- W empik go
Chabrowe pola - ebook
Chabrowe pola - ebook
As Wojskowych Służb Informacyjnych, Marcel Zatorski, wpada na trop międzynarodowej afery przemytowej, w którą zamieszany jest obcy wywiad. Wszystkie nici prowadzą w jego rodzinne strony – do Włocławka – miasta biedy i nieetycznych zachowań władzy oraz barwnej i rozśpiewanej społeczności romskiej.
Zatorski powraca do miejsc młodości, gdzie ożywają wspomnienia i namiętności sprzed lat. Przyjdzie mu zmierzyć się ze zdemoralizowanym agentem Służby Bezpieczeństwa, Koneckim, który omotał miasto siecią intryg. Czy Zatorskiemu, wychowankowi włocławskich podwórek, uda się wyrwać spod jego wpływu kolegów swojego bratanka: Chechłacza i Buliona? Przeszłość miesza się z teraźniejszością, a obowiązki służbowe z troską o bliskich i żądzą zemsty.
Prowadzeni poprzez ciemne zakamarki polskiej prowincji poznajemy od podszewki
sposoby działania służb specjalnych i hermetyczny świat przestępczy.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-066-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zbłąkany wielką nocy ślepotą, myląc ulice swego miasta,
Trafiłem w mglisty świt jesienny.
Kluczyłem pośród sennych domów, pośród pijackich tchnień żywota,
Kroczyłem bulwarowym traktem, co w letni dzień bywa ze złota.
Tęgość oparów, woń wilgoci, szemranie Wisły mej tęsknoty
Nuciły pieśń swą, wiek mój młody.
Poczułem dotyk dziecięcych rączek, które z bojaźnią szarpią ramię
Prawego człeka, swego ojca, pytając: „Tato pójdziesz z nami?”
Wtrącony w przeszłość mrocznych czasów,
Zlękniony świtem mlecznej barwy, dotarłem do ulicy tamtej,
Pytając siebie: – „Jakim trafem?”.
Kiedy przeszedłem przez tę bramę, co z wiekiem stała się maleńka,
Stanąłem na podwórku małym, do brody sięgała mi stajenka.
Także ten sznur, na którym wiszące pranie sztywno sterczy
Jak tamto mojej młodej Matki, a sznur wysoko był przypięty.
Kąty podwórka, zarys ganku majakiem były w mglistej toni,
A ja przykląkłem przy tym pniaku, na którym ojciec z siłą wielką
Wyrwał z drewna palne drzazgi, by ogień w piecu dawał ciepło.
W tym zamyśleniu otoczenia szybko przebiegłem lata swoje,
Umiejscowiłem się w okresie beztroski, czynu, snu, spokoju,
Gdzieś na początku swojej drogi?
Usiadłem przy dudniącym piecu, wsłuchany w iskier szmer swawolny,
Zlękniony cieniem padającym na ściany w wilgoć obleczone.
Cień ten był niespokojny, rozedrgany, pragnący wyrwać się z pokoju,
By powędrować tropem sarny, srebrzystobiałej zimnej damy, dla której
Mróz witraże tworzy w przejrzystych szybach sennych domów.
Z kunsztem malarza detalisty, gdy w słońca skwarze, tracąc oddech,
Chwytał odcienie, światła, barwy, malując obraz, stół biesiadny,
Altaną w słońcu nazywany.
Dziwne odczucie, lęk jakowy, wszyscy rozpierzchli się w swe strony,
A ja tu siedzę samiuteńki przy piecu z kafli w niebo wielkim,
Co rusz spoglądam w drzwi pokoju i wyczekując, dłonie zaciskam,
Kiedy w nich stanie moja Mama, kiedy dobrocią mnie uściska.
Tak jak w tym śnie wokoło śnionym, który nie kończąc opowieści,
Podrywa dziecięce ręce chciwe matczynej troski, Matki pieśni,
Tak, właśnie po to tu przyszedłem, dokończyć senne opowieści.
Dobiwszy targu z mym wspomnieniem, stanąłem sztywno, patrząc w okna,
Które niekiedy z Mamą myłem i pokazały mi jej postać.
W biel była strojna jak poranek, który roztrącił mgły tumany,
Abym źrenicą rozszerzoną patrzył w źrenice mojej Mamy.
Wydałem okrzyk, jękiem stał się, słowa miażdżąc, krtań ścisła,
Mama na usta dłoń położyła, więc zaprzestałem swej siłaczki.
Gdy dłoń opadła wzdłuż ciała zjawy, litość spłynęła z jej oczu,
Brnąc poprzez kłęby mglistej bytności, stanęła na wprost moich oczu,
Uniosłem w górę omdlałe ręce z wysiłku walki z mym losem,
I przytuliłem litość od Mamy do serca z krwawiącym tonem.
Stała się rzecz magiczna, przestrzenna, ta litość, będąc w usta ubrana,
Zaczęła mówić głosem Matczynym, choć Mama w oknie milczała,
Wyrzekłem słowa mą duszą, będącą łącznikiem dla ciała,
Choć krtań jest ściśnięta, oddech zduszony, ja ze swobodą rozmawiam.
– Czy to poprzednich żyć jest przyczyną, że idę ciernistą drogą?
– Nie, synku, twego lęku jest wina, utkał w twym sercu sieć srogą.
– Mamo, wszak ludzi z wysokim czołem żal winić,
Żal splotów utkanej sieci.
– Czy o nich tak mocno, synku, się boisz, przecież nie znają twej biedy.
– Zamknij swe oczy szare i szkliste, zrób krok do przodu stopą bosą,
Kiedy poczujesz ból, wstręt, oślizgłość,
Zrób krok następny, biegnij ku Bogu.
– Mamo, twa rada jest kłopotliwa, każesz kaleczyć mi stopy?
– W tym właśnie tkwi twego lęku przyczyna,
Ośmiel swą duszę, serce i rozum.
– Mamo, tak wielkie są moje winy, Bóg bez litości mnie odtrącił?
– On wielką dobroć w tobie zobaczył, dlatego patrzysz w moje oczy.
Zrobiłem krok ku memu zwidzeniu, mgła zastąpiła mi drogę,
Zawirowało moje spojrzenie, runąłem w dół na podłogę.
Tę w moim domu. Pięknym? Przestronnym, pokojem dziecka i moim,
Targając ciężar mych powiek w górę, dostrzegłem postać mej żony,
Drżała jak dusza, kiedy człek umrze, bała się mojej omamy,
Kochanie, to moja Mama do mnie gadała, a ja gadałem do Mamy.
Jacek Caban1. Dzień i noc – Geneza
Na listkach brzeziny deszcz lubieżnik usiadł,
Wiatr lekko ich głaszcząc, doznaniem dotykał,
Przyspieszał i zwalniał, okraszał wrażeniem,
Napadał bliskością, chemicznym spojrzeniem.
Przytuleni, chwilowi, obarczeni winą,
Pospiesznie zerkali, gdzie uciec spojrzeniom,
Zazdrosnym, potocznym, omszałym kamieniom.
Matka natura srodze rozgniewana,
Zaczęła brzozą targać, wichrem ją napadać,
Pokazując dzikość, odzierając z liści,
Rozdzielała kochanków, nie mając korzyści.
