- W empik go
Chabrowe sny o wiośnie - ebook
Chabrowe sny o wiośnie - ebook
Powieść traktuje o nietuzinkowej radości życia, przyjaźni oraz miłości. Jest to książka, w której niecodzienne zbiegi okoliczności, gafy oraz pomyłki nakładają się na siebie wzajemnie. Śmiech, wzruszenie i odrobinę szaleństwa. Bohaterowie cieszą się chwilą, są pełni niedoskonałości oraz fantazji...
Katarzyna Bujnicka jest młodą dziennikarką, która studiuje filologię polską. Mieszka wraz z trójką przyjaciół w wynajmowanym M-3 i przez przypadek w jej życie wkrada się niewielki wątek kryminalny. Ona ma swojego "onego", którego zabiegów całkowicie nie dostrzega. Perypetie miłosne są dodatkowo ubarwione obecnością rodziny "Winicjusza", która nie potrafi zaakceptować wybranki jego serca i czyni wszystko, aby zapobiec ewentualnemu połączeniu się młodych ludzi.
Kaśka jest postacią mimowolnie wywołującą sytuacje, których normalny, uporządkowany człowiek nie byłby sobie w stanie wyobrazić. To właśnie dzięki temu zdobywa większość potrzebnych jej wywiadów i artykułów.
Do swojego całkowicie zwariowanego i nieuporządkowanego świata przygarnia małego, potrzebującego miłości chłopca imieniem Andrzejek. We wszystkim, cokolwiek czyni, wspierają ją wspaniali przyjaciele oraz rodzina.
Najbardziej barwną ze wszystkich postaci w tej książce jest chyba współlokator Kaśki - Remik. Remik jest "wariatem" w pozytywnym tego słowa znaczeniu, a także prowodyrem różnych ciekawych sytuacji...
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63080-29-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przeklinając samą siebie i złorzecząc wszystkim mężczyznom świata, wracałam właśnie dziarskim, energicznym krokiem z ciekawie zapowiadającej się randki do domu. Krzysztofa, właściciela sklepów „Pierwiosnek", poznałam zaledwie dwa dni temu, urządzając mu dość pokaźną awanturę na samym środku ulicy, na której to omal mnie nie przejechał. Pisałam akurat artykuł na temat wypadków samochodowych, byłam dziennikarką, targnęła mną pasja i już przepadło. Urzeczony kierowca, któremu wygrażałam ręką, stojąc tuż przed maską jego luksusowego samochodu, przeczekał wszystkie moje metafory, epitety oraz porównania, ze stoickim spokojem zjechał na pobocze jezdni, po czym, ignorując całkowicie moją wściekłość, zaprosił mnie po prostu na kolację. Zgodziłam się. Jak ostatnia idiotka zrezygnowałam ze swoich słusznych pretensji, wjechał przecież na mnie na pasach, po czym, tracąc już zapewne resztki posiadanego rozsądku, ubrałam na siebie coś, od czego zaparło mu dech w piersiach...
Na kolacji bawiłam się nawet dość dobrze. Niestety. Zaraz po wyjściu z restauracji mój towarzysz potraktował mnie wprost proporcjonalnie do niezbyt fortunnie dobranego do okazji stroju. Usłyszał kolejną porcję nad wyraz wyszukanych środków poetyckich, poznał siłę mojego poczucia god ności oraz został porzucony z niezwykle głupim wyrazem twarzy w swoim samochodzie, na restauracyjnym parkingu.
Istna orgia szczęścia – myślałam z mściwą ironią. Lepiej już być nie mogło. Na własną głupotę nie mogłam nic przecież poradzić. Znajdowałam się właśnie w początkowej fazie dziesięciokilometrowej trasy pomiędzy restauracją a miastem. Wokół mnie liczne krzaki i pola, gdzieniegdzie migoczące w oddali światła wiejskich domów, głucha, ciemna noc, ulewa i wiatr i absolutnie żadnych innych perspektyw oprócz tej, że zmuszona byłam dotrzeć do swojego domu w samym centrum miasta na własnych nogach. Skruszone przeprosiny oraz liczne argumenty co do podwiezienia mnie chociażby do obrzeży miejscowości całkowicie zignorowałam. Wolałam już raczej umrzeć gdzieś w drodze powrotnej z wycieńczenia i z zimna niż uzależnić swoją wygodę od łaski człowieka, który usiłował właśnie zdeptać moje poczucie godności.
