręci głową. „Ano Novo? Nic o tym nie wiem”.
W rok po pierwszym koncercie na Festival Baia das Gatas Cesaria promuje swą płytę Cabo Verde w klubie Je t’aime. Tym razem – mimo obecności notabli oraz miejscowej i zagranicznej prasy – sytuacja z Edenu się nie powtórzy i koncert się odbędzie. Lokomotywą płyty jest niewątpliwie Sangue de Beirona, później jedna z najbardziej znanych piosenek Cesarii, skoczna, wpadająca w ucho coladera o miłosnej słodyczy, jakiej można zaznać z niewinnymi jeszcze dziewczętami w Beironie. Nie obywa się jednak bez problemów: z jakichś powodów na wyspie Sal wstrzymano dystrybucję płyty na całym archipelagu, ale da Silva ma nadzieję, że w ciągu tygodnia wszystko ruszy i będzie jak należy.
Na Festival Baia das Gatas Cesaria pojawia się regularnie. W 1999 roku, obok Codé di Dona, Nacii Gomi, mistrzyni batuco, i Ildo Lobo, charyzmatycznego pieśniarza i poety; potem w 2002 i 2006.
W grudniu 2008 roku, po dziesięciu latach przerwy, Cize daje w stolicy koncert w Sali Zgromadzenia Narodowego; nieco później bierze udział w obchodach Światowego Dnia Walki z AIDS, zorganizowanego między innymi przez Stowarzyszenie Cesaria i Kabowerdyjską Fundację Solidarności; fundusze ze sprzedaży biletów (1000 escudos) trafiają do Associação Renascer (Stowarzyszenia Odrodzić się), działającego na rzecz poprawienia jakości życia seropozytywnych (wówczas 1300 osób na całym Cabo Verde). Pierwszą część stanowił spektakl poświęcony ratującym chorych i wzruszające przesłanie jednej z zarażonych. W drugiej części były recitale Cesarii i Princesita.
Rok 2009 jest szczególny. Mindelo obchodzi sto trzydziestą rocznicę powstania, Festival Baia das Gatas świętuje dwudziestopięciolecie istnienia, a w grudniu lotnisko São Pedro na São Vicente staje się czwartym portem lotniczym Wysp Zielonego Przylądka. Cize ma swój udział w każdym z tych wydarzeń. Uciekająca zazwyczaj od oficjalnych uroczystości, pełnych przemówień, toastów i sztywnych kołnierzyków, tym razem dzielnie wytrzymuje odebranie z rąk dawnej znajomej, wówczas mer Mindelo, Isaury Gomes dyplomu honorowego obywatela miasta Mindelo! Podobny zaszczyt spotyka Tita Parisa. Siedzą obok siebie w pierwszym rzędzie, a obiektyw reportera „Fragaty”, magazynu lotniczego TACV, uchwyci ich w chwili, gdy Tito składa na jej policzku serdeczny pocałunek. Tito, który w konflikcie Cesarii z Baną stanął po stronie króla morny.
Jednak na jubileuszowym XXV festiwalu na Baia Cesaria wystąpiła zdecydowanie w roli gwiazdy, a po koncercie asystowała Isaurze w uroczystym krojeniu ogromnego tortu.
Startem boeinga Kabowerdyjskich Linii Lotniczych o wdzięcznej i muzycznej nazwie „B.Leza” zainaugurowano nowy pas startowy lotniska São Pedro. Oficjalnego otwarcia kolejnego międzynarodowego lotniska archipelagu dokonał premier José Maria Neves. Słuchając przemówienia ministra infrastruktury, transportu i komunikacji Cabo Verde, liczyłam po cichu, że radio będzie transmitować także część artystyczną, w której miało wystąpić dwoje świeżo upieczonych Obywateli Honorowych Mindelo. Niestety. Po symbolicznym poświęceniu płyty lotniska przez biskupa relacja radiowa się skończyła.
Dwa lata później odbyła się tu kolejna uroczystość. Lotnisku nadano uroczyście imię Cesarii Evory.