Wytoczyła armaty, kanonadę w niebiosach,
A brzezina stała naga, pełna doznań,
Z roziskrzonych oczu cielesnością tryskała,
W deszczyku lipcowym na śmierć zakochana.
Rozsierdzona macierz, pokazując szpony,
Rzucała gromami, żądając pokory.
Na rozstaju uczuć przysiadł duch młodości,
Wpatrzony w natury walkę bez litości,
Dotknął starą dziewicę młodości miłością.
Zawstydzona, łagodna, obwieszona żądzą,
Przeprosiła brzozę za walkę niemądrą.
Kwiaty w ogrodzie coraz bardziej chyliły się ku ziemi, było upalne lato. W samo południe pierwszego dnia wakacji panowała taka cisza, jakby świat na moment stanął w bezruchu. Nawet pszczoły zastrajkowały, chowając się w najgłębszych zakamarkach swoich uli. Spod ławki, na której siedziało dwoje młodych ludzi, dochodziło rytmiczne zianie psa. Potężny owczarek szkocki znalazł tam schronienie przed palącymi promieniami słońca, które w tym momencie znajdowało się w pozycji zenitalnej. Piotrek, dwudziestoletni szatyn o pociągłej twarzy i postaci sportowca, silnym ramieniem ogarniał drobną, siedemnastoletnią, proporcjonalnie ukształtowaną dziewczynę, której długie włosy w kolorze niedojrzałych kasztanów spływały wzdłuż ramion, końcami kładąc się na kolanach. Agata poruszała nerwowo w górę i w dół wspiętą na palcach nogą.
– Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
– Tylko tak mówisz, żebym się uspokoiła. – Kątem oka obserwowała jego reakcję.
– Karmazyn obiecał, że wszystko załatwi, ma znajomego lekarza.
– Kto to jest ten Karmazyn? Nigdy mi go nie przedstawiłeś – zaniepokoiła się.
– Taki tam kolega z roku – odburknął Piotrek, wpatrując się w głębię ogrodu, gdzie rozedrgane cząstki gorącego powietrza tworzyły mgliste obrazy.
Ukazywały chłopakowi to, co chciał zobaczyć, przyszłość, o jakiej marzył. Jeszcze wczoraj oddałby wszystko, aby z Agatą spędzić całą wieczność, pomimo konsekwencji wynikających z jej ciąży i niepełnoletności. A dzisiaj: porażka. Dziewczyna zsunęła się z ławki i kucając, pogłaskała leżącego pod nią psa. Potem wstała, pochyliła się nad Piotrem, delikatnie ustami musnęła jego policzek, odwróciła się i ruszając do furtki prowadzącej na ulicę Królewiecką, powiedziała z czułością:
– Do zobaczenia, Piotrze. Do zobaczenia, Futrzaku.
Pies, nie podnosząc łba, znacząco pomerdał ogonem i westchnął. Piotrek nie zareagował, był pochłonięty własnymi myślami. Poranna rozmowa z trenerem i opinia lekarska zajmowały chłopakowi całą przestrzeń w jego umyśle. Nie pozwalały skupić się na sprawach dotyczących ich dwojga, ich miłości i przyszłości. Aga, wychodząc na ulicę, dyskretnie się rozejrzała. Zza rogu dwupiętrowej kamienicy, stojącej u zbiegu ulic Żabiej i Królewieckiej, wyglądała jej najlepsza przyjaciółka Bogusia. Drobna brunetka, unosząc dłonie nad głowę, energicznie nimi machała. Była w wieku Agaty, ale życie nauczyło ją, jak radzić sobie z kłopotami i pokonywać trudności. Kiedy Agata do niej dochodziła, ta złapała ją za rękę i pospiesznie wciągnęła za róg budynku. Idąc w kierunku ulicy Trzeciego Maja, rozmawiały.
– No, nareszcie. Myślałam, że już nie wyjdziesz – trwało to chyba wieczność.
W oczekiwaniu na odpowiedź wciąż milczącej koleżanki, wpatrując się w nią w skupieniu, obgryzała paznokcie drżącej dłoni.
– Wiesz, Bogusiu, on chyba nie chce ani mnie, ani naszego dziecka.
– Czyś ty oszalała? – żachnęła się. – Co zaproponował? No, powiesz wreszcie? – bezceremonialnie ponaglała dziewczynę.
– Aborcję u znajomego znajomego – powiedziała beznamiętnie.
– Co? – wrzasnęła Bogusia.
– To, co słyszysz. – Agata wzruszyła ramionami.
– I zgodziłaś się?
– Po prostu wstałam i poszłam, a on nawet nie protestował.
– To pieprzony dupek – najpierw K3, a teraz mina niemowlaka.
– Bogda, nie mów tak, proszę, jesteś wulgarna.
– Przestań mówić do mnie Bogda, wiesz, że nie lubię tego Bogda, Bogda.
– Bogusia, uspokój się, proszę. – Agata złożyła ręce jak do modlitwy, spojrzała błagalnie na koleżankę i powiedziała: – Przecież ludzie na nas patrzą. – Dochodzimy do Maja.
Główna ulica miasta. Bogusia zreflektowała się, iż znajdują się na ulicy, a nie w ustronnym miejscu.
– Posłuchaj, to jeszcze nie koniec, Agatko – wyszeptała. – Pójdę po chłopaków i jutro sam poprosi cię o rękę. Nie będzie proponował żadnych innych rozwiązań. – Mówiła to z takim zaangażowaniem i zaciętością, jakby już była w środku planowanej dopiero akcji.
Aga stanęła raptownie.
– Nie będzie żadnego przymusu, nie będzie żadnych chłopaków – krzyknęła i rozpłakała się.
Bogusia stanęła bardzo blisko niej. Wzięła jej głowę w dłonie, pocałowała w czoło, mocno przytuliła do piersi i też się rozpłakała.
Teraz obie płakały, stały na środku chodnika i płakały. Przechodnie, mijając je, najpierw spoglądali ze zdziwieniem, a potem ze współczuciem przyglądali się ich zapłakanym buziom, na których spływające z oczu łzy wraz z rozpuszczonym tuszem do makijażu tworzyły godny politowania widok. One, nie widząc wyjścia z zaistniałej sytuacji, stały i płakały. W tym momencie świat dla nich opustoszał. Nie widziały spieszących się ludzi, trąbiących na siebie kierowców samochodów, zataczającego się mężczyzny, który sponiewierany przez alkohol, spotkawszy na swojej drodze dwie płaczące dziewczyny, też się rozpłakał. Cały entuzjazm i wiara w miłość do grobowej deski wraz z ulicznym, przesyconym spalinami powietrzem unosiły się krótką chwilę nad ich głowami, po czym rozwiane przez gwałtowny podmuch powietrza, wytworzony przez przejeżdżający samochód, rozproszyły się po całej ulicy, zostawiając po sobie pustkę.
Z tego stanu wyrwał je donośny głos idącego drugą stroną ulicy chłopaka.
– Cześć, laski, a co to, kanarek wam się wyhuśtał?
Rafał, wysoki, barczysty, ogolony na zapałkę dwudziestolatek o stalowych, zimnych oczach już z samego wyglądu wzbudzał respekt. A wytatuowane na karku oczy, nos i usta z posępną miną utwierdzały w tym przekonaniu patrzącego i dawały wyraźny przekaz: „No i już cię nie lubię za to, że się gapisz”.