Kwiecień tego roku był bardzo ciepły, temperatura nocna jednakże z dość oczywistych względów opadała nad wyraz nisko. Usiłując więc nie zamarznąć z zimna, gnana dodatkowo siłą zrozumiałych emocji, na przemian raz szybko szłam, raz biegłam. Przebyłam w ten sposób mniej więcej około ośmiu kilometrów. W oddali widziałam już światła swojego rodzinnego miasta, u ramion urosły mi skrzydła... Niestety. Znienacka, całkowicie wręcz nieoczekiwanie zatrzymał się tuż obok mnie, zagradzając mi jednocześnie dalszą drogę do domu, jakiś nieznany samochód.
– Niech pani wsiada! Podrzucę panią! – zawołał zapraszająco młody, nieznajomy mężczyzna.
Akurat! – pomyślałam sobie gdzieś w głębi duszy, usiłując jednocześnie wyminąć niepożądaną przeszkodę.
– Dziękuję bardzo! Poradzę sobie! Mieszkam tu niedaleko!
– Ależ proszę wsiadać! Przemoknie pani do reszty!
– Deszcz mi nie szkodzi! Przemokłam około godziny temu!
– Niech pani, do cholery jasnej, wsiada! – krzyknął podirytowany facet, widząc bardzo wyraźnie, że wymijam go wielkim łukiem.
Zignorowałam go. Przyspieszając dość znacznie kroku, usiłowałam jednocześnie rozpoznać swoje własne uczucia. Nie wiedziałam bowiem, czy bardziej jestem tą sytuacją przerażona, czy podirytowana.
Mężczyzna nie zrezygnował. Podjechał kawałek w ślad za mną, wyminął mnie nader zręcznie, a następnie, po raz kolejny zagradzając mi drogę, wysiadł z samochodu i usiłował mnie wciągnąć do środka. Obezwładniony moją bezgraniczną wściekłością zrezygnował z przewożenia ofiary w jakieś zaciszne oraz odludne miejsce i usiłując dokonać zbrodni na miejscu, podarł mi całe moje siatkowane rajstopy oraz rozerwał dolny szewek sukienki. O dziwo! Odraza i niechęć do mężczyzn, jaką wywołał niechcący jego niefortunny poprzednik, a także dorównująca sile trąby powietrznej ślepa, miotająca mną furia, którą spowodował fakt, że jakiś brutalny zboczeniec ośmielił się na mnie napaść wkrótce po tym, co do tej pory już przeszłam, wywołały w mojej psychice stan, dzięki któremu nic ani nikt nie był mnie w stanie powstrzymać od dotarcia bez przeszkód do domu. Brutalnie potraktowanego mężczyznę, całego i zdrowego, aczkolwiek nie bardzo potrafiącego w ciągu najbliższych kilku minut poruszać nogami i tułowiem, przytrzaśniętego w skutek silnej irytacji drzwiami, pozostawiłam w pozycji klęczącej, z tułowiem opartym o tylne siedzenie samochodu, na poboczu ulicy.