Do tego miodu należy dołożyć łyżkę dziegciu. Czy na pewno Cesaria zajmuje na Cabo Verde należne jej miejsce? Czy Kabowerdyjczycy rzeczywiście mają świadomość, że była wielką artystką? Czy nie jest stawiana w tym samym rzędzie co Luis Morais lub Bius, z całym szacunkiem dla obu tych muzyków? Na ścianach restauracji czy w Mindel Hotel portret Evory wisi obok nieznanych szerzej twórców, a w licznych publikacjach na temat muzyki kabowerdyjskiej, z nielicznymi wyjątkami, jej postać nie jest eksponowana. Wprawdzie mówi się o „mondializacji” muzyki Wysp Zielonego Przylądka dzięki Cesarii, lecz czy za tym idzie świadomość, że turyści przyjeżdżają tu i będą przyjeżdżać, by zobaczyć jej kraj, miasto i dom? W Mindelo trudno poczuć, że to miasto Bosonogiej Diwy. Nie ma porównania do lizbońskiej Alfamy: w co drugiej witrynie sklepowej – wielka Amalia Rodrigues.
– Wizja „Evory – wielkiej gwiazdy”, podróżującej i robiącej karierę na świecie, jest tu nieobecna – twierdzi Jacqueline Sena Silva. – Cesaria to przecież Cize, sąsiadka albo sąsiadka kuzynki. To ta pani, która urządzała sobie wieczorem przejażdżki samochodem i gadała z ludźmi przez okno. To ta, która kiedyś śpiewała w barach i kupowała pasteis, swoje ulubione paszteciki, od mojej znajomej. To nie wielka Cesaria, tylko znana wszystkim Cize. Wielki świat jest daleko. A ludzie są tu i teraz, w małym Mindelo.
Augusto Veiga, menedżer kultowej grupy muzycznej Ferro Gaita, zapytany w 2009 roku, który muzyk z Cabo Verde mógłby zabłysnąć na międzynarodowym firmamencie muzycznym, odpowiada: „Nie chciałbym tu wymieniać nazwisk, ale jest ich wielu. Tylko że obecnie nie ma nikogo z charyzmą Cesarii, choć jest wielu młodych ludzi, którzy mogliby zrobić karierę za granicą. Wielu pyta mnie, kto jest następcą czy następczynią Cesarii Evory. Uważam, że Cesaria nie ma następców. Jest unikalna, jedyna w swoim rodzaju”^().
„Cize jest jedyna, niezastąpiona”, napisze „Kriolidade”, dodatek kulturalny do najstarszego i najpoważniejszego tygodnika „A Semana” w grudniu 2011 roku. A według Tchalé Figueiry, najbardziej znanego artysty malarza archipelagu, „internacjonalizacja Cabo Verde dokonana poprzez Cesarię Evorę była jednym z najważniejszych wydarzeń trzydziestoletniej historii niepodległych Wysp Zielonego Przylądka”^().
Noc w Mindelo jest słodka i cicha,
Noc w Mindelo jest jasna i świetlista,
Noc w Mindelo jest srebrzysta jak światło księżyca
I uwodzicielska.^()
Czarna toyota Cesarii sunie bezgłośnie w stronę Rotundy. Po prawej stronie znika stadion Adérito Sena. Na rondzie odbijamy w górę. Za dnia pewnie zorientowałabym się, gdzie jesteśmy, ale zapadła noc. Reflektory samochodu omiatają coraz to odleglejsze dzielnice, zabudowania są coraz niższe i uboższe. Po lewej wyłania się wielka połać ubitej ziemi, całkowicie zalanej wodą po wczorajszej ulewie. W samym kącie zbita z żerdzi bramka. Prowizoryczne boisko piłkarskie? W miarę oddalania się od centrum robi się jeszcze ciemniej, tak jakby ktoś naumyślnie wyłączał kolejne latarnie, ale zdaję sobie sprawę, że tych latarni jest tu coraz mniej. Pasqua jedzie wolno, pewnie. Nieraz tędy jechał. Cesaria zresztą też. Zna miasto jak własną kieszeń. No bai, powiedziała po kolacji. Jedziemy. Nawet nie pytam dokąd.