– Bogucha, co to za pantomima na środku trzeciego Maja? Wyglądacie jak te tam – zmarszczył brwi, szukając w głowie odpowiedniego słowa – te z japońskiego teatru, tylko, no, tych kimonów nie macie, bo maski są idealne.
– Kimon, baranie – powiedziały przez łzy dziewczęta, poprawiając go – instrukcję obsługi ma wypisaną na twarzy.
Mówiąc te słowa niemalże jednocześnie, dziewczęta lekko się uśmiechnęły. Otarły łzy i dopiero teraz spojrzały w jego stronę.
– No, foczki, o co chodzi z tym teatrem – mówiąc te słowa, przechodził przez jezdnię i unosząc lewą rękę nad głową, pokazywał wyprostowany środkowy palec dłoni trąbiącym na niego kierowcom.
– Mam mu powiedzieć o Piotrku?
– Ani mi się waż – syknęła Agata i odruchowo zaczęła obciągać sukienkę, która uniosła się jej nad biodra, odkrywając pięknie ukształtowane uda dziewczyny.
– Agatka, przestań ciągnąć tę kieckę do kolan – mruknęła Bogusia – bo ci tyłek z góry widać.
– No, może przesadziłam – odpowiedziała, uśmiechając się zalotnie.
– Rafał, posłuchaj – zakomenderowała Bogusia.
– Już się boję twoich myśli – zaoponował, mając w pamięci, jakie pomysły potrafią kiełkować w głowie dziewczyny. – Kilka dni temu kazałaś mi pokazać goły tyłek przejeżdżającym obok psom. Wały wywiozły mnie kabaryną na peryferia miasta, dostałem dwa razy kichą, a do domu musiałem zapierdalać z buta.
Rafał całą powrotną drogę pukał się w głowę i powtarzał: „Ostatni raz dałem się tak wydymać, ostatni raz posłuchałem wariatki, ostatni raz”.
– Głupi jesteś.
– Na komplementy przyjdzie czas po ślubie – ripostował. – Teraz nawijaj, co ci leży na wątrobie.
– Trzeba Agatę odprowadzić do domu.
– No co ty, sama się odprowadzę – obruszyła się Agata.
– Gwiazdeczko – tak do niej mówił zachwycony jej urodą Rafał – przecież mieszkamy w tym samym kwadracie. – Zamyślił się i po chwili dodał: – No może nie tak dosłownie tym samym, ale dzieli nas tyko mały korytarz.
– Pójdę z tobą, ale pod warunkiem, że się nie odezwiesz ani jednym słowem.
– Nie potrafię ci odmówić, przecież wiesz – mówiąc to, zrobił wymownie słodką minę.
Pożegnali się z Bogusią i poszli w kierunku Szpichlernej, która umiejscowiona przy Starym Ryku była jego boczną odnogą. Idąc w milczeniu, zerkali na przechodniów, wiecznie gdzieś się spieszących, nawet w taki upalny dzień jak dzisiaj. Z mijanych, ziejących chłodem bram było słychać wulgarne zaczepki, mające skłonić chłopaka do słownego odwetu. Rafał obiecał nic nie mówić, więc tylko machał bezładnie rękoma, nadymał się i robił takie miny, jakich mógł mu pozazdrościć człowiek mim. Agata udawała, że nic nie słyszy i nic nie widzi. Szła, mając poważną minę, a w duchu śmiała się do rozpuku. Wreszcie zlitowała się i kiedy dochodzili do tarasu widokowego, na środku którego niegdyś stał Julian Marchlewski, zwolniła Rafała z obietnicy nic nie mówienia. Pożegnała go, mówiąc:
– Biegnij się odgryźć, tylko ich nie połam, bo znów będziesz częstym gościem u mojej mamy na urazówce.
– Ja? Nigdy w życiu, gwiazdeczko – mówiąc to, zrobił minę tak niewinną, że Agata przez chwilę uwierzyła w jego słowa.
Gdy Rafał poszedł, odwróciła się w kierunku Wisły i podchodząc do balustrady tarasu, chwyciła ją obiema rękoma. Popatrzyła w dół, gdzie kwiaty spływały kaskadami, podpartymi łupanymi w kostkę kawałkami granitu. Każda kaskada była ukwiecona innym rodzajem roślin. Od soczystej czerwieni pelargonii po fiolety bratków, błękity chabrów i bladość żółci herbacianych róż. Kwiaty z ostatniej kaskady wypełzły na ścieżkę dla spacerowiczów. Wyglądało to jak walka o przetrwanie. Sugerowało patrzącemu, iż mimo przeszkody stojącej im na drodze nie poddadzą się, bo mają ogromną determinację, aby pokonać przestrzeń, która dzieliła je od fontanny tryskającej krystalicznie czystą wodą. Teraz podniosła nieco wzrok i skupiła swoją uwagę na dziatwie zażywającej kąpieli. Krzyczące i pluskające się w fontannie dzieciaki przywołały złe wspomnienia. Powróciło strapienie. Sytuacja, w jakiej się znalazła, przerastała ją. Nieco otuchy dodał jej widok kościółka św. Jana Chrzciciela stojącego na końcu skweru, a tuż za nim wijąca się wstęga Wisły. Kościółek przypominał warownię strzegącą miasto przed humorami królowej rzek. Stał nad samym brzegiem, patrzył butnie w jej odmęty i jakby mówił: „Nie napadaj”. Rzeka nic sobie z tego nie robiąc, w przeszłości kilkakrotnie zalewała kościół i część starego miasta. Agata tego nie pamiętała, słyszała z opowieści.
Postanowiła iść do kościoła i się pomodlić przed rozmową z ojcem. Schodząc schodami w dół, właściwie płynąc po nich w zamyśleniu, dotarła do ogromnych metalowych drzwi. Nacisnęła klamkę, potężna flanka pomimo swej masy nie opierała się delikatnej postaci dziewczyny i cichutko skrzypiąc, rozwarła się. Wchodząc do środka, poczuła lodowaty chłód i zaraz na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Odruchowo potarła dłońmi ramiona, próbując się rozgrzać. Podeszła do figury Jezusa Strapionego, uklękła i zaczęła się modlić. Łzy ponownie napłynęły do jej oczu, łkała i nie było skrawka jej ciała, które by nie łkało razem z nią. Magiczna chwila modlitwy wyłączyła Agatę na moment z otaczającego ją środowiska, pozbawiając zmysłów wzroku, słuchu i dotyku. Dlatego też nie zdawała sobie sprawy, że za jej plecami ktoś stanął. Dopiero kiedy odchrząknął i odezwał się, zareagowała.
– Przeżywasz ciężkie chwile, Agatko? – zza pleców usłyszała basowy, obcy głos, a chwilę później poczuła, jak ktoś dotyka jej ramienia.
Przestraszona, szybko się odwróciła. Nie myśląc o tym, co robi, instynktownie, w mgnieniu oka zmieniła pozycję z klęczącej przy figurce Jezusa na obronną. Siadając na podłodze, mocno przywarła do niej pośladkami. Po bokach oparła się dłońmi, wyczekując dalszego biegu wydarzeń. Była gotowa na odparcie ataku nogami. Wówczas zobaczyła młodo wyglądającego, dość przystojnego, nieznajomego mężczyznę w średnim wieku o szarych oczach i bujnej, brunatno-czarnej czuprynie, oliwkowej cerze i niebywale gładkiej jak na faceta skórze na twarzy. Nieznajomy powoli przykucnął i bardzo wolno wyciągnął prawą rękę, by pomóc jej wstać. Jednocześnie kontynuował rozpoczęty dialog.
– Przepraszam, że cię wystraszyłem. Jestem Marcel i wiem, że moje imię nic ci powie.
– Kim pan jest? – powtórzyła po nim zatrwożona dziewczyna i przyjmując jego pomoc, wstała z podłogi.
Dopiero teraz poczuła, iż od siedzenia na lodowatej podłodze ma zziębnięty tyłek. Jakby się nie wstydziła, to dłońmi potarłaby po nim, tak jak pocierała ramiona, kiedy tu wchodziła.
– Jestem „Tato”! – odpowiedział i badawczo przyglądając się dziewczynie, zapytał: – Ty jesteś Agata? Nie myliłem się, tak cię nazywając, prawda?
Dziewczyna oniemiała i nie słysząc, co do niej mówi, powtórzyła z ogromnym zdziwieniem w głosie:
– Jak to, to ty jesteś „Tato”?
Pokiwał głową potwierdzająco. Agata jeszcze raz próbując się upewnić, zapytała:
– Powinieneś być dużo starszy, prawda? Przecież jesteś wujkiem Piotra?
Nieznajomy uśmiechnął się i powiedział:
– Stryjem, Agatko, stryjem. Nazywam się Marcel Zatorski.
– Czy Piotr wie, że tu jesteś?
– No co ty, nie pozwolił mi się wtrącać. Powiedział, iż załatwi to po swojemu, no i widzę… – zamyślił się, po czym powiedział: – że to go przerosło, tak jak i ciebie.
– Po jakiemu swojemu! – żachnęła się Agata. – To ja jestem jakaś rzecz, że można ze mną coś zrobić i nie patrzeć na to, co ja czuję?
Podniesiony głos Agaty rozbiegł się echem po bocznych nawach kościoła, aby wreszcie powrócić i ze zdwojoną siłą uderzyć w twarz zaskoczonego jej reakcją mężczyznę.
– Przepraszam, źle zacząłem, przyznaję: moja wina. Jest tu gdzie usiąść i spokojnie porozmawiać? Mam na myśli świeckie miejsce.
– Tak, za kościołem na bulwarach stoi przycumowany statek wycieczkowy. Kiedy nie pływa, można na jego pokładzie w kawiarence znaleźć ustronne miejsce.
– Więc chodźmy tam. Mam pewien plan, który powinniśmy omówić.
Odwrócili się w kierunku drzwi i wyszli z kościółka.
Po wyjściu Agaty Piotrek jeszcze długo wpatrywał się w rozedrgane cząstki powietrza. Gdzieś w środku poczuł niedający się opisać gniew. Do matki, że go w ogóle urodziła, a potem rzekomo wyjechała do Francji z innym facetem, a tak naprawdę to do tej pory nie mogła poradzić sobie ze śmiercią ojca. Zamykając się we własnym świecie, zostawiła go u starej kobiety w starym zawilgoconym mieszkaniu, w starej rozpadającej się kamienicy. Krótko mówiąc, u babci w jej kwaterunkowym, ciasnym, jednopokojowym mieszkaniu. Do ojca, że umarł przed jego urodzinami. Wreszcie do siebie, że jego nienarodzone dziecko w przyszłości być może będzie musiało dokonywać takich samych wyborów, jakich on dokonuje teraz. Jedynie o stryju myślał pozytywnie. Brat ojca, którego nazywał „Tatą”, mieszkał w Belfaście – stolicy, a zarazem największym mieście Irlandii Północnej. Nawiązał z nim kontakt, gdy Piotrek zaczął odczuwać na własnej skórze brak rodziców. Sąsiadki w domach głosiły tyrady, że jest podwójną sierotą, bo ojciec umarł, a matka to szantrapa. Suchej nitki nie zostawiały na wyrodnej matce, która przez tyle lat nie odezwała się do dzieciaka. Wreszcie, że to nie matka, tylko dziwka. Koledzy na podwórku dokuczali, jak tylko się dało. Przyjmując postawy i zachowania dorosłych, nazywali go synem szantrapy i poszturchiwali. Wtedy zrozumiał, iż tylko twarda pięść i inteligencja dokonają selekcji podwórkowej. Zaczął walczyć o dobre imię swojej rodziny. Na początku nie obyło się bez kilku drobnych siniaków, ale jego przeciwnicy po stoczonych bójkach reprezentowali sobą, delikatnie mówiąc, obraz nędzy i rozpaczy. Jak było do przewidzenia, w domu u babci zaczęły się wizyty sąsiadek i sąsiadów z pobitymi dzieciakami. Wówczas mały Piotruś robił cielęce oczy i zarzekał się, że to nie on i że jest to kosmiczna pomyłka. Po wyjściu oponentów babcia kiwała głową i załamując ręce, mówiła:
– Czysty Marcel, święte imię i tylko imię.
W ten sposób Piotrek podzielił podwórkowych kolegów na tych, co go lubią, i na tych, co go nie lubią, ale nie wyzywają i nie poszturchują, bo się go boją.
Wreszcie, dwa dni przed dziesiątymi urodzinami, dowiedział się, iż przyjeżdża brat jego ojca, stryj Marcel. Dobrze ten dzień zapamiętał, wyrył się w jego głowie niczym mantra. Kiedy obudził się drugiego stycznia, w swoje urodziny, w kaflowym piecu dudnił ogień rozochocony benzyną, którą były nasączone szczapy do rozpałki. Swoim głośnym pomrukiwaniem nad paleniskiem dawał Piotrkowi do zrozumienia, iż atmosfera w domu zgęstniała do tego stopnia, że można było ją kroić nożem. Ponownie zamknął oczy i skulił się pod kołdrą w kłębuszek. Nasłuchując, wyczekiwał dalszego rozwoju sytuacji. Z kuchni dobiegały dwa głosy. Pierwszy babci, zadający mnóstwo pytań, a drugi nieznajomy, dający krótkie i wyważone odpowiedzi. Rozmowa dotyczyła jego zachowania.
– Marcel, ja już nie daję rady. Bije dzieciaki, pyskuje sąsiadom, chodzi po krzakach tuż przy nurcie Wisły. Przecież wiesz, jaka ta rzeka jest zdradliwa.
Marcel dobrze pamiętał humory rzeki. Potrafiła leniwie płynąć w letnie, upalne przedpołudnie, po czym znienacka nabierała wody do koryta w takim tempie, iż ludzie zażywający kąpieli, zanim się zorientowali, byli uwięzieni pośrodku rzeki, na wyspie zwanej kępą. Jest to największa łacha na tym odcinku Wisły, vis-à-vis fary, kościoła przykatedralnego. Mówiono na nią kępa, bo była obrośnięta drzewami i nigdy nie zalewała jej woda. Musieli oni czekać z małymi dziećmi, aż woda opadnie, ponieważ piaszczyste mielizny łączące kępę z brzegiem zostały zalane. Związane było to z tamą, która zrzucała wodę z Zalewu Wiślanego, produkując przy tym megawaty energii elektrycznej.
– Mamciu – powiedział Marcel – przecież musi być jakaś przyczyna takiego zachowania. Takie reakcje nie biorą się znikąd.
– Porozmawiaj z Piotrusiem, proszę – spoglądając błagalnie na syna mówiła dalej. – Przecież jest dużym chłopcem. Powinien w końcu wiedzieć, co stało się z jego matką. Bo ja tobie nie pisałam, nie chciałam cię martwić, myślałam sobie… – na chwilę zawiesiła głos, splotła palce dłoni i dodając sobie tym gestem odwagi, zaczęła mówić dalej: – …że w końcu dadzą spokój i przestaną go wyzywać.
– Mamo, o czym ty mówisz? – mówiąc to, spojrzał na matkę badawczo.
Teraz Eleonora wyglądała, jakby się skurczyła co najmniej o dziesięć centymetrów. Popatrzyła skruszona na syna, zamknęła oczy i jednym tchem opowiedziała historię, jaką wymyśliła o Weronice, matce Piotra, aby zaspokoić ciekawość sąsiadek. Kiedy skończyła, wzięła głęboki oddech i nieco spokojniejsza kontynuowała dalej:
– Tak było mi ciężko i bałam się, że kiedy się dowiesz, znienawidzisz mnie.
Popatrzyła Marcelowi głęboko w oczy, w których zatańczyły iskierki nieudawanego współczucia dla starszej pani, emerytowanej nauczycielki bojącej się opinii sąsiadek. Jego rozbawienie osiągnęło moment krytyczny, wydostając się z gardła na zewnątrz w postaci niesamowicie głośnego, basowego śmiechu.
– Marcel przestań, obudzisz dzieciaka – syknęła Eleonora.
Teraz starsza pani poczuła, jak napięcie opada i wszystko wraca do normy. Już nie musiała się obawiać złej reakcji syna. Zrozumiała, że mimo bezgranicznej miłości Marcela do Weroniki potrafi on zachować dystans, słuchając, jaką to wyrodną matkę zrobiła z niej jej własna teściowa. Bardzo bała się tej rozmowy, mając w pamięci, jak przeżywał decyzję Weroniki, kiedy wybrała Jakuba. Wówczas nie była do końca przekonana, że tak łatwo z niej zrezygnuje, i nie myliła się. Nie miała na nic wpływu, mogła tylko patrzeć z boku. Jakub w odróżnieniu od Marcela był delikatny, zaczytany w książkach. Potrafił godzinami opowiadać dziewczynom niestworzone historie, a one wpatrzone w niego jak w obrazek świętego, czekały, kiedy umówi się z nimi na randkę. Marcel, podszyty wiatrem zdobywca, wprowadzał w czyn wszystko to, o czym marzył i opowiadał Jakub. No może nie wszystko, ale większość. Brawura i akceptacja jego wariacji przez kolegów oraz szczebioczące dziewczęta dodawały chłopakowi skrzydeł. Może gdyby Marcel był wówczas z Jakubem, nie doszłoby do tragedii.
– Mamo – głos syna wyrwał ją z objęć bolesnych, matczynych wspomnień – nie wiem, jak długo jeszcze będę musiał czekać. Choćby nawet całe życie, to i tak ją odzyskam dla Piotra i dla mnie.
– Przecież ona kocha Jakuba! – powiedziała z taką trwogą w głosie Eleonora, jakby bała się o życie syna.
Mężczyzna spojrzał na matkę w taki sposób, iż ujrzała w jego błyszczących oczach wybuchające w sposób niekontrolowany jaskrawe rozbłyski. Teraz zaczęła się naprawdę bać. Nigdy nie widziała tak zdeterminowanego syna, mogącego poświęcić wszystko. Marcel zauważył, że wystraszona matka wpatruje się w jego twarz. Próbując ukryć wydostające się na zewnątrz i pełzające po jego twarzy myśli, głośno się roześmiał, mówiąc:
– Mamciu, nic się nie bój, wszystko jest pod kontrolą, naprawdę, wszystko.
Pokiwała głową.
– Martwię się o ciebie. Jesteś zbyt ekspresyjny, zbyt pewny siebie.
– Mamo, zawsze taki byłem, dlatego tak wiele osiągnąłem.
Rozmowę tych dwojga przerwało tupanie dziecięcych nóżek po podłodze w pokoju obok. Eleonora, nasłuchując, powiedziała:
– Aha, drapieżca wstał. – I machnęła ręką z rezygnacją, mówiąc dalej: – Bratanek wart własnego stryja. – Pozytywnie zaskakując syna, spytała: – Swoją drogą, ciekawa jestem, czemu musiał przejąć twoje cechy charakteru, a nie własnego ojca.
Marcel nieco speszony odpowiedział:
– Widać najbliżej były panu Bogu pod ręką, mamo. – Ponownie się roześmiał, tym razem trochę ciszej. – Pójdę teraz do pokoju i stosując się do twoich instrukcji, porozmawiam z nim.
Stąpając delikatnie, choć stanowczo, zbliżył się do drzwi pokoju. Kiedy nacisnął klamkę, ta ze starości zajęczała. Zamek ustąpił i drzwi się uchyliły, delikatnie popiskując. Wówczas z tyłu za głową usłyszał głos narzekającej matki:
– Jaki stryj, taki bratanek, żywe srebro.
Nie zwracając uwagi na jej narzekanie, ruszył w głąb pomieszczenia. Gdy stryj wchodził do pokoju, Piotrek właśnie rozpakowywał prezenty leżące pod choinką. Był tak zaabsorbowany wykonywaną czynnością, że nawet nie zauważył, kiedy Marcel rozsiadł się na krześle stojącym na środku pokoju przy okrągłym stole.
Stół był centralnym meblem w pokoju. Przy ścianach były porozstawiane pozostałe meble i zabytkowy kaflowy piec. Przy drzwiach wzdłuż ściany stała choinka, potem telewizor – neptun odbierający dwa kanały. Za nim pod oknem stało łóżko Piotra. Na ścianie naprzeciw drzwi stała toaletka z lustrem mającym dwa skrzydła boczne, lekko zamykające się do wewnątrz. Tuż za toaletką było ustawione łóżko Eleonory. Na ścianie naprzeciw okna, na samym jej środku, stała potężna gdańska szafa. Czarny mebel, pachnący starością, stał na czterech nogach, których mały Piotruś bał się potwornie. W nocy, kiedy księżyc zaglądał przez okno, jego blask, idąc wzdłuż dębowej, co drugi dzień szorowanej, matowej podłogi, dotykał tych nóg, oświetlał je zimnym, białym światłem, dodając tajemniczości. Ukazywał baranie głowy z pozawijanymi rogami, wytrzeszczonymi oczyma i wywalonymi na wierzch jęzorami, które małemu chłopcu przypominały diabły. Piotruś bał się tego widoku i kiedy wyobraźnia brała górę nad zdrowym rozsądkiem, salwował się ucieczką z własnego do łóżka babcinego. Chował się za jej plecami i dopiero wtedy czując się bezpiecznie, zasypiał. Przy bocznych ścianach pokoju z jednej strony stała nocna lampa ze stoliczkiem tuż przy łóżku Eleonory, z drugiej strony zaś, w samym narożniku niemalże, dotykając dwóch sąsiadujących ze sobą ścian, stał biały, okrągły, kaflowy piec, mający na kaflach namalowane sceny z życia osiemnastowiecznych mieszczan. Na ścianie naprzeciw łóżka Eleonory stał regał na książki, a obok niego, tuż przy drzwiach, barek, w którym za szybą stały od lat nieużywane talerze i kieliszki do różnych rodzajów win.
Pies pod ławką zaskomlał i tylną łapą podrapał się w ucho, nie zmieniając wygodnej pozycji. Piotrek, usłyszawszy natarczywy dźwięk dzwoniącego telefonu, wstał z ławki i wszedł do domu. Sięgnął po słuchawkę leżącą na stoliku przy szezlongu, rozłożył umieszczoną w niej antenę teleskopową, wyszedł z domu, stanął przy ławce i włączył przycisk odbioru rozmowy. Nachylił się i spoglądając pod ławkę na drapiącego się Futrzaka, powiedział:
– No, co tam, trenerze?
W słuchawce najpierw zatrzeszczał, a potem zacharczał zdenerwowany głos:
– Czy ty oszalałeś, przerywasz karierę przez jakiegoś tam podlotka?
Chłopak gwałtownie się wyprostował. Minę miał tak wyrazistą, że gdyby ją zobaczył rozmówca, wolałby połknąć z powrotem wypowiedziane słowa. Piotrek, całkowicie ignorując chamstwo trenera – do którego zresztą przywykł – wycedził przez zęby:
– Po pierwsze Agata to nie jakiś podlotek, tylko moja kobieta, którą kocham, tak jak kocham nasze jeszcze, powtarzam, jeszcze nienarodzone dziecko. Po drugie zamknij się i nie skrzecz. A po trzecie jutro w Bydgoszczy mam spotkanie z profesorem Karłowiczem dotyczące zaaplikowania mi chemii. Kurwa, jestem ciężko chory!
– Pro-fefe-sorem, spopo-tk-anie, chch-emm-ii – zaczął się jąkać głos z drugiej strony. – Czy ja o czymś nie-nie wiem?
– Tak wiele przez tyle lat ode mnie wymagałeś, a tak mało mnie znałeś. Biedaku, jak mi ciebie, kurwa, żal, aż mi łzy ciekną po dupie.
Głos w słuchawce teraz trzeszczał, ale był łagodny. Pytania, które zadawał, były konstruktywne i wymagające, a odpowiedzi, które otrzymywał, przerażająco prawdziwe i wyczerpujące. Wbijały się w ucho i kaleczyły mózg, jak kawałki szkła z rozpryskującej się szyby kaleczą skórę, tnąc ją miejsce przy miejscu i zagłębiając się aż do kości. Kiedy trener zaczął wkładać mu głodne kawałki o współczuciu i pomocy w razie czegoś, rozłączył się i znowu zamyślił.
Jakże wielkie było jego zdziwienie, kiedy z jednej z rozpakowywanych paczek wysypało się mnóstwo gum do żucia „donaldówek”. Tyle naraz widział tylko, idąc ze szkoły, na wystawie mijanego po drodze peweksu. Teraz sobie uświadomił, że droga do szkoły i ze szkoły była bardzo przemyślana. Już przekraczając próg i wychodząc z mieszkania nr 8, słyszał głos babci: „Idź synku z Bogiem”, a on odpowiadał: „Zostań babciu z Bogiem”. Zbiegał z pięknie wymurowanego ganku, przytrzymując się grubej, kamiennej balustrady. Przechodząc przez bramę oddzielającą podwórko od ulicy, czytał wydrapane napisy na jej ścianach. „Bulion to dupa wołowa”, „Chudy to kiep”, „Chechłacz to praczka”. Śmiejąc się z nich, wychodził na ulicę, przechodził przez jezdnię ułożoną z kocich łbów, skręcał w lewo i szedł po chodniku wzdłuż kamienicy nr 15. Na rogu skręcał w prawo w ulicę Browarną i tam dopiero zaczynały się schody, w przenośni i w ogóle. Idąc stromo pod górę, mijał piekarnię piekarza Kurlapskiego, mistrza wypieków chlebowych i bułkowych. Zapachy, jakie unosiły się w powietrzu po całej ulicy, doprowadzały jego żołądek do skurczów, a przecież dopiero co jadł śniadanie. W powietrzu pachniało kminkiem, w nozdrza wgryzał się zapach chrzanowego chleba i bułek pachnących smalcem i cebulą. Była to potworna męka dla jego wyobraźni i zmysłu zapachu, więc kiedy mijał piekarnię, gnał biegiem pod górę, aż do skrzyżowania z ulicą Łęgską. Stawał na rogu, upewniwszy się, że nic nie nadjeżdża od ulicy Tumskiej, przebiegał na drugą stronę, skręcając w lewo. Po trzydziestu metrach biegu skręcał w prawo w ulicę Kowalską, prowadzącą prosto na boisko szkolne.
Droga powrotna była atrakcyjniejsza, prowadziła ulicą Cyganka, na której po obu jej stronach w niewielkich sklepikach kwitł prywatny handel. Sklepy z galanterią skórzaną i pasmanteryjną wciśnięte były pomiędzy sklepy państwowe z mięsem i towarami spożywczymi. Właśnie na tej ulicy znajdował się pewex. I właśnie tam z twarzą przyklejoną do szyby Piotrek oglądał rozsypane na wystawie gumy z wizerunkiem Kaczora Donalda. Towary z tego sklepu nie były dostępne dla wszystkich. Trzeba było kupować je za dolary albo bony. Piotrek raz dostał od wychodzącego ze sklepu Angola jednego donalda. Żuł go przez cały tydzień, skrzętnie ukrywając jego posiadanie przed Bulionem i Chechłaczem. Chłopaki przez cały ten czas obwąchiwali go, bo kiedy wychodził na podwórko, to z gęby pachniało mu peweksem. I tak, od tamtej pory wołali na niego Pewex albo Chudy. Idąc ulicą Cyganka, mijał kino Bałtyk, gdzie oglądał wyeksponowane w szklanych gablotach, wiszących po obu stronach bramy wejściowej, czarno-białe fotosy z najnowszych filmów tam wyświetlanych. Następnie oglądał cukiernię Morawskiego, w której oknie wystawowym leżały kremówki, eklerki, bezy, pączki i najwspanialsze ciasto na świecie – makowiec. Dotykając szyby językiem, oblizywał ją i szedł dalej, marząc o obiedzie, z którym babcia czekała na niego w domu. Dochodząc do rogu, skręcał w prawo i teraz szedł ulicą Trzeciego Maja. Mijając sklep ze sprzętem domowym i z komercyjną wędliną, a następnie kiosk „Ruchu”, stawał przed ogromną witryną z rowerami. To był codzienny rytuał. Oglądanie pięknych, lśniących rowerów. Kiedy jakiś mu się spodobał, to marzył, że na nim jeździ. Stawał bokiem do wystawy, wyciągał dłonie do przodu i lekko kucał. Przyrzekał sobie, że go kupi, jak uskłada forsę, lecz po paru dniach rower znikał z wystawy wraz z marzeniami Piotrka o jego zakupie. Po prostu ktoś inny, zamożniejszy, kupował rower dla swojego dziecka.
Mijając zakład zegarmistrza Kani, zerkał na zegar wystawowy, będąc bardziej zainteresowany jego budową niż godziną, którą wskazywał. Zegar ten posiadał okrągły cyferblat, osadzony na dwóch pozłacanych filarach. Między tymi filarami, na bujaczce zawieszonej na cienkiej jak ludzki włos sprężynie, siedziała mała dziewczynka, bujająca się w górę i w dół. Potem kilka kroków i u zbiegu ulic Tumskiej i Łęgskiej przebiegał przez jezdnię. Biegnąc w dół ulicą św. Jana, gdzieś w jej połowie skręcał w ulicę Szpichlerną. Wbiegał do bramy, nad którą widniał numer 24, wybiegał z niej na podwórko, potem kilka susów po gankowych schodach, wchodził w mały korytarzyk i był przy drzwiach babcinego mieszkania. Kiedy otwierał je, zastanawiał się, czym dzisiaj babcia go uraczy na obiad. Z reguły była to smażona mortadela obtoczona w bułce. Zdarzały się też wątróbki duszone z cebulką podsmażoną na złoty kolor albo zupa ogonowa, do niej parówka takiej grubości, że nijak nie mógł zmieścić jej do ust.
Piotrek tak mocno zagłębił się w myślach o własnym dzieciństwie, iż zaczął mówić do siebie na głos. Nie zauważył, kiedy na ławkę dosiadł się Rafał, powtarzający po nim:
– Ogonowa, parówka? Co ty mi wrzucasz, Pewex?
Piotrek popatrzył na niego i uśmiechnął się:
– No co ty, Bulion, nigdy nie jadłeś zupy ze świńskiego ogona? – Poklepał go po ramieniu. – Weź się ogarnij. – Nie czekając na odpowiedz kolegi, kontynuował: – To taka zupa jak pomidorówka tylko z ziemniakami i grubą parówką. To zupa z mojego dzieciństwa – oświadczył ostentacyjnie, unosząc głowę w górę.
Rafał pokiwał głową.
– Tak, tak, moją zupą z dzieciństwa jest bulion.
– Nietrudno się domyśleć. – Piotrek zachichotał.
– No tak – potwierdził Rafał – przecież mam ksywkę Bulion.
Zamyślił się. Kiedy biegali po podwórku, grając w piłkę, często zapominali o obiedzie, wówczas matki z okien kamienicy zwoływały ich na obiad. Gdy matka wołała Rafała, to on pytał „A co tam dzisiaj na obiad?”. Matka odpowiadała: „Bulion wołowy”. Bulion ten u Rafała był tak częstym posiłkiem, iż dostał on przezwisko Bulion. Potem, żeby go zdenerwować, chłopaki wydrapali w bramie na ścianie właśnie ten napis „Bulion to dupa wołowa”, będąc święcie przekonani, że bulion jest z dupy woła.
– Odprowadziłeś ją, tak jak cię prosiłem?
– Taaa, ziom, tylko jest problem z Boguchą.
– Co się urodziło?
– Mędzi.
– Jak to?
– Buntuje galaretę społeczną, ażeby cię siłą zmusić do ślubu.
– To było do przewidzenia. – Piotrek machnął ręką. – Co na to chłopaki?
– Kirają kaciubę, zdejmują Maryśce kaganiec i puchną na widok jej balkonów, gabrony. Piotrek, czemu te ludzie są tera takie galarety?
– Nie wiem, może od tej kaciuby. – Spojrzał na Rafała, wzruszył ramionami i rozwinął temat: – Kiedyś na dziesięciu normalnych tylko dwóch było leśnych dzbanów, a teraz jest odwrotnie.
Rafał zastanawiając się nad wypowiedzianymi przez Piotra słowami, znacząco zmarszczył brwi i przez pewien czas nic nie mówił, po czym ni stąd, ni zowąd wypalił:
– To znaczy, że teraz lepiej być leśnym dzbanem niż łysym.
– Jak to? – zdziwił się Piotrek.
– Nie rozumiesz, Pewex? Przecież to całkiem proste.
– Uświadom minie, Bulion, proszę.
– Po prostu człowiek tak się nie wyróżnia w tłumie.
– Złota myśl chłopoku, złota. – Poklepał go po ramieniu. – A wiesz, Rafał, u nas na uczelni głoszą pewną tezę.
– Co?
– Takie gadanie, które trzeba udowodnić, że jest prawdą.
– Aha!
– Głoszą, że mają dowód na to, że istnieją inteligentne cywilizacje pozaziemskie.
– Jaki?
– Nie kontaktują się z nami.
– Hmmm! To tak jak z tymi dzbanami.
– Tak, tylko skala trochę większa.
– Chudy, ty jesteś taki twardy, taki poukładany, a rozkręciła cię taka łania.
– Kulaj dropsa, Bulion. Nie mam ochoty na ten temat pitolić.
– Pitolić, pitolić – powtórzył po nim Rafał i zmienił temat: – Chechłacz do mnie dzwonił.
– Ta, i co?
– Rozkleił się.
Piotrek pokiwał znacząco głową.
– Pewnie jego stary znowu w domu urządził galę boksu.
– Taaa. No, to znaczy, że nie wie, kto i za co dał mu wpierdol.
– Pewnie nie. Widzisz, Bulion, taki wyszczekany, z piekącymi pięściami, można powiedzieć inteligentny hydraulik, a dzban.
– Taaa. – Rafał opuścił głowę i nie patrząc na Piotrka, powiedział coś, co wprawiło chłopaka w lekkie zdumienie. – Widzisz, Pewex, ty nie jedyny z nas studiujesz, można by powiedzieć, liznąłeś tych wszystkich mądrości. Mimo to jesteś charakterny, potrafisz ze mną nawijać normalnie. Nie jak te pendrole, co czołgają się po to, ażeby zostać zaakceptowanymi w elitach. Palą wszystkie szmaciaki i mówią: „Nie znam człowieka”. Taaa.
– Czujesz bluesa, Bulion.
– No właśnie – utwierdzony w tym, że ma rację, kontynuował – dlaczego ziom z podwyrka potrafi się tak mijać z kolegami, żeby z nimi nie pogadać?
– Trudny początek.
– Jak kto?
– Przy porodzie musieli ciągnąć go za łeb i przeżył stresa.
– Jak kto?
– Po prostu znajomość z patologią nie jest im na rękę.
Rafałowi poczerwieniały uszy. Nie podnosząc znad kolan głowy, którą opuścił po usłyszeniu gorzkich słów prawdy, zapytał prawie niesłyszalnym głosem:
– I ty też uważasz, że jestem patologią?
Piotrek podniósł rękę na wysokość głowy Rafała, dłonią silnie chwycił za jego kark, aż chłopak zajęczał. Głowa Rafała do tej pory opuszczona w dół wystrzeliła w tył, stając prosto i lekko kiwając się, jakby była na sprężynie.
– Pewex, przestań – zacharczał.
Piotrek, uwalniając uścisk na karku, w mgnieniu oka ramieniem objął go za szyję i z całej siły przycisnął jego głowę do własnego torsu. Rafał znowu zacharczał.
– Pewex, puść.
– Jaki inteligentny buchacz – powiedział mu do ucha Piotrek. – Takie głodne kawałki możesz wkładać Chechłaczowi, on na pewno łyknie.
– Puść, Pewex – powtórzył piskliwie.
– Jeszcze raz mi zadasz to pytanie, to urwę ci ten łeb i bulion wyleje się na ziemię.
– Dużej straty nie będzie – odparował Rafał.
Piotrek wolno popuszczał uchwyt, widząc, jak głowa Rafała czerwienieje. Zaczął się zastanawiać nad jego słowami.
– Dobra, weź ten łeb. – Odepchnął go i ze złością w głosie powiedział: – Jaki ty jesteś głupi, leśny…
– Nie kończ, wiem – przerwał mu w połowie zdania Rafał.
– A właśnie, że skończę i powiem to, co chciałem. – Demonstracyjnie uderzył pięścią o brzeg ławki. – Przecież nie różnisz się ode mnie niczym. Jesteś myślącym człowiekiem, potrafisz knuć jak ja. Ubierasz się jak każdy z nas, rzucasz mięsem jak każdy. Mając parę w łapach, potrafisz nieźle przypierdolić. Rafał, ogarnij się! – Na moment zawiesił głos, po czym powiedział: – Nigdy na ciebie tak nie powiem. I nie dlatego, że ciebie znam, ale dlatego że cię szanuje. Ludzie z biednych dzielnic mają zasady, widzą zło, dotykają go codziennie, potrafią zamanifestować swoje niezadowolenie.
– No to dlaczego przez ostatni tydzień zachowywałeś się, jakbyś miał nas wszystkich w dup… – przerwał raptownie, dostrzegłszy biegnącego Chechłacza. – Popatrz, Wojtek się kula.
– Widzę – odburknął Pewex.
Kiedy chłopak dobiegł do ławki, na moment znieruchomiał. Na twarzy drobnego, osiemnastoletniego chłopaka ze spadającymi na ramiona białymi jak mleko, prostymi włosami i niebieskimi oczami malował się strach. A przerażenie wylewające się z jego oczu potrafiłoby zastraszyć wyobraźnię. Jego usta w kącikach drgały, zwiastując nadejście fali płaczu.
– Chudy, mogę u ciebie przeklepać ze dwie dechy?
Piotrek zacisnął zęby tak mocno, aż nabrzmiałe żuchwy posiniały i było słychać zgrzytanie zębami.
– Proszę! W domu znowu bukiet.
Łzy cieknące po twarzy Wojtka doprowadzały siedzącego na ławce Rafała do furii. Nie wytrzymał ciśnienia i wrzasnął:
– Chechłacz, przestań się ślezić jak binia i nawijaj.
– Znowu grzyb artychy posmakował i tańczy z matką, a ta tak się drze, że słychać ją u Kurlapy.
– Pitolisz – złośliwie zażartował Rafał.
Piotrek odezwał się spokojnie, lecz stanowczo:
– Bulion, przestań mędzić.
Rafał zamilkł, a Wojtek popatrzył na Piotrka błagalnie.
– Chechłacz – powiedział teraz z nutką litości w głosie – możesz przeklepać nawet trzydzieści, sto albo trzysta sześćdziesiąt. Tylko nadal będziesz bartogą we własnym domu, rozumiesz, człeczyno bosy?
Wojtkowi zaczęły drżeć ramiona, opuścił głowę, a łzy, do tej pory cieknące chłopakowi po twarzy, teraz nabrały wielkości. Przypominając kulki grochu, z impetem uderzały o betonowe płytki, z których była zrobiona ścieżka prowadząca od furtki do ławeczki i na werandę przyklejoną do piętrowego, wykończonego z finezją domu.
– Chechłacz, przestań, bo się pochlastam – warknął Rafał.
– Zamknij kubeł, Bulion – teraz krzyknął Piotrek. – Daj pomyśleć.
– Trzeba znaleźć na niego białko i będzie patrzył przez belki – wycedził Rafał.
– Nie, to zbyt proste rozwiązanie. Jebaniutki jest cwany, to chatrak domowy – odpowiedział Pewex.
– No to może pies blatny?
– Niee – przeciągnął znacząco. – Trzeba go wymościć bez salonowego alibi, nie tak jak ostatnio.
Rafał z zadowoleniem potarł dłoń o dłoń.
– Takie harce muszą się opłacać! Nie możemy ryzykować reputacji Chechłacza.
– Jasne – krzyknął Rafał, wyraźnie akcentując głoskę „j”.
Wojtek podniósł głowę i spytał:
– To znaczy, że się zgadzasz?
– Taaa. – Uśmiechnął się, pokiwał głową i powiedział: – Teraz kulaj się do kuchni i zarób brazyliany, bo z panem Bulionem musimy pogadać o jego niemiłosiernej bryndzy, jaką uszykowała mu panna Bogusia. – Roześmiał się głośno.
– Pewex, przestań modzić – żachnął się poruszony do głębi jego żartem Rafał.
Kiedy Wojtek poszedł robić kawę, nastąpiła krótka cisza, którą przerwał Rafał.
– Pomagamy takiej paciuce…
– Chechłacz jest jednym z nas.
– Ale paciuka.
– Ale swoja, moja, twoja – warknął Piotrek.
– Widzisz, obrażasz się jak jakiś budzik, gdy się powie do ciebie z braku szacunku „patologia”, a sam nie szanujesz kolegi. Przyszywanego brata trzeba kochać jak pierwszą żonę, pamiętaj!
– Ja tylko tak – zmieszał się Rafał, wiedząc, że forsował pogląd dość prymitywny.
– Wiesz, Bulion, dopiero niedawno dowiedziałem się, co znaczy ksywka Chechłacza i to nie jest urządzenie do prania.
– A do czego, jak nie do chechłania?
– Pamiętasz, jak jego matka mówiła: „Nie płacz, kupię ci chechłacz”?
– Noo.
– Tak baby pocieszały swoje dzieci na Mazowszu, a tam chechłacz to był woreczek z cukrem, który dzieciaki ssały jak my teraz cukierki.
– Czy ty nie za dużo czytasz tych knigów, Pewex?
– Staram się ograniczać.
– Przecież chłopakowi zawali się cały świat, jak usłyszy taką bombę książkową.
– Chyba ci się bulion w garze zagotował, bo zaczynasz byś kąśliwy. – Popatrzył na Rafała i zaczął podnosić rękę.
Ten domyślając się, co zaraz nastąpi, poderwał się z ławki, odbiegł na dwa metry i powiedział:
– Zapomniałem, że Bogucha nawijała mi o jakimś lowelasie z Płockiej, który potrzebuje renowacji tapicerki na gębie, to się tera już muszę kulać.
– Kulaj się, buchaczu.
Rafał lubił, kiedy Piotrek tak do niego mówił przy kolegach, dodawało to chłopakowi prestiżu na dzielnicy, a szacun to rzecz święta. Piotrek wstał z ławki i kierując się ku werandzie i wejściu do domu, gwizdnął na psa. Ten wyskoczył spod ławki i podbiegł do chłopaka, obwąchał mu dłoń i polizał. Wchodząc na werandę, poczuł zapach parzonej kawy. Rozsiadł się w bujanym fotelu i zamyślił, a wpatrzony w nadchodzący wieczór zasnął.