Mokra, brudna, w podartej odzieży, z tuszem do rzęs rozmazanym po całej mojej twarzy usiłowałam dotrzeć czym prędzej do domu. Tej nocy skazana byłam najwidoczniej na całą gamę nader nieprzyjemnych atrakcji. Dobrnęłam właśnie do obrzeży miasta i z wytchnieniem ulgi na ustach, krocząc energicznym krokiem wąską, opustoszałą uliczką, usiłowałam przedrzeć się w miarę niepostrzeżenie do położonej w centrum „metropolii" ulicy, kiedy nagle, nad wyraz niespodziewanie, gdzieś w oddali ujrzałam z przerażeniem światła podążającego w ślad za mną samochodu. Pomyślałam sobie z niechęcią, że jest to zapewne ów pozostawiony na pastwę bezlitosnego losu zboczeniec i usiłując nie wchodzić mu więcej w drogę, weszłam czym prędzej pomiędzy rosnące nieopodal nowo otwartej kawiarni krzaki.
O dziwo! Ciemny, prawdopodobnie czarny mercedes, o dokładnie zachlapanych numerach rejestracyjnych nie był wcale tym, przed którym tak usilnie uciekałam. Wręcz przeciwnie! W porównaniu z moimi późniejszymi przeżyciami lęk przed mało groźnym zboczeńcem wydał mi się wyjątkowo dziecinny. Tajemniczy, ciemny samochód zaparkował nieśpiesznie vis á vis mnie, po drugiej stronie ulicy, wysiadło z niego dwóch, opatulonych od stóp do głów w ramach ochrony przed deszczem mężczyzn i ruszyło w kierunku nowo otwartej kawiarni. Nie potrafiłam zwrócić uwagi na ich wygląd, z naprzeciwka bowiem, niczym grecki bóg wojny, nadchodził właśnie piękny, młody elegant, łudząco podobny do znanego powszechnie aktora – Antonio Banderasa, a ja nie byłam w stanie oderwać od niego oczu.
Sobowtór filmowego amanta, wygwizdując pod nosem jakąś starą, skoczną melodię, skierował swoje kroki wprost do kawiarni, po czym sforsował niewielkie, frontowe drzwi i wszedł raźnym krokiem do środka. Tego, co działo się wewnątrz, nie mogłam na szczęście zobaczyć. W środku, w samochodzie siedział ktoś jeszcze, tak więc uznałam po krótkim namyśle, że najrozsądniej będzie, jeżeli po prostu poczekam. Modliłam się tylko w duchu, żeby mężczyźni nie utknęli w kawiarni na zbyt długo. I rzeczywiście. Już po kilku minutach wyszli stamtąd sami, bez Antonia, wsiedli do samochodu i przy gromkich rykach załączonego wewnątrz alarmu, odjechali w kierunku centrum miasta.
Nie potrafiąc uczynić najmniejszego nawet ruchu, doczekałam się w tych upiornych krzakach nad wyraz szybkiej interwencji policji. Niestety! Moje kolejne usilne modlitwy nie pomogły mi absolutnie w niczym. Już po kilku chwilach bowiem nadgorliwi przedstawiciele prawa odkryli mnie bez większego wysiłku w moim dotychczasowym ukryciu i wywlekli z niego w olbrzymim samozaparciu na sam środek ulicy.
– O, Panie! Za co? – wyjęczałam dramatycznie, nie usiłując nawet zrozumieć, co takiego przybyli na miejsce funkcjonariusze próbowali do mnie powiedzieć. – Ja chciałam tylko wrócić do... domu.
– Pani jest świadkiem – powiedział do mnie jeden z nich, starając się jednocześnie prowadzić delikatnie pod ramię. – Pani pozwoli za mną. Tu niedaleko jest komisariat. Porozmawiamy sobie spokojnie. Proszę do samochodu.
– Ja nie chcę... Litości!... Ja chcę piechotą.
– Proszę się nie wygłupiać. Niech pani wsiada – próbował przemawiać łagodnie.
– Precz z łapami... szczeniaku – zauważyłam, że w najlepszym wypadku mężczyzna jest w moim wieku.
– Proszę nie stawiać oporu. Porozmawiamy tylko przez chwilę. Potem będzie sobie pani mogła wrócić spokojnie do domu.
– Może ona jest w szoku – podsunął młodzieńcowi starszy rangą i wiekiem kolega. – Może jej trzeba lekarza?
– Wszystko, tylko nie lekarza! – zaoponowałam stanowczo, wsiadając dobrowolnie do radiowozu. – Nie jestem w żadnym szoku. Gdzie mój adwokat? – zapytałam w roztargnieniu, dzięki czemu zaczęłam wywierać na nich bardzo niekorzystne wrażenie.
– Nie potrzebuje pani żadnego adwokata – wyjaśnił bez przekonania młodzieniec. – Potrzebowałaby go pani wyłącznie w przypadku, gdyby to pani strzelała. Ale to chyba nie pani, prawda?
– Oszalał pan? Ja?! I dlaczego miałabym strzelać? Ktoś tutaj strzelał?!
Młodzieniec zignorował moje dociekliwe pytania i w zamian za to odpowiedział wymijająco:
– Sama pani widzi. Adwokat nie będzie nam do niczego potrzebny...
– A co pan tak ciągle tym adwokatem?...
– Przecież to pani zaczęła...
– I bardzo dobrze. Ale pan nie musi kontynuować.
– No, dobrze. Rozejm. Opowie nam pani wszystko, co pani widziała, a potem będzie pani mogła sobie spokojnie odejść.
– Odejść? – perspektywa kolejnych spacerów przyprawiła mnie nieomal o słabość w kolanach. – Miejcie choć trochę litości! Bardzo was proszę... Ja nie chcę już więcej chodzić.
– Bardzo słusznie. Nie musi pani chodzić. Odwieziemy panią.
– Odwieziecie mnie? Dokąd?
– Do domu.
– Świetnie. Bardzo się cieszę... Ale będzie z tym lekki problem. Ja zupełnie nie pamiętam, gdzie w chwili obecnej mieszkam – oznajmiłam im z nagłą, przejmującą rozpaczą, mając na myśli katastrofalną nazwę ulicy, o której, odkąd tylko miesiąc temu zamieszkałam w wynajętym M3, regularnie zapominałam.
Mężczyźni popatrzyli na siebie ze zrozumieniem w oczach, zastanawiając się jednocześnie nad tym, czy jest sens wydobywania zeznań od osoby nie w pełni sprawnej psychicznie. Po krótkiej chwili wahania doszli wreszcie do wniosku, że powinni wezwać na posterunek policji osobę, która miałaby w takich przypadkach odrobinę rozleglejsze doświadczenie od nich.
– To jak? Dzwonić do Freddiego? – zapytał tuż po dotarciu na miejsce młodzieniec.
– Dzwoń! Niech ona tutaj posiedzi, a my poczekamy na niego na zewnątrz – przytaknął mu, sadzając mnie jednocześnie zdecydowanym ruchem ręki na jednym z biurowych krzeseł starszy z policjantów.
Nie byłam zbyt dobrym materiałem do ufnego pozostawiania mnie w samotności. Pech chciał, że akurat w tej właśnie chwili zauważyłam z przerażeniem w oczach charakterystyczny brak na swojej prawej dłoni pierścionkowego różańca. Zapewne pozbyłam się go nieumyślnie podczas owych żarliwych modlitw w krzakach. Był trochę luźny, a ja za bardzo przejęta i oszołomiona tym wszystkim, żeby zwrócić na niego uwagę wcześniej. Pierścionkowy różaniec stanowił dla mnie bardzo cenną, poświęconą w Częstochowie pamiątkę, miałam go od ponad dwóch lat i czułam się bez niego jak bez ręki. Nie myśląc więc o absolutnie niczym innym niż uwierająca mnie w serce zguba, wyszłam sobie jakimś dziwnym zrządzeniem losu całkowicie niezau ważona przez faceta w dyżurce na ulicę, po czym, w odruchu zdecydowania, powróciłam dość szybkim krokiem w miejsce, z którego mnie właśnie przywieziono i z uporem przerastającym osła przeszukałam w bardzo skuteczny sposób wszystkie rosnące w pobliżu kawiarni krzaki.