– Odwieziemy Lucie – słyszę.
Lucie pomaga w domu, trochę kucharzy, sprząta. Jest późno. Wyjście na pustawą o tej porze, choć dobrze oświetloną i odległą ledwie o rzut kamieniem od Palácio ulicę Fernando Ferreira Fortes to wyzwanie losu, a co dopiero wędrówka zaciemnionymi, wąskimi uliczkami przedmieść Mindelo. Cesaria jest szczególnie wyczulona na punkcie bezpieczeństwa.
– Cmentarz? A czego tam się bać? – prycha podczas jakiejś rozmowy w garderobie. – Bać to się trzeba kogoś, kto się na ciebie zasadzi za rogiem twojej ulicy.
Moje piesze wędrówki do odległej od centrum dzielnicy Madeirazinho traktuje jak zło konieczne. Nie trafia do niej argument, że poznaję ludzi, że coś odkrywam. Wprawdzie nie zabrania mi tego wprost, ale daje wyraźnie do zrozumienia, co myśli o moim beztroskim włażeniu we wszystkie kąty Mindelo.
– A co – prycha – taksówek zabrakło? Nie ma autobusów?
Żeby jej nie denerwować, na wszelki wypadek nie wszystko jej mówię. Wiem, że ma rację. Ostatecznie kto jak kto, ale ona zna od podszewki wszystkie tajemnice swego miasta. Na moje popołudniowe spotkanie z Juliette w kościele reaguje wyjątkowo gwałtownie. Rzeczywiście ulica przy kościele ewangelickim nawet w dzień nie cieszy się najlepszą sławą i torebkę lepiej trzymać mocno pod pachą, ale gdyby tak każdy, na każdym kroku...
– Jedziemy! – Nie ma dyskusji.
Od domu Cesarii do kościoła jest dziesięć minut spacerkiem, samochodem dwie. Toyota zatrzymuje się możliwie blisko schodków prowadzących do wejścia, ale i to Cesarii nie wystarcza. Piroque usłużnie otwiera mi drzwi samochodu i wysiada ze mną.
– To na razie – mówię, ate logo, i w asyście kucharza, pod czujnym okiem Diwy, docieram do drzwi kościoła.
Wyspy Zielonego Przylądka są jednym z najbezpieczniejszych krajów Afryki, przestępczość jest tu jeszcze bardzo niska, ale Mindelo, drugie co do wielkości miasto archipelagu, nie umyka zwyczajnemu we wszelkich turystycznych miejscach zagrożeniu. Bieda i bezrobocie nie poprawiają bilansu. Miejsca bezpieczne i tłumne za dnia po zapadnięciu zmroku, czyli już około dziewiętnastej, nieco zmieniają charakter i samotne spacery poza centrum nie są najlepszym pomysłem. Wiedzą o tym doskonale taksówkarze, którzy po zainkasowaniu opłaty, zwłaszcza od białej klientki, nieproszeni czekają cierpliwie, aż ta starannie zamknie za sobą drzwi, furtkę czy bramę.
Jeszcze jeden wolny zakręt i w światłach samochodu ukazuje się niski ciąg parterowych budynków otaczających spore podwórko, z bardziej od nocy czarnymi zarysami okien i drzwi. Widzę grupę ludzi, którzy na dźwięk silnika oglądają się za siebie. Lucie wysiada i zatrzaskuje za sobą drzwiczki. Wszyscy wiedzą, czyj to wóz. Zna go całe Mindelo. Kilka osób wstaje, podchodzi, wita się. „Dobry wieczór Cize, tud dret? (Co słychać?) Boa noite (dobranoc)”.
Zawracamy. Cesaria milczy. W świetle mijanych z rzadka latarni jej profil odcina się na szybie samochodu jak w chińskim teatrze cieni. Jak na małym, czarno-białym plakacie z jej podobizną, przyklejonym do wyblakłej ściany z napisem: „Cesaria Evora. Orgulho de Cabo Verde”. Duma Wysp Zielonego Przylądka.